Dziewczyny, chłopaki i skarb
- Wydawca:
- Wydawnictwo e-bookowo
- Kategoria:
- Obyczajowe i romanse
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-937454-1-8
- Rok wydania:
- 2013
- Słowa kluczowe:
- chłopaki
- dziewczyny
- krytykuje
- która
- muzyki
- nieistniejącego
- przypadkowo
- rozpoczyna
- skarb
- swoich
- zabawnej
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Dziewczyny, chłopaki i skarb”
Książkę „Dziewczyny, chłopaki i skarb” rozpoczyna przypadkowo wysłana pocztówka, która wywołuje ciąg wydarzeń z kryminalnym zakończeniem.
Główna bohaterka 16-letnia Kaja, nieustannie filozofuje i krytykuje niesprawiedliwości świata. Wymyśla przy tym nieprawdopodobne historie. Wciąga przez to swoich przyjaciół w poszukiwanie nieistniejącego skarbu, który niespodziewanie się odnajduje. Zabawne epizody z życia szkolnego i rodzinnego oraz perypetie sercowe grupy nastolatków spotykających się dla wspólnego słuchania muzyki, dyskusji i flirtów stanowią tło tej zabawnej i oryginalnej powieści.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ewa Zienkiewicz
Ewa Zienkiewicz
Dziewczyny, chłopakii skarb
Warszawa 2013
Okładka i opracowanie graficzne
Ewa Zienkiewicz
Opracowanie redakcyjne
Grażyna Ordęga
Wydanie II Poprawione
© Copyright Ewa Zienkiewicz
ISBN 978-83-937454-1-8
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Róży, Uli, Irenie i Julkowi
Sierpień
Pewnego upalnego poranka pod koniec lata szłam powoli ulicą Kochanowskiego, nie śpiesząc się nigdzie i planując po drodze, jak spędzę ten pogodnie zapowiadający się dzień.
Ulica Kochanowskiego biegnie pomiędzy stojącymi w ogrodach parterowymi i jednopiętrowymi starymi domami krytymi czerwoną dachówką. Parkany ogrodów rzucają przyjemny pręgowany cień na betonowe płyty chodnika. Niektóre ogrody nie mają płotów. Cień dają tu drzewa owocowe i krzaki rosnące wzdłuż chodnika, co też stanowi przyjemną odmianę dla przechodnia.
Nazywam się Kaja Sweter, mam prawie szesnaście lat, jestem szczupła, niewysoka, według jednych ładna, a według innych zupełnie przeciętna.
Tak więc szłam sobie niedbale, stąpając po płytach chodnika i rozważając, w czyim domu złożyć wizytę, by osiągnąć jak największe korzyści towarzyskie.
Co jakiś czas niespodziewanie opadały mnie krytyczne myśli na temat własnego wyglądu. Przyjmowałam wówczas postawę wyprostowaną, mój chód stawał się dystyngowany i posuwisty, a gesty wytworne. Jednak po chwili znów wciskałam ręce w kieszenie spodni i oddając się rozmyślaniom, zmierzałam powoli ulicą Kochanowskiego w kierunku centrum miasteczka.
Bliżej śródmieścia pojawiało się parę sklepików i większych budynków. We wnętrzach podwórek, pośród drzew, widać było chlewiki i składziki z drewnem na opał, poukładanym pod ścianami. Psy spały na słońcu i w cieniu, a ulicą od czasu do czasu przejeżdżały pojedyncze samochody.
W części miasta, w której mieszkam, poza dwoma blokami z wielkiej płyty domy są przeważnie małe, jednorodzinne, a jeśli nawet większe, to porozrzucane bezładnie, bez żadnego zamysłu. Widać, że przerwany przez wojnę rozwój miasta nie zdążył dotrzeć do naszego krańca.
Za to w przeciwległej części Bukowca, od placu Wolności do samego dworca kolejowego, wzdłuż ulic stoją trzypiętrowe kamienice o pięknych ozdobnych elewacjach oraz dostojne budynki urzędów państwowych.
Dotarłam do centrum i weszłam do parku sąsiadującego z placem Wolności. Tutaj już musiałam podjąć decyzję, jaki wybrać kierunek dalszej wędrówki. A że nadal nie rozstrzygnęłam, kogo odwiedzę w pierwszej kolejności, przysiadłam na ławce stojącej na brzegu rzeki przepływającej przez park i wyciągnęłam z kieszeni list odebrany z poranną pocztą.
Droga Kaju- przeczytałam – myślę, że w tym tygodniu wyjadę w góry powspinać się trochę. Wakacje udały się rewelacyjnie, najpierw, jak zapewne pamiętasz, dostałem zaproszenie na obóz płetwonurków, potem na warsztaty gitarowe. Na początku września spędzę też kilka dni na organizowanych przez naszą gazetę warsztatach dla młodych reporterów. A jeszcze mam mistrzostwa w piłce nożnej juniorów. Cóż, wakacje dobiegają końca, program na całe dwa miesiące był tak bogaty, że nie znalazłem ani chwili na spotkanie z Tobą. Ale tęsknie i mam nadzieję, że w roku szkolnym zobaczymy się jeszcze. Na razie będę pisał jak najczęściej. Pozdrowienia. Twój Adam Bant.
Co za chłopak, pomyślałam. Nurkuje, gra na gitarze i w piłkę nożną, współpracuje z gazetą, wspina się po górach.
Pisze, że tęskni, uśmiechnęłam się z satysfakcją. Nic dziwnego, że Wiktor, kiedy tylko zaczęły przychodzić listy od Adama, obraził się i wyprowadził z kuchni, gdzie dotychczas sypiał na zapasowym tapczanie.
Wiktor jest diabelnie przystojny. Typowy przystojny łobuz. Smagła cera, czarne oczy, piękne dłonie, zadbany, elegancki. Świetnie skrojony garnitur, jasny prochowiec. Uwielbia hazard, karty, nocne eskapady, towarzystwo, alkohol. Ciągle jest uwikłany w jakieś tajne misje, nikt nie wie, czym naprawdę się zajmuje. A zresztą i tak w tym roku został dłużej niż zwykle. Zjawiał się tylko zimą. Lato należało do Alberta.
Wiktor nie lubi Alberta. Dwa zupełnie odmienne charaktery. Albert to namiętny podróżnik. Samotnik, asceta, przemierzający z małym namiotem lasy, bagna i pustkowia. Wielki facet, jasnooki, jasnowłosy, łagodny i małomówny. W tym roku jeszcze się nie pojawił. Zapewne przed końcem lata rozbije namiot gdzieś w okolicy.
Oprócz listu w kopercie znajdowała się niezapisana kartka pocztowa z rysunkiem róży i serca podpisana: „Nasz sekret". Krytycznie przyjrzałam się kartce i pokiwałam głową, ubolewając nad kiczowatą przesadą w wyrażaniu uczuć.
