Strona główna » Obyczajowe i romanse » Dziewczyna z rewolwerem

Dziewczyna z rewolwerem

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7976-372-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dziewczyna z rewolwerem

Prawdziwa i niezwykła opowieść o pierwszej kobiecie szeryfie!

Nowy Jork, lata dwudzieste ubiegłego stulecia. Trzy siostry prowadzą położoną na uboczu farmę i żyją w izolacji od świata. Jednak kiedy pewnego dnia w ich powóz wjedzie samochód prowadzony przez mężczyznę spod ciemnej gwiazdy, z którym lepiej (na Boga!) nie wchodzić w zwadę, spokojny i poukładany świat sióstr Kopp legnie w gruzach.

Jedna z nich, Constance z braku lepszej alternatywy, będzie zmuszona zakasać rękawy i wziąć sprawy we własne ręce. Odważnie i bezpardonowo poradzi sobie z wszystkimi problemami i brawurowo obroni rodzinę przed czyhającym niebezpieczeństwem. A przy okazji zapisze się na kartach historii jako jedna z pierwszych kobiet piastujących stanowisko szeryfa w Stanach Zjednoczonych.

Amy Stewart wydobyła na światło dzienne zapomnianą postać historyczną Constance Kopp, czyniąc ją bohaterką fantastycznej, porywającej opowieści.

Polecane książki

Jedzenie jest dla Włochów niezwykle ważne. Każdego dnia spędzają przy stole wiele godzin, rozkoszując się każdym daniem i winem. Ale należy wiedzieć, że Kuchnia włoska nie jest jednolita. Położenie geograficzne od gór do morza, a w związku z tym zróżnicowanie klimatyczne, dostępność składników, a ta...
Książka stanowi propozycję nowego odczytania wybranych wątków dzieła Zygmunta Freuda o kluczowym znaczeniu dla psychoanalitycznej teorii. Autor przywołuje wczesne prace ojca psychoanalizy – „Projekt psychologii” oraz „Objaśnianie marzeń sennych”. Za punkt wyjścia do badań obiera rysującą się w n...
Analizując treści zadań służby bhp określone w rozporządzeniu w sprawie służby bhp, można dojść do wniosku, że pracownik służby bhp, mimo wszystko, jest osobą odpowiedzialną za współtworzenie bezpiecznych i higienicznych warunków pracy na obszarze danej organizacji. Pod pojęciem „współtworzenia” kry...
Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy? Wśród dyscyplin, dążących do systematycznej odpowiedzi na te pytania, dominuje - pod względem starszeństwa - filozofia, obdarzająca człowieka szczególnym zainteresowaniem od czasu „zwrotu antropologicznego”, dokonanego w niej przez Sokratesa. Do ...
Książka jest nieodpartym dowodem na ostateczne obalenie stereotypu, że przemoc domowa zdarza się jedynie w rodzinach ubogich. Sprawca, który dopuszcza się przemocy wobec swoich najbliższych równie dobrze może być np. Ambasadorem, który za czterema ścianami swojego domu zmienia się w zwykłego tyrana ...
Aleksander Lubarecki, wybitny i ceniony pisarz, choć bezsilny wobec największych słabości i niebezpiecznie zatracony w pasji, wciąż stara się pociągać za sznurki swojej żony. Emma, stojąca w cieniu swojego męża-pisarza, musi być dla niego wszystkim: sprzątaczką, kucharką, pielęgniarką, muzą, kob...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Amy Steward

 

 

 

 

 

Copyright © 2015 Stewart-Brown Trust

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016

 

 

Redaktor prowadząca: Monika Długa

Redakcja: Natalia Szczepkowska

Korekta: Malwina Błażejczak / panbook.pl

Projekt okładki: Urszula Gireń

Projekt typograficzny i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2016

 

eISBN 978-83-7976-372-6

 

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Johna Birgela i Dennisa O’Dell

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„Dostałam rewolwer do obrony — powiedziała panna Constance — i musiałam go użyć”.

 

„New York Times” 3 czerwca 1915

 

 

 

 

 

 

1.

 

 

 

Nasze kłopoty zaczęły się latem 1914 roku, kiedy skończyłam trzydzieści pięć lat. Zamordowano austriackiego następcę tronu, w Meksyku trwała rewolucja, a w naszym domu nie działo się kompletnie nic. Dlatego właśnie jechałyśmy do Paterson po sprawunki razem, całą trójką. Nigdy jeszcze nie zebrał się większy komitet, by zdecydować, czy kupić gorczycę w proszku oraz czy wymienić młotek, którego trzonek się połamał ze starości, a może dlatego, że nie umiałyśmy go używać.

Choć wiedziałam, że to nie jest dobry pomysł, pozwoliłam Fleurette prowadzić. Norma jak zwykle czytała nam urywki z gazety.

— Męskie spodnie przyczyną śmierci! — wykrzyknęła Norma.

— Nic takiego tu nie ma — prychnęła Fleurette, odwracając się, by spojrzeć na gazetę. Lejce wyślizgnęły jej się z rąk.

— Jest — upierała się Norma. — Piszą, że niejaki Teamster wieszał co wieczór spodnie nad palnikiem gazowym, ale pewnego razu był pod wpływem alkoholu i nie zauważył, że spodnie zgasiły płomień.

— W takim razie zginął od zatrucia gazem, a nie z powodu spodni.

— Cóż, spodnie…

Norma przerwała, słysząc niski, skrzekliwy dźwięk klaksonu. Od strony Hamilton zbliżał się samochód. Przejechał przez skrzyżowanie i zaczął przyspieszać. Odwróciłam się właśnie, kiedy uderzył w stojącą na chodniku skrzynkę z ziemniakami, wyrzucając je w powietrze. I nagle metalowa kratownica samochodu znalazła się tuż obok nas, uderzając z siłą rozpędzonego pociągu w nasz powóz i przewracając go. Gazety Normy pofrunęły w powietrze, a my przekoziołkowałyśmy między kawałkami papieru, połamanego drewna i pogiętego metalu. Nasza klacz, Dolley, potknęła się i przewróciła razem z nami. Wydała z siebie wysoki dźwięk, jakiego nigdy dotąd nie słyszałam u konia.

Coś ciężkiego przygniotło mi ramię. Odwróciłam się i zobaczyłam, że to stopa Normy.

— Stoisz na mnie!

— Nieprawda. Nawet cię nie widzę — odparła Norma.

Powozem zakołysało, kiedy samochód wycofał, odrywając się od wraku. Zrozumiałam, że jestem uwięziona pod przewróconym tylnym siedzeniem. Było ciemno jak w trumnie, ale pod sobą widziałam jakiś kształt i przypuszczałam, że to Fleurette. Bałam się ruszyć, żeby jej nie zmiażdżyć.

Sądząc po dobiegających nas dźwiękach, ktoś próbował rozhuśtać powóz, żeby go postawić.

— Przestańcie! — zawołałam. — Moja siostra jest pod kołem.

Gdyby koło zaczęło się obracać, zostałaby przejechana.

Para potężnych jak konary rąk sięgnęła w głąb rumowiska i chwyciła Normę.

— Zabieraj te łapska! — krzyknęła Norma.

— On próbuje cię wyciągnąć — zawołałam. Z burknięciem przyjęła pomoc. Nienawidziła, kiedy ktoś jej dotykał.

Kiedy ją uwolniono, wygramoliłam się za nią. Właściciel olbrzymich rąk miał na sobie fartuch poplamiony krwią. Przez jedną okropną chwilę sądziłam, że to nasza krew, ale wnet zdałam sobie sprawę, że ten mężczyzna to rzeźnik pracujący po drugiej stronie ulicy.

