Strona główna » Obyczajowe i romanse » Dziewczyny

Dziewczyny

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-796-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dziewczyny

Dziewczyny – ich kruchość, siła, pragnienie przynależności – to istota tej olśniewającej powieści dla czytelników Przekleństw niewinności Jeffreya Eugenidesa oraz Zanim dopadnie nas czas Jennifer Egan. Północna Kalifornia, pełen przemocy koniec lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Na początku lata samotna i wrażliwa nastolatka Evie Boyd widzi grupę dziewcząt w parku i od pierwszego spojrzenia uwodzi ją ich wolność, niedbały ubiór, niebezpieczna aura nieskrępowania. Wkrótce Evie ulega całkowicie wpływowi Suzanne, hipnotyzującej starszej Dziewczyny, i jak magnes przyciąga ją sekta, która wkrótce ma zyskać złą sławę, oraz mężczyzna będący jej charyzmatycznym liderem. Ukryte wśród wzgórz rozległe ranczo jest upiorne i zrujnowane, Evie jednak odbiera je jako egzotyczne, ekscytujące, energetyczne – miejsce, w którym rozpaczliwie pragnie zostać zaakceptowana. Spędza coraz więcej czasu z dala od matki i rytmu codziennego życia, jej obsesja na punkcie Suzanne przybiera na sile i Evie nie uświadamia sobie, że krok po kroku zbliża się do niewiarygodnej przemocy, do tej chwili w życiu Dziewczyny, kiedy wszystko może się potoczyć w przerażającym kierunku. Niezwykły debiut Emmy Cline jest powieścią wspaniale napisaną i fascynującą, odznaczającą się chirurgiczną precyzją i zaskakującymi obserwacjami psychologicznymi. Dziewczyny to wspaniały utwór – oraz zapadający w pamięć portret dziewczyn i kobiet, którymi się staną. „Emma Cline odznacza się niezrównanym zrozumieniem skomplikowanej natury dojrzewających dziewcząt, przekształcając materię mitu w rzecz o wiele bardziej intymną. Przypomina nam, że za wieloma opowieściami naszej kultury kryje się dziewczyna: niedostrzegana, niesłyszana, rozgniewana. Tak książka złamie wam serca i wywrze na was niesamowite wrażenie”. – Lena Dunham „Debiut powieściowy Emmy Cline wręcz emanuje świeżą, poruszającą, połyskliwą prozą. Dziewczyny ogłaszają pojawienie się niezwykłego nowego głosu w amerykańskiej literaturze”. – Jennifer Egan

Polecane książki

Poradnik do gry Burnout 3: Takedown koncentruje się na najważniejszych aspektach samej jazdy, takich jak korzystanie z takedown’ów, dopalacza, hamulca, zawiera opis wszystkich misji Crash Events, a także informacje o bonusach i dekoracjach garażu.Burnout 3: Takedown - poradnik do gry zawiera poszuki...
Książka podejmuje zagadnienia budowania skutecznej komunikacji marketingowej sektora bankowego w Polsce przy użyciu narzędzi elektronicznych. Choć w literaturze przedmiotu istnieją szerokie opracowania dotyczące komunikacji marketingowej, marketingu bankowego i komunikacji elektronicznej, na polskim...
Elisabet jest młodą, utalentowaną aktorką i stara się o rolę w nowym przedstawieniu na Broadwayu. Ma nadzieję, że dzięki angażowi spłaci długi i przeprowadzi się do własnego mieszkania. Podczas przesłuchania okazuje się, że reżyserem będzie dawny ukochany Betty, Edward McCullough, który p...
Jak to jest mieć w swoich rękach życie drugiego człowieka? Praca kardiochirurga przypomina balansowanie na linie z nieustanną świadomością czyhającej tuż obok śmierci. Nie jest zajęciem dla ludzi o słabym sercu. Kruche życie to emocjonująca, zdumiewająca i zapierająca dech opowieść cenionego profeso...
K.A.M. to trzy opowiadania o trzech dziewczynach. Zawierają otwarte zakończenia, aby każdy mógł dopisać w myślach swoje. Każda z postaci odzwierciedla różne zachowania i emocje....
Powieść o skomplikowanych losach chilijskich rodzin i doświadczeniu krzywdy. Jest jak wielka matrioszka: jeśli ją otworzyć, wyłaniają się z niej różne historie, odrębne, a jednak tworzące jeden wszechświat. To również obraz miasta zbudowanego na gruzach i przemocy, miasta dwóch ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Emma Cline

Tytuł oryginału:

THE GIRLS

Copyright © 2016 by Emma Cline

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Iwona Wyrwisz, Joanna Rodkiewicz, Marta Chmarzyńska

ISBN: 978-83-7999-796-1

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i może wiązać się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

PODZIĘKOWANIA

Chciałabym podziękować Kate Medinie i Billowi Cleggowi za bezcenne wskazówki. Wyrazy wdzięczności kieruję też do Anny Pitoniak, Derrilla Hagooda, Petera Mendelsunda, Freda i Nancy Cline oraz do moich braci i sióstr: Ramseya, Hilary, Megan, Elsie, Mayme i Henry’ego.