– Jak widać, nikt nie jest doskonały – mruknęłam. A może to i dobrze?
Wstałam z ławki i wolnym krokiem powlokłam się w stronę przykościelnego placu Wolności.
Wybrałam jedną z dwóch możliwości – wizytę u Maryli.
Adę, najlepszą przyjaciółkę, odwiedzam, żeby pogadać w cztery oczy na tematy ogólnoludzkie. Natomiast Maryla ma brata, a on wielu kolegów. I to właśnie stwarza większe prawdopodobieństwo korzystnego rozwoju wydarzeń.
Drzwi otworzyła babcia Maryli. Zna i lubi przyjaciół wnuków, więc pozwoliła mi zaczekać, aż "dzieci" wrócą ze sklepu.
Posiedziałam chwilę w kuchni z babcią, a potem poszłam do pokoju Punia i Konrada. Konrad ma prawie szesnaście lat, a Punio pięć i pół, nosi majtki zamiast krótkich spodni i w ogóle się nie liczy.
Możliwość przebywania samotnie w pokoju chłopaków była dla mnie niezwykle podniecająca. Bycie jedynaczką ma zalety, jednak posiadanie rodzeństwa bardzo poszerza horyzonty. Szczególnie uciążliwy jest brak rodzeństwa płci męskiej. Stąd właśnie bierze się mój niedobór podstawowych wiadomości z życia codziennego owego zagadkowego rodzaju homo sapiens. A także wynikająca z niedostatku wiedzy niepohamowana skłonność do fantazjowania.
Z nabożną czcią przyglądałam się rzeczom porozrzucanym po pokoju, oglądałam książki i sklejone modele na półkach.
Konrad, znany z szerokich zainteresowań, jest postacią wybitną w swoim środowisku. Zaś z mojego punktu widzenia – również niezwykle użyteczną, ponieważ znajomość z nim zapewnia towarzystwo wielu chłopaków z jego szkoły i podwórka.
W Bukowcu mieszkam dopiero od paru lat, i to na zupełnych obrzeżach, a rodzina Dominików od zawsze, w dodatku w samym centrum. Zresztą rodzina Ady też. Ada mieszka po drugiej stronie rzeki parkowej, w jednym z tych eleganckich domów w sąsiedztwie parku. Z okien pokoju Konrada widać plac Wolności, kościół, a kawałek dalej ulicę, przy której mieszka Ada, tyle że latem wszystko zasłaniają drzewa.
Nasyciwszy ciekawość, posiedziałam chwilkę bezczynnie. W końcu wyciągnęłam i przeczytałam jeszcze raz list od Adama. Pomyślałam, że Adam ma tak samo wiele zainteresowań jak Konrad, ale w przeciwieństwie do niego realizuje swoje pomysły. Konrad zamierza po ukończeniu szkoły średniej studiować do późnej starości. Nawet sinologię. Na biurku leżały otwarte rozmówki polsko-niemieckie. Może przygotowuje się do jakichś przyszłych studiów, pomyślałam. Może, kiedy zostanie naukowcem, uczelnia wyśle go na zagraniczne konferencje czy stypendia do Nowego Jorku lub Berlina.
– Ich bin – przeczytałam – meine kleine… Nieźle – pochwaliłam sama siebie. – Można coś napisać.
Wyciągnęłam z koperty pocztówkę z serduszkiem "Nasz sekret". Odwróciłam kartkę. Różyczki i serduszka, może i bezguście, ale jakże miłe. Nikt przedtem nie przysłał mi serduszka. Właściwie nikt przedtem nie przysłał mi niczego. W życiu nie dostałam listu od chłopaka. Tylko od Adama. Trzy.
W okresie wakacji mogę sama wyciągać listy ze skrzynki. Uległam zatem pokusie i pozwoliłam Adamowi napisać. Uprzedziłam go, że gdyby list wpadł w ręce mamy albo babci, miałabym kłopoty. Żadnych chłopaków – taki jest warunek pokojowego współistnienia w naszym domu. Dlatego Adam ograniczał się do ogólnikowych, raczej bezosobowych informacji, tak bym w razie wpadki nie miała kłopotów. Wiedziałam, że to jego ostatni list. Może odezwie się w przyszłe wakacje.
Wybierałam zdania z rozdziału o odprawie celnej, bagażach, zwiedzaniu, wypisując pismem technicznym tylko niemieckie frazy.
Wo und wann treffen wir uns?Ich mochte main Gepack abholen.Schmuck.Gold.Edelstein.Wiviel Kilogramm Gepack darf man mitnehmen?Welche Sachen kann man zollfrei ausfuhren.Haben sie noch etwas?Bitte geben Sie mir noch ein Stadtplan.Das Denkmal.Wir mochten die Reste der alten Stadtmauer betrachten.Ich freue mich sehr ich Sie wiedersehe.Herbert von Karajan.
Po polsku znaczyło to:
Gdzie i kiedy się spotkamy? Chciałbym odebrać bagaż. Biżuteria. Złoto. Kamień szlachetny. Ile kilogramów bagażu można zabrać ze sobą? Co można wywozić bez cła? Czy ma pani coś jeszcze? Proszę mi dać jeszcze plan miasta. Zabytek. Chciałbym obejrzeć resztki starych murów. Bardzo się cieszę, że panią znów widzę. Herbert von Karajan.
Super. Obwiodłam wszystko ramką i dorysowałam gwiazdki i kółka w narożnikach. Kartka do wyrzucenia. Może szkoda, bo to od Adama.
Do kogo by tu zaadresować? – zastanawiałam się. Najlepiej do siebie. Kayah von Sfeter, napisałam gotykiem.
Hałas przy drzwiach wejściowych wzbudził we mnie panikę. Na kartce widniało teraz Bukowiecul. Wiolinow@&^~~~. Adres napisany pośpiesznie drżącą ręką zmienił się w rozmazane bazgroły.
Nic nie nabroiłam, ale było mi głupio. Czekać na Marylę wypadało w jej pokoju, a nie u Konrada. Na szczęście Maryla weszła do domu pierwsza. Uradowana takim obrotem wydarzeń, walnęłam ją w plecy na powitanie i od razu zaczęłam wykrzykiwać, jak się cieszę, że ją widzę.