Nie on jeden przybiegł, kiedy samochód w nas uderzył. Otaczali nas sklepikarze, ślusarze, sprzedawcy warzyw, kurierzy, klienci — prawie wszystkie sklepy na Market Street opustoszały. Wszystkich przyciągnął spektakl z nami w rolach głównych. Większość przyglądała się z chodnika, ale spora część otoczyła samochód, nie pozwalając mu odjechać.

Rzeźnik i kilku mężczyzn z drukarni, z rękoma poplamionymi atramentem, pomogli nam podnieść pojazd na tyle, żeby Fleurette mogła wysunąć się spod koła. Kiedy unieśliśmy połamane panele, które ją przygniatały, ciemne oczy Fleurette popatrzyły na nas dziko. Fleurette miała na sobie sukienkę z różowej tafty. Na tle zakurzonej szosy wyglądała jak stratowana grządka róż.

— Nie ruszaj się — wyszeptałam, pochylając się nad nią, ale wsparła się na ramionach i usiadła.

— Nie, nie, nie — powiedział jeden z drukarzy. — Wezwiemy lekarza.

Popatrzyłam na nich.

— Nic jej nie będzie — powiedziałam, kładąc dłoń na jej kostce. — Ruszcie się.

Niektórzy mężczyźni wydawali się nieco zbyt entuzjastycznie nastawieni do badania nóg Fleurette.

Przesunęli się, by pomóc dwóm woźnicom, którzy zeskoczyli ze swoich bryczek i zajęli się naszą klaczą. Wyplątali ją z uprzęży i zdołała wstać. Biedne zwierzę parskało, zarzucało łbem i wypuszczało parę z nozdrzy. Mężczyźni nakarmili ją wyciągniętymi z kieszeni przysmakami i to ją uspokoiło.

Ścisnęłam łydkę Fleurette. Fleurette jęknęła i szarpnęła się.

— Jest złamana? — spytała.

Nie potrafiłam stwierdzić.

— Spróbuj nią ruszyć.

Zasznurowała usta, wstrzymała oddech i odważnie zgięła najpierw jedną, a potem drugą nogę. Wypuściła powietrze z ulgą i spojrzała na mnie, ciężko dysząc.

— Dobrze — powiedziałam. — Teraz poruszaj stopą i palcami.

Obie spojrzałyśmy na jej stopy. Miała na sobie absurdalne białe kozaczki z cielęcej skórki, z różowymi wstążkami zamiast sznurowadeł.

— Są w porządku? — spytała.

Położyłam rękę na jej plecach, by ją podeprzeć.

— Po prostu spróbuj nimi poruszyć. Najpierw stopy.

— Chodziło mi o buty.

Wtedy zrozumiałam, że Fleurette przeżyje. Rozwiązałam jej kozaki i obiecałam, że się nimi zajmę. Wokół nas zgromadził się jeszcze większy tłum, a Fleurette poruszała palcami w jasnych pończochach ku uciesze nowych widzów.

— Będzie panienka miała jutro niezłe siniaki — powiedziała kobieta stojąca za nami.

Siedzenie, pod którym jeszcze przed chwilą byłam uwięziona, leżało teraz na ziemi. Posadziłam na nim Fleurette i spojrzałam jeszcze raz na jej nogi. Miała podarte pończochy, była podrapana i posiniaczona, ale cała. Podałam jej chusteczkę, żeby przyłożyła ją do długiego, płytkiego rozcięcia na kostce, ale Fleurette przestały interesować własne obrażenia.

— Spójrz na Normę — wyszeptała ze znaczącym uśmieszkiem.

Moja siostra stała na środku drogi, blokując ją. Wyglądała komicznie — mała, krzepka postać w podartej spódnicy z szorstkiej bawełny. Norma miała szeroką twarz, słowiańską urodę i gruby nos, po naszym ojcu. Po matce zaś odziedziczyła zgorzknienie. Jej usta były wiecznie skrzywione, a wzrok podejrzliwy. Norma wpatrywała się w kierowcę samochodu z zacięciem, które zawsze pojawiało się na jej twarzy w momentach zagrożenia.

Kierowca był niskim, ale dobrze zbudowanym młodym człowiekiem o lekko nalanej twarzy, która sugerowała jego uprzywilejowaną pozycję. Można by go nazwać przystojnym, gdyby nie gnuśne i znudzone spojrzenie oraz zaciśnięte usta. Wyglądał na kogoś, kto zawsze stawia na swoim. Jego twarz była nabrzmiała i czerwona od upału, ale także, jak przypuszczałam, wskutek wychylania kwarty piwa do śniadania i butelki wina wieczorem. Był doskonale ubrany — miał lniane spodnie w paski, jedwabną kamizelkę ze lśniącymi mosiężnymi guzikami i krawat tak czerwony jak krew, którą nasiąkały pończochy Fleurette.

Jego towarzysze wytoczyli się z samochodu i stanęli wokół niego niczym strażnicy. Mieli na sobie proste ubrania z popeliny i przypominali szczury, które nie przywykły do światła dziennego. Byli niechlujni, nieogoleni, niektórzy trzymali ręce w kieszeniach w taki sposób, jakby mieli zaraz sięgnąć po ukryte w nich noże. Nie wiedziałam, dokąd ta banda opryszków tak się spieszyła, ale już zaczynałam żałować, że akurat my stanęłyśmy im na drodze.

Kierowca zaczął machać rękami i krzyczeć na ludzi, żeby zeszli z drogi. Pozostali poszli w jego ślady, wrzeszczeli na gapiów i popychali ich, niczym pijacy w barowej sprzeczce — wszyscy oprócz jednego, który wycofał się i próbował uciec. Potknął się i mężczyźni z tłumu z łatwością go złapali. Drogę blokowało już co najmniej dwadzieścia osób, silnik auta zakaszlał i zgasł, pokrzykiwania i przepychanki wciąż jednak trwały.

Nie mogłam przechwycić wzroku Normy. Patrzyła na nich uważnie, a oburzenie powoli znikało z jej twarzy — zaczęła rozumieć, że ci chłopcy oznaczali kłopoty.

Sklepikarze, urzędnicy i kierowcy innych pojazdów, które teraz stały wzdłuż jezdni, wyrzucali z siebie polecenia, wytykając się nawzajem palcami.

— Zapłacisz tym paniom za to, co zrobiłeś! — wołał jeden z nich.

— Ich koń się spłoszył! — odkrzyknął kierowca. — Wyjechały prosto na nas.

Przez tłum przetoczył się pomruk niezadowolenia. Wszyscy wiedzieli, że w tego typu wypadkach zwierzę nie było niczemu winne. Koń patrzy, gdzie idzie, a samochód z nieuważnym kierowcą niekoniecznie. Ci chłopcy najwyraźniej bujali w obłokach, zamiast myśleć o tym, co się dzieje na drodze.

Nie mogłam zostawić Normy samej. Podbiegłam do niej, poklepawszy najpierw mocno Fleurette po ramieniu, żeby została na siedzeniu powozu. Spojrzenia wszystkich zwróciły się teraz na mnie. Jako najwyższa i najstarsza musiałam wyglądać na kogoś odpowiedzialnego.

Nie było nikogo, kto mógłby nas przedstawić, ale nie wiedziałam, jak inaczej miałabym zacząć.

— Jestem Constance Kopp — powiedziałam — a to są moje siostry.

