Strona główna » Obyczajowe i romanse » Dziewczyny, chłopaki i skarb

Dziewczyny, chłopaki i skarb

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-937454-1-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dziewczyny, chłopaki i skarb

Książkę „Dziewczyny, chłopaki i skarb” rozpoczyna przypadkowo wysłana pocztówka, która wywołuje ciąg wydarzeń z kryminalnym zakończeniem.

Główna bohaterka 16-letnia Kaja, nieustannie filozofuje i krytykuje niesprawiedliwości świata. Wymyśla przy tym nieprawdopodobne historie. Wciąga przez to swoich przyjaciół w poszukiwanie nieistniejącego skarbu, który niespodziewanie się odnajduje. Zabawne epizody z życia szkolnego i rodzinnego oraz perypetie sercowe grupy nastolatków spotykających się dla wspólnego słuchania muzyki, dyskusji i flirtów stanowią tło tej zabawnej i oryginalnej powieści.

Polecane książki

Powieść historyczna dla młodzieży autorstwa Teresy Jadwigi Papi, której akcja toczy się w średniowiecznej Polsce, w czasach rozbicia dzielnicowego. Teresa Jadwiga Papi (1843–1906), pisząca pod pseudonimami Teresa Jadwiga, Teresa Gałęzowska, była polską powieściopisarką i nowelistką. Od 1868 roku pr...
Stan prawny: wrzesień 2016 r. Repetytorium z prawa administracyjnego, zawiera pytania z odpowiedziami, kazusy z rozwiązaniami, tablice oraz testy. Atutem książki jest uwzględnienie ostatnich nowelizacji z prawa administracyjnego dokonanych w 2016 r. Nie czujesz się pewnie przed egzaminem? Czujesz, ż...
"Miałem dobrą pracę w Anglii, jednak nie byłem szczęśliwy. Któregoś razu powiedziałem dość. Ruszając w kierunku Japonii by tam znaleźć zatrudnienie, nie zdawałem sobie jednocześnie sprawy z tego, jak bardzo zmieni to mnie i moje dotychczasowe życie..."...
Największym hobby Wade’a jest astronomia. Często odwiedza obserwatorium uniwersyteckie, w którym pracuje jego ojciec. Przypadkiem natrafia na zaszyfrowany mejl od dawnego profesora ojca, a zarazem bliskiego przyjaciela rodziny, który wkrótce ginie w tajemniczych okolicznoś...
Druga część jednej z najpopularniejszych serii New Adult na świecie Samantha i Mason są w sobie szaleńczo zakochani. Wydaje się, że nic nie stanie na drodze ich miłości, jednak pojawia się problem, bo nie wszyscy akceptują ten związek. Matka Samanthy to typ kobiety, która nie powstrzyma się przed ni...
Ta pięknie ilustrowana opowieść o najważniejszych wydarzeniach i postaciach w naszych dziejach powinna być na półce każdej małej Polki i małego Polaka.Dlaczego nasz kraj nazywa się Polska, a jego godłem jest orzeł? Jacy władcy rządzili kiedyś Polską? Po co i z kim Polacy toczyli wojny? Co jed...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ewa Zienkiewicz

Ewa Zien­kie­wicz

Dziew­czy­ny, chło­pa­kii skarb

War­sza­wa 2013

Okład­ka i opra­co­wa­nie gra­ficz­ne

Ewa Zien­kie­wicz

Opra­co­wa­nie re­dak­cyj­ne

Gra­ży­na Or­dę­ga

Wy­da­nie II Po­pra­wio­ne

© Co­py­ri­ght Ewa Zien­kie­wicz

ISBN 978-83-937454-1-8

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Róży, Uli, Ire­nie i Jul­ko­wi

Sierpień

Pew­ne­go upal­ne­go po­ran­ka pod ko­niec lata szłam po­wo­li uli­cą Ko­cha­now­skie­go, nie śpie­sząc się nig­dzie i pla­nu­jąc po dro­dze, jak spę­dzę ten po­god­nie za­po­wia­da­ją­cy się dzień.

Uli­ca Ko­cha­now­skie­go bie­gnie po­mię­dzy sto­ją­cy­mi w ogro­dach par­te­ro­wy­mi i jed­no­pię­tro­wy­mi sta­ry­mi do­ma­mi kry­ty­mi czer­wo­ną da­chów­ką. Par­ka­ny ogro­dów rzu­ca­ją przy­jem­ny prę­go­wa­ny cień na be­to­no­we pły­ty chod­ni­ka. Nie­któ­re ogro­dy nie mają pło­tów. Cień dają tu drze­wa owo­co­we i krza­ki ro­sną­ce wzdłuż chod­ni­ka, co też sta­no­wi przy­jem­ną od­mia­nę dla prze­chod­nia.

Na­zy­wam się Kaja Swe­ter, mam pra­wie szes­na­ście lat, je­stem szczu­pła, nie­wy­so­ka, we­dług jed­nych ład­na, a we­dług in­nych zu­peł­nie prze­cięt­na.

Tak więc szłam so­bie nie­dba­le, stą­pa­jąc po pły­tach chod­ni­ka i roz­wa­ża­jąc, w czy­im domu zło­żyć wi­zy­tę, by osią­gnąć jak naj­więk­sze ko­rzy­ści to­wa­rzy­skie.

Co ja­kiś czas nie­spo­dzie­wa­nie opa­da­ły mnie kry­tycz­ne my­śli na te­mat wła­sne­go wy­glą­du. Przyj­mo­wa­łam wów­czas po­sta­wę wy­pro­sto­wa­ną, mój chód sta­wał się dys­tyn­go­wa­ny i po­su­wi­sty, a ge­sty wy­twor­ne. Jed­nak po chwi­li znów wci­ska­łam ręce w kie­sze­nie spodni i od­da­jąc się roz­my­śla­niom, zmie­rza­łam po­wo­li uli­cą Ko­cha­now­skie­go w kie­run­ku cen­trum mia­stecz­ka.

Bli­żej śród­mie­ścia po­ja­wia­ło się parę skle­pi­ków i więk­szych bu­dyn­ków. We wnę­trzach po­dwó­rek, po­śród drzew, wi­dać było chle­wi­ki i skła­dzi­ki z drew­nem na opał, po­ukła­da­nym pod ścia­na­mi. Psy spa­ły na słoń­cu i w cie­niu, a uli­cą od cza­su do cza­su prze­jeż­dża­ły po­je­dyn­cze sa­mo­cho­dy.

W czę­ści mia­sta, w któ­rej miesz­kam, poza dwo­ma blo­ka­mi z wiel­kiej pły­ty domy są prze­waż­nie małe, jed­no­ro­dzin­ne, a je­śli na­wet więk­sze, to po­roz­rzu­ca­ne bez­ład­nie, bez żad­ne­go za­my­słu. Wi­dać, że prze­rwa­ny przez woj­nę roz­wój mia­sta nie zdą­żył do­trzeć do na­sze­go krań­ca.

Za to w prze­ciw­le­głej czę­ści Bu­kow­ca, od pla­cu Wol­no­ści do sa­me­go dwor­ca ko­le­jo­we­go, wzdłuż ulic sto­ją trzy­pię­tro­we ka­mie­ni­ce o pięk­nych ozdob­nych ele­wa­cjach oraz do­stoj­ne bu­dyn­ki urzę­dów pań­stwo­wych.

Do­tar­łam do cen­trum i we­szłam do par­ku są­sia­du­ją­ce­go z pla­cem Wol­no­ści. Tu­taj już mu­sia­łam pod­jąć de­cy­zję, jaki wy­brać kie­ru­nek dal­szej wę­drów­ki. A że nadal nie roz­strzy­gnę­łam, kogo od­wie­dzę w pierw­szej ko­lej­no­ści, przy­sia­dłam na ław­ce sto­ją­cej na brze­gu rze­ki prze­pły­wa­ją­cej przez park i wy­cią­gnę­łam z kie­sze­ni list ode­bra­ny z po­ran­ną pocz­tą.

Dro­ga Kaju- prze­czy­ta­łam – my­ślę, że w tym ty­go­dniu wy­ja­dę w góry po­wspi­nać się tro­chę. Wa­ka­cje uda­ły się re­we­la­cyj­nie, naj­pierw, jak za­pew­ne pa­mię­tasz, do­sta­łem za­pro­sze­nie na obóz płe­two­nur­ków, po­tem na warsz­ta­ty gi­ta­ro­we. Na po­cząt­ku wrze­śnia spę­dzę też kil­ka dni na or­ga­ni­zo­wa­nych przez na­szą ga­ze­tę warsz­ta­tach dla mło­dych re­por­te­rów. A jesz­cze mam mi­strzo­stwa w pił­ce noż­nej ju­nio­rów. Cóż, wa­ka­cje do­bie­ga­ją koń­ca, pro­gram na całe dwa mie­sią­ce był tak bo­ga­ty, że nie zna­la­złem ani chwi­li na spo­tka­nie z Tobą. Ale tę­sk­nie i mam na­dzie­ję, że w roku szkol­nym zo­ba­czy­my się jesz­cze. Na ra­zie będę pi­sał jak naj­czę­ściej. Po­zdro­wie­nia. Twój Adam Bant.

Co za chło­pak, po­my­śla­łam. Nur­ku­je, gra na gi­ta­rze i w pił­kę noż­ną, współ­pra­cu­je z ga­ze­tą, wspi­na się po gó­rach.

Pi­sze, że tę­sk­ni, uśmiech­nę­łam się z sa­tys­fak­cją. Nic dziw­ne­go, że Wik­tor, kie­dy tyl­ko za­czę­ły przy­cho­dzić li­sty od Ada­ma, ob­ra­ził się i wy­pro­wa­dził z kuch­ni, gdzie do­tych­czas sy­piał na za­pa­so­wym tap­cza­nie.

Wik­tor jest dia­bel­nie przy­stoj­ny. Ty­po­wy przy­stoj­ny ło­buz. Sma­gła cera, czar­ne oczy, pięk­ne dło­nie, za­dba­ny, ele­ganc­ki. Świet­nie skro­jo­ny gar­ni­tur, ja­sny pro­cho­wiec. Uwiel­bia ha­zard, kar­ty, noc­ne eska­pa­dy, to­wa­rzy­stwo, al­ko­hol. Cią­gle jest uwi­kła­ny w ja­kieś taj­ne mi­sje, nikt nie wie, czym na­praw­dę się zaj­mu­je. A zresz­tą i tak w tym roku zo­stał dłu­żej niż zwy­kle. Zja­wiał się tyl­ko zimą. Lato na­le­ża­ło do Al­ber­ta.