Maryla ma buzię amorka ze świętego obrazka. Szaroniebieskie oczy, mały nosek i jasne krótkie loczki okalające twarz. Oczywiście odchudza się, żeby zgubić krągłość policzków. Najczęściej chodzi w spodniach i kolorowych podkoszulkach. Imię Maryla kojarzy mi się z pomarańczową, dojrzałą i słodką morelą z krajów południowych. Puniu jest bardzo podobny do starszej siostry, tylko o metr krótszy. Dzisiaj dla odmiany był obleczony w czerwone rajtuzy, które zaczął ściągać razem z butami już przy wejściu. Konrad, rok młodszy od Maryli, miał na sobie czarny T-shirt odsłaniający szyję w tak seksowny sposób, że kolejny raz nasunęła mi się pokusa, a może by jednak… Opalona twarz i jasne włosy Konrada robią wielkie wrażenie nawet na takiej miłośniczce brunetów jak ja.
Zgrabny kształt głowy, przypominający antyczne posągi Cezara albo Augusta, wróży Konradowi atrakcyjny wygląd aż do sędziwego wieku, kiedy innym facetom dawno już obwisną policzki i podbródki. Jednak głównym atutem jego urody jest uśmiech. Promienny uśmiech odsłaniający piękne białe zęby wzbudza sympatię wśród dorosłych i rówieśników. Towarzyszące uśmiechowi zachęcające spojrzenie wywołuje słodki niepokój w sercach dziewczyn.
Ja też bardzo lubię uśmiech Konrada, ale traktuję go jako luksusowy dodatek do koleżanki, która ma rodzeństwo.
Jeśli chodzi o czarne podkoszulki czy czarne swetry z wycięciem odsłaniającym szyję tuż powyżej obojczyków, mam do nich słabość. Facet tak ubrany, w moim odczuciu osiąga najwyższy szczyt seksowności, na jaki może wspiąć się przedstawiciel płci przeciwnej. Szczególnie jeśli ma do tego odpowiednio przycięte czarne włosy.
Zamieszanie przeniosło się spod drzwi wejściowych do pokoju Maryli, gdzie przez pół godziny wspólnie naradzaliśmy się, co należy zrobić, żeby nie zmarnować ostatnich chwil wakacji. W końcu zdecydowaliśmy się pójść na popołudniowy seans do kina, a przedtem skrzyknąć jeszcze kilka osób. Zjedliśmy kanapki przygotowane przez babcię Dominików i wyszliśmy z domu. Bardzo zadowoleni z siebie skierowaliśmy się w stronę parku, w słusznej nadziei spotkania reszty przyjaciół.
W krótkim czasie towarzystwo wybierające się do kina powiększyło się o Adę, moją najlepszą koleżankę z klasy, jej sąsiadkę i kolegów ich braci.
Ponieważ do seansu zostały jeszcze cztery godziny, obsiedliśmy jak wrony dwie ławki i kawałek poręczy mostu nad niewielką rzeczką przepływającą przez park. Chłopaki popisywali się, plując do wody i bekając od czasu do czasu. Maryla wyzywała ich od idiotów. Ada flirtowała z Ryśkiem, najwyższym, trenującym zapasy w tym samym klubie szkolnym co Konrad. Ada jest znana z ładnych nóg, więc Rysiek łapał ją za pięty i wykrzykiwał:
– Takie nogi to majątek!
Ada śmiała się i potrząsała ostrzyżonymi na pazia włosami, które mają niezwykły liliowo-platynowy kolor dzięki płukaniu w piochtaninie lub jak kto woli, gencjanie. Ten odkażający środek, kupowany w aptece, jest powszechnie używany przez młodzież do szybkiego koloryzowania włosów.
Włosy Maryli mają po nim odcień fiołkowy. Ja żałuję czasu na zabiegi kosmetyczne, więc wylewam płyn bezpośrednio z butelki na włosy, uzyskując fantazyjne fioletowe plamy i smugi. Po myciu kolor znika, a skóra głowa jest przy okazji porządnie zdezynfekowana.
Nagle przypomniałam sobie o kartce z serduszkiem zostawionej w pokoju Konrada.
– Wiecie co, muszę już iść do domu na obiad – powiedziałam, ukrywając zdenerwowanie. – Wrócę za godzinkę albo na film.
Skorzystałam z tej wymówki i pobiegłam do mieszkania Dominików. Po drodze zdałam sobie sprawę, że niepotrzebnie wpadłam w panikę, przecież na kartce nie było żadnych informacji o Adamie.
– Puniu! – krzyknęłam, wbiegając do pokoju Konrada. – Gdzieś tu leżała moja pocztówka z życzeniami!
– Taka z serduszkiem? – zapytał Puniu.
– Z serduszkiem. – Machnęłam lekceważąco ręką.
– I z różyczką?
– Tak, z różyczką.
– Gotowa do wysłania? – kontynuował przesłuchanie.
– Absolutnie gotowa – zawołałam ucieszona. – Gdzie ją położyłeś?
– Z tyłu były życzenia imieninowe? – upewnił się jeszcze.
– Ręcznie napisane – potwierdziłam.
– To ta sama – przytaknął.
– Więc gdzie ją masz? – Zgrzytnęłam zębami.
– Wrzuciłem do skrzynki na poczcie – obwieścił z dumą.
– Zwariowałeś?! – Nie dodałam „głupi szczeniaku”, hamując się w ostatniej chwili. – Jak to, wrzuciłeś?
– Prawidłowo – urażonym tonem odpowiedział Puniu. – Przykleiłem znaczek z klasera Konrada. Najlepszy, zagraniczny, niemiecki. Zaniosłem na nową pocztę na placu Wolności i wrzuciłem do skrzynki.
– Tak? A skąd wiedziałeś, że znaczek jest niemiecki? – spytałam podchwytliwie, nie wierząc w opowieść Punia. – Przecież nie umiesz czytać.
– Bo miał tak. – Puniu, miłośnik filmów wojennych, narysował palcem na blacie.
Roześmiałam się z ulgą. Co prawda kartkę od Adama mogę spisać na straty, ale na poczcie na pewno od razu wyrzucą ją do śmieci. Każdy uzna znaczek ze swastyką za dowcip szyty grubymi nićmi.
Chociaż wspólne siedzenie na ławce przez następne cztery godziny było przyjemnością bardzo nęcącą, wróciłam do domu, żeby zjeść obiad i spytać, czy mogę iść do kina.
Gotowanie obiadów należało do obowiązków babci. Do moich obowiązków należało jedzenie i chwalenie.
Ponownie przeszłam przez park, a potem długą ulicą Kochanowskiego dotarłam do Wiolinowej. Stoi tam trzypiętrowy, ośmioklatkowy blok z wielkiej płyty. Na Wiolinowej życie toczy się tylko po naszej stronie. Wzdłuż drugiej strony ulicy ciągnie się wysoki mur rosyjskiego szpitala wojskowego.