Zwróciłam się do mężczyzn z całą godnością, na jaką mogłam się zdobyć, biorąc pod uwagę fakt, że przed chwilą leżałam do góry nogami w wywróconym powozie. Kierowca samochodu odwrócił z rozmysłem wzrok, tak jakby nie miał ochoty mnie słuchać, i ostentacyjnie mnie zignorował. Wzięłam głęboki oddech i odezwałam się głośniej:

— Jak tylko ustalimy kwestię odszkodowania, może pan odjechać.

Mężczyzna, który wcześniej próbował uciec — wysoki, chudy człowiek z opadającymi powiekami i wydatnymi przednimi zębami — pochylił się i wyszeptał coś do pozostałych. Wyglądało to, jakby ustalali jakiś plan. Kiedy kuśtykał wokoło, omawiając sytuację, zauważyłam, że ma drewnianą nogę.

Kierowca skinął na swoich przyjaciół i sięgnął do klamki. Miał zamiar przepchnąć się przez tłum i odjechać bez słowa! Norma zaczęła coś mówić, ale powstrzymałam ją.

Udało mu się otworzyć drzwi. Nie widząc innego wyjścia, podbiegłam i zatrzasnęłam je na powrót.

Na ten widok z ust gapiów, którzy wyraźnie dobrze się bawili, wyrwał się pomruk zadowolenia. Nie miałam wyboru, musiałam wykorzystać swoją przewagę. Zrobiłam krok naprzód i wyprostowałam się, dzięki czemu wyraźnie górowałam nad kierowcą. Zaczął już niemalże mówić do mojego obojczyka, ale zmienił zdanie i podniósł wysoko podbródek, by spojrzeć mi w twarz. Szczęka lekko mu opadła, zaś nad górną wargą wystąpiły idealnie okrągłe kropelki potu.

— Wydaje mi się, że będziemy potrzebowały nowego powozu, jako że ten rozbił pan w drobny mak — powiedziałam. W tym samym momencie szpilka wysunęła mi się z kapelusza i uderzyła o żwir, dzwoniąc delikatnie. Zmusiłam się, by na nią nie spojrzeć, i miałam nadzieję, że żadne inne szpilki czy zapięcia nie obluzowywały się właśnie, jak to często bywa w takich chwilach.

— Odejdź od mojego samochodu, paniusiu — powiedział kierowca.

Spojrzałam na niego z góry. Żadne z nas się nie poruszyło.

— Jeśli odmawia pan zapłaty, proszę pokazać tablicę rejestracyjną — oświadczyłam.

Uniósł brew, jak gdyby rzucając mi wyzwanie. Obeszłam więc samochód, by zapisać numer rejestracyjny w notatniku, który nosiłam w torebce.

— Nie rób tego — powiedziała Norma, stając zaraz za mną. — Nie podoba mi się, jak on na nas patrzy.

— Mnie też nie, ale musimy znać jego nazwisko — wyszeptałam.

— Nie zależy mi na tym.

— Ale mnie tak.

Ludzie wykręcali sobie szyje, by usłyszeć naszą kłótnię. Podeszłam z powrotem do mężczyzny i powiedziałam:

— Mogę spytać władze stanu New Jersey o pana nazwisko i adres, ale może oszczędzi mi pan kłopotu?

Mężczyzna spojrzał na zgromadzony tłum i nie widząc innego wyjścia, pochylił się w moją stronę. Czuć było od niego tonikiem do włosów i (tak jak podejrzewałam) alkoholem, a także czymś twardym i metalicznym, czym cuchnęły wszystkie fabryki w mieście. Wyrzucił z siebie dane osobowe, owiewając mnie oddechem, który sprawił, że cofnęłam się o krok, zapisując: Henry Kaufman z Farbiarni Jedwabiu Kaufmana w Putnam.

— To mi wystarczy, panie Kaufman — powiedziałam tak głośno, by wszyscy to usłyszeli. — Wyślemy panu rachunek za kilka dni.

Nie odpowiedział, tylko wskoczył na fotel kierowcy. Jeden z jego towarzyszy zakręcił mocno korbą i silnik ponownie zaryczał. Pozostali wsiedli i samochód wystrzelił do przodu, torując sobie drogą wśród zbiegowiska. Mężczyźni przytrzymywali konie, a matki odciągały dzieci na chodnik, kiedy mijało ich chyboczące się na wszystkie strony auto.

Norma i ja patrzyłyśmy, jak koła wzbijają kurz na drodze, a ten po chwili opada.

— Pozwoliłaś im odjechać? — odezwała się Fleurette z połamanego siedzenia powozu. Przyjęła pozę widza w teatrze i była bardzo rozczarowana naszym występem.

— Nie chciałam spędzić z nimi ani jednej minuty dłużej — powiedziała Norma. — To najgorsi ludzie, jakich kiedykolwiek widziałam. I spójrz, co zrobili ci w nogę.

— Czy jest złamana? — spytała Fleurette, choć wiedziała, że nie, ale uwielbiała prowokować Normę do wygłaszania ponurych przepowiedni.

— Och, zapewne, ale możemy same nastawić kość, jeśli będziemy musiały.

— Przypuszczam, że to koniec mojej kariery tanecznej.

— Tak, myślę, że tak.

Stangreci z innych powozów przyprowadzili do nas trzęsącą się, ale całą i zdrową Dolley. To, co zostało z naszego powozu, zostało przesunięte na chodnik — leżał tam przynajmniej tuzin kawałków.

— Nie jestem pewien, czy da się go naprawić — powiedział jeden ze mężczyzn — ale mogę posłać mojego chłopca stajennego, by popytał w sklepach z powozami.

— Och, nie ma takiej potrzeby — powiedziała Norma. — Nasz brat przyjedzie i go zabierze. Zna się na tym.

— Nie mieszajmy w to Francisa! — zaprotestowała Fleurette. — On zrzuci winę na mnie.

Wtrąciłam się, nie chcąc, by stangret wycofał swoją ofertę pomocy z powodu naszej kłótni.

— Sir, jeśli mógłby pan zamiast tego wysłać chłopca do miejsca pracy mojego brata, byłabym bardzo wdzięczna.

Zapisałam adres importera koszyków, u którego pracował Francis.

— Zajmę się tym — powiedział mężczyzna. — Ale jak wy, dziewczęta, dostaniecie się do domu?

— Constance i ja na piechotę — odpowiedziała szybko Norma — a nasza siostrzyczka pojedzie konno.

Nie byłam pewna, czy dam radę iść. Byłam sztywna i obolała po wypadku, a zanim dotrzemy do domu, zrobi się ciemno. Nie chciałam jednak kłócić się z Normą, więc przyjęłam zaoferowane przez kogoś siodło dla Dolley. Podsadziłyśmy Fleurette, a jej uszkodzoną stopę obwiązałyśmy workiem po mące i dopiero potem wsunęłyśmy ją w strzemię. Norma złapała lejce i poszłyśmy wzdłuż targu, czując się bardziej jak uchodźcy, niż jak trzy siostry, które wybrały się na popołudniowe zakupy.

 

 

 

 

 

 

2.

 

 

 

Następnego ranka słońce przecisnęło się przez niedokładnie zaciągnięte zasłony i zaświeciło prosto w wiszące naprzeciwko okna lustro, zalewając oślepiającym blaskiem moje łóżko. Chociaż było jeszcze wcześnie, powietrze stało, ciężkie i nieznośnie gorące. Zrzuciłam koc i spróbowałam usiąść. Kiedy tylko dotknęłam stopami podłogi, zrozumiałam, że odniosłam poważniejsze obrażenia, niż myślałam. Prawa ręka zwisała bezwładnie, a ramię było czerwone, gorące i posiniaczone. Z trudem rozpięłam górne guziki koszuli nocnej. Żeby jednak ją zdjąć, musiałam wstać, a nie czułam się na siłach, by to zrobić. Po kilku próbach udało mi się wreszcie stanąć prosto. Wybrałam pierwszą z brzegu suknię, której założenie nie wymagało podnoszenia ręki nad głowę.