Wik­tor nie lubi Al­ber­ta. Dwa zu­peł­nie od­mien­ne cha­rak­te­ry. Al­bert to na­mięt­ny po­dróż­nik. Sa­mot­nik, asce­ta, prze­mie­rza­ją­cy z ma­łym na­mio­tem lasy, ba­gna i pust­ko­wia. Wiel­ki fa­cet, ja­sno­oki, ja­sno­wło­sy, ła­god­ny i ma­ło­mów­ny. W tym roku jesz­cze się nie po­ja­wił. Za­pew­ne przed koń­cem lata roz­bi­je na­miot gdzieś w oko­li­cy.

Oprócz li­stu w ko­per­cie znaj­do­wa­ła się nie­za­pi­sa­na kart­ka pocz­to­wa z ry­sun­kiem róży i ser­ca pod­pi­sa­na: „Nasz se­kret". Kry­tycz­nie przyj­rza­łam się kart­ce i po­ki­wa­łam gło­wą, ubo­le­wa­jąc nad ki­czo­wa­tą prze­sa­dą w wy­ra­ża­niu uczuć.

– Jak wi­dać, nikt nie jest do­sko­na­ły – mruk­nę­łam. A może to i do­brze?

Wsta­łam z ław­ki i wol­nym kro­kiem po­wlo­kłam się w stro­nę przy­ko­ściel­ne­go pla­cu Wol­no­ści.

Wy­bra­łam jed­ną z dwóch moż­li­wo­ści – wi­zy­tę u Ma­ry­li.

Adę, naj­lep­szą przy­ja­ciół­kę, od­wie­dzam, żeby po­ga­dać w czte­ry oczy na te­ma­ty ogól­no­ludz­kie. Na­to­miast Ma­ry­la ma bra­ta, a on wie­lu ko­le­gów. I to wła­śnie stwa­rza więk­sze praw­do­po­do­bień­stwo ko­rzyst­ne­go roz­wo­ju wy­da­rzeń.

Drzwi otwo­rzy­ła bab­cia Ma­ry­li. Zna i lubi przy­ja­ciół wnu­ków, więc po­zwo­li­ła mi za­cze­kać, aż "dzie­ci" wró­cą ze skle­pu.

Po­sie­dzia­łam chwi­lę w kuch­ni z bab­cią, a po­tem po­szłam do po­ko­ju Pu­nia i Kon­ra­da. Kon­rad ma pra­wie szes­na­ście lat, a Pu­nio pięć i pół, nosi majt­ki za­miast krót­kich spodni i w ogó­le się nie li­czy.

Moż­li­wość prze­by­wa­nia sa­mot­nie w po­ko­ju chło­pa­ków była dla mnie nie­zwy­kle pod­nie­ca­ją­ca. By­cie je­dy­nacz­ką ma za­le­ty, jed­nak po­sia­da­nie ro­dzeń­stwa bar­dzo po­sze­rza ho­ry­zon­ty. Szcze­gól­nie uciąż­li­wy jest brak ro­dzeń­stwa płci mę­skiej. Stąd wła­śnie bie­rze się mój nie­do­bór pod­sta­wo­wych wia­do­mo­ści z ży­cia co­dzien­ne­go owe­go za­gad­ko­we­go ro­dza­ju homo sa­piens. A tak­że wy­ni­ka­ją­ca z nie­do­stat­ku wie­dzy nie­po­ha­mo­wa­na skłon­ność do fan­ta­zjo­wa­nia.

Z na­boż­ną czcią przy­glą­da­łam się rze­czom po­roz­rzu­ca­nym po po­ko­ju, oglą­da­łam książ­ki i skle­jo­ne mo­de­le na pół­kach.

Kon­rad, zna­ny z sze­ro­kich za­in­te­re­so­wań, jest po­sta­cią wy­bit­ną w swo­im śro­do­wi­sku. Zaś z mo­je­go punk­tu wi­dze­nia – rów­nież nie­zwy­kle uży­tecz­ną, po­nie­waż zna­jo­mość z nim za­pew­nia to­wa­rzy­stwo wie­lu chło­pa­ków z jego szko­ły i po­dwór­ka.

W Bu­kow­cu miesz­kam do­pie­ro od paru lat, i to na zu­peł­nych obrze­żach, a ro­dzi­na Do­mi­ni­ków od za­wsze, w do­dat­ku w sa­mym cen­trum. Zresz­tą ro­dzi­na Ady też. Ada miesz­ka po dru­giej stro­nie rze­ki par­ko­wej, w jed­nym z tych ele­ganc­kich do­mów w są­siedz­twie par­ku. Z okien po­ko­ju Kon­ra­da wi­dać plac Wol­no­ści, ko­ściół, a ka­wa­łek da­lej uli­cę, przy któ­rej miesz­ka Ada, tyle że la­tem wszyst­ko za­sła­nia­ją drze­wa.

Na­sy­ciw­szy cie­ka­wość, po­sie­dzia­łam chwil­kę bez­czyn­nie. W koń­cu wy­cią­gnę­łam i prze­czy­ta­łam jesz­cze raz list od Ada­ma. Po­my­śla­łam, że Adam ma tak samo wie­le za­in­te­re­so­wań jak Kon­rad, ale w prze­ci­wień­stwie do nie­go re­ali­zu­je swo­je po­my­sły. Kon­rad za­mie­rza po ukoń­cze­niu szko­ły śred­niej stu­dio­wać do póź­nej sta­ro­ści. Na­wet si­no­lo­gię. Na biur­ku le­ża­ły otwar­te roz­mów­ki pol­sko-nie­miec­kie. Może przy­go­to­wu­je się do ja­kichś przy­szłych stu­diów, po­my­śla­łam. Może, kie­dy zo­sta­nie na­ukow­cem, uczel­nia wy­śle go na za­gra­nicz­ne kon­fe­ren­cje czy sty­pen­dia do No­we­go Jor­ku lub Ber­li­na.

– Ich bin – prze­czy­ta­łam – me­ine kle­ine… Nie­źle – po­chwa­li­łam sama sie­bie. – Moż­na coś na­pi­sać.

Wy­cią­gnę­łam z ko­per­ty pocz­tów­kę z ser­dusz­kiem "Nasz se­kret". Od­wró­ci­łam kart­kę. Ró­życz­ki i ser­dusz­ka, może i bez­gu­ście, ale jak­że miłe. Nikt przed­tem nie przy­słał mi ser­dusz­ka. Wła­ści­wie nikt przed­tem nie przy­słał mi ni­cze­go. W ży­ciu nie do­sta­łam li­stu od chło­pa­ka. Tyl­ko od Ada­ma. Trzy.

W okre­sie wa­ka­cji mogę sama wy­cią­gać li­sty ze skrzyn­ki. Ule­głam za­tem po­ku­sie i po­zwo­li­łam Ada­mo­wi na­pi­sać. Uprze­dzi­łam go, że gdy­by list wpadł w ręce mamy albo bab­ci, mia­ła­bym kło­po­ty. Żad­nych chło­pa­ków – taki jest wa­ru­nek po­ko­jo­we­go współ­ist­nie­nia w na­szym domu. Dla­te­go Adam ogra­ni­czał się do ogól­ni­ko­wych, ra­czej bez­oso­bo­wych in­for­ma­cji, tak bym w ra­zie wpad­ki nie mia­ła kło­po­tów. Wie­dzia­łam, że to jego ostat­ni list. Może ode­zwie się w przy­szłe wa­ka­cje.

Wy­bie­ra­łam zda­nia z roz­dzia­łu o od­pra­wie cel­nej, ba­ga­żach, zwie­dza­niu, wy­pi­su­jąc pi­smem tech­nicz­nym tyl­ko nie­miec­kie fra­zy.

Wo und wann tref­fen wir uns?Ich moch­te main Ge­pack abho­len.Schmuck.Gold.Edel­ste­in.Wi­viel Ki­lo­gramm Ge­pack darf man mit­neh­men?We­lche Sa­chen kann man zol­l­frei aus­fuh­ren.Ha­ben sie noch etwas?Bit­te ge­ben Sie mir noch ein Stadt­plan.Das Denk­mal.Wir moch­ten die Re­ste der al­ten Stadt­mau­er be­trach­ten.Ich freue mich sehr ich Sie wie­der­se­he.Her­bert von Ka­ra­jan.

Po pol­sku zna­czy­ło to:

Gdzie i kie­dy się spo­tka­my? Chciał­bym ode­brać ba­gaż. Bi­żu­te­ria. Zło­to. Ka­mień szla­chet­ny. Ile ki­lo­gra­mów ba­ga­żu moż­na za­brać ze sobą? Co moż­na wy­wo­zić bez cła? Czy ma pani coś jesz­cze? Pro­szę mi dać jesz­cze plan mia­sta. Za­by­tek. Chciał­bym obej­rzeć reszt­ki sta­rych mu­rów. Bar­dzo się cie­szę, że pa­nią znów wi­dzę. Her­bert von Ka­ra­jan.

Su­per. Ob­wio­dłam wszyst­ko ram­ką i do­ry­so­wa­łam gwiazd­ki i kół­ka w na­roż­ni­kach. Kart­ka do wy­rzu­ce­nia. Może szko­da, bo to od Ada­ma.

Do kogo by tu za­adre­so­wać? – za­sta­na­wia­łam się. Naj­le­piej do sie­bie. Kay­ah von Sfe­ter, na­pi­sa­łam go­ty­kiem.

Ha­łas przy drzwiach wej­ścio­wych wzbu­dził we mnie pa­ni­kę. Na kart­ce wid­nia­ło te­raz Bu­ko­wiecul. Wio­li­now@&^~~~. Ad­res na­pi­sa­ny po­śpiesz­nie drżą­cą ręką zmie­nił się w roz­ma­za­ne ba­zgro­ły.

Nic nie na­bro­iłam, ale było mi głu­pio. Cze­kać na Ma­ry­lę wy­pa­da­ło w jej po­ko­ju, a nie u Kon­ra­da. Na szczę­ście Ma­ry­la we­szła do domu pierw­sza. Ura­do­wa­na ta­kim ob­ro­tem wy­da­rzeń, wal­nę­łam ją w ple­cy na po­wi­ta­nie i od razu za­czę­łam wy­krzy­ki­wać, jak się cie­szę, że ją wi­dzę.