Przed drugą wojną światową Bukowiec należał do Niemiec. Teraz stacjonuje tu rosyjska jednostka wojskowa. Mają u siebie niezbędne zaplecze cywilne, sklepy, szkoły, kino. Oficerowie mieszkają w mieście, w domach jednorodzinnych i w blokach, a zwykli żołnierze w koszarach. Ćwiczenia wojskowe odbywają, jeżdżąc czołgami po ogromnych przestrzeniach poligonu drawskiego.
Przyjechałam do Bukowca ze Szczecina zimą, w połowie siódmej klasy szkoły podstawowej. Miasteczko wydawało mi się bezbarwne i prowincjonalne, dopóki nie odkryłam jego walorów geograficzno-historycznych.
Obrót koła historii do spółki z polityką wielkomocarstwową spowodowały zetknięcie się w tym punkcie trzech różnych kulturowo światów: Polski, Rosji i Niemiec. A stworzony wokół miasteczka klimat tajemnic i niedomówień znacznie podniósł w moich oczach atrakcyjność nowego miejsca zamieszkania.
– Szkoda, że to Ruscy mają tu koszary, a nie Kanadyjczycy albo Australijczycy – ubolewałam czasami.
– Ty masz pomysły! – Babcia pokładała się ze śmiechu. – A może jeszcze Amerykanie?
– Każda fantazja ma jakieś granice. Nawet moja – odpowiadałam skromnie. – Amerykanie na poligonie drawskim? Taki cud nigdy nie zdarzy się na tym świecie!
Oczywiście cały teren jest wygrodzony. Przy bramach stoją uzbrojeni wartownicy. Betonowe ściany szpitalnego muru chwilami zastępuje ozdobne ogrodzenie z kutego żelaza. Podobno przed wojną wojskowy szpital był luksusową kliniką albo sanatorium z eleganckimi pawilonami. Nadal otacza go piękny stary park z białymi pseudobarokowymi posągami stojącymi wzdłuż spacerowych alejek.
Od czasu do czasu babcia wysyła mnie do szpitalnej kantyny po oryginalne rosyjskie papierosy. Oczywiście omijając wartowników, na terytorium obcego państwa można się dostać jedynie drogą nielegalną, czyli przełażąc przez płot.
Dotarłam do domu i otworzyłam drzwi na naszą klatkę schodową. Pierwsze, co jak zwykle rzuciło mi się w oczy, to typowa szara skrzynka pocztowa z dziesięcioma drzwiczkami, wspólna dla wszystkich lokatorów pionu. Zaraz po tym mój wzrok jak zwykle zatrzymywał się na zielono-złotej prywatnej skrzynce pocztowej wiszącej na drzwiach pana Pszczelarza. I właśnie widok tej eleganckiej skrzynki sprawił, że darowałam Puniowi zabawę w listonosza. Nie raz miałam straszną ochotę coś do niej wrzucić. Marzyła mi się taka piękna skrzynka. Ale żaden listonosz nie chciałby się wspinać po schodach na pierwsze piętro specjalnie do mojej skrzynki.
Po wejściu do domu zaczęłam zawile wyjaśniać, dlaczego koniecznie muszę iść do kina. Może wystarczyłoby po prostu zapytać o pozwolenie. Jednak doświadczenie życiowe podpowiadało mi, że dorosłych nie satysfakcjonują proste uzasadnienia.
Na szczęście babcia również bardzo lubi chodzić do kina, więc nie robiła problemów. Pod warunkiem, że wrócę przed ósmą.
Tak więc jedząc krupnik i delektując się wyobrażeniami nadchodzących godzin, mogłam zupełnie szczerze wychwalać pod niebiosa kuchnię babci.
Zresztą krupnik jest moją ulubioną potrawą.
Wrzesień
O piątej dziesięć zadzwonił budzik. Wyrwana ze snu uniosłam się na posłaniu, macając wokół w poszukiwaniu brzęczącego zegara. Uciszyłam go i na chwilę opadłam z powrotem na łóżko, z głową ukrytą pod kołdrą, a nogami pod fortepianem.
Dziesięć po piątej w pochmurny poranek pod koniec września świat jeszcze tonął w ciemnościach. Rzednący mrok powoli odsłaniał kształty mebli w pokoju.
W narożniku pod oknem jaśnieje płaszczyzna stołu kreślarskiego pokrytego białym brystolem. Wzdłuż przeciwległej ściany stoi regał pełniący rolę biblioteczki i szafy na ubrania zarazem. Cześć ubraniowa jest zasłonięta błękitną pluszową kotarą, kojarzącą się z teatralną kurtyną. Kiedy chcę obwieścić światu swoje najnowsze przemyślenia, wyobrażam sobie, że za kurtyną znajdują się rzędy krzeseł wypełnionych widownią. Nikt nie zna tajemnicy mojej słuchającej szafy. Dlatego nadal udaje mi się utrzymać opinię prawie normalnej, a nie całkiem sfiksowanej.
Szafa od strony głowy w jednej czwartej zasłania wąski tapczanik, na którym śpię. Część tapczanu od strony nóg ukryta jest pod wypełniającym większość pokoju starym i odrapanym fortepianem w kolorze orzechowym.
Na fortepianie leżą porozrzucane książki, stoją szklanki, budzik, adapter, płyty oraz inne przedmioty świadczące o całkowitym udomowieniu tego reprezentacyjnego sprzętu. Z powodu ciasnoty klawiatura fortepianu styka się ze stołem kreślarskim. Można więc w zależności od nastroju grać na fortepianie lub rysować przy stole, siedząc na tym samym obrotowym krześle.
Po dwóch minutach drzemki wyskoczyłam z łóżka. Zebrałam przygotowane na dzisiaj książki i ubrania i cicho przemknęłam przez pokój, w którym spała mama. Wpadłam do ciemnego przedpokoju, zapaliłam światło w łazience i spokojnie rozpoczęłam przygotowania do kolejnego dnia.
Nie zawsze mam czas na śniadanie. Najczęściej zjadam kanapkę, malując jednocześnie oczy. Zasady prawidłowego makijażu nie są proste: musi być widoczny dla rówieśników, a niewidzialny dla dorosłych.
W zeszłym tygodniu Antek, profesor od mechaniki, wygonił z lekcji Boguśkę Chowaniec do łazienki, żeby się "wymyła".
– No proszę – powiedział, kiedy wróciła. – Jaka ładna dziewczynka. A przed chwilą miała strasznie brudne oczy.
Nie wiadomo, czy mówił jako nauczyciel, czy tylko kokietował, jak to facet. Jest jeszcze dość młody. Zresztą chłopaków też prześladuje za długie włosy. Do przesady.
W pierwszych dniach jesieni wystarczy parę minut, żeby na niebie zajaśniało słońce. Z domu na dworzec zwykle idę około trzydziestu minut.