Ledwie mogłam chodzić. Miałam wrażenie, że biodro wypadło mi ze stawu. Trudno było mi utrzymać się prosto, a za każdym razem, kiedy opierałam ciężar ciała na lewej nodze, czułam przeszywający ból w kolanie.

Nie był to taki ból, jaki czuje się po dniu ciężkiej pracy. Czułam się raczej jak ofiara pobicia. Wyszłam z pokoju do holu i trzymając się poręczy, zeszłam na dół.

Fleurette była w kuchni i jadła łyżeczką jajko na twardo.

— Bonjour — przywitała się.

Matka zmarła rok temu, wtedy Fleurette zaczęła naśladować jej sposób mówienia. Dziadek był Francuzem, a babcia Austriaczką, Matka zaś wychowała się w Wiedniu i mówiła po francusku, a także w dwóch odmianach niemieckiego. Fleurette chętnie mówiła po francusku, uważała go za romantyczny język. Mnie i Normę męczyła jej egzaltacja, ale wspólnie postanowiłyśmy, że nie będziemy zwracać na nią uwagi.

— Obejrzę twoją stopę.

Fleurette podniosła spódnicę i pokazała kiepsko zabandażowaną kostkę. Na płótnie wykwitły rdzawe plamy. Z przykrością stwierdziłam, że były to ślady krwi, nie zaś zabrudzenia od szpilek, którymi próbowałyśmy spiąć bandaż.

— Oj, nie zadbałyśmy o ciebie wczoraj.

— Je pense que c’est cassé[1].

— Na pewno nie. Możesz nią poruszyć? Wstań.

Fleurette nawet nie drgnęła. Dłubała w kieliszku do jajek, nie podnosząc wzroku.

— Norma kazała ci powiedzieć, że Francis…

Ale zanim zdołała dokończyć, drzwi otworzyły się i do kuchni wszedł mój brat.

— Która z was prowadziła? — zapytał. Po śmierci Matki Francis zaczął przybierać władczą pozę pana domu, chociaż był już żonaty i od lat mieszkał w Hawthorne.

Fleurette, która umie kłamać, patrząc ludziom prosto w oczy, odwróciła się do niego i powiedziała:

— Constance, oczywiście. Jestem za młoda, żeby prowadzić, a Norma czytała gazetę.

— Nieważne, kto prowadził — wtrąciłam. — Ten człowiek jechał prosto na nas. Dolley mogła zginąć.

— Ja mogłam zginąć — powiedziała Fleurette, przewracając dramatycznie oczami.

Podniosła się lekko, żeby pokazać Francisowi fioletowego siniaka nad kolanem. Ten, zakłopotany, odwrócił wzrok.

— Wyzdrowieje, prawda? — spytał, a ja pokiwałam głową. Francis otworzył drzwi i gestem zaprosił mnie do wyjścia. Chciał mnie zbesztać na osobności, przy okazji pokazując wrak, który przywiózł ze sobą.

Obok domu stała duża i przestronna stodoła, w której mieszkała Dolley, a czasem jakaś koza lub świnia, oraz tuzin kur. Z jednej strony dach był nieco wydłużony, żeby przykryć gołębnik Normy. Budynek wyglądał tak, jakby mógł się w każdej chwili przewrócić. Obok niego było wejście do naszej piwniczki. Kilka lat temu Francis ułożył z kamieni prowadzącą do niego ścieżkę.

Mój brat mówił cicho, tak żeby Fleurette nie mogła go usłyszeć:

— Kim jest ten człowiek? Ten Harry, jak mu tam?

— Henry Kaufman — powiedziałam. — Z Farbiarni Jedwabiu Kaufmana.

Zatrzymał się gwałtownie, jakby zderzył się ze ścianą. Ustawił równo stopy i spojrzał na nie, wypuszczając głośno powietrze. To była maniera naszego ojca, o której niemalże zapomniałam, dopóki brat nie osiągnął wieku, w którym chodzi się ciągle rozdrażnionym. Francis miał jasnobrązowe włosy naszego ojca i jego bladą czeską karnację, ale ojciec ze swoim wysokim czołem i bystrymi, inteligentnymi oczami wyglądał nieco łobuzersko, podczas gdy Francis przypominał statecznego dżentelmena z gładko zaczesanymi włosami i starannie podkręconym wąsem.

— To ten od jedwabiu? Jesteś pewna?

— Trudno go sobie wyobrazić jako właściciela fabryki, ale taki nam podał adres. Mieszka w Putnam.

Pokręcił głową i zerknął na Normę, która usłyszała nasze kroki i wyszła z gołębnika. Nie spiesząc się, zamknęła za sobą drzwi. Tej wiosny obcięła sobie krótko włosy, upierając się przy tym, że zrobi to sama. Jej twarz otaczały teraz nierówne, brązowe loki. W ostatnich latach siostra zaczęła nosić buty do konnej jazdy i spódnicę z rozcięciem, która kończyła się nad kostkami. W tym stroju mogła wchodzić na drabinę, żeby naprawić rynnę, albo wędrować wzdłuż strumienia, zakładając pułapki na króliki. Fleurette śpiewała jej kiedyś piosenkę, która brzmiała tak: „Spodnie są dla mężczyzn, a nie dla kobiet. Kobiety są stworzone dla mężczyzn, a nie do spodni”. Norma obrażała się wtedy, ale uparcie twierdziła, że to, co nosi, trudno uznać za spodnie.

— Nie jesteś ranna — powiedziałam, kiedy podeszła. Przynajmniej jedna z nas mogła się normalnie poruszać.

— Głowa mnie okropnie boli — odparła — od wysłuchiwania, jak to Fleurette wczoraj omal nie zginęła. Jak na dziewczynę, która była o krok od śmierci, strasznie dużo mówi.

— Zastanawiałam się, czemu wstała tak wcześnie. Chyba ćwiczyła, co opowie Francisowi.

— Słuchajcie mnie, obie — powiedział brat. Otoczył każdą z nas ramieniem i poprowadził na podjazd, gdzie stał jego powóz. — Ten człowiek, Kaufman. Co dokładnie powiedział?

— Prawie nic. Wsiadł do auta i odjechał razem ze swoimi bandziorami — odparłam, sięgając zdrową ręką do plandeki, żeby pomóc Francisowi zdjąć ją z wozu. — Ale dałam mu do zrozumienia, że się może spodziewać… Och!

Nasz powóz wyglądał strasznie — był plątaniną pogiętego metalu i połamanego drewna. Aż do tej chwili nie zastanawiałam się, w jakim był stanie, kiedy go zostawiałyśmy w Paterson Teraz mogłam się dobrze przyjrzeć kruchej konstrukcji z drewna, skóry i mosiądzu, która nie ochroniła nas przed uderzeniem automobilu Henry’ego Kaufmana.

Norma i ja zamarłyśmy. To cud, że żyjemy.

Francis zdjął kapelusz i przeczesał włosy palcami.

— Nie mogę być tu przez cały czas i opiekować się wami, dziewczęta.

— Nie prosiłyśmy cię o to — powiedziałam. — Chciałyśmy tylko, żebyś przywiózł nasz powóz, to chyba niezbyt dużo jak na brata?

— Nie, ale bez mężczyzny w pobliżu…

— Nie ma tu mężczyzny, odkąd się ożeniłeś! — przerwałam. — Zresztą, co za różnica? Wjechał prosto w nas. Nic nie mogłyśmy zrobić.