Ma­ry­la ma bu­zię amor­ka ze świę­te­go ob­raz­ka. Sza­ro­nie­bie­skie oczy, mały no­sek i ja­sne krót­kie locz­ki oka­la­ją­ce twarz. Oczy­wi­ście od­chu­dza się, żeby zgu­bić krą­głość po­licz­ków. Naj­czę­ściej cho­dzi w spodniach i ko­lo­ro­wych pod­ko­szul­kach. Imię Ma­ry­la ko­ja­rzy mi się z po­ma­rań­czo­wą, doj­rza­łą i słod­ką mo­re­lą z kra­jów po­łu­dnio­wych. Pu­niu jest bar­dzo po­dob­ny do star­szej sio­stry, tyl­ko o metr krót­szy. Dzi­siaj dla od­mia­ny był ob­le­czo­ny w czer­wo­ne raj­tu­zy, któ­re za­czął ścią­gać ra­zem z bu­ta­mi już przy wej­ściu. Kon­rad, rok młod­szy od Ma­ry­li, miał na so­bie czar­ny T-shirt od­sła­nia­ją­cy szy­ję w tak sek­sow­ny spo­sób, że ko­lej­ny raz na­su­nę­ła mi się po­ku­sa, a może by jed­nak… Opa­lo­na twarz i ja­sne wło­sy Kon­ra­da ro­bią wiel­kie wra­że­nie na­wet na ta­kiej mi­ło­śnicz­ce bru­ne­tów jak ja.

Zgrab­ny kształt gło­wy, przy­po­mi­na­ją­cy an­tycz­ne po­są­gi Ce­za­ra albo Au­gu­sta, wró­ży Kon­ra­do­wi atrak­cyj­ny wy­gląd aż do sę­dzi­we­go wie­ku, kie­dy in­nym fa­ce­tom daw­no już ob­wi­sną po­licz­ki i pod­bród­ki. Jed­nak głów­nym atu­tem jego uro­dy jest uśmiech. Pro­mien­ny uśmiech od­sła­nia­ją­cy pięk­ne bia­łe zęby wzbu­dza sym­pa­tię wśród do­ro­słych i ró­wie­śni­ków. To­wa­rzy­szą­ce uśmie­cho­wi za­chę­ca­ją­ce spoj­rze­nie wy­wo­łu­je słod­ki nie­po­kój w ser­cach dziew­czyn.

Ja też bar­dzo lu­bię uśmiech Kon­ra­da, ale trak­tu­ję go jako luk­su­so­wy do­da­tek do ko­le­żan­ki, któ­ra ma ro­dzeń­stwo.

Je­śli cho­dzi o czar­ne pod­ko­szul­ki czy czar­ne swe­try z wy­cię­ciem od­sła­nia­ją­cym szy­ję tuż po­wy­żej oboj­czy­ków, mam do nich sła­bość. Fa­cet tak ubra­ny, w moim od­czu­ciu osią­ga naj­wyż­szy szczyt sek­sow­no­ści, na jaki może wspiąć się przed­sta­wi­ciel płci prze­ciw­nej. Szcze­gól­nie je­śli ma do tego od­po­wied­nio przy­cię­te czar­ne wło­sy.

Za­mie­sza­nie prze­nio­sło się spod drzwi wej­ścio­wych do po­ko­ju Ma­ry­li, gdzie przez pół go­dzi­ny wspól­nie na­ra­dza­li­śmy się, co na­le­ży zro­bić, żeby nie zmar­no­wać ostat­nich chwil wa­ka­cji. W koń­cu zde­cy­do­wa­li­śmy się pójść na po­po­łu­dnio­wy se­ans do kina, a przed­tem skrzyk­nąć jesz­cze kil­ka osób. Zje­dli­śmy ka­nap­ki przy­go­to­wa­ne przez bab­cię Do­mi­ni­ków i wy­szli­śmy z domu. Bar­dzo za­do­wo­le­ni z sie­bie skie­ro­wa­li­śmy się w stro­nę par­ku, w słusz­nej na­dziei spo­tka­nia resz­ty przy­ja­ciół.

W krót­kim cza­sie to­wa­rzy­stwo wy­bie­ra­ją­ce się do kina po­więk­szy­ło się o Adę, moją naj­lep­szą ko­le­żan­kę z kla­sy, jej są­siad­kę i ko­le­gów ich bra­ci.

Po­nie­waż do se­an­su zo­sta­ły jesz­cze czte­ry go­dzi­ny, ob­sie­dli­śmy jak wro­ny dwie ław­ki i ka­wa­łek po­rę­czy mo­stu nad nie­wiel­ką rzecz­ką prze­pły­wa­ją­cą przez park. Chło­pa­ki po­pi­sy­wa­li się, plu­jąc do wody i be­ka­jąc od cza­su do cza­su. Ma­ry­la wy­zy­wa­ła ich od idio­tów. Ada flir­to­wa­ła z Ryś­kiem, naj­wyż­szym, tre­nu­ją­cym za­pa­sy w tym sa­mym klu­bie szkol­nym co Kon­rad. Ada jest zna­na z ład­nych nóg, więc Ry­siek ła­pał ją za pię­ty i wy­krzy­ki­wał:

– Ta­kie nogi to ma­ją­tek!

Ada śmia­ła się i po­trzą­sa­ła ostrzy­żo­ny­mi na pa­zia wło­sa­mi, któ­re mają nie­zwy­kły li­lio­wo-pla­ty­no­wy ko­lor dzię­ki płu­ka­niu w pioch­ta­ni­nie lub jak kto woli, gen­cja­nie. Ten od­ka­ża­ją­cy śro­dek, ku­po­wa­ny w ap­te­ce, jest po­wszech­nie uży­wa­ny przez mło­dzież do szyb­kie­go ko­lo­ry­zo­wa­nia wło­sów.

Wło­sy Ma­ry­li mają po nim od­cień fioł­ko­wy. Ja ża­łu­ję cza­su na za­bie­gi ko­sme­tycz­ne, więc wy­le­wam płyn bez­po­śred­nio z bu­tel­ki na wło­sy, uzy­sku­jąc fan­ta­zyj­ne fio­le­to­we pla­my i smu­gi. Po my­ciu ko­lor zni­ka, a skó­ra gło­wa jest przy oka­zji po­rząd­nie zde­zyn­fe­ko­wa­na.

Na­gle przy­po­mnia­łam so­bie o kart­ce z ser­dusz­kiem zo­sta­wio­nej w po­ko­ju Kon­ra­da.

– Wie­cie co, mu­szę już iść do domu na obiad – po­wie­dzia­łam, ukry­wa­jąc zde­ner­wo­wa­nie. – Wró­cę za go­dzin­kę albo na film.

Sko­rzy­sta­łam z tej wy­mów­ki i po­bie­głam do miesz­ka­nia Do­mi­ni­ków. Po dro­dze zda­łam so­bie spra­wę, że nie­po­trzeb­nie wpa­dłam w pa­ni­kę, prze­cież na kart­ce nie było żad­nych in­for­ma­cji o Ada­mie.

– Pu­niu! – krzyk­nę­łam, wbie­ga­jąc do po­ko­ju Kon­ra­da. – Gdzieś tu le­ża­ła moja pocz­tów­ka z ży­cze­nia­mi!

– Taka z ser­dusz­kiem? – za­py­tał Pu­niu.

– Z ser­dusz­kiem. – Mach­nę­łam lek­ce­wa­żą­co ręką.

– I z ró­życz­ką?

– Tak, z ró­życz­ką.

– Go­to­wa do wy­sła­nia? – kon­ty­nu­ował prze­słu­cha­nie.

– Ab­so­lut­nie go­to­wa – za­wo­ła­łam ucie­szo­na. – Gdzie ją po­ło­ży­łeś?

– Z tyłu były ży­cze­nia imie­ni­no­we? – upew­nił się jesz­cze.

– Ręcz­nie na­pi­sa­ne – po­twier­dzi­łam.

– To ta sama – przy­tak­nął.

– Więc gdzie ją masz? – Zgrzyt­nę­łam zę­ba­mi.

– Wrzu­ci­łem do skrzyn­ki na po­czcie – ob­wie­ścił z dumą.

– Zwa­rio­wa­łeś?! – Nie do­da­łam „głu­pi szcze­nia­ku”, ha­mu­jąc się w ostat­niej chwi­li. – Jak to, wrzu­ci­łeś?

– Pra­wi­dło­wo – ura­żo­nym to­nem od­po­wie­dział Pu­niu. – Przy­kle­iłem zna­czek z kla­se­ra Kon­ra­da. Naj­lep­szy, za­gra­nicz­ny, nie­miec­ki. Za­nio­słem na nową pocz­tę na pla­cu Wol­no­ści i wrzu­ci­łem do skrzyn­ki.

– Tak? A skąd wie­dzia­łeś, że zna­czek jest nie­miec­ki? – spy­ta­łam pod­chwy­tli­wie, nie wie­rząc w opo­wieść Pu­nia. – Prze­cież nie umiesz czy­tać.

– Bo miał tak. – Pu­niu, mi­ło­śnik fil­mów wo­jen­nych, na­ry­so­wał pal­cem na bla­cie.

Ro­ze­śmia­łam się z ulgą. Co praw­da kart­kę od Ada­ma mogę spi­sać na stra­ty, ale na po­czcie na pew­no od razu wy­rzu­cą ją do śmie­ci. Każ­dy uzna zna­czek ze swa­sty­ką za dow­cip szy­ty gru­by­mi nić­mi.

Cho­ciaż wspól­ne sie­dze­nie na ław­ce przez na­stęp­ne czte­ry go­dzi­ny było przy­jem­no­ścią bar­dzo nę­cą­cą, wró­ci­łam do domu, żeby zjeść obiad i spy­tać, czy mogę iść do kina.

Go­to­wa­nie obia­dów na­le­ża­ło do obo­wiąz­ków bab­ci. Do mo­ich obo­wiąz­ków na­le­ża­ło je­dze­nie i chwa­le­nie.

Po­now­nie prze­szłam przez park, a po­tem dłu­gą uli­cą Ko­cha­now­skie­go do­tar­łam do Wio­li­no­wej. Stoi tam trzy­pię­tro­wy, ośmio­klat­ko­wy blok z wiel­kiej pły­ty. Na Wio­li­no­wej ży­cie to­czy się tyl­ko po na­szej stro­nie. Wzdłuż dru­giej stro­ny uli­cy cią­gnie się wy­so­ki mur ro­syj­skie­go szpi­ta­la woj­sko­we­go.