Przez pierwszą część drogi maszerowałam jak automat, pogrążona w sobie, nie do końca rozbudzona. Na ostatnim odcinku wzmagałam czujność. Tutaj moja droga przecina się z biegnącą ze śródmieścia ulicą, którą na dworzec chodził Pol.
Nie spotykam go często, ale widać dzisiaj był szczęśliwy dzień, bo ledwie dotarłam do ulicy Dworcowej, rozpoznałam jego sylwetkę, jakieś dziesięć metrów przed sobą.
W sumie uważam, że mam bardzo wyrafinowany gust. Jednak Pol nie wymaga specjalnej znajomości rzeczy. Moim zdaniem jest po prostu najpiękniejszym chłopakiem, jakiego można sobie wyobrazić. I należy się cieszyć, że nie wszystkie dziewczyny dostrzegają tę niepodważalną prawdę.
Musiałam trochę zwolnić, żeby pozostać w tyle. Szłam z tą samą prędkością co on, napawając się widokiem smukłej sylwetki. Pol nie poruszał się jak model pośpiesznie prezentujący kreację na wybiegu. Szedł wolno, lekko kołyszącym krokiem, jakby w zwolnionym tempie. Głowę odchylał trochę do tyłu, tak że proste czarne włosy spadały na kołnierzyk koszuli. Powyciągany szary sweter sięgał mu do połowy ud. Nogawki dżinsów miał wpuszczone w wysokie kowbojskie buty. Długie, mocne nogi były leciutko krzywe, co jedynie dodawało mu niepowtarzalnego uroku. Pod pachą niósł książkę i zeszyt.
Mogłabym podążać za nim w nieskończoność.
Niestety na dworcu grupa znajomych wchłonęła Pola. Zresztą nie śmiałabym śledzić go aż do przedziału. Reguły platonicznej miłości nie pozwalają na zbyt dużą ingerencję w naturalne koleje losu. Co innego przypadkowe spotkania w miejscach publicznych. Mój brak pewności siebie i marna samoocena atrakcyjności jako dziewczyny wykluczają nawiązanie bezpośredniego kontaktu. Nikt nie chce zostać odrzucony czy upokorzony. A patrzeć sobie z daleka może każdy. Do woli i bez żadnych konsekwencji.
Przez dworcowe przejście podziemne o ścianach wyłożonych starą, popękaną białą glazurą wyszłam na osłonięty wąskim daszkiem peron. Pociąg podstawiali wcześnie rano. Wielka czarna lokomotywa syczała i wypuszczała obłoki pary. Zaspany kolejarz w wymiętym mundurze chodził wzdłuż peronu i rutynowo obstukiwał młotkiem na długiej rączce różne elementy podwozia wagonów. Pociągi relacji lokalnych są starsze i brudniejsze niż ekspresowe na dłuższych trasach. Czasami na peronie stoi prawdziwy zabytek kolejnictwa.
Wybrałam wagon, a potem prawie pusty przedział z wolnymi miejscami pod oknem. Tuż za mną z pośpiechem wcisnęli się do środka czterej faceci.
– No już, panowie, siadamy i do roboty. Szybciutko, szybciutko – radośnie pokrzykiwali. – Teczuszka na kolankach gotowa, przełóż, rozkładaj. – Błyskawicznie organizowali się do gry.
Usiedli po dwóch naprzeciwko siebie, na kolanach położyli aktówkę zastępującą stolik i zaczęli rozdawać karty. Podróż trwała, ale dla nich świat nie istniał. Rzucali karty, składali, tasowali, porozumiewając się własnym żargonem. Ledwo skończyli jedną grę, zaczynali następną, jakby chcieli pobić rekord w ilości rozdań w czasie czterdziestu pięciu minut.
Pociąg zatrzymuje się na trzech stacjach, a raczej na czterech przystankach. Pierwszy przystanek to w zasadzie tablica z nazwą miejscowości w szczerym polu. Środkowy postój wypada w Nakle, gdzie przeładowuje się drewno do wagonów towarowych. Dookoła wznoszą się hałdy nieokorowanych pni sosnowych. Przedostatni przystanek dla odmiany osłonięty jest ciemnozieloną ścianą pięknych świerków rosnących na zboczach wykopu kolejowego.
Dziesięć minut potem pociąg wjeżdża na dworzec w Koksfordzie, jak ostatnio od uniwersyteckiego Oksfordu przezwaliśmy miasto, w którym znajduje się nasza szkoła. W zeszłym roku używaliśmy nazwy Kalosz.
Niepisane prawo dojeżdżających mówi, że podróż koleją każdy spędza sam. Nie szukamy się na peronach ani w pociągu. Czas podróży wykorzystujemy na dosypianie, czytanie, odrabianie lekcji. Odnajdujemy się dopiero na dworcu.
Drogę do szkoły przebywamy razem, omawiając wczorajsze wydarzenia i uzgadniając plany na bieżący dzień. Dworzec opuszczamy wraz z tłumem innych dojeżdżających. O tej porze prawie wszyscy pasażerowie to dojeżdżający do szkół i zakładów pracy. W miarę przemierzania kolejnych ulic miasta tłum rzednie, ludzie rozpraszają się, znikając w wejściach do budynków. Trasa naszego porannego marszu prowadzi na plac przed Ratuszem. Tam skręcamy w boczną uliczkę i wychodzimy na żwirowe alejki parku.
Zapewne można wybrać dogodniejszy skrót, my jednak zawsze idziemy przez park.
Całą drogę gadamy. Czasami towarzyszą nam chłopcy z innych klas, również dojeżdżający z okolicznych miejscowości.
Budynki szkoły sąsiadują z pięknym, starym parkiem. Na długiej przerwie można nawet posiedzieć z przyjaciółmi na ławce osłoniętej zwisającymi gałęziami rozłożystej wierzby. Można też, dla relaksu, uciec z lekcji i posiedzieć na jednej z ławek nad jeziorem, karmiąc łabędzie i kaczki.
Droga z parku do szkoły, czyli jeszcze jakieś sto metrów, wiedzie pod górkę. Po lekcjach schodzi się w dół. W nagrodę za całodzienny trud!
Zespół Szkół Technicznych składający się z Technikum Budowlanego, Chemicznego i Telekomunikacyjnego mieści się w paru połączonych ze sobą, starych i dostojnych budynkach z czerwonej cegły klinkierowej. Do głównego budynku prowadzą trzy wejścia. Sala gimnastyczna znajdująca się w osobnym obiekcie, również z czerwonej cegły, ma wysokie, łukowo sklepione okna. Poza tym w podwórzu stoją jeszcze budynki warsztatowe i kreślarnia, gdzie odbywają się lekcje rysunku technicznego.
Dojeżdżający zwykle docierają do szkoły wcześniej niż uczniowie miejscowi. Te dodatkowe dwadzieścia minut wykorzystujemy na różne praktyczne i przyjemne sposoby.