Dziewczyny to dzieło fikcyjne. Imiona, postaci, miejsca i zdarzenia są produktem wyobraźni autorki albo zostały wykorzystane w sposób fikcyjny. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych wypadków, miejsc albo osób żyjących lub zmarłych jest całkowicie przypadkowe.

Śmiech zwrócił moją uwagę, dziewczęta przykuły wzrok.

Najpierw dostrzegłam ich włosy, długie i splątane. Potem biżuterię łapiącą promienie słońca. Były na tyle daleko, że widziałam jedynie kontury twarzy, ale to nie miało znaczenia – wszystkie trzy różniły się od ludzi w parku. Rodzin kręcących się w luźnej kolejce do kiełbasek i burgerów z otwartego grilla. Kobiet w kraciastych bluzkach klejących się do swoich chłopaków, dzieci rzucających zdrewniałymi owocami eukaliptusów w zdziczałe kury biegające po parku. Te długowłose dziewczyny zdawały się płynąć ponad wszystkim, co wokół nich się działo, tragiczne i odizolowane. Jak rodzina królewska na wygnaniu.

Gapiłam się na nie bezwstydnie i otwarcie: wydawało się nieprawdopodobne, że się obejrzą i mnie zauważą. Na moich kolanach leżał zapomniany burger, wiatr przywiewał rybi odór z rzeki. Byłam w wieku, kiedy uważnie oceniałam inne dziewczęta, prowadząc nieustanny bilans własnych braków, i od razu stwierdziłam, że najładniejsza jest czarnowłosa. Spodziewałam się tego, zanim jeszcze zdołałam zobaczyć ich rysy. Emanowała aurą niezwykłości, brudna sukienka ledwo zakrywała jej pupę. Jej dwie towarzyszki, chuda rudowłosa i druga, wyraźnie starsza, ubrały się z tą samą nieprzemyślaną niedbałością. Jakby je wywleczono z jeziora. Tanie pierścionki były niczym drugi komplet kłykci. Dziewczyny igrały z niepewną granicą, na której uroda i brzydota istniały równocześnie, i w parku podążała za nimi fala czujności. Matki rozglądały się za dziećmi, poruszone uczuciem, którego nie potrafiły nazwać. Kobiety sięgały po dłonie partnerów. Słońce jak zawsze przedzierało się przez drzewa – leniwe wierzby, porywy gorącego wiatru nad kocami piknikowymi, ale swojskość dnia została zmącona szlakiem, który dziewczęta wytyczyły w normalnym świecie. Smukłe i bezmyślne jak rekiny przecinające wodę.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Zaczyna się od forda stojącego na jałowym biegu na wąskim podjeździe, od słodkiego brzęczenia wiciokrzewów gęstniejącego w sierpniowym powietrzu. Od dziewcząt na tylnym siedzeniu trzymających się za ręce, szyb w samochodzie opuszczonych, by wpuścić do środka noc. Radia grającego do chwili, gdy wyłącza je nagle poirytowany kierowca.

Wspinają się na bramę, nadal ozdobioną bożonarodzeniowymi światełkami. Najpierw trafiają na otępiałą ciszę domu dozorcy, który ucina sobie wieczorną drzemkę na sofie – bose stopy leżą równo obok siebie jak bochenki. W łazience jego dziewczyna zmywa mgliste półksiężyce cieni z powiek.

A potem główny dom, gdzie na ich widok kobieta czytająca w gościnnym pokoju wzdryga się ze strachu. Drżąca woda w szklance na nocnym stoliku, wilgotna bawełna bielizny. Pięcioletni synek przy boku kobiety mamrocze tajemnicze nonsensy, walcząc ze snem.

Zaganiają wszystkich do salonu. Chwila, w której przerażeni ludzie rozumieją, że słodka codzienność życia – poranny łyk soku pomarańczowego, przechylenie ciała przy braniu zakrętu na rowerze – już minęła. Ich twarze zmieniają się jak otwierana żaluzja; mechanizm jest za oczami.

Tak często wyobrażałam sobie tę noc. Mroczna górska droga, pozbawione słońca morze. Kobieta powalona na spowitym nocą trawniku. Chociaż przez lata szczegóły zblakły, obrosły drugą, trzecią skórą, kiedy koło północy usłyszałam szczęk otwieranego zamka, to była moja pierwsza myśl.

Obcy przed drzwiami.

Czekałam, aż odgłos ujawni swoje źródło. Dzieciak sąsiadów z rozmachem stawiający na chodniku kosz ze śmieciami. Jeleń przedzierający się przez zarośla. Może tylko tym jest, mówiłam w duchu, ten odległy grzechot w drugiej części domu, i próbowałam sobie wyobrazić, jak nieszkodliwie będzie znowu wyglądała przestrzeń w świetle dziennym, jaka będzie spokojna, poza zasięgiem niebezpieczeństwa.