Przed dru­gą woj­ną świa­to­wą Bu­ko­wiec na­le­żał do Nie­miec. Te­raz sta­cjo­nu­je tu ro­syj­ska jed­nost­ka woj­sko­wa. Mają u sie­bie nie­zbęd­ne za­ple­cze cy­wil­ne, skle­py, szko­ły, kino. Ofi­ce­ro­wie miesz­ka­ją w mie­ście, w do­mach jed­no­ro­dzin­nych i w blo­kach, a zwy­kli żoł­nie­rze w ko­sza­rach. Ćwi­cze­nia woj­sko­we od­by­wa­ją, jeż­dżąc czoł­ga­mi po ogrom­nych prze­strze­niach po­li­go­nu draw­skie­go.

Przy­je­cha­łam do Bu­kow­ca ze Szcze­ci­na zimą, w po­ło­wie siód­mej kla­sy szko­ły pod­sta­wo­wej. Mia­stecz­ko wy­da­wa­ło mi się bez­barw­ne i pro­win­cjo­nal­ne, do­pó­ki nie od­kry­łam jego wa­lo­rów geo­gra­ficz­no-hi­sto­rycz­nych.

Ob­rót koła hi­sto­rii do spół­ki z po­li­ty­ką wiel­ko­mo­car­stwo­wą spo­wo­do­wa­ły ze­tknię­cie się w tym punk­cie trzech róż­nych kul­tu­ro­wo świa­tów: Pol­ski, Ro­sji i Nie­miec. A stwo­rzo­ny wo­kół mia­stecz­ka kli­mat ta­jem­nic i nie­do­mó­wień znacz­nie pod­niósł w mo­ich oczach atrak­cyj­ność no­we­go miej­sca za­miesz­ka­nia.

– Szko­da, że to Ru­scy mają tu ko­sza­ry, a nie Ka­na­dyj­czy­cy albo Au­stra­lij­czy­cy – ubo­le­wa­łam cza­sa­mi.

– Ty masz po­my­sły! – Bab­cia po­kła­da­ła się ze śmie­chu. – A może jesz­cze Ame­ry­ka­nie?

– Każ­da fan­ta­zja ma ja­kieś gra­ni­ce. Na­wet moja – od­po­wia­da­łam skrom­nie. – Ame­ry­ka­nie na po­li­go­nie draw­skim? Taki cud nig­dy nie zda­rzy się na tym świe­cie!

Oczy­wi­ście cały te­ren jest wy­gro­dzo­ny. Przy bra­mach sto­ją uzbro­je­ni war­tow­ni­cy. Be­to­no­we ścia­ny szpi­tal­ne­go muru chwi­la­mi za­stę­pu­je ozdob­ne ogro­dze­nie z ku­te­go że­la­za. Po­dob­no przed woj­ną woj­sko­wy szpi­tal był luk­su­so­wą kli­ni­ką albo sa­na­to­rium z ele­ganc­ki­mi pa­wi­lo­na­mi. Nadal ota­cza go pięk­ny sta­ry park z bia­ły­mi pseu­do­ba­ro­ko­wy­mi po­są­ga­mi sto­ją­cy­mi wzdłuż spa­ce­ro­wych ale­jek.

Od cza­su do cza­su bab­cia wy­sy­ła mnie do szpi­tal­nej kan­ty­ny po ory­gi­nal­ne ro­syj­skie pa­pie­ro­sy. Oczy­wi­ście omi­ja­jąc war­tow­ni­ków, na te­ry­to­rium ob­ce­go pań­stwa moż­na się do­stać je­dy­nie dro­gą nie­le­gal­ną, czy­li prze­ła­żąc przez płot.

Do­tar­łam do domu i otwo­rzy­łam drzwi na na­szą klat­kę scho­do­wą. Pierw­sze, co jak zwy­kle rzu­ci­ło mi się w oczy, to ty­po­wa sza­ra skrzyn­ka pocz­to­wa z dzie­się­cio­ma drzwicz­ka­mi, wspól­na dla wszyst­kich lo­ka­to­rów pio­nu. Za­raz po tym mój wzrok jak zwy­kle za­trzy­my­wał się na zie­lo­no-zło­tej pry­wat­nej skrzyn­ce pocz­to­wej wi­szą­cej na drzwiach pana Psz­cze­la­rza. I wła­śnie wi­dok tej ele­ganc­kiej skrzyn­ki spra­wił, że da­ro­wa­łam Pu­nio­wi za­ba­wę w li­sto­no­sza. Nie raz mia­łam strasz­ną ocho­tę coś do niej wrzu­cić. Ma­rzy­ła mi się taka pięk­na skrzyn­ka. Ale ża­den li­sto­nosz nie chciał­by się wspi­nać po scho­dach na pierw­sze pię­tro spe­cjal­nie do mo­jej skrzyn­ki.

Po wej­ściu do domu za­czę­łam za­wi­le wy­ja­śniać, dla­cze­go ko­niecz­nie mu­szę iść do kina. Może wy­star­czy­ło­by po pro­stu za­py­tać o po­zwo­le­nie. Jed­nak do­świad­cze­nie ży­cio­we pod­po­wia­da­ło mi, że do­ro­słych nie sa­tys­fak­cjo­nu­ją pro­ste uza­sad­nie­nia.

Na szczę­ście bab­cia rów­nież bar­dzo lubi cho­dzić do kina, więc nie ro­bi­ła pro­ble­mów. Pod wa­run­kiem, że wró­cę przed ósmą.

Tak więc je­dząc krup­nik i de­lek­tu­jąc się wy­obra­że­nia­mi nad­cho­dzą­cych go­dzin, mo­głam zu­peł­nie szcze­rze wy­chwa­lać pod nie­bio­sa kuch­nię bab­ci.

Zresz­tą krup­nik jest moją ulu­bio­ną po­tra­wą.

Wrzesień

O pią­tej dzie­sięć za­dzwo­nił bu­dzik. Wy­rwa­na ze snu unio­słam się na po­sła­niu, ma­ca­jąc wo­kół w po­szu­ki­wa­niu brzę­czą­ce­go ze­ga­ra. Uci­szy­łam go i na chwi­lę opa­dłam z po­wro­tem na łóż­ko, z gło­wą ukry­tą pod koł­drą, a no­ga­mi pod for­te­pia­nem.

Dzie­sięć po pią­tej w po­chmur­ny po­ra­nek pod ko­niec wrze­śnia świat jesz­cze to­nął w ciem­no­ściach. Rzed­ną­cy mrok po­wo­li od­sła­niał kształ­ty me­bli w po­ko­ju.

W na­roż­ni­ku pod oknem ja­śnie­je płasz­czy­zna sto­łu kre­ślar­skie­go po­kry­te­go bia­łym bry­sto­lem. Wzdłuż prze­ciw­le­głej ścia­ny stoi re­gał peł­nią­cy rolę bi­blio­tecz­ki i sza­fy na ubra­nia za­ra­zem. Cześć ubra­nio­wa jest za­sło­nię­ta błę­kit­ną plu­szo­wą ko­ta­rą, ko­ja­rzą­cą się z te­atral­ną kur­ty­ną. Kie­dy chcę ob­wie­ścić świa­tu swo­je naj­now­sze prze­my­śle­nia, wy­obra­żam so­bie, że za kur­ty­ną znaj­du­ją się rzę­dy krze­seł wy­peł­nio­nych wi­dow­nią. Nikt nie zna ta­jem­ni­cy mo­jej słu­cha­ją­cej sza­fy. Dla­te­go nadal uda­je mi się utrzy­mać opi­nię pra­wie nor­mal­nej, a nie cał­kiem sfik­so­wa­nej.

Sza­fa od stro­ny gło­wy w jed­nej czwar­tej za­sła­nia wą­ski tap­cza­nik, na któ­rym śpię. Część tap­cza­nu od stro­ny nóg ukry­ta jest pod wy­peł­nia­ją­cym więk­szość po­ko­ju sta­rym i odra­pa­nym for­te­pia­nem w ko­lo­rze orze­cho­wym.

Na for­te­pia­nie leżą po­roz­rzu­ca­ne książ­ki, sto­ją szklan­ki, bu­dzik, ad­ap­ter, pły­ty oraz inne przed­mio­ty świad­czą­ce o cał­ko­wi­tym udo­mo­wie­niu tego re­pre­zen­ta­cyj­ne­go sprzę­tu. Z po­wo­du cia­sno­ty kla­wia­tu­ra for­te­pia­nu sty­ka się ze sto­łem kre­ślar­skim. Moż­na więc w za­leż­no­ści od na­stro­ju grać na for­te­pia­nie lub ry­so­wać przy sto­le, sie­dząc na tym sa­mym ob­ro­to­wym krze­śle.

Po dwóch mi­nu­tach drzem­ki wy­sko­czy­łam z łóż­ka. Ze­bra­łam przy­go­to­wa­ne na dzi­siaj książ­ki i ubra­nia i ci­cho prze­mknę­łam przez po­kój, w któ­rym spa­ła mama. Wpa­dłam do ciem­ne­go przed­po­ko­ju, za­pa­li­łam świa­tło w ła­zien­ce i spo­koj­nie roz­po­czę­łam przy­go­to­wa­nia do ko­lej­ne­go dnia.

Nie za­wsze mam czas na śnia­da­nie. Naj­czę­ściej zja­dam ka­nap­kę, ma­lu­jąc jed­no­cze­śnie oczy. Za­sa­dy pra­wi­dło­we­go ma­ki­ja­żu nie są pro­ste: musi być wi­docz­ny dla ró­wie­śni­ków, a nie­wi­dzial­ny dla do­ro­słych.

W ze­szłym ty­go­dniu An­tek, pro­fe­sor od me­cha­ni­ki, wy­go­nił z lek­cji Bo­guś­kę Cho­wa­niec do ła­zien­ki, żeby się "wy­my­ła".

– No pro­szę – po­wie­dział, kie­dy wró­ci­ła. – Jaka ład­na dziew­czyn­ka. A przed chwi­lą mia­ła strasz­nie brud­ne oczy.

Nie wia­do­mo, czy mó­wił jako na­uczy­ciel, czy tyl­ko ko­kie­to­wał, jak to fa­cet. Jest jesz­cze dość mło­dy. Zresz­tą chło­pa­ków też prze­śla­du­je za dłu­gie wło­sy. Do prze­sa­dy.

W pierw­szych dniach je­sie­ni wy­star­czy parę mi­nut, żeby na nie­bie za­ja­śnia­ło słoń­ce. Z domu na dwo­rzec zwy­kle idę oko­ło trzy­dzie­stu mi­nut.

Przez pierw­szą część dro­gi ma­sze­ro­wa­łam jak au­to­mat, po­grą­żo­na w so­bie, nie do koń­ca roz­bu­dzo­na. Na ostat­nim od­cin­ku wzma­ga­łam czuj­ność. Tu­taj moja dro­ga prze­ci­na się z bie­gną­cą ze śród­mie­ścia uli­cą, któ­rą na dwo­rzec cho­dził Pol.