— To nie ma znaczenia. Nie powinnyście mieszkać tu same — powiedział Francis. — Szczególnie teraz, kiedy nie macie powozu. Nie wolałybyście zatrzymać się u nas, w mieście?

— Ja wolę mieszkać na wsi — powiedziała Norma. — Jakbyś przypadkiem zapomniał, wczorajszy wyjazd do miasta prawie nas zabił. Tu jesteśmy bezpieczniejsze.

Francis znowu popatrzył na swoje stopy. Ojciec powstrzymywał się w ten sposób przed powiedzeniem czegoś, czego nie chciał powiedzieć. Brat przez minutę ruszał szczęką, aż wreszcie się poddał.

— W porządku. Zajmę się naprawą. Znam człowieka w Hackensack, który może to zrobić. Wygląda to źle, ale myślę, że da się naprawić. Konstrukcja wydaje się nienaruszona, a panele rozeszły się tylko na łączeniach.

— My zajmiemy się naprawą — powiedziałam — a Henry Kaufman za nią zapłaci.

— Nie możesz go zmusić, żeby zapłacił, i nie powinnaś mieć z nim w ogóle do czynienia — powiedział Francis. — Wiesz, jacy są ci ludzie. Nie widziałaś, co w zeszłym roku zrobili strajkującym?

Nie musiał mi przypominać. Wszyscy to widzieli. Właściciele fabryki wymyślili sobie, że robotnik może pracować na czterech maszynach jednocześnie (zamiast na dwóch) i że da radę robić to przez dziesięć godzin dziennie (zamiast ośmiu). Zamknięto trzysta zakładów. Robotnicy z nowojorskiego City solidarnie odeszli od maszyn. Ulice Paterson zapełniły się oburzonymi strajkującymi. Nawet dzieci, pracujące przy przędzeniu nici i tkaniu materiału, maszerowały z transparentami.

Właściciele fabryk byli dostatecznie wpływowi, by przekonać policję do wyjścia na ulice i zaaresztowania tylu ludzi, ilu tylko mogły pomieścić więzienia. Kiedy okazało się, że policjantów jest za mało, ludzie od jedwabiu zatrudnili własnych porządkowych. Wtedy zaczęły płonąć domy. Wtedy też przemówienia przerywano strzałami z broni palnej. Wtedy wreszcie zabroniono piekarzom i rzeźnikom sprzedawania czegokolwiek strajkującym. W końcu robotnicy byli zbyt osłabieni, by zrobić cokolwiek poza powrotem do swoich maszyn.

Ludzie od jedwabiu zachowywali się tak, jakby Paterson było ich własnością. Nie mieli jednak prawa wjeżdżać w nas na środku ulicy i uniknąć konsekwencji.

— Nie boję się pana Kaufmana — powiedziałam. — Zapłaci tyle, ile powinien.

 

 

 

[1] Myślę, że jest złamana.

 

 

 

 

 

 

3.

 

 

 

Pomysł przeprowadzki do Francisa pojawił się już w dniu pogrzebu naszej Matki, po kolacji złożonej z kanapek z szynką, pikli i ciasta cytrynowego Bessie. Podczas gdy Norma i Fleurette zmywały naczynia, ja usiadłam z bratem na ganku i patrzyłam, jak napycha fajkę. Z alejki za domem dobiegały głosy dzieci grających w jakąś grę, której zasady znały tylko one — polegała chyba na przerzucaniu patyka przez dużą metalową obręcz. Umościłam się na rattanowym krześle i po raz pierwszy tego dnia spokojnie odetchnęłam. Nie na długo.

— Wiesz, że Bessie i ja chcielibyśmy, żebyście zamieszkały z nami — powiedział Francis, gdy tylko tytoń zaczął się tlić.

Jęknęłam i oparłam stopy o balustradę ganku.

— Nie przekonałeś mnie. Poza tym, nie macie miejsca nawet dla własnej gromadki.

— Cóż, wujostwo też nie mają dla was miejsca na Brooklynie. Nie wiem, dokąd jeszcze mogłybyście się przenieść.

Zaraz po pogrzebie spadł deszcz, ale rozpogodziło się, kiedy jedliśmy kolację. Wśród zapadających ciemności pojawiło się kilka pierwszych gwiazd. Popatrzyłam na nie i zrozumiałam, że od teraz moja Matka będzie spała na dworze, pod gwiazdami, pod kocem z ziemi. Nie znosiła brudu i rzadko wychodziła na dwór. Byłaby przerażona tą wizją, gdyby poświęciła jej choć jedną myśl, zanim zapłaciła za miejsce na cmentarzu.

— Dlaczego musimy się gdzieś przenosić?

— Nie możecie zostać na farmie bez opieki. Trzy dziewczyny, całkiem same?

— A za życia matki było inaczej? W czym cztery dziewczyny są lepsze od trzech?

Jeśli nawet Francis zrozumiał, że się z nim droczę, nie dał tego po sobie poznać. Nabił fajkę i zadumał się.

— Cóż, jedynym powodem, dla którego w ogóle tam mieszkałyście…

Pochyliłam się i uciszyłam go, słysząc, że Fleurette jest w kuchni. Czekaliśmy z głowami pochylonymi w stronę okna, ale nie byliśmy pewni, czy sobie poszła.

Brat ściszył głos.

— Chciałem tylko powiedzieć, że jest już prawie dorosła. Co macie zamiar zrobić, kiedy będzie gotowa do zamążpójścia? Będziecie tam żyć jak stare panny?

Wizja Fleurette jako panny młodej sprawiła, że poczułam ucisk w piersiach.

— Małżeństwo? Ona ma dopiero czternaście lat! Poza tym…

Zanim skończyłam, przez okno dał się słyszeć głos Fleurette:

— Mam piętnaście lat!

Francis potarł sobie oczy i przesunął krzesło, żeby spojrzeć mi w twarz.

— Teraz to ja jestem za was odpowiedzialny i powinnyście mieszkać z nami. Mogłybyście pomóc Bessie w domu albo…

Zamilkł, bo wyczerpał listę rzeczy, które jego zdaniem mogłybyśmy robić.

Wstałam, strzepnęłam szaro-czarny tweedowy kostium, który Fleurette wybrała dla mnie tego ranka, i pochyliłam się nad bratem.

— Poradzimy sobie same — wyszeptałam. — A jeśli Bessie potrzebuje pomocy, możemy jej wynająć Fleurette na lato. Potrzebuje jakiegoś zajęcia.

— Nie jestem do wynajęcia! — krzyknęła Fleurette.

 

Od tamtego czasu Francis pojawia się co kilka miesięcy z kolejnym zrodzonym z dobrych chęci planem, który ma zagwarantować nam trzem jakąś przyszłość. To, że jesteśmy niezamężne i nie mamy dochodów, nie martwiło go tak bardzo, dopóki żyła Matka. Jednak wydaje mu się, że po jej śmierci nas odziedziczył. Wyrósł na mężczyznę, który cały czas martwi się o to, za co jest odpowiedzialny — o przytulny, mały domek w Hawthorne, swoją hojną i pomysłową żonę, bezpieczne zatrudnienie i dwójkę zdrowych, dobrze wychowanych dzieci. A ponieważ nie ma większych zmartwień, zaczął przejmować się również nami. Taki po prostu jest.

Większość mężczyzn w jego wieku ma jedną czy dwie niezamężne krewne, upchnięte gdzieś na poddaszu, przyjęcie nas pod dach musiało więc wydawać mu się nieuniknione. Rozumiał też, że musimy mieć jakieś zajęcie, więc wszystkie jego pomysły dotyczyły różnych uciążliwych prac domowych.