Ale hałas nie ustawał, wyraźnie się urealniał. Teraz w drugim pokoju rozległ się śmiech. Głosy. Sprężone szuulodówki. Szukałam wyjaśnień, ciągle jednak do głowy wpadała mi najgorsza myśl. Po wszystkim tak to się skończy. Uwięziona w cudzym domu, pomiędzy faktami i nawykami cudzego życia. Moje gołe, poznaczone żylakami nogi – jaka słaba się wydam, kiedy po mnie przyjdą, kobieta w średnim wieku czołgająca się w kąt.

Leżałam na łóżku, płytko oddychałam i wpatrywałam się w zamknięte drzwi. Czekałam na intruzów, na koszmary z mojej wyobraźni przyjmujące ludzką postać i zapełniające pokój – nie będzie aktów heroicznych, to rozumiałam. Tylko tępe przerażenie, ból fizyczny, który trzeba przecierpieć do końca. Nie będę próbowała uciekać.

Wstałam z łóżka dopiero wtedy, gdy usłyszałam dziewczynę. Głos miała wysoki i niegroźny. Chociaż to nie powinno uspokajać – Suzanne i pozostałe też były dziewczynami i nikomu to nie pomogło.

Mieszkałam w pożyczonym domu. Za oknem gęste gałęzie nadmorskich cyprysów, powiew słonego powietrza. Objadałam się jak w dzieciństwie: sterta spaghetti, na niej ser jak mech. W gardle nijaki smak wody gazowanej. Co tydzień podlewałam rośliny Dana, każdą donicę transportowałam do wanny i lałam wodę, aż ziemia bulgotała od wilgoci. Nieraz brałam prysznic z dywanem zeschłych liści na dnie.

Spadek, który był resztkami po filmach mojej babki – wiele godzin jej jastrzębiego uśmiechu na taśmie, starannie uczesanych loków – wydałam dziesięć lat temu. Miałam skłonność do wciskania się w pustą przestrzeń w życiu innych ludzi, pracowałam jako opiekunka z mieszkaniem. Kultywowałam dystyngowaną niewidzialność w bezpłciowych ubraniach, z rysami rozmazanymi przyjemnym, niejednoznacznym wyrazem twarzy trawnikowej ozdoby. Ten element przyjemny był ważny, magiczna sztuczka niewidzialności działała tylko wtedy, gdy stanowiła część właściwego porządku rzeczy. Jakby to było coś, czego ja także pragnęłam. Moi podopieczni się zmieniali. Dziecko ze specjalnymi potrzebami, bojące się kontaktów elektrycznych i świateł ulicznych. Starsza kobieta, która oglądała talk-show, kiedy ja odliczałam cały spodek tabletek, jasnoróżowych kapsułek jak delikatne cukierki.

Kiedy ostatnia praca się skończyła, a nowa nie pojawiła, Dan w troskliwym odruchu starego przyjaciela zaoferował mi swój letni dom, jakbym wyświadczała mu przysługę. Świetliki wypełniały pokoje mglistym półmrokiem akwarium, stolarka puchła i pokrywała się plamami od wilgoci. Jakby dom oddychał.

Plaża nie cieszyła się popularnością. Za zimno, nie było ostryg. Wzdłuż jedynej drogi w miasteczku, na rozległych działkach, stały przyczepy – wiatraczki furkotały na wietrze, na gankach leżały pobielałe koła i kamizelki ratunkowe, ornamenty ludzi skromnych. Czasami wypalałam trochę puszystej i ostrej marihuany z zapasów mojego dawnego gospodarza, potem szłam do sklepu w miasteczku. To zadanie, jasno zdefiniowane jak umycie naczynia, umiałam wykonać. Naczynie było brudne albo czyste, z radością witałam takie zero-jedynkowe wybory – to, jak na nich opierał się dzień.

Rzadko widywałam kogoś za oknem. Wyglądało na to, że nieliczni nastolatkowie z miasteczka zabijają się w makabrycznie wiejskie sposoby – słyszałam pick-upy zderzające się o drugiej w nocy, nocleg w przyczepie kończył się zatruciem tlenkiem węgla, martwym rozgrywającym. Nie wiedziałam, czy to problem zrodzony z wiejskiego życia, z nadmiaru czasu, nudy i pojazdów rekreacyjnych, czy może rys typowy dla Kalifornii, coś w świetle popychało do ryzyka i głupich filmowych wyczynów.

Ani razu nie byłam nad oceanem. Kelnerka w kawiarni powiedziała mi, że to wylęgarnia żarłaczy.

Podnieśli głowy w jasnym świetle kuchennych lamp jak szopy, które wpadły do kontenera na śmieci. Dziewczyna pisnęła. Chłopak stał prosto, na całą wysokość swojego szczupłego ciała. Tylko ich dwoje. Serce waliło mi mocno, ale byli tacy młodzi – uznałam, że to miejscowi, którzy włamują się do letnich domów. Jednak nie umrę.

– Co jest, kurwa? – Chłopak odstawił butelkę z piwem, dziewczyna przylgnęła do jego boku. On wyglądał na mniej więcej dwadzieścia lat, miał szorty bojówki, białe skarpety, różowe pryszcze pod zasłoną brody. Ale dziewczyna była młodziutka. Piętnasto-, szesnastoletnia, z posiniałymi bladymi nogami.