Nie spo­ty­kam go czę­sto, ale wi­dać dzi­siaj był szczę­śli­wy dzień, bo le­d­wie do­tar­łam do uli­cy Dwor­co­wej, roz­po­zna­łam jego syl­wet­kę, ja­kieś dzie­sięć me­trów przed sobą.

W su­mie uwa­żam, że mam bar­dzo wy­ra­fi­no­wa­ny gust. Jed­nak Pol nie wy­ma­ga spe­cjal­nej zna­jo­mo­ści rze­czy. Moim zda­niem jest po pro­stu naj­pięk­niej­szym chło­pa­kiem, ja­kie­go moż­na so­bie wy­obra­zić. I na­le­ży się cie­szyć, że nie wszyst­kie dziew­czy­ny do­strze­ga­ją tę nie­pod­wa­żal­ną praw­dę.

Mu­sia­łam tro­chę zwol­nić, żeby po­zo­stać w tyle. Szłam z tą samą pręd­ko­ścią co on, na­pa­wa­jąc się wi­do­kiem smu­kłej syl­wet­ki. Pol nie po­ru­szał się jak mo­del po­śpiesz­nie pre­zen­tu­ją­cy kre­ację na wy­bie­gu. Szedł wol­no, lek­ko ko­ły­szą­cym kro­kiem, jak­by w zwol­nio­nym tem­pie. Gło­wę od­chy­lał tro­chę do tyłu, tak że pro­ste czar­ne wło­sy spa­da­ły na koł­nie­rzyk ko­szu­li. Po­wy­cią­ga­ny sza­ry swe­ter się­gał mu do po­ło­wy ud. No­gaw­ki dżin­sów miał wpusz­czo­ne w wy­so­kie kow­boj­skie buty. Dłu­gie, moc­ne nogi były le­ciut­ko krzy­we, co je­dy­nie do­da­wa­ło mu nie­po­wta­rzal­ne­go uro­ku. Pod pa­chą niósł książ­kę i ze­szyt.

Mo­gła­bym po­dą­żać za nim w nie­skoń­czo­ność.

Nie­ste­ty na dwor­cu gru­pa zna­jo­mych wchło­nę­ła Pola. Zresz­tą nie śmia­ła­bym śle­dzić go aż do prze­dzia­łu. Re­gu­ły pla­to­nicz­nej mi­ło­ści nie po­zwa­la­ją na zbyt dużą in­ge­ren­cję w na­tu­ral­ne ko­le­je losu. Co in­ne­go przy­pad­ko­we spo­tka­nia w miej­scach pu­blicz­nych. Mój brak pew­no­ści sie­bie i mar­na sa­mo­oce­na atrak­cyj­no­ści jako dziew­czy­ny wy­klu­cza­ją na­wią­za­nie bez­po­śred­nie­go kon­tak­tu. Nikt nie chce zo­stać od­rzu­co­ny czy upo­ko­rzo­ny. A pa­trzeć so­bie z da­le­ka może każ­dy. Do woli i bez żad­nych kon­se­kwen­cji.

Przez dwor­co­we przej­ście pod­ziem­ne o ścia­nach wy­ło­żo­nych sta­rą, po­pę­ka­ną bia­łą gla­zu­rą wy­szłam na osło­nię­ty wą­skim dasz­kiem pe­ron. Po­ciąg pod­sta­wia­li wcze­śnie rano. Wiel­ka czar­na lo­ko­mo­ty­wa sy­cza­ła i wy­pusz­cza­ła ob­ło­ki pary. Za­spa­ny ko­le­jarz w wy­mię­tym mun­du­rze cho­dził wzdłuż pe­ro­nu i ru­ty­no­wo ob­stu­ki­wał młot­kiem na dłu­giej rącz­ce róż­ne ele­men­ty pod­wo­zia wa­go­nów. Po­cią­gi re­la­cji lo­kal­nych są star­sze i brud­niej­sze niż eks­pre­so­we na dłuż­szych tra­sach. Cza­sa­mi na pe­ro­nie stoi praw­dzi­wy za­by­tek ko­lej­nic­twa.

Wy­bra­łam wa­gon, a po­tem pra­wie pu­sty prze­dział z wol­ny­mi miej­sca­mi pod oknem. Tuż za mną z po­śpie­chem wci­snę­li się do środ­ka czte­rej fa­ce­ci.

– No już, pa­no­wie, sia­da­my i do ro­bo­ty. Szyb­ciut­ko, szyb­ciut­ko – ra­do­śnie po­krzy­ki­wa­li. – Te­czusz­ka na ko­lan­kach go­to­wa, prze­łóż, roz­kła­daj. – Bły­ska­wicz­nie or­ga­ni­zo­wa­li się do gry.

Usie­dli po dwóch na­prze­ciw­ko sie­bie, na ko­la­nach po­ło­ży­li ak­tów­kę za­stę­pu­ją­cą sto­lik i za­czę­li roz­da­wać kar­ty. Po­dróż trwa­ła, ale dla nich świat nie ist­niał. Rzu­ca­li kar­ty, skła­da­li, ta­so­wa­li, po­ro­zu­mie­wa­jąc się wła­snym żar­go­nem. Le­d­wo skoń­czy­li jed­ną grę, za­czy­na­li na­stęp­ną, jak­by chcie­li po­bić re­kord w ilo­ści roz­dań w cza­sie czter­dzie­stu pię­ciu mi­nut.

Po­ciąg za­trzy­mu­je się na trzech sta­cjach, a ra­czej na czte­rech przy­stan­kach. Pierw­szy przy­sta­nek to w za­sa­dzie ta­bli­ca z na­zwą miej­sco­wo­ści w szcze­rym polu. Środ­ko­wy po­stój wy­pa­da w Na­kle, gdzie prze­ła­do­wu­je się drew­no do wa­go­nów to­wa­ro­wych. Do­oko­ła wzno­szą się hał­dy nie­oko­ro­wa­nych pni so­sno­wych. Przed­ostat­ni przy­sta­nek dla od­mia­ny osło­nię­ty jest ciem­no­zie­lo­ną ścia­ną pięk­nych świer­ków ro­sną­cych na zbo­czach wy­ko­pu ko­le­jo­we­go.

Dzie­sięć mi­nut po­tem po­ciąg wjeż­dża na dwo­rzec w Koks­for­dzie, jak ostat­nio od uni­wer­sy­tec­kie­go Oks­for­du prze­zwa­li­śmy mia­sto, w któ­rym znaj­du­je się na­sza szko­ła. W ze­szłym roku uży­wa­li­śmy na­zwy Ka­losz.

Nie­pi­sa­ne pra­wo do­jeż­dża­ją­cych mówi, że po­dróż ko­le­ją każ­dy spę­dza sam. Nie szu­ka­my się na pe­ro­nach ani w po­cią­gu. Czas po­dró­ży wy­ko­rzy­stu­je­my na do­sy­pia­nie, czy­ta­nie, od­ra­bia­nie lek­cji. Od­naj­du­je­my się do­pie­ro na dwor­cu.

Dro­gę do szko­ły prze­by­wa­my ra­zem, oma­wia­jąc wczo­raj­sze wy­da­rze­nia i uzgad­nia­jąc pla­ny na bie­żą­cy dzień. Dwo­rzec opusz­cza­my wraz z tłu­mem in­nych do­jeż­dża­ją­cych. O tej po­rze pra­wie wszy­scy pa­sa­że­ro­wie to do­jeż­dża­ją­cy do szkół i za­kła­dów pra­cy. W mia­rę prze­mie­rza­nia ko­lej­nych ulic mia­sta tłum rzed­nie, lu­dzie roz­pra­sza­ją się, zni­ka­jąc w wej­ściach do bu­dyn­ków. Tra­sa na­sze­go po­ran­ne­go mar­szu pro­wa­dzi na plac przed Ra­tu­szem. Tam skrę­ca­my w bocz­ną ulicz­kę i wy­cho­dzi­my na żwi­ro­we alej­ki par­ku.

Za­pew­ne moż­na wy­brać do­god­niej­szy skrót, my jed­nak za­wsze idzie­my przez park.

Całą dro­gę ga­da­my. Cza­sa­mi to­wa­rzy­szą nam chłop­cy z in­nych klas, rów­nież do­jeż­dża­ją­cy z oko­licz­nych miej­sco­wo­ści.

Bu­dyn­ki szko­ły są­sia­du­ją z pięk­nym, sta­rym par­kiem. Na dłu­giej prze­rwie moż­na na­wet po­sie­dzieć z przy­ja­ciół­mi na ław­ce osło­nię­tej zwi­sa­ją­cy­mi ga­łę­zia­mi roz­ło­ży­stej wierz­by. Moż­na też, dla re­lak­su, uciec z lek­cji i po­sie­dzieć na jed­nej z ła­wek nad je­zio­rem, kar­miąc ła­bę­dzie i kacz­ki.

Dro­ga z par­ku do szko­ły, czy­li jesz­cze ja­kieś sto me­trów, wie­dzie pod gór­kę. Po lek­cjach scho­dzi się w dół. W na­gro­dę za ca­ło­dzien­ny trud!

Ze­spół Szkół Tech­nicz­nych skła­da­ją­cy się z Tech­ni­kum Bu­dow­la­ne­go, Che­micz­ne­go i Te­le­ko­mu­ni­ka­cyj­ne­go mie­ści się w paru po­łą­czo­nych ze sobą, sta­rych i do­stoj­nych bu­dyn­kach z czer­wo­nej ce­gły klin­kie­ro­wej. Do głów­ne­go bu­dyn­ku pro­wa­dzą trzy wej­ścia. Sala gim­na­stycz­na znaj­du­ją­ca się w osob­nym obiek­cie, rów­nież z czer­wo­nej ce­gły, ma wy­so­kie, łu­ko­wo skle­pio­ne okna. Poza tym w po­dwó­rzu sto­ją jesz­cze bu­dyn­ki warsz­ta­to­we i kre­ślar­nia, gdzie od­by­wa­ją się lek­cje ry­sun­ku tech­nicz­ne­go.

Do­jeż­dża­ją­cy zwy­kle do­cie­ra­ją do szko­ły wcze­śniej niż ucznio­wie miej­sco­wi. Te do­dat­ko­we dwa­dzie­ścia mi­nut wy­ko­rzy­stu­je­my na róż­ne prak­tycz­ne i przy­jem­ne spo­so­by.