Dom jego sąsiadów został wystawiony na sprzedaż. Francis zasugerował, żebyśmy go kupiły i założyły pensjonat — w jego imieniu, oczywiście — z zysków zaś spłacały hipotekę. Odmówiłyśmy, jako że nie chciałyśmy stać się lokatorkami we własnym pensjonacie.

Wtedy nasz brat zaproponował, że zatrudni mnie i Normę w roli korepetytorek dla swoich dzieci, chociaż uczyły się pisać i liczyć w szkole i nie potrzebowały pomocy dwóch dorosłych kobiet. Fleurette, jak sugerował, mogłaby pracować jako szwaczka. Kiedy opowiadał o podartych i zniszczonych ubraniach obcych ludzi, które miałaby naprawiać, patrzyłam tylko na niego jak na obcego człowieka i zastanawiałam się, czy w ogóle pamięta kobietę, która go wychowała.

Nie znaczy to, że nie martwiłam się o to, co z nami będzie. Próbowałyśmy znaleźć kilku farmerów, którzy chcieliby dzierżawić od nas ziemię, w okolicy było jednak dość gruntu na sprzedaż i nikt nie był zainteresowany dzierżawą. Same musiałyśmy co kilka lat sprzedawać jakąś działkę, aby się utrzymać, aż w końcu została nam parcela w dziwnym kształcie, o powierzchni trzydziestu akrów. Jedyną drogą, która do niej dochodziła, była Sicomac Road, przy której stał nasz dom. Dalsza sprzedaż ziemi nie była więc możliwa, przynajmniej do czasu powstania nowej drogi. Poza tym wydawało mi się, że lepiej zachować te resztki, które nam zostały, jako zabezpieczenie na starość.

Norma była bardzo przywiązana do farmy i nie chciała nawet myśleć o wyprowadzce. Wiejskie życie jej odpowiadało. I podobnie jak wielu innym osobom lubiącym prowincję, moja siostra doceniała oddalenie od sąsiadów. Nie ufała obcym, nie lubiła uprzejmych konwersacji i frywolnego towarzystwa, nie interesowały ją sklepy, teatry i inne rozrywki miejskiego życia, była przesadnie oddana tym kilku ważnym dla niej sprawom — gołębiom, gazetom i rodzinie. Nie zostawiłaby dobrowolnie farmy. Ale Francis miał rację — jeśli Fleurette miała mieć jakąś przyszłość, z pewnością nie mogła siedzieć na wsi, obszywając dziurki do guzików i rzucając kukurydzę kurom.

Coś trzeba będzie jednak zrobić z naszą trójką. Nie mogłam już słuchać pomysłów brata, ale nie miałam własnych. Wiedziałam za to jedno — zderzenie z samochodem nie było dowodem naszej bezradności. Miałam zamiar poradzić sobie z tą przyziemną kwestią bez pomocy Francisa.

 

 

 

 

 

 

4.

 

 

 

16 lipca 1914

 

Panny Constance, Norma i Fleurette Kopp

Sicomac Road

Wycoff, New Jersey

 

Szanowny Panie Kaufman,

 

Piszę w celu przedstawienia Panu listy uszkodzeń, które nasz powóz odniósł z winy Pana i Pana samochodu 14 lipca po południu. Obrażenia odniesione przeze mnie i moje siostry są również poważne. Droga Fleurette ma zaledwie piętnaście lat, a już cierpi z powodu złamania stopy i strachu przed pojazdami mechanicznymi. Bez wątpienia wpłynie to na jej rozwój w epoce wszechobecnej mechanizacji. Ograniczę się jednak do przedstawienia uszkodzeń naszego powozu:

 

4 (cztery) szprychy z drewna orzechowego: 4$ za sztukę

1 (jedna) lampa, rozbita: 3$

1 (jedno) mocowanie do bata, wypadło i zgubiło się w trakcie zdarzenia: 1$

1 (jeden) panel z drewna dębowego, potrzaskany na kawałki: 8$

1 (jeden) składany daszek, tak pogięty, że nie da się naprawić: 10$

Przytwierdzenie elementów, które odpadły: 24$

Łącznie (do zapłaty niezwłocznie po otrzymaniu rachunku, jako że jesteśmy obecnie pozbawione powozu): 50$

 

Będziemy wdzięczne za szybkie przesłanie pieniędzy zwrotną pocztą.

Z szacunkiem i ostrożnością, niezbędną na coraz bardziej zatłoczonych ulicach naszego miasta,

Panny Constance, Norma i Fleurette Kopp

 

— Nie boję się samochodów — powiedziała Fleurette z sofy.

— Oczywiście, że się boisz — odpowiedziałam. — Bądź cicho i oprzyj stopę.

— Mogę oprzeć stopę, nie będąc cicho.

— Te kwoty są za wysokie — powiedziała Norma. — Nie weźmie ich na poważnie i wyrzuci list do śmieci.

— Wliczyłam też robociznę — odparłam.

— Nie przypominam sobie niczego na temat robocizny. Przeczytaj jeszcze raz — powiedziała Norma.

— Nie — powiedziała Fleurette. — Mam dość pana Kaufmana.

— W takim razie go wyślę.

— Nie mam też piętnastu lat — powiedziała Fleurette.

Powinno być oczywiste, nawet dla niej, że piętnastolatki są bardziej wrażliwe niż szesnastolatki i dlatego takie wydarzenia wywierają na nie większy wpływ.

Fleurette gderała i wierciła się w jedwabnym peniuarze, który wybrała sobie na strój do rekonwalescencji. Wzdłuż kołnierzyka ciągnął się wzór w pawie pióra, przez który Fleurette wydawało się, że wygląda olśniewająco. Pobłażałyśmy jej od śmierci Matki i nagle zdałam sobie sprawę, że muszę położyć temu kres. Już samo jej upodobanie do luksusowych tkanin mogło nas zrujnować.

Wstałam z trudem, by znaleźć znaczek. Ramię bolało już mniej, ale każdy ranek przynosił nową dolegliwość — a to kostka nie dawała rady utrzymać mojego ciężaru, a to w żebrach przy głębszym oddechu pojawiał się ból. Fleurette nie mogła założyć buta, przez co była w pewnym sensie inwalidką. Opieka nad nami i robienie zakupów spadło na Normę. Bez powozu mogła albo iść pieszo, w upale, do Wyckoff i tam wsiąść w tramwaj, albo osiodłać Dolley i jechać na niej. Oczywiście wolała to drugie. Już dwa razy pojechała aż do Paterson, próbując utrzymać koszyk z gołębiami na zadzie klaczy i wypuszczając je po drodze.

Normę od lat fascynowały gołębie pocztowe i możliwości, jakie stwarzały te ptaki dla ludzi mieszkających na wsi, żołnierzy na wojnie, a nawet lekarzy monitorujących stan mieszkających daleko pacjentów (jej pomysł polegał na tym, że lekarz miałby zostawiać kilka gołębi pocztowych u chorego, ten zaś wypuszczałby je z wiadomościami o swoim stanie zdrowia w regularnych odstępach czasu). Twierdziła, że linie telegraficzne i telefoniczne nigdy nie zostaną doprowadzone do wszystkich, którzy chcieliby z nich korzystać. Poza tym nie można było ich używać do przesyłania poufnych wiadomości, ponieważ telefonistka słuchała każdego słowa. Tymczasem odpowiednio wytresowany i wyposażony gołąb, wypuszczony setki mil od domu, jest w stanie szybko dostarczyć wiadomość, nawet w czasie burzy lub pod ostrzałem nieprzyjaciela.