Próbowałam zebrać cały swój autorytet, przyciskając rąbek T-shirtu do ud. Kiedy powiedziałam, że zadzwonię na policję, chłopak parsknął.

– Proszę bardzo. – Mocniej przytulił dziewczynę. – Dzwoń po gliny. Wiesz co? – Wyjął swoją komórkę. – Pierdolić to, sam zadzwonię.

Tafla strachu, którą nosiłam w piersiach, nagle się rozpuściła.

– Julian?

Chciało mi się śmiać – kiedy ostatni raz go widziałam, miał trzynaście lat, był kościsty i nieuformowany. Jedyny syn Dana i Allison. Strasznie się nad nim trzęśli, wozili go na konkursy wiolonczelowe po całym zachodzie Stanów Zjednoczonych. Nauczyciel mandaryńskiego w czwartki, ciemny chleb i witaminy w żelkach, rodzicielskie zapory przed porażką. Wszystko to spaliło na panewce i Julian skończył na Kalifornijskim Uniwersytecie Stanowym w Long Beach albo w Irvine. Pamiętałam, że były jakieś problemy. Relegowanie, a może łagodniejsza wersja, sugestia powrotu na rok do dwuletniego college’u. Julian był nieśmiałym, drażliwym dzieckiem, kulącym się ze strachu na widok radia w samochodzie, nieznanych potraw. Teraz stał się wyrazisty, spod koszuli wypełzały tatuaże. Nie pamiętał mnie, bo i dlaczego? Byłam kobietą poza zasięgiem jego zainteresowań erotycznych.

– Zatrzymałam się tu na kilka tygodni – powiedziałam, świadoma swoich obnażonych nóg i zakłopotana melodramatyzmem, wzmianką o policji. – Jestem przyjaciółką twojego taty.

Widziałam, jak z wysiłkiem próbuje mnie umiejscowić, przypisać mi znaczenie.

– Evie – dodałam.

Nadal nic.

– Mieszkałam w tamtym mieszkaniu w Berkeley? Koło domu twojego nauczyciela gry na wiolonczeli? – Dan i Julian czasami odwiedzali mnie po lekcji. Julian łapczywie pił mleko i znaczył nogi stołu automatycznymi kopniakami.

– O cholera – odparł. – Taa.

Nie umiałam stwierdzić, czy rzeczywiście sobie mnie przypomniał, czy po prostu przywołałam wystarczająco dużo uspokajających szczegółów.

Dziewczyna odwróciła się do Juliana, twarz miała pustą jak łyżka.

– W porządku, skarbie. – Pocałował ją w czoło. Nieoczekiwany przejaw łagodności.

Uśmiechnął się do mnie i uświadomiłam sobie, że jest pijany, a może tylko naćpany. Rysy miał rozmazane, na czole niezdrową wilgoć, ale jego wychowanie z wyższych klas zadziałało automatycznie.

– To jest Sasha – powiedział, szturchając dziewczynę.

– Cześć – pisnęła zakłopotana. Zapomniałam o tym otumanionym rysie nastoletnich dziewczyn: pragnienie miłości płonęło w jej twarzy tak jasno, że wprawiało mnie to w zażenowanie.

– Sasho – ciągnął Julian – to jest…

Z wysiłkiem próbował skupić na mnie wzrok.

– Evie – przypomniałam mu.

– Właśnie. Evie. O rany.

Napił się piwa, bursztynowa butelka rzucała refleksy. Patrzył poza mną. Wodził wzrokiem po meblach, po zawartości półek z książkami, jakby dom należał do mnie, a on był tu obcy.

– Boże, musiałaś pomyśleć, że się włamujemy albo coś w tym rodzaju.

– Myślałam, że to miejscowi.

– Kiedyś się tu włamano – powiedział Julian. – Jak byłem mały. Nie było nas w domu. Ukradli tylko nasze mokre kostiumy i uchowce z lodówki. – Znowu się napił.

Sasha nie odrywała oczu od Juliana. Była w obciętych spodniach, całkiem nieodpowiednich na zimne wybrzeże, i w za dużej bluzie, którą musiał dać jej Julian, z pogryzionymi i wilgotnymi mankietami. Miała okropny makijaż, ale przypuszczam, że stanowił bardziej symbol. Widziałam, że się denerwuje, kiedy na nią patrzę. Rozumiałam jej niepokój. Kiedy byłam w tym wieku, nie wiedziałam, jak się poruszać, nie miałam pewności, czy nie chodzę za szybko, czy inni widzą mój dyskomfort i sztywność. Jakby każdy nieustannie oceniał moje zachowanie i odkrywał w nim braki. Przyszło mi do głowy, że Sasha jest bardzo młoda. Za młoda, żeby być tu z Julianem. Sprawiała wrażenie, jakby wiedziała, o czym myślę, i patrzyła na mnie zaskakująco buntowniczo.