Zo­sta­wi­łam płaszcz w szat­ni i uda­łam się do to­a­le­ty. To­a­le­ty w na­szej szko­le, za­pro­jek­to­wa­ne z roz­ma­chem god­nym przed­wo­jen­ne­go bu­dyn­ku uży­tecz­no­ści pu­blicz­nej, są dla uczniów tym, czym sa­lo­ny klu­bo­we dla an­giel­skich dżen­tel­me­nów. Wy­jąt­ko­wo duże, skła­da­ją się z prze­stron­ne­go przed­sion­ka i rów­nie prze­stron­ne­go po­miesz­cze­nia z ka­bi­na­mi. Wszyst­ko oświe­tla­ją wy­so­kie okna z sze­ro­ki­mi bia­ło la­kie­ro­wa­ny­mi pa­ra­pe­ta­mi, na któ­rych moż­na bar­dzo wy­god­nie po­sie­dzieć, ma­cha­jąc no­ga­mi w po­wie­trzu.

Usa­do­wi­łam się na pa­ra­pe­cie i po­pra­wi­łam ma­ki­jaż.

– Wi­dać? – spy­ta­łam z nie­po­ko­jem.

– W ogó­le – za­pew­ni­ła mnie Ada.

Wy­cią­gnę­łam z tor­by pacz­kę pa­pie­ro­sów men­to­lo­wych. Za­pa­li­łam, trzy­ma­jąc pa­pie­ro­sa wy­so­ko mię­dzy pal­ca­mi, w sty­lu, w ja­kim pa­lił ak­tor w jed­nym fil­mie. Non­sza­lanc­ko ce­le­bro­wa­łam świe­żo na­by­tą umie­jęt­ność.

– Wi­dzia­łam Gra­na­to­we­go – rzu­ci­łam, efek­tow­nie wy­dmu­chu­jąc dym.

– Uhym – mruk­nę­ła Ada zda­wa­ło­by się bez cie­nia za­in­te­re­so­wa­nia.

– W szat­ni. Znów pa­trzył. Ga­pił się na cie­bie – kon­ty­nu­owa­łam.

Wca­le nie by­łam pew­na, czy Gra­na­to­wy in­te­re­su­je się Adą. Jed­nak samo mó­wie­nie na ten te­mat stwa­rza­ło taką moż­li­wość. A na­wet z po­wo­dze­niem za­stę­po­wa­ło rze­czy­wi­ste wy­da­rze­nia.

Ada po­do­ba się chło­pa­kom. Pla­ty­no­wa blon­dyn­ka ob­cię­ta na pa­zia, ma błę­kit­ne oczy i ja­sną kar­na­cję jak Ho­len­der­ka z re­kla­my mle­ka. Ubie­ra się sta­ran­nie, bez eks­tra­wa­gan­cji w spód­ni­ce i pa­ste­lo­we bluz­ki z ela­sti­ku. Jest naj­wyż­sza z na­szej trój­ki, cho­ciaż wca­le nie taka znów wy­so­ka.

Ma­ry­la jest dru­ga pod wzglę­dem wzro­stu. Sta­no­wi prze­ci­wień­stwo Ady. Ma ścię­te na krót­ko, krę­co­ne ciem­no­blond wło­sy, sza­ro­nie­bie­skie oczy, za­dar­ty no­sek i bu­zię py­za­tą jak amo­rek. Ubie­ra się z ar­ty­stycz­ną ele­gan­cją, ale na spor­to­wo. Gu­stow­ne, barw­ne apasz­ki, dłu­gie swe­try, ciem­ne spodnie, za­mszo­we sznu­ro­wa­ne buty na pła­skich po­de­szwach. Tego jej za­zdrosz­czę. W ży­ciu nie wło­ży­ła­bym ta­kich za­mszo­wych mo­ka­sy­nów o nie­mal mę­skim fa­so­nie. Cho­ciaż za­wsze o tym ma­rzy­łam.

Ja naj­czę­ściej no­szę do szko­ły ela­stycz­ne gra­na­to­we dzwo­ny. Ale nie ta­kie sze­ro­kie na ca­łej dłu­go­ści, tyl­ko u góry ob­ci­słe, a na dole nie szer­sze niż dwa­dzie­ścia pięć cen­ty­me­trów, mniej wię­cej na dłu­gość buta. I do tego uko­cha­ną gra­na­to­wo-bia­ło-czer­wo­ną tu­ni­kę. Cza­sa­mi no­szę mi­niów­ki i swe­try. Mam też w sza­fie trzy bar­dzo krót­kie su­kien­ki z krem­pli­ny za­mó­wio­ne u kraw­co­wej przez mamę, ale nie za­kła­dam ich do szko­ły. Wy­glą­dam w nich fa­tal­nie. Po­gru­bia­ją w udach.

Skrzy­pie­nie wa­ha­dło­wych drzwi przed­sion­ka za­anon­so­wa­ło wej­ście Ma­ry­li i Ali­ny Pa­we­lec.

– Fuj, pa­pie­ro­śni­ki, fuj – za­wo­ła­ła Ali­na.

Ma­ry­la nie sko­men­to­wa­ła, wa­ha­jąc się, za któ­rą ze stron się opo­wie­dzieć. W wa­ka­cje pod­czas po­by­tu nad je­zio­rem zda­rza­ło się jej cza­sa­mi za­pa­lić. W domu trzy­ma z nie­pa­lą­cy­mi, czy­li z Pu­niem.

– Masz dla mnie Be­au­de­la­ire’a? – spy­ta­ła.

Obie­ca­łam jej, że po­pro­szę bab­cię o wy­po­ży­cze­nie z bi­blio­te­ki to­mi­ku po­ezji Be­au­de­la­ire’a. W ze­szłym roku ja pa­sjo­no­wa­łam się Be­au­de­la­ire’em, te­raz ona po­chła­nia­ła jego wier­sze.

Kie­dy prze­czy­ta­łam, że jego zda­niem ko­cha­nie ko­biet in­te­li­gent­nych jest przy­jem­no­ścią ho­mo­sek­su­al­ną, wy­rzu­ci­łam prze­pi­sy­wa­ne z pie­ty­zmem wier­sze do śmiet­ni­ka. I nie cho­dzi­ło o ho­mo­sek­su­ali­stów. Poza cie­ka­wy­mi po­sta­cia­mi z li­te­ra­tu­ry, oso­bi­ście nie po­zna­łam żad­nych. Ale są­dząc z bio­gra­fii, ten fa­cet winę za wła­sne ży­cio­we po­raż­ki chciał zwa­lić na całą żeń­ską po­ło­wę świa­ta.

– Przy­nio­słam. Dam ci na lek­cji – od­po­wie­dzia­łam na py­ta­nie Ma­ry­li.

Do to­a­le­ty zaj­rza­ła Bo­że­na. Do­jeż­dża z Ko­ło­brze­gu, jej oj­ciec i czte­rej bra­cia pły­wa­ją na stat­kach ry­bac­kich.

– Mam to dla cie­bie – szep­nę­ła mi do ucha. – Chcesz na lek­cji czy te­raz?

Zga­si­łam pa­pie­ro­sa i po­szłam za nią do kla­sy. Bo­że­na wy­cią­gnę­ła z tor­by tecz­kę na ry­sun­ki tech­nicz­ne, po­kry­tą por­tre­ta­mi faj­nych fa­ce­tów. Ro­bi­łam te ry­sun­ki na tecz­kach wie­lu ko­le­ża­nek. Ma­ry­la też przyj­mu­je za­mó­wie­nia. Jej fa­ce­ci mają peł­niej­sze po­licz­ki, ale za to bar­dziej wy­su­nię­te szczę­ki.

– Do­bra, weź z tecz­ką – po­wie­dzia­ła Bo­że­na. – Żeby się tyl­ko nie po­gnio­tło, bo chło­pa­ki mnie za­bi­ją.

Dys­kret­nie i szyb­ko za­pa­ko­wa­łam tecz­kę do swo­jej tor­by, nie za­glą­da­jąc do środ­ka.

Na pierw­szych dwóch lek­cjach mia­ły­śmy bu­dow­nic­two. Nowy na­uczy­ciel jest gru­ba­wym pa­nem w śred­nim wie­ku z py­za­tym ró­żo­wym ob­li­czem i po­kaź­ną ły­si­ną. Bar­dzo rze­tel­nie pod­cho­dzi do przed­mio­tu, sta­ran­nie oma­wia­jąc ko­lej­ne eta­py wzno­sze­nia bu­dyn­ków. Przy­wią­zu­je dużą wagę do po­praw­no­ści ry­sun­ków i sta­ran­nie pro­wa­dzo­nych ze­szy­tów.

Nie­ste­ty na sku­tek pew­nych nie­do­mó­wień już na po­cząt­ku ze szczę­tem utra­cił nasz sza­cu­nek.

Mia­ły­śmy w ga­bi­ne­cie sto­ły z dwu­oso­bo­wy­mi ła­wa­mi do sie­dze­nia. Na pierw­szych za­ję­ciach pan pro­fe­sor ka­zał wszyst­kim dziew­czy­nom usiąść po­je­dyn­czo w ław­kach, a po­tem przy­sia­dał się do każ­dej po ko­lei i szcze­gó­ło­wo tłu­ma­czył te­mat. Za­nim jed­nak do­tarł do mnie, Bo­guś­ka Cho­wa­niec na­ro­bi­ła ta­kie­go wrza­sku, że spło­szo­ny pe­da­gog, spo­co­ny i czer­wo­ny na twa­rzy, wy­sko­czył z jej ław­ki jak opa­rzo­ny.

– O co ci cho­dzi, dziew­czy­no?! – wy­sy­czał hi­ste­rycz­nym szep­tem.

Nie do­wie­dzia­łam się szcze­gó­ło­wo, o co po­szło. Bo­guś­ka mruk­nę­ła coś o świń­skich pro­sia­kach, a my skwi­to­wa­ły­śmy to do­myśl­ny­mi uśmiesz­ka­mi. Na na­stęp­nej lek­cji usia­dły­śmy jak zwy­kle po dwie w ław­ce, nie na­po­ty­ka­jąc sprze­ci­wu z jego stro­ny. Mil­czą­ca so­li­dar­ność żeń­skiej kla­sy.

Uwiel­biam bu­dow­nic­two, szcze­gól­nie więź­by da­cho­we. Mój ze­szyt wy­glą­da jak al­bum. Ilu­stra­cje opi­su­ję du­ży­mi li­te­ra­mi, pi­smem tech­nicz­nym. Tekst też du­ży­mi dru­ko­wa­ny­mi li­te­ra­mi. Trud­no uwie­rzyć, że bez­ład­ne gry­zmo­ły w ze­szy­cie od ma­te­ma­ty­ki na­le­żą do tej sa­mej oso­by.