Zostawiłam płaszcz w szatni i udałam się do toalety. Toalety w naszej szkole, zaprojektowane z rozmachem godnym przedwojennego budynku użyteczności publicznej, są dla uczniów tym, czym salony klubowe dla angielskich dżentelmenów. Wyjątkowo duże, składają się z przestronnego przedsionka i równie przestronnego pomieszczenia z kabinami. Wszystko oświetlają wysokie okna z szerokimi biało lakierowanymi parapetami, na których można bardzo wygodnie posiedzieć, machając nogami w powietrzu.
Usadowiłam się na parapecie i poprawiłam makijaż.
– Widać? – spytałam z niepokojem.
– W ogóle – zapewniła mnie Ada.
Wyciągnęłam z torby paczkę papierosów mentolowych. Zapaliłam, trzymając papierosa wysoko między palcami, w stylu, w jakim palił aktor w jednym filmie. Nonszalancko celebrowałam świeżo nabytą umiejętność.
– Widziałam Granatowego – rzuciłam, efektownie wydmuchując dym.
– Uhym – mruknęła Ada zdawałoby się bez cienia zainteresowania.
– W szatni. Znów patrzył. Gapił się na ciebie – kontynuowałam.
Wcale nie byłam pewna, czy Granatowy interesuje się Adą. Jednak samo mówienie na ten temat stwarzało taką możliwość. A nawet z powodzeniem zastępowało rzeczywiste wydarzenia.
Ada podoba się chłopakom. Platynowa blondynka obcięta na pazia, ma błękitne oczy i jasną karnację jak Holenderka z reklamy mleka. Ubiera się starannie, bez ekstrawagancji w spódnice i pastelowe bluzki z elastiku. Jest najwyższa z naszej trójki, chociaż wcale nie taka znów wysoka.
Maryla jest druga pod względem wzrostu. Stanowi przeciwieństwo Ady. Ma ścięte na krótko, kręcone ciemnoblond włosy, szaroniebieskie oczy, zadarty nosek i buzię pyzatą jak amorek. Ubiera się z artystyczną elegancją, ale na sportowo. Gustowne, barwne apaszki, długie swetry, ciemne spodnie, zamszowe sznurowane buty na płaskich podeszwach. Tego jej zazdroszczę. W życiu nie włożyłabym takich zamszowych mokasynów o niemal męskim fasonie. Chociaż zawsze o tym marzyłam.
Ja najczęściej noszę do szkoły elastyczne granatowe dzwony. Ale nie takie szerokie na całej długości, tylko u góry obcisłe, a na dole nie szersze niż dwadzieścia pięć centymetrów, mniej więcej na długość buta. I do tego ukochaną granatowo-biało-czerwoną tunikę. Czasami noszę miniówki i swetry. Mam też w szafie trzy bardzo krótkie sukienki z krempliny zamówione u krawcowej przez mamę, ale nie zakładam ich do szkoły. Wyglądam w nich fatalnie. Pogrubiają w udach.
Skrzypienie wahadłowych drzwi przedsionka zaanonsowało wejście Maryli i Aliny Pawelec.
– Fuj, papierośniki, fuj – zawołała Alina.
Maryla nie skomentowała, wahając się, za którą ze stron się opowiedzieć. W wakacje podczas pobytu nad jeziorem zdarzało się jej czasami zapalić. W domu trzyma z niepalącymi, czyli z Puniem.
– Masz dla mnie Beaudelaire’a? – spytała.
Obiecałam jej, że poproszę babcię o wypożyczenie z biblioteki tomiku poezji Beaudelaire’a. W zeszłym roku ja pasjonowałam się Beaudelaire’em, teraz ona pochłaniała jego wiersze.
Kiedy przeczytałam, że jego zdaniem kochanie kobiet inteligentnych jest przyjemnością homoseksualną, wyrzuciłam przepisywane z pietyzmem wiersze do śmietnika. I nie chodziło o homoseksualistów. Poza ciekawymi postaciami z literatury, osobiście nie poznałam żadnych. Ale sądząc z biografii, ten facet winę za własne życiowe porażki chciał zwalić na całą żeńską połowę świata.
– Przyniosłam. Dam ci na lekcji – odpowiedziałam na pytanie Maryli.
Do toalety zajrzała Bożena. Dojeżdża z Kołobrzegu, jej ojciec i czterej bracia pływają na statkach rybackich.
– Mam to dla ciebie – szepnęła mi do ucha. – Chcesz na lekcji czy teraz?
Zgasiłam papierosa i poszłam za nią do klasy. Bożena wyciągnęła z torby teczkę na rysunki techniczne, pokrytą portretami fajnych facetów. Robiłam te rysunki na teczkach wielu koleżanek. Maryla też przyjmuje zamówienia. Jej faceci mają pełniejsze policzki, ale za to bardziej wysunięte szczęki.
– Dobra, weź z teczką – powiedziała Bożena. – Żeby się tylko nie pogniotło, bo chłopaki mnie zabiją.
Dyskretnie i szybko zapakowałam teczkę do swojej torby, nie zaglądając do środka.
Na pierwszych dwóch lekcjach miałyśmy budownictwo. Nowy nauczyciel jest grubawym panem w średnim wieku z pyzatym różowym obliczem i pokaźną łysiną. Bardzo rzetelnie podchodzi do przedmiotu, starannie omawiając kolejne etapy wznoszenia budynków. Przywiązuje dużą wagę do poprawności rysunków i starannie prowadzonych zeszytów.
Niestety na skutek pewnych niedomówień już na początku ze szczętem utracił nasz szacunek.
Miałyśmy w gabinecie stoły z dwuosobowymi ławami do siedzenia. Na pierwszych zajęciach pan profesor kazał wszystkim dziewczynom usiąść pojedynczo w ławkach, a potem przysiadał się do każdej po kolei i szczegółowo tłumaczył temat. Zanim jednak dotarł do mnie, Boguśka Chowaniec narobiła takiego wrzasku, że spłoszony pedagog, spocony i czerwony na twarzy, wyskoczył z jej ławki jak oparzony.
– O co ci chodzi, dziewczyno?! – wysyczał histerycznym szeptem.
Nie dowiedziałam się szczegółowo, o co poszło. Boguśka mruknęła coś o świńskich prosiakach, a my skwitowałyśmy to domyślnymi uśmieszkami. Na następnej lekcji usiadłyśmy jak zwykle po dwie w ławce, nie napotykając sprzeciwu z jego strony. Milcząca solidarność żeńskiej klasy.
Uwielbiam budownictwo, szczególnie więźby dachowe. Mój zeszyt wygląda jak album. Ilustracje opisuję dużymi literami, pismem technicznym. Tekst też dużymi drukowanymi literami. Trudno uwierzyć, że bezładne gryzmoły w zeszycie od matematyki należą do tej samej osoby.