– Przykro mi, że tata cię nie uprzedził, że tu jestem – powiedziałam. – Mogę spać w drugim pokoju, jeśli wolicie większe łóżko. A jeśli chcecie być sami, coś wykombinuję…

– Nie – odparł Julian. – Sasha i ja możemy spać gdziekolwiek, prawda, skarbie? I tylko robimy postój. W drodze na północ. Po trawkę. Przynajmniej raz w miesiącu jeżdżę z LA do Humboldt.

Julian myślał, że mi tym zaimponuje, widziałam to wyraźnie.

– Nie sprzedaję ani nic takiego – ciągnął, spuszczając z tonu. – Tylko przewożę. Właściwie nie potrzeba nic poza kilkoma wodoodpornymi torbami i skanerem częstotliwości policyjnych.

Sasha wyraźnie się martwiła. Wpakuję ich w kłopoty?

– Powtórz, skąd znasz mojego tatę? – zapytał Julian. Opróżnił jedną butelkę, otworzył następną. Przynieśli kilka sześciopaków. Inne zapasy w zasięgu wzroku: żwir mieszanki orzechowej, nieotwarte opakowanie kwaśnych żelków, zatęchła, zwinięta w kulkę torba z fast foodu.

– Poznaliśmy się w LA – odparłam. – Przez pewien czas mieszkaliśmy razem.

Pod koniec lat siedemdziesiątych Dan i ja dzieliliśmy mieszkanie w Venice Beach, Venice z zaułkami z Trzeciego Świata, palmami uderzającymi w okna w powiewach ciepłego nocnego wiatru. Żyłam z filmowych pieniędzy babki i uczyłam się w szkole pielęgniarskiej. Dan próbował zostać aktorem. Z aktorstwa nic nie wyszło, za to ożenił się z kobietą, która miała rodzinne pieniądze, i założył przedsiębiorstwo produkujące wegetariańskie mrożonki. Teraz był właścicielem domu sprzed trzęsienia ziemi w Pacific Heights.

– Zaraz, jego przyjaciółka z Venice? – Julian nagle jakby trochę oprzytomniał. – Powtórz, jak się nazywasz?

– Evie Boyd. – Zaskoczył mnie wyraz jego twarzy: rozpoznanie, po części, ale też prawdziwe zainteresowanie.

– Czekaj – powiedział. Cofnął rękę, którą obejmował swoją dziewczynę, a jego nieobecność jakby wyssała z niej siły. – Ty jesteś tą kobietą?

Może Dan mu opowiedział, jak przytrafiły mi się złe rzeczy. Ta myśl wprawiła mnie w zakłopotanie i odruchowo dotknęłam twarzy. Stary wstydliwy nawyk z okresu dojrzewania, jakbym zakrywała pryszcz. Dłoń niby przypadkiem na brodzie, palce bawiące się ustami. Jakby to nie zwracało uwagi, nie pogarszało sprawy.

Teraz Julian był podekscytowany.

– Była w tej sekcie – zwrócił się do dziewczyny. – Prawda? – Znowu spojrzał na mnie.

W moim żołądku rozlała się fala strachu. Julian wpatrywał się we mnie, niecierpliwie i wyczekująco. Oddychał głośno, urywanie.

Tamtego lata miałam czternaście lat. Suzanne skończyła dziewiętnaście. Czasami grupa paliła kadzidełka, robiłyśmy się po nich senne i uległe. Suzanne czytała na głos coś ze starego „Playboya”. Obsceniczne i świetliste polaroidy, które chowałyśmy i którymi wymieniałyśmy się jak kartami z baseballistami.

Wiedziałam, z jaką łatwością to może nastąpić – przeszłość pod ręką jak bezradne przesunięcie poznawcze iluzji optycznej. Ton dnia łączył się z jakimś konkretnym przedmiotem: szyfonowym szalem mojej matki, wilgotnością pokrojonej dyni. Określonymi wzorami cieni. Nawet błysk słońca na masce białego samochodu potrafił wywołać we mnie chwilową falę, umożliwiającą powstanie wąskiej przestrzeni powrotu. Widziałam stare szminki Yardleya – teraz kosmetyk był tylko woskową grudą – sprzedawane w Internecie za prawie sto dolarów. Dorosłe kobiety znowu mogły je więc powąchać, poczuć ten chemiczny, kwietny zaduch. Ludzie tak strasznie pragnęli potwierdzenia, że ich życie rzeczywiście się zdarzyło, że osoba, którą kiedyś byli, nadal w ich wnętrzu istnieje.

Było tak wiele rzeczy, które mnie zawracały. Posmak soi, dym w czyichś włosach, trawiaste wzgórza w czerwcu przybierające piaskową barwę. Układ dębów i głazów widziany kącikiem oka mógł coś otworzyć w mojej piersi, sprawić, że dłonie nieoczekiwanie robiły się śliskie od adrenaliny.

Oczekiwałam od Juliana wstrętu, może nawet strachu. To była logiczna reakcja. Ale zbiło mnie z tropu jego spojrzenie. Przyglądał mi się z czymś w rodzaju podziwu.