Aby udowodnić swoją rację, Norma miała zwyczaj zabierać hodowane przez siebie gołębie tak daleko od domu, jak tylko zdołała. Wypuszczała je potem z małymi liścikami przymocowanymi do nóżek. Jako że nie miała nic ważnego do przekazania, wysyłała nam wycinki z gazet. Czytała pół tuzina czasopism dziennie i czuła moralny obowiązek posiadania zdania na temat wszystkiego, co działo się w północnej części stanu New Jersey, nie mówiąc już o Nowym Jorku i reszcie świata. Spędzała nad gazetami prawie całe wieczory, chowając wycinki, które miała zamiar kiedyś wykorzystać, do szuflad w całym domu. Zdarzało się, że któraś z nas szukała cukru albo poduszeczki do igieł, a zamiast tego znajdowała obwieszczenie w rodzaju „Żona dyplomaty nabita na płot”.

Norma rozciągnęła w gołębniku drut przymocowany do umieszczonego obok drzwi frontowych dzwonka, który odzywał się, kiedy tylko ptak przyleciał z wiadomościami dnia, wybranymi przez Normę ze względu na ich dramatyczny charakter lub wartość edukacyjną. Gdy zdarzyło mi się zapomnieć o mojej kolejce na zmywanie, nadchodziły wiadomości w rodzaju „Dziewczyna otrzymuje mandat za niedbałe prowadzenie domu”. Artykuł pod tytułem „Wiele kobiet ślepo podąża za modą” przyszedł, kiedy Norma wyraziła sprzeciw wobec jedwabnej tuniki haftowanej w rajskie ptaki, która zdaniem Fleurette wyglądała na zakupioną w Paryżu. Następna znacząca wiadomość głosiła: „Moralność kobiety można wyczytać z jej stroju”.

Fleurette postanowiła wziąć odwet na Normie i podmieniała niektóre nagłówki na własne, czekając, aż ta je znajdzie. Norma mogła więc odwiązać od nogi gołębia „Domowe lekarstwo na hemoroidy” lub „Zgłoszono zaginięcie przygłupiej siostry”.

Matka nie znosiła ptaków i nie zbliżała się do gołębnika, mimo to jednak zachęcała Normę, uważając, że dziewczęta powinny mieć hobby, które zapewni im rozrywkę i przytrzyma blisko domu. Nie ukrywała też nadziei, iż opieka nad pisklakami wyzwoli w Normie instynkt macierzyński, co skończy się ślubem i gromadką dzieci. O tym, jakim cudem mieszkająca na wsi Norma miałaby znaleźć męża, nie było jednak mowy. Matka zdawała się nie dostrzegać, że córka była zbyt uparta i kłótliwa, by jakiś mężczyzna odważył się do niej zbliżyć. Norma miała tyle uroku co zwalisty głaz i nie przejawiała najmniejszego zainteresowania romantycznymi uczuciami lub wychowywaniem dzieci. Matka miała rację — gołębie zapewniały bezpieczną rozrywkę, ale nie było szans, że dzięki nim dziewczyna się zaręczy.

Norma przynajmniej miała się czym zająć. Mnie życie na farmie nudziło i męczyło. Kiedy Francis ożenił się i wyprowadził do miasta, Norma z radością zajęła się oborą i jej mieszkańcami. Fleurette również znalazła zajęcie — szyła i prała, wszystkie trzy zaś na zmianę gotowałyśmy. Dla mnie została nieprzyjemna praca w ogrodzie. Nie znosiłam długich godzin spędzonych nad grządką tylko po to, by zebrać koszyk robaczywej kapusty. Zawsze marzyłam o czystej, porządnej pracy w biurze i pensji, za którą, gdybym tylko chciała — co zresztą było mało prawdopodobne — mogłabym sobie kupić kapustę.

Próbowałam kiedyś ułożyć sobie życie poza farmą. Najpierw myślałam o kursie pielęgniarskim, ale Matka, śmiertelnie bojąc się brudu i chorób, była tak przerażona tym pomysłem, że musiałam z niego zrezygnować. Potem zaczęłam kurs prawa. Słyszałam o kobiecie, która została prawniczką w Nowym Brunszwiku, i pomyślałam, że mogłabym postarać się o pracę w jej firmie. Matka jednak była przekonana, że to zajęcie narazi mnie na kontakt z kryminalistami i pijakami. Mimo to przerobiłam cały materiał, kiedy jednak przyszło do wysłania wypełnionych zadań do Nowego Jorku z prośbą o następną lekcję, moje papiery zniknęły. Matka nigdy się do tego nie przyznała, wiem jednak, że to ona je wzięła.

Teraz zaczęłam się zastanawiać, czy spędzę tutaj całe życie. Martwiła mnie myśl, że mogę umrzeć w tym samym łóżku, co moja matka, nie zostawiając po sobie nic oprócz piwniczki pełnej pasternaku oraz nierównych szwów na mankietach i kołnierzykach, które i tak nikomu się ze mną nie kojarzyły.

 

Czekałyśmy przez tydzień na odpowiedź na list. Opieka nad Fleurette zajmowała mi dość dużo czasu i sprawiała, że pożałowałam zarzucenia kursu pielęgniarskiego. Dwa razy dziennie myłam i bandażowałam jej stopę, ostrożnie, żeby nie poczuć złamanych kości. Fleurette uparła się, że nie chce wizyty doktora Wintera, apatycznego staruszka o szklistych oczach i o rękach, które trzęsły się, kiedy dotykał obnażonych kończyn swoich pacjentów. Nie winiłam jej za to. Sama jednak niewiele mogłam zdziałać. Czyściłam jej zadrapania i zmuszałam, by odpoczywała. Oznaczało to, że musiałam przynosić jej posiłki na tacy i przybiegać na dźwięk dzwoneczka — znalazła go w naszym koszyku z szyciem i trzymała pod ręką, na wypadek gdyby poczuła się spragniona lub zmęczona, lub znudzona, czyli co chwilę.

Jedynym miejscem, w którym mogłam schować się przed tym dźwiękiem, była dawna sypialnia Matki, wciąż wyglądająca tak jak w dniu jej śmierci. Suknia wisiała na drzwiach szafy, a szczotka z kilkoma skręconymi siwymi włosami leżała na toaletce.

Przez całe miesiące nie mogłam się zmusić, żeby tu wejść. Ostatnio jednak zaczęłam przychodzić tu po kryjomu. Siadałam na skraju łóżka, tak jak wtedy, kiedy była chora. W swoich ostatnich dniach często otwierała nieprzytomnie oczy i wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w jeden punkt. Musiałam przykładać jej lusterko do ust, żeby upewnić się, że wciąż oddycha. Spędzałam tak godziny, patrząc, jak odpływa w stronę śmierci i wraca, raz za razem.

Łóżko, które wcześniej należało do jej matki, było staroświeckim, ciężkim antykiem przywiezionym z Austrii. Zagłówek ozdabiały rzeźbione w drewnie orzechowym rozetki, których jedyną funkcją było gromadzenie kurzu. Siedząc ostrożnie na skraju i szeleszcząc sztywno wykrochmalonym prześcieradłem, zdałam sobie sprawę, że nikt tu nie sprzątał od miesięcy. Ścieranie kurzu było zadaniem Fleurette, co po części wyjaśniało jego wszechobecność.