W podstawówce mama wielokrotnie zmuszała mnie do przepisywania zeszytów, które często wyglądały jak wywleczone przez psa ze śmietnika. Te doświadczenia edytorskie przerodziły się później w umiejętność komponowania notatek z przedmiotów zawodowych.
Kolejna, trzecia lekcja była kontynuacją trwającego drugi rok horroru pod tytułem "Fizyka".
Mistrz ceremonii, czarny charakter, profesor Bobuch, doprowadza swoich uczniów do skraju wytrzymałości psychicznej. Ma prywatny notatnik, w którym zapisuje plusiki i minusiki za odpowiedzi na pytania rzucane w trakcie lekcji. Są to pytania na inteligencję, najczęściej tylko pośrednio dotyczące przerabianego tematu. Z czasem liczba plusików i minusików osiąga masę krytyczną, zmieniając się w ocenę. Najczęściej w najniższą z możliwych.
Profesor Bobuch, mężczyzna bardzo niewielkiego wzrostu, ma w sobie obezwładniającą moc czarownika z obcej galaktyki. Wyczytuje nazwisko, po czym przygważdża nieszczęśnika wzrokiem jadowitej kobry i zadaje pytanie. Na przykład: Czy Euklides mógłby w swoich czasach spotkać Archimedesa wołającego „Eureka”!? Albo: Dlaczego kominy ciepłowni przy Poznańskiej są pomalowane w biało-czerwone pasy?
Nie informując, czy odpowiedź jest poprawna czy nie, wpisuje właściwy znaczek. Zaś uwolniona ofiara osuwa się bez czucia na krzesło, próbując przypomnieć sobie, jak się nazywa i czy w ogóle ma jakieś nazwisko.
Dzisiaj przepytywał wszystkich na D, więc Maryla dostała swoje pytanie i wybrnęła z niego całkiem inteligentnie. Jednak wciąż spragniony ofiar profesor Bobuch podstępnie zaatakował ją ponownie pod koniec lekcji i tym razem z satysfakcją wpisał minus.
Chwilę wytchnienia przyniosła lekcja historii architektury. Były to zajęcia przyjemne dla wszystkich. Profesor Rosatti, jasnowłosa, miła i cicha kobieta w średnim wieku, nie sprawia wrażenia wymagającej. Liczy się przede wszystkim szkicownik z rysunkami zabytkowych budowli. Na razie rysujemy świątynie starożytnego Egiptu.
W czasie przerwy uczniowie rozpraszają się po korytarzach. Doskonałym miejscem do spędzania przerwy jest biegnąca od parteru po trzecie piętro główna klatka schodowa o szerokich kamiennych stopniach, wysiedzianych przez poprzednie roczniki. Część uczniów, korzystając z ładnej pogody, wyładowuje energię na wewnętrznym dziedzińcu szkolnym. Tu spotyka się młodzież ze wszystkich klas.
W zależności od specjalności w Zespole Szkół Technicznych piony są żeńskie, męskie i koedukacyjne, na ogół z przewagą jednej płci. Technikum Budowlane dzieli się na klasy Budowy Dróg i Mostów, Prefabrykacji Budowlanej, Dokumentacji Budowlanej i Budownictwa Ogólnego.
Dlatego, chociaż pion Dokumentacji, do którego należy moja klasa, jest z założenia żeński, spotykamy na przerwach chłopaków z męskich klas Prefabrykacji czy Drogówki.
Do Chemika chodzą głównie dziewczyny. W klasach Budownictwa Ogólnego przeważają chłopcy. Pol chodzi do maturalnej klasy ogólnobudowlanej. Musi więc, według moich wyliczeń, mieć dziewiętnaście lat. Może dwadzieścia.
Spędzanie lekcji wyłącznie w żeńskim, a przerw w męskim towarzystwie, ma swoje niewątpliwe zalety.
W klasie dziewczyny czują się zupełnie swobodnie. Mogą rozmawiać na wszystkie tematy, bez skrępowania poprawiać rajstopy, dłubać w zębach, malować oczy, siedzieć w nieeleganckich pozach, wrzeszczeć, śpiewać, kłócić się, a nawet spać.
Wyjście na korytarz podnosi poziom adrenaliny. Jest jak wyjście na scenę. Wszystko może się zdarzyć.
Na kolejnej lekcji, tym razem historii, nasza wychowawczyni, zwana Karoliną, wyświetliła nam film o Mussolinim. Przy zgaszonym świetle mogłyśmy spokojnie dokończyć pałaszowanie ptysi kupionych w cukierni podczas długiej przerwy. Film o Mussolinim wszystkim się spodobał. Wychowawczyni musiała parokrotnie puścić najlepsze kawałki przemówień. W głowie się nie mieści, co ten facet potrafił zrobić z twarzą! Lekko zgarnąłby mistrzostwo świata na najdurniejszą minę.
Na przedostatniej przerwie, spragniona widoku Pola, zaczaiłam się na korytarzu i poczekałam, aż jego klasa skończy lekcję.
Przez parę minut stałam pod ścianą, przyglądając się dyskretnie, jak rozmawia z jakąś dziewczyną. Ponieważ zrobiło się ciepło, Pol ściągnął sweter i przewiesił przez plecy. Dzisiaj włożył moją ulubioną koszulę – jasnoróżową. Czarne, proste lśniące włosy, modnie wycieniowane, sięgały do kołnierzyka. Pol ma smagłą cerę, opaloną po lecie, i jasnoniebieskie oczy. Białe zęby, wysokie kości policzkowe i zapadnięte policzki. Na szyi nosi rzemyk z opalizującym kamieniem. Dziewczyna flirtowała na całego, on uśmiechał się przyjaźnie, a ja syciłam oczy jego urodą.
Różowa koszula, lśniące czarne włosy, białe zęby, opalenizna.
Nie codziennie udaje mi się zobaczyć Pola w szkole. Ada zna moją tajemnicę i akceptuje wybór – chociaż nie rozumie sensu takiego długotrwałego zauroczenia. Maryla nie widzi w Polu nic nadzwyczajnego. Wręcz przeciwnie. Mieszka dość blisko i uważa całą jego rodzinę za zupełnie przeciętną.
Dzwonek zmusił mnie do powrotu na drugie piętro, gdzie zaczynała się lekcja polskiego. Romantyzm zapowiadał się nadzwyczaj obiecująco. Moja elokwencja sięgała szczytów. Sama nie wiedziałam, dlaczego przestałam robić błędy ortograficzne w klasówkach. Może istniało jakieś nieuchwytne powinowactwo dusz między mną a tą bandą dziewiętnastowiecznych egzaltowanych facetów w białych obcisłych kalesonach?