Ojciec musiał mu powiedzieć. O lecie walącego się domu, spalonych słońcem kilkulatków. Kiedy po raz pierwszy próbowałam o tym opowiedzieć Danowi, w wieczór częściowego zaciemnienia w Venice, które przywołało świece, apokaliptyczną intymność, on wybuchnął śmiechem. Mój ściszony głos błędnie odczytał jako wesołość. Nawet gdy już go przekonałam, że mówię prawdę, wspominał o ranczu tym samym kpiącym tonem. Jak w horrorze z fatalnymi efektami specjalnymi, gdzie ramię mikrofonu wpada w kadr i rzeźnię zabarwia komedią. Ulgą było przesadne przedstawienie dystansu, uporządkowanie mojego zaangażowania, zamienienie go w starannie zapakowaną anegdotę.

Pomagało, że w większości książek o mnie nie wspomniano. Ani w wydaniach z miękkimi oprawami, tytułami ociekającymi krwią i błyszczącymi fotografiami z miejsca zbrodni. Ani w mniej popularnym, acz bliższym prawdy tomie napisanym przez prowadzącego sprawę prokuratora, pełnym obrzydliwych szczegółów, łącznie z niestrawionym spaghetti, które znaleziono w żołądku chłopczyka. Kilka wersów o mnie było pogrzebanych w książce byłego poety, której nakład się wyczerpał, ale on pomylił moje nazwisko i nie połączył mnie z moją babką. Ten sam poeta twierdził, że CIA produkowało filmy porno z naćpaną Marilyn Monroe w roli głównej i sprzedawało je politykom oraz głowom państw.

– To było dawno temu – powiedziałam do Sashy, ale jej twarz pozostała pusta.

– Nieważne – odparł Julian, jaśniejąc. – Zawsze myślałem, że to było piękne. Chore, a mimo to piękne – powiedział. – Ekspresja. Popierdolona, ale ekspresja. Rozumiesz? Impuls artystyczny. Musisz zniszczyć, żeby stworzyć, całe to hinduistyczne gówno.

Widziałam wyraźnie, że mój pełen niedowierzania szok odczytuje jako aprobatę.

– Boże, nawet sobie nie potrafię tego wyobrazić – powiedział Julian. – Znaleźć się w środku czegoś takiego.

Czekał na moją reakcję. Zamroczył mnie podstępny atak kuchennych lamp: nie zauważyli, że tu jest za jasno? Zastanawiałam się, czy ta dziewczyna w ogóle jest ładna. Jej zęby miały żółtawy odcień.

Julian szturchnął ją łokciem.

– Sasha nie ma nawet pojęcia, o czym rozmawiamy.

Niemal wszyscy znali co najmniej jeden z upiornych detali. W Halloween studenci college’ów przebierali się czasem za Russella, dłonie chlapali keczupem zwędzonym ze stołówki. Zespół blackmetalowy wykorzystał na okładce albumu serce, to samo poszarpane serce, które Suzanne zostawiła na ścianie Mitcha. Namalowane krwią kobiety. Ale Sasha była taka młoda – dlaczego miałaby o tym słyszeć? Dlaczego miałoby ją to obchodzić? Tkwiła pogrążona w tym głębokim przekonaniu, że nie istnieje nic poza jej własnym doświadczeniem. Jakby sprawy mogły się toczyć tylko jednym torem, lata prowadziły nas korytarzem do pokoju, gdzie czekało nasze nieuchronne ja – embrioniczne, gotowe na ujawnienie. Jakże smutne jest uświadomienie sobie, że czasami nigdy tam nie docieramy. Że czasami przeżywamy całe życie, ślizgając się po powierzchni, a lata pozbawione szczęścia przemijają.

Julian pogłaskał Sashę po włosach.

– To była kurewsko wielka sprawa. Hippisi zabijający tych ludzi w Marin.

Widziałam znajomy żar w jego twarzy. Ten sam ferwor co u osób zaludniających fora internetowe, które nigdy nie zwalniają ani nie nikną. Szarpali się o prawa własności, przyjmowali ten sam wszechwiedzący ton, polor naukowy maskujący fundamentalną grozę przedsięwzięcia. Czego szukali pomiędzy masą banalnych informacji? Jakby znaczenie miała pogoda tamtego dnia. Wszystkie te strzępy wydawały się ważne, kiedy dostatecznie długo je analizowano: stacja, na którą było nastawione radio w kuchni Mitcha, liczba i głębokość ran zadanych nożem. To, jak cienie mogły migotać na tym konkretnym samochodzie jadącym tą konkretną drogą.

– Byłam z nimi przez kilka miesięcy – powiedziałam. – W sumie nic wielkiego.

Julian wyglądał na rozczarowanego. Wyobraziłam sobie kobietę, którą widział, kiedy na mnie patrzył: rozczochrane włosy, wyrażające troskę zmarszczki wokół oczu.

– Ale owszem – powiedziałam – spędziłam tam dużo czasu.

Ta odpowiedź zdecydowanie przywróciła mnie w zasięg jego zainteresowania.

Pozwoliłam, żeby tamta chwila minęła.