W pod­sta­wów­ce mama wie­lo­krot­nie zmu­sza­ła mnie do prze­pi­sy­wa­nia ze­szy­tów, któ­re czę­sto wy­glą­da­ły jak wy­wle­czo­ne przez psa ze śmiet­ni­ka. Te do­świad­cze­nia edy­tor­skie prze­ro­dzi­ły się póź­niej w umie­jęt­ność kom­po­no­wa­nia no­ta­tek z przed­mio­tów za­wo­do­wych.

Ko­lej­na, trze­cia lek­cja była kon­ty­nu­acją trwa­ją­ce­go dru­gi rok hor­ro­ru pod ty­tu­łem "Fi­zy­ka".

Mistrz ce­re­mo­nii, czar­ny cha­rak­ter, pro­fe­sor Bo­buch, do­pro­wa­dza swo­ich uczniów do skra­ju wy­trzy­ma­ło­ści psy­chicz­nej. Ma pry­wat­ny no­tat­nik, w któ­rym za­pi­su­je plu­si­ki i mi­nu­si­ki za od­po­wie­dzi na py­ta­nia rzu­ca­ne w trak­cie lek­cji. Są to py­ta­nia na in­te­li­gen­cję, naj­czę­ściej tyl­ko po­śred­nio do­ty­czą­ce prze­ra­bia­ne­go te­ma­tu. Z cza­sem licz­ba plu­si­ków i mi­nu­si­ków osią­ga masę kry­tycz­ną, zmie­nia­jąc się w oce­nę. Naj­czę­ściej w naj­niż­szą z moż­li­wych.

Pro­fe­sor Bo­buch, męż­czy­zna bar­dzo nie­wiel­kie­go wzro­stu, ma w so­bie obez­wład­nia­ją­cą moc cza­row­ni­ka z ob­cej ga­lak­ty­ki. Wy­czy­tu­je na­zwi­sko, po czym przy­gważ­dża nie­szczę­śni­ka wzro­kiem ja­do­wi­tej ko­bry i za­da­je py­ta­nie. Na przy­kład: Czy Eu­kli­des mógł­by w swo­ich cza­sach spo­tkać Ar­chi­me­de­sa wo­ła­ją­ce­go „Eu­re­ka”!? Albo: Dla­cze­go ko­mi­ny cie­płow­ni przy Po­znań­skiej są po­ma­lo­wa­ne w bia­ło-czer­wo­ne pasy?

Nie in­for­mu­jąc, czy od­po­wiedź jest po­praw­na czy nie, wpi­su­je wła­ści­wy zna­czek. Zaś uwol­nio­na ofia­ra osu­wa się bez czu­cia na krze­sło, pró­bu­jąc przy­po­mnieć so­bie, jak się na­zy­wa i czy w ogó­le ma ja­kieś na­zwi­sko.

Dzi­siaj prze­py­ty­wał wszyst­kich na D, więc Ma­ry­la do­sta­ła swo­je py­ta­nie i wy­brnę­ła z nie­go cał­kiem in­te­li­gent­nie. Jed­nak wciąż spra­gnio­ny ofiar pro­fe­sor Bo­buch pod­stęp­nie za­ata­ko­wał ją po­now­nie pod ko­niec lek­cji i tym ra­zem z sa­tys­fak­cją wpi­sał mi­nus.

Chwi­lę wy­tchnie­nia przy­nio­sła lek­cja hi­sto­rii ar­chi­tek­tu­ry. Były to za­ję­cia przy­jem­ne dla wszyst­kich. Pro­fe­sor Ro­sat­ti, ja­sno­wło­sa, miła i ci­cha ko­bie­ta w śred­nim wie­ku, nie spra­wia wra­że­nia wy­ma­ga­ją­cej. Li­czy się przede wszyst­kim szki­cow­nik z ry­sun­ka­mi za­byt­ko­wych bu­dow­li. Na ra­zie ry­su­je­my świą­ty­nie sta­ro­żyt­ne­go Egip­tu.

W cza­sie prze­rwy ucznio­wie roz­pra­sza­ją się po ko­ry­ta­rzach. Do­sko­na­łym miej­scem do spę­dza­nia prze­rwy jest bie­gną­ca od par­te­ru po trze­cie pię­tro głów­na klat­ka scho­do­wa o sze­ro­kich ka­mien­nych stop­niach, wy­sie­dzia­nych przez po­przed­nie rocz­ni­ki. Część uczniów, ko­rzy­sta­jąc z ład­nej po­go­dy, wy­ła­do­wu­je ener­gię na we­wnętrz­nym dzie­dziń­cu szkol­nym. Tu spo­ty­ka się mło­dzież ze wszyst­kich klas.

W za­leż­no­ści od spe­cjal­no­ści w Ze­spo­le Szkół Tech­nicz­nych pio­ny są żeń­skie, mę­skie i ko­edu­ka­cyj­ne, na ogół z prze­wa­gą jed­nej płci. Tech­ni­kum Bu­dow­la­ne dzie­li się na kla­sy Bu­do­wy Dróg i Mo­stów, Pre­fa­bry­ka­cji Bu­dow­la­nej, Do­ku­men­ta­cji Bu­dow­la­nej i Bu­dow­nic­twa Ogól­ne­go.

Dla­te­go, cho­ciaż pion Do­ku­men­ta­cji, do któ­re­go na­le­ży moja kla­sa, jest z za­ło­że­nia żeń­ski, spo­ty­ka­my na prze­rwach chło­pa­ków z mę­skich klas Pre­fa­bry­ka­cji czy Dro­gów­ki.

Do Che­mi­ka cho­dzą głów­nie dziew­czy­ny. W kla­sach Bu­dow­nic­twa Ogól­ne­go prze­wa­ża­ją chłop­cy. Pol cho­dzi do ma­tu­ral­nej kla­sy ogól­no­bu­dow­la­nej. Musi więc, we­dług mo­ich wy­li­czeń, mieć dzie­więt­na­ście lat. Może dwa­dzie­ścia.

Spę­dza­nie lek­cji wy­łącz­nie w żeń­skim, a przerw w mę­skim to­wa­rzy­stwie, ma swo­je nie­wąt­pli­we za­le­ty.

W kla­sie dziew­czy­ny czu­ją się zu­peł­nie swo­bod­nie. Mogą roz­ma­wiać na wszyst­kie te­ma­ty, bez skrę­po­wa­nia po­pra­wiać raj­sto­py, dłu­bać w zę­bach, ma­lo­wać oczy, sie­dzieć w nie­ele­ganc­kich po­zach, wrzesz­czeć, śpie­wać, kłó­cić się, a na­wet spać.

Wyj­ście na ko­ry­tarz pod­no­si po­ziom ad­re­na­li­ny. Jest jak wyj­ście na sce­nę. Wszyst­ko może się zda­rzyć.

Na ko­lej­nej lek­cji, tym ra­zem hi­sto­rii, na­sza wy­cho­waw­czy­ni, zwa­na Ka­ro­li­ną, wy­świe­tli­ła nam film o Mus­so­li­nim. Przy zga­szo­nym świe­tle mo­gły­śmy spo­koj­nie do­koń­czyć pa­ła­szo­wa­nie pty­si ku­pio­nych w cu­kier­ni pod­czas dłu­giej prze­rwy. Film o Mus­so­li­nim wszyst­kim się spodo­bał. Wy­cho­waw­czy­ni mu­sia­ła pa­ro­krot­nie pu­ścić naj­lep­sze ka­wał­ki prze­mó­wień. W gło­wie się nie mie­ści, co ten fa­cet po­tra­fił zro­bić z twa­rzą! Lek­ko zgar­nął­by mi­strzo­stwo świa­ta na naj­dur­niej­szą minę.

Na przed­ostat­niej prze­rwie, spra­gnio­na wi­do­ku Pola, za­cza­iłam się na ko­ry­ta­rzu i po­cze­ka­łam, aż jego kla­sa skoń­czy lek­cję.

Przez parę mi­nut sta­łam pod ścia­ną, przy­glą­da­jąc się dys­kret­nie, jak roz­ma­wia z ja­kąś dziew­czy­ną. Po­nie­waż zro­bi­ło się cie­pło, Pol ścią­gnął swe­ter i prze­wie­sił przez ple­cy. Dzi­siaj wło­żył moją ulu­bio­ną ko­szu­lę – ja­sno­ró­żo­wą. Czar­ne, pro­ste lśnią­ce wło­sy, mod­nie wy­cie­nio­wa­ne, się­ga­ły do koł­nie­rzy­ka. Pol ma sma­głą cerę, opa­lo­ną po le­cie, i ja­sno­nie­bie­skie oczy. Bia­łe zęby, wy­so­kie ko­ści po­licz­ko­we i za­pad­nię­te po­licz­ki. Na szyi nosi rze­myk z opa­li­zu­ją­cym ka­mie­niem. Dziew­czy­na flir­to­wa­ła na ca­łe­go, on uśmie­chał się przy­jaź­nie, a ja sy­ci­łam oczy jego uro­dą.

Ró­żo­wa ko­szu­la, lśnią­ce czar­ne wło­sy, bia­łe zęby, opa­le­ni­zna.

Nie co­dzien­nie uda­je mi się zo­ba­czyć Pola w szko­le. Ada zna moją ta­jem­ni­cę i ak­cep­tu­je wy­bór – cho­ciaż nie ro­zu­mie sen­su ta­kie­go dłu­go­trwa­łe­go za­uro­cze­nia. Ma­ry­la nie wi­dzi w Polu nic nad­zwy­czaj­ne­go. Wręcz prze­ciw­nie. Miesz­ka dość bli­sko i uwa­ża całą jego ro­dzi­nę za zu­peł­nie prze­cięt­ną.

Dzwo­nek zmu­sił mnie do po­wro­tu na dru­gie pię­tro, gdzie za­czy­na­ła się lek­cja pol­skie­go. Ro­man­tyzm za­po­wia­dał się nad­zwy­czaj obie­cu­ją­co. Moja elo­kwen­cja się­ga­ła szczy­tów. Sama nie wie­dzia­łam, dla­cze­go prze­sta­łam ro­bić błę­dy or­to­gra­ficz­ne w kla­sów­kach. Może ist­nia­ło ja­kieś nie­uchwyt­ne po­wi­no­wac­two dusz mię­dzy mną a tą ban­dą dzie­więt­na­sto­wiecz­nych eg­zal­to­wa­nych fa­ce­tów w bia­łych ob­ci­słych ka­le­so­nach?