Ściany pokryte były tapetą w bladozielone i białe chryzantemy, która okropnie wyblakła i zaczęła się odklejać, odsłaniając popękany gips i końskie włosie. Coś trzeba będzie zrobić z tym pokojem. Nawet Matka — ze swoim lękiem przed zmianami oraz przywiązaniem do tradycji i ponurych rytuałów żałoby — na pewno nie protestowałaby przeciwko rozebraniu tej kapliczki ku czci jej ostatnich lat i zrobieniu z niej jakiegoś użytku. Nie mogłam się jednak jeszcze do tego zmusić. Przez całe lata chciałam uwolnić się od Matki, a teraz kurczowo trzymałam się jedynych rzeczy, które mi po niej zostały.

Fleurette zawsze mówiła do Matki po francusku, ale wiedziałam, że ona wolała niemiecki — język dzieciństwa w Austrii. Gdybym przestała do niej szeptać, nie usłyszałabym go już nigdy w naszym domu.

— Mama, wär es nicht endlich Zeit, dass wir was mit Deinem Zimmer machen[2]?

Nie było odpowiedzi. Może Matce było wszystko jedno, co stanie się z jej pokojem. Wzięłam głęboki oddech. Zapach jej fiołkowego pudru wciąż wisiał w powietrzu. Gdzieś na dole trzasnęły drzwi, a Fleurette dała sobie spokój z dzwonkiem i wykrzykiwała moje imię.

To Matka zawsze odpowiadała na jej wołanie.

— Geh amal nachschauen, was sie will?[3] — zaproponowałam.

Ale nie chciała pójść. Wstałam, wyszłam z sypialni i cicho zamknęłam za sobą drzwi.

 

 

 

[2] Mamo, czy to nie najwyższy czas, żebyśmy coś zrobiły z twoim pokojem?

[3] Idź i zobacz, czego ona chce.

 

 

 

 

 

 

5.

 

 

 

— Spróbuj śliwek — powiedziała Fleurette kilka dni później przy śniadaniu.

Norma zignorowała ją, nie odrywając wzroku od gazety.

— Chociaż jedną. Zjedz choć odrobinę. — Fleurette wzięła nóż do masła i wycięła idealny trójkąt z grzanki posmarowanej konfiturą śliwkową. Położyła ją na talerzu Normy.

— Popatrz — wyszeptała. — C’est tout violet[4].

Norma zaszeleściła gazetą i położyła ją między sobą a niechcianą grzanką.

— Jest bardziej czerwona niż fioletowa — powiedziałam, siadając naprzeciwko nich. — W ten sposób nigdy nie wygrasz.

Fleurette zachichotała i zabrała grzankę z powrotem.

Długotrwały i dość jednostronny spór obu moich sióstr dotyczący produktów śniadaniowych w królewskich barwach zaczął się lata temu, kiedy to rozkojarzona Norma sięgnęła po słoik marynowanej czerwonej kapusty i nałożyła ją sobie na grzankę. Po początkowym szoku stwierdziła, że bardzo jej to smakuje i odtąd codziennie jadła takie śniadanie. Fleurette miała wtedy siedem czy osiem lat i nie mogła zrozumieć, jak ktoś chce w ogóle jeść coś tak okropnego. Pytała o to Normę tak wiele razy, aż pewnego dnia usłyszała:

— To ze względu na fioletowy kolor, oczywiście. Nie wiedziałaś, że jedzenie fioletowych rzeczy na śniadanie może sprawić, że urośniesz nawet o dwa cale? To dlatego jesteśmy od ciebie wyższe. — Pomachała gazetą, sugerując, że przeczytała to w wiarygodnym piśmie, po czym dodała: — Gdyby tylko było coś bardziej fioletowego niż marynowana kapusta, na pewno bym to jadła.

Fleurette nie umiała stwierdzić, kiedy Norma sobie żartuje — tak naprawdę żadna z nas nie potrafiła, nawet po tylu latach — i potraktowała to wyzwanie poważnie, przynosząc siostrze różne fioletowe produkty: dżemy, konfitury, fiołkowe pastylki, jagody i winogrona. Do dzisiaj od czasu do czasu podejmowała wyzwanie, ale jak dotąd bezskutecznie. W oczach Normy nawet konfitura śliwkowa nie mogła się równać z marynowaną kapustą.

Tak już było z Normą — kiedy już coś zaaprobowała, konsekwentnie przekładała to nad wszystko inne. Skoro uwierzyła, że marynowana kapusta na toście jest najlepsza na śniadanie, zdradziłaby własne zasady, jedząc dżem i owsiankę. Jeśli pasowały jej jakieś buty, nie nosiła żadnych innych. Na jej stoliku nocnym widziałam tylko jedną książkę (Gołębie praktycznie. Wyczerpujący przewodnik szkolenia, hodowli, wypuszczania i zastosowania skrzydlatych posłańców) i podejrzewałam, że czytała ją setki razy, nie mogąc znaleźć nic lepszego.

Przy śniadaniu przeczytałam na głos drugi list do Henry’ego Kaufmana. Zanim zdążyłam przejść przez grzecznościowe pozdrowienia, Norma przerwała mi.

— Nie lubię tego Kaufmana — powiedziała.

— To oczywiste, że go nie lubisz — powiedziała Fleurette. — Żadna z nas go nie lubi.

— Miałam na myśli to, że nie podoba mi się pisanie listów do niego — odparła Norma. — Nie powinnyśmy prowadzić korespondencji z takim człowiekiem.

— To rachunek, a nie korespondencja — powiedziałam. — I będzie ostatni. Pojadę i osobiście odbiorę należność, jeśli nie odpowie.

— Ale czy nie zgadzasz się ze mną, że nie powinnyśmy…

— Norma! On jest nam winny pieniądze. — Pięćdziesiąt dolarów nie było dla nas drobną kwotą. Żyłyśmy za sześćset dolarów rocznie, a ponieważ opierałyśmy się głównie na oszczędnościach, pięćdziesiąt oznaczało jeden miesiąc niezależności mniej. Wygładziłam kartkę i zaczęłam jeszcze raz:

 

23 lipca 1914

Panny Constance, Norma i Fleurette Kopp

Sicomac Road

Wycoff, New Jersey

Szanowny Panie Kaufman,

Ufam, że otrzymał Pan rachunek za szkody, jakie nasz powóz odniósł w wyniku kolizji z Pańskim automobilem w dniu 14 lipca. Kwota, którą jest nam Pan winien, nie uległa zmianie. Powóz nie został jeszcze naprawiony. Rozumiejąc, że jest Pan zajętym człowiekiem, którego buchalter ma mnóstwo pracy w gorących okresach, zjawię się osobiście w Pana miejscu pracy w przyszły wtorek, aby odebrać należność, o ile do tej pory jej nie otrzymamy. Aż do tego czasu pozostaję

 

Pańską uniżoną, niespokojnie oczekującą na odpowiedź,

Panną Constance Kopp

 

— Lepiej nie krytykować czyjegoś buchaltera — powiedziała Norma, nie podnosząc wzroku znad gazety.

— Ja tylko podsunęłam mu wymówkę, dlaczego dotąd nie odpisał.

— Nie spodobałoby ci się to, gdybyś była jego buchalterem. — Zauważyła nitkę marynowanej kapusty przyczepioną do dłoni i strzepnęła ją na talerz.

— Nie podobałoby mi się nic, gdybym była buchalterem pana Kaufmana — powiedziałam, podpisując się pod listem.

Wysłałam list w czwartek. Kiedy z poranną pocztą we wtorek nie przyszła żadna odpowiedź, zaczęłam się szykować na wizytę w Paterson.

— Jedziesz do miasta — powiedziała Fleurette, widząc mnie w kapeluszu.

— Tak — odparłam. — Mam sprawę do załatwienia. A ty jeszcze nie wydobrzałaś.