Nie powiedziałam mu, że żałowałam, że poznałam Suzanne. Że żałowałam, że nie zostałam w swojej bezpiecznej sypialni na suchych wzgórzach koło Petalumy z półkami zapakowanymi ciasno złotymi grzbietami moich ulubionych książek z dzieciństwa. I rzeczywiście żałowałam. Ale w niektóre noce, kiedy nie mogłam spać, nad zlewem wolno obierałam jabłko, pozwalając, by skórka wydłużała się pod błyskiem noża. Dom mroczniał wokół mnie. Czasami to nie był żal. Czasami przypominało to tęsknotę.

Julian zagonił Sashę do drugiej sypialni jak dobroduszny nastoletni pasterz. Zanim życzył mi dobrej nocy, zapytał, czy czegoś potrzebuję. Zdumiał mnie – przypominał mi chłopców w szkole, którzy na prochach stawali się uprzejmiejsi i wysoko funkcjonujący. Na haju posłusznie zmywali naczynia po rodzinnym obiedzie, zafascynowani psychodeliczną magią piany.

– Dobrej nocy – powiedział Julian i skłonił się lekko jak gejsza, po czym zamknął drzwi.

Pościel na moim łóżku była skłębiona, w pokoju wciąż utrzymywał się odór strachu. Jaka byłam głupia. Tak się przestraszyć. Ale niepokoiła mnie nawet niespodziewana obecność nieszkodliwych innych w domu. Nie chciałam, choćby przypadkowo, ujawnić swojej wewnętrznej zgnilizny. Pod tym względem mieszkanie w pojedynkę było przerażające. Nikogo, kto pilnowałby naszych odruchów, sposobów, w jakie zdradzamy prymitywne żądze. Jakby otaczał nas kokon zbudowany z naszych nagich skłonności i nigdy nieprzycięty do wzorów prawdziwego ludzkiego życia.

Nadal byłam czujna, musiałam dołożyć starań, żeby się odprężyć, wyrównać oddech. Dom jest bezpieczny, mówiłam sobie, nic mi nie grozi. Nagle wydało się to idiotycznym bełkotliwym spotkaniem. Przez cienką ścianę słyszałam, jak Sasha i Julian przygotowują się do snu. Skrzypnięcie podłogi, otwarcie drzwi szafy. Przypuszczalnie kładli pościel na goły materac, strzepując nagromadzony przez lata kurz. Wyobraziłam sobie Sashę patrzącą na rodzinne fotografie na półce: Julian jako kilkulatek z ogromnym czerwonym telefonem, Julian jedenasto-, może dwunastoletni na łodzi, z której obserwowali wieloryby, jego twarz wysmagana solą i zadziwiona. Pewnie nakładała całą tę niewinność i słodycz na niemal dorosłego mężczyznę, który ściągnął szorty i poklepał łóżko, dając znak, żeby do niego dołączyła. Zamazane linie amatorskich tatuaży biegnące po jego ramionach.

Usłyszałam jęk materaca.

Nie zaskoczyło mnie, że się pieprzą. Ale później rozległ się głos Sashy, jęki jak w filmie porno. Wysokie i urywane. Nie wiedzieli, że jestem w sąsiednim pokoju? Odwróciłam się plecami do ściany i zamknęłam oczy.

Julian mruczał.

– Jesteś cipą? – zapytał.

Wezgłowie uderzało w ścianę.

– Jesteś?

Później uznałam, że Julian musiał wiedzieć, że wszystko usłyszę.

19691

Był koniec lat sześćdziesiątych, czy raczej wakacje przed końcem, i to, co wydawało się wiecznym, bezkształtnym latem. W Haight roiło się od ubranych na biało członków sekty Process rozdających broszury barwy owsianki, jaśminy przy drogach kwitły szczególnie oszałamiająco i bogato. Wszyscy byli zdrowi, opaleni i obciążeni ozdobami, a jeśli nie, to także coś znaczyło – mogłeś być stworzeniem księżycowym, z szyfonem narzuconym na abażury lamp, na diecie oczyszczającej kitchari, która plamiła wszystkie naczynia kurkumą.

To wszystko jednak działo się gdzie indziej, nie w Petalumie z niskimi wiejskimi domami, z krytym wozem stale parkującym przed restauracją Hi-Ho, ze spieczonymi słońcem przejściami dla pieszych. Miałam czternaście lat, ale wyglądałam na o wiele młodszą. Ludzie lubili mi to powtarzać. Connie się zarzekała, że mogłabym uchodzić za szesnastolatkę, tylko że my opowiadałyśmy sobie mnóstwo kłamstw. Przyjaźniłyśmy się przez całe gimnazjum, Connie czekała na mnie przed klasami cierpliwie jak krowa, całą naszą energię pochłaniał teatr przyjaźni. Była pulchna, ale nie ubierała się odpowiednio, nosiła krótkie bawełniane bluzki z meksykańskim haftem, zbyt obcisłe spódnice zostawiające gniewne wgłębienia w górnej części ud. Zawsze lubiłam ją w sposób, nad którym nie musiałam się zastanawiać, jak nad faktem, że mam ręce.