Polonistka jest bardzo ładna i elegancka, choć trochę zbyt pulchna jak na nasz gust. Wzbudzała zachwyt niezwykłymi kolorami gęstych, pięknie uczesanych włosów. Codziennie ma inne. Wszystkie w tonacji siwo-liliowego blondu. Czyżby taka dama również używała gencjany?
Ciekawe, że akurat ona nie znosi Julii Halickiej. Julia po wakacjach wróciła zupełnie odmieniona. Rozpuszczone utlenione włosy sięgają jej do pasa. Cienie pod oczami są nie tyle świadectwem wycieńczenia, co zręczności w sztuce makijażu. Tak wyraziście malowały kiedyś oczy gwiazdy kina niemego. Jest szczupła, średniego wzrostu. Do skórzanej minispódniczki wkłada rajstopy z wzorzystej lśniącej brązowej koronki i bardzo wysokie szpilki. Właściwie pozostaje poza wszelkimi kryteriami. Nauczyciele, być może tak jak ja doceniający wyjątkowość zjawiska, patrzą przez palce na jej makijaż, chociaż inne dziewczyny nie mogą sobie pozwolić nawet na o wiele mniejszą ekstrawagancję. Jedynie polonistka wścieka się i grozi Julce, że ją usunie ze szkoły za taki wygląd. Julki w ogóle to nie wzrusza. Sprawia wrażenie jakiejś słynnej gwiazdy kina niemego wysłanej przez pomyłkę na przyklasztorną pensję, gdzie panują zupełnie niepojęte dla niej zakazy i nakazy.
Ostatnie było kosztorysowanie, więc poszłam zwolnić się z lekcji pod pretekstem wizyty u dentysty. Nauczyciel jest inżynierem pracującym na co dzień w biurze projektów. Na lekcje przychodzi kilka razy w tygodniu. Ciemnolicy, ze złotym sygnetami na każdym małym palcu i w koszuli niedopiętej na klatce piersiowej, wygląda jak zblazowany Hiszpan. Jest niezwykle znudzony nauczaniem. Odniosłam wrażenie, że mi zazdrości. Gdyby od niego zależało, wolałby rwanie zęba niż prowadzenie lekcji. Najczęściej na zajęciach każe nam wkuwać na pamięć tabele wartości jakichś wskaźników, twierdząc, że przecież czegoś musimy się uczyć.
Zyskałam godzinę, więc mogłam pojechać do domu wcześniejszym pociągiem o czternastej piętnaście. Do odjazdu pozostało jeszcze sporo czasu, więc korzystając z pięknej pogody, siedziałam na prawie pustym peronie.
Przy sąsiedniej ławce trzech chłopaków sprzeczało się, próbując uruchomić mały magnetofon. Po chwili rozległy się trzaski i piski, i na cały regulator w przestrzeń popłynęła melodia piosenki Laskowskiego. Chłopcy uciszyli się i popadli w zadumę. W pozach wskazujących na osobiste zaangażowanie wraz z piosenkarzem rozpamiętywali wakacyjne wspomnienia.
– Dziewięć dziewcząt z Albatrosa, tyś jedyna, aaa…
Beznadzieja, pomyślałam zdegustowana.
Ci wszyscy chłopcy grający na gitarach przy ogniskach albo zawodzący fałszywie w przedziałach pociągów jadących na wakacje: "A na imię miałaś Beata aaa…", działają mi na nerwy. W dodatku nawet nie liczę, że któryś z nich spojrzy w moim kierunku. I bardzo dobrze. Przecież to typowe przeboje dla plebsu.
Chudy piegowaty blondynek, zapewne z pierwszej klasy, usiłował nawiązać ze mną kontakt wzrokowy. Napotkawszy miażdżące spojrzenie, odwrócił oczy i dołączył do reszty kolegów pogrążonych w marzeniach.
Jako osoba z kompleksami nie doceniam dowodów uznania ze strony chłopaków, których uważam za nieatrakcyjnych. Wręcz przeciwnie, ich zaloty potwierdzają tylko moją niską samoocenę. Wściekam się i próbuję ignorować ich istnienie. Dla mnie jedynym wiarygodnym aktem uznania mógłby być komplement ze strony chłopaka cieszącego się powszechnym uznaniem albo przynajmniej diabelnie atrakcyjnego. Chociaż jeszcze w życiu mi się to nie przytrafiło.
Sytuacja odwrotna nie wchodzi w grę. Że jakiś całkiem sympatyczny i wartościowy przeciętniak może uwielbiać mnie tak, jak ja uwielbiam Pola, mojego księcia z bajki. Niestety, pomimo praktycznych korzyści, taka sytuacja jest dla mnie nie do zaakceptowania.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że istnieje na tym świecie całkiem spora ilość szczęśliwców, którzy potrafią rozkoszować się wyrazami uznania ze strony każdego osobnika płci przeciwnej. Pięknego elfa czy brzydkiego trolla. Cieszą ich wszystkie komplementy. Czują się zadowoleni i dowartościowani, a przez to piękni, atrakcyjni i godni pożądania. Tych jest królestwo niebieskie na ziemi!
Wiem nie od dziś, że najwięcej problemów człowiek przysparza sobie sam. Biografie sławnych ludzi są dowodem, że niezdolność realistycznej oceny sytuacji jest przyczyną powstawania większości kompleksów. W przypadku zwykłych zjadaczy chleba owocują one zgryzotą podsycaną słuchaniem sentymentalnych piosenek i pisaniem kiepskich wierszy. W przypadku wybitnych talentów kompleksy owocują wiekopomnymi dziełami sztuki.
Na przykład taki Tadeusz Boy-Żeleński, wściekły sam na siebie, podsumował:
"Tak to ludzie trwonią lata,
zamiast być jak brat dla brata."
Ale z drugiej strony, co zrobić, jeśli: „Serce nie sługa, nie zna, co to pany…”. W sprawach miłości nawet sobie samemu niczego nie można rozkazać.
W końcu wstałam z ławki i zaczęłam spacerować wzdłuż peronu pierwszego. Minęłam budynek stacji, niewielki jak na miasto wojewódzkie, potem wiaty, magazyny i rampę wyładowczą. Zatrzymałam się przy ogrodzonym siatką podwórku należącym do budynku, w którym mieszkali kolejarze z rodzinami.
Słońce świeciło przyjemnie. Bury, pręgowany kot, wyspany i zadowolony, wygrzewał się pomiędzy grządkami, wyciągnięty brzuchem do góry. Kilka rudych kur rozgrzebywało pazurami świeżo przekopane grządki. Jedna przycupnęła, przysypiając w dołku nieopodal kota.
Coraz wyraźniej czuć nadchodzącą jesień. Powietrze przesycone jest