Po­lo­nist­ka jest bar­dzo ład­na i ele­ganc­ka, choć tro­chę zbyt pulch­na jak na nasz gust. Wzbu­dza­ła za­chwyt nie­zwy­kły­mi ko­lo­ra­mi gę­stych, pięk­nie ucze­sa­nych wło­sów. Co­dzien­nie ma inne. Wszyst­kie w to­na­cji siwo-li­lio­we­go blon­du. Czyż­by taka dama rów­nież uży­wa­ła gen­cja­ny?

Cie­ka­we, że aku­rat ona nie zno­si Ju­lii Ha­lic­kiej. Ju­lia po wa­ka­cjach wró­ci­ła zu­peł­nie od­mie­nio­na. Roz­pusz­czo­ne utle­nio­ne wło­sy się­ga­ją jej do pasa. Cie­nie pod ocza­mi są nie tyle świa­dec­twem wy­cień­cze­nia, co zręcz­no­ści w sztu­ce ma­ki­ja­żu. Tak wy­ra­zi­ście ma­lo­wa­ły kie­dyś oczy gwiaz­dy kina nie­me­go. Jest szczu­pła, śred­nie­go wzro­stu. Do skó­rza­nej mi­ni­spód­nicz­ki wkła­da raj­sto­py z wzo­rzy­stej lśnią­cej brą­zo­wej ko­ron­ki i bar­dzo wy­so­kie szpil­ki. Wła­ści­wie po­zo­sta­je poza wszel­ki­mi kry­te­ria­mi. Na­uczy­cie­le, być może tak jak ja do­ce­nia­ją­cy wy­jąt­ko­wość zja­wi­ska, pa­trzą przez pal­ce na jej ma­ki­jaż, cho­ciaż inne dziew­czy­ny nie mogą so­bie po­zwo­lić na­wet na o wie­le mniej­szą eks­tra­wa­gan­cję. Je­dy­nie po­lo­nist­ka wście­ka się i gro­zi Jul­ce, że ją usu­nie ze szko­ły za taki wy­gląd. Jul­ki w ogó­le to nie wzru­sza. Spra­wia wra­że­nie ja­kiejś słyn­nej gwiaz­dy kina nie­me­go wy­sła­nej przez po­mył­kę na przy­klasz­tor­ną pen­sję, gdzie pa­nu­ją zu­peł­nie nie­po­ję­te dla niej za­ka­zy i na­ka­zy.

Ostat­nie było kosz­to­ry­so­wa­nie, więc po­szłam zwol­nić się z lek­cji pod pre­tek­stem wi­zy­ty u den­ty­sty. Na­uczy­ciel jest in­ży­nie­rem pra­cu­ją­cym na co dzień w biu­rze pro­jek­tów. Na lek­cje przy­cho­dzi kil­ka razy w ty­go­dniu. Ciem­no­li­cy, ze zło­tym sy­gne­ta­mi na każ­dym ma­łym pal­cu i w ko­szu­li nie­do­pię­tej na klat­ce pier­sio­wej, wy­glą­da jak zbla­zo­wa­ny Hisz­pan. Jest nie­zwy­kle znu­dzo­ny na­ucza­niem. Od­nio­słam wra­że­nie, że mi za­zdro­ści. Gdy­by od nie­go za­le­ża­ło, wo­lał­by rwa­nie zęba niż pro­wa­dze­nie lek­cji. Naj­czę­ściej na za­ję­ciach każe nam wku­wać na pa­mięć ta­be­le war­to­ści ja­kichś wskaź­ni­ków, twier­dząc, że prze­cież cze­goś mu­si­my się uczyć.

Zy­ska­łam go­dzi­nę, więc mo­głam po­je­chać do domu wcze­śniej­szym po­cią­giem o czter­na­stej pięt­na­ście. Do od­jaz­du po­zo­sta­ło jesz­cze spo­ro cza­su, więc ko­rzy­sta­jąc z pięk­nej po­go­dy, sie­dzia­łam na pra­wie pu­stym pe­ro­nie.

Przy są­sied­niej ław­ce trzech chło­pa­ków sprze­cza­ło się, pró­bu­jąc uru­cho­mić mały ma­gne­to­fon. Po chwi­li roz­le­gły się trza­ski i pi­ski, i na cały re­gu­la­tor w prze­strzeń po­pły­nę­ła me­lo­dia pio­sen­ki La­skow­skie­go. Chłop­cy uci­szy­li się i po­pa­dli w za­du­mę. W po­zach wska­zu­ją­cych na oso­bi­ste za­an­ga­żo­wa­nie wraz z pio­sen­ka­rzem roz­pa­mię­ty­wa­li wa­ka­cyj­ne wspo­mnie­nia.

– Dzie­więć dziew­cząt z Al­ba­tro­sa, tyś je­dy­na, aaa…

Bez­na­dzie­ja, po­my­śla­łam zde­gu­sto­wa­na.

Ci wszy­scy chłop­cy gra­ją­cy na gi­ta­rach przy ogni­skach albo za­wo­dzą­cy fał­szy­wie w prze­dzia­łach po­cią­gów ja­dą­cych na wa­ka­cje: "A na imię mia­łaś Be­ata aaa…", dzia­ła­ją mi na ner­wy. W do­dat­ku na­wet nie li­czę, że któ­ryś z nich spoj­rzy w moim kie­run­ku. I bar­dzo do­brze. Prze­cież to ty­po­we prze­bo­je dla pleb­su.

Chu­dy pie­go­wa­ty blon­dy­nek, za­pew­ne z pierw­szej kla­sy, usi­ło­wał na­wią­zać ze mną kon­takt wzro­ko­wy. Na­po­tkaw­szy miaż­dżą­ce spoj­rze­nie, od­wró­cił oczy i do­łą­czył do resz­ty ko­le­gów po­grą­żo­nych w ma­rze­niach.

Jako oso­ba z kom­plek­sa­mi nie do­ce­niam do­wo­dów uzna­nia ze stro­ny chło­pa­ków, któ­rych uwa­żam za nie­atrak­cyj­nych. Wręcz prze­ciw­nie, ich za­lo­ty po­twier­dza­ją tyl­ko moją ni­ską sa­mo­oce­nę. Wście­kam się i pró­bu­ję igno­ro­wać ich ist­nie­nie. Dla mnie je­dy­nym wia­ry­god­nym ak­tem uzna­nia mógł­by być kom­ple­ment ze stro­ny chło­pa­ka cie­szą­ce­go się po­wszech­nym uzna­niem albo przy­najm­niej dia­bel­nie atrak­cyj­ne­go. Cho­ciaż jesz­cze w ży­ciu mi się to nie przy­tra­fi­ło.

Sy­tu­acja od­wrot­na nie wcho­dzi w grę. Że ja­kiś cał­kiem sym­pa­tycz­ny i war­to­ścio­wy prze­cięt­niak może uwiel­biać mnie tak, jak ja uwiel­biam Pola, mo­je­go księ­cia z baj­ki. Nie­ste­ty, po­mi­mo prak­tycz­nych ko­rzy­ści, taka sy­tu­acja jest dla mnie nie do za­ak­cep­to­wa­nia.

Oczy­wi­ście zda­ję so­bie spra­wę, że ist­nie­je na tym świe­cie cał­kiem spo­ra ilość szczę­śliw­ców, któ­rzy po­tra­fią roz­ko­szo­wać się wy­ra­za­mi uzna­nia ze stro­ny każ­de­go osob­ni­ka płci prze­ciw­nej. Pięk­ne­go elfa czy brzyd­kie­go trol­la. Cie­szą ich wszyst­kie kom­ple­men­ty. Czu­ją się za­do­wo­le­ni i do­war­to­ścio­wa­ni, a przez to pięk­ni, atrak­cyj­ni i god­ni po­żą­da­nia. Tych jest kró­le­stwo nie­bie­skie na zie­mi!

Wiem nie od dziś, że naj­wię­cej pro­ble­mów czło­wiek przy­spa­rza so­bie sam. Bio­gra­fie sław­nych lu­dzi są do­wo­dem, że nie­zdol­ność re­ali­stycz­nej oce­ny sy­tu­acji jest przy­czy­ną po­wsta­wa­nia więk­szo­ści kom­plek­sów. W przy­pad­ku zwy­kłych zja­da­czy chle­ba owo­cu­ją one zgry­zo­tą pod­sy­ca­ną słu­cha­niem sen­ty­men­tal­nych pio­se­nek i pi­sa­niem kiep­skich wier­szy. W przy­pad­ku wy­bit­nych ta­len­tów kom­plek­sy owo­cu­ją wie­ko­pom­ny­mi dzie­ła­mi sztu­ki.

Na przy­kład taki Ta­de­usz Boy-Że­leń­ski, wście­kły sam na sie­bie, pod­su­mo­wał:

"Tak to lu­dzie trwo­nią lata,

za­miast być jak brat dla bra­ta."

Ale z dru­giej stro­ny, co zro­bić, je­śli: „Ser­ce nie słu­ga, nie zna, co to pany…”. W spra­wach mi­ło­ści na­wet so­bie sa­me­mu ni­cze­go nie moż­na roz­ka­zać.

W koń­cu wsta­łam z ław­ki i za­czę­łam spa­ce­ro­wać wzdłuż pe­ro­nu pierw­sze­go. Mi­nę­łam bu­dy­nek sta­cji, nie­wiel­ki jak na mia­sto wo­je­wódz­kie, po­tem wia­ty, ma­ga­zy­ny i ram­pę wy­ła­dow­czą. Za­trzy­ma­łam się przy ogro­dzo­nym siat­ką po­dwór­ku na­le­żą­cym do bu­dyn­ku, w któ­rym miesz­ka­li ko­le­ja­rze z ro­dzi­na­mi.

Słoń­ce świe­ci­ło przy­jem­nie. Bury, prę­go­wa­ny kot, wy­spa­ny i za­do­wo­lo­ny, wy­grze­wał się po­mię­dzy grząd­ka­mi, wy­cią­gnię­ty brzu­chem do góry. Kil­ka ru­dych kur roz­grze­by­wa­ło pa­zu­ra­mi świe­żo prze­ko­pa­ne grząd­ki. Jed­na przy­cup­nę­ła, przy­sy­pia­jąc w doł­ku nie­opo­dal kota.

Co­raz wy­raź­niej czuć nad­cho­dzą­cą je­sień. Po­wie­trze prze­sy­co­ne jest