We wrześniu miałam wyjechać do tej samej szkoły z internatem, w której uczyła się moja matka. Kampus zbudowany dokoła starego klasztoru w Monterey był doskonale utrzymany, gładkie trawniki schodziły w dół zbocza. Strzępy mgły rano, krótkie uderzenia bliskiej słonej wody. To szkoła dla dziewcząt, będę musiała nosić mundurek, buty na płaskich obcasach, bluzki z marynarskim kołnierzem i granatowym krawatem, ani śladu makijażu. Właściwie było to zamknięcie otoczone kamiennym murem i zaludnione przez nijakie córki o twarzach jak księżyc. Członkinie organizacji Camp Fire i Future Teachers przysłane tutaj na naukę stu sześćdziesięciu słów na minutę, stenografii. I by składać gorące obietnice, że będą wzajemnie dla siebie druhnami na ślubach w ośrodku Royal Hawaiian.

Zbliżający się wyjazd wymusił nowy krytyczny dystans do mojej przyjaźni z Connie. Niemal wbrew sobie zaczęłam dostrzegać pewne rzeczy. Jak Connie mówiła: „Najlepszym sposobem zdobycia nad kimś przewagi jest położenie się pod kimś innym”, jakbyśmy były sprzedawczyniami w Londynie, a nie niedoświadczonymi nastolatkami w wiejskim pasie hrabstwa Sonoma. Lizałyśmy baterie, żeby poczuć metaliczny wstrząs na języku, który jak głosiły plotki, odpowiadał jednej osiemnastej orgazmu. Bolało mnie, kiedy sobie wyobrażałam, jak naszą dwójkę odbierają inni, klasyfikują jako rodzaj dziewczyn, które do siebie należą. Te bezpłciowe układy w gimnazjach.

Codziennie po szkole gładko wpadałyśmy w znajomą rutynę popołudnia. Marnowałyśmy godziny na pracowite zajęcia: zgodnie z radami Vidala Sassoona przyrządzałyśmy koktajle z surowych jajek na wzmocnienie włosów albo nakłuwałyśmy wągry czubkiem wysterylizowanej igły. Wieczne przedsięwzięcie naszych dziewczęcych wcieleń najwyraźniej wymagało dziwnej i stałej troski.

Jako dorosła dziwię się samej objętości marnowanego czasu. Uczty i plagi głodu, których uczono nas oczekiwać od świata, odliczanie w czasopismach ponaglające nas do podjęcia przygotowań na trzydzieści dni przed rozpoczęciem szkoły.

Dzień 28.: nałóż na twarz maseczkę z awokado i miodu.

Dzień 14.: przetestuj makijaż w różnych oświetleniach (naturalne, biurowe, zmierzch).

W tamtych czasach byłam tak bardzo nastawiona na uwagę. Ubierałam się, żeby prowokować miłość, obniżałam dekolt, w miejscach publicznych przyjmowałam zadumany wyraz twarzy, który sugerował głębokie i obiecujące myśli, na wypadek gdyby ktoś na mnie spojrzał. W dzieciństwie brałam raz udział w dobroczynnym pokazie psów i prowadziłam na smyczy ślicznego owczarka collie z jedwabną bandaną na karku. Jaka byłam podekscytowana, że stanowię część tego usankcjonowanego przedstawienia: podchodziłam do obcych ludzi i pozwalałam, żeby podziwiali mojego psa, uśmiechając się wyrozumiale i nieprzerwanie jak sprzedawczyni, a potem ta pustka, którą czułam, kiedy to się skończyło, kiedy nikt już na mnie nie patrzył.

Czekałam, aż ktoś mi powie, co we mnie jest dobre. Później się zastanawiałam, czy dlatego na ranczu było o wiele więcej kobiet niż mężczyzn. Cały ten czas, który poświęciłam na przygotowanie siebie, te artykuły uczące mnie, że życie to w gruncie rzeczy poczekalnia, dopóki ktoś mnie nie zauważy, chłopcy spędzili na stawaniu się sobą.

Tamtego dnia w parku po raz pierwszy zobaczyłam Suzanne i pozostałe. Pojechałam tam na rowerze, za cel obierając dym snujący się z grilla. Nikt ze mną nie rozmawiał z wyjątkiem człowieka przyciskającego burgery do rusztu przy akompaniamencie znudzonego wilgotnego syku. Cienie dębów przesuwały się po moich nagich ramionach, rower przechylał w trawie. Kiedy starszy chłopak w kowbojskim kapeluszu wpadł na mnie, celowo zwolniłam, żeby znowu się ze mną zderzył. Rodzaj flirtu, który Connie mogłaby uprawiać, wyćwiczony jak manewr wojskowy.

– Co z tobą? – mruknął.

Otworzyłam usta, żeby przeprosić, ale on już odchodził. Jakby wiedział, że nie potrzebuje słuchać tego, co mam do powiedzenia.

Otwierało się przede mną lato – rozrzucone dni, marsz godzin, matka snująca się po domu jak obca. Kilka razy rozmawiałam z ojcem przez telefon. Jemu chyba też sprawiało to ból. Zadał mi kilka dziwnie oficjalnych pytań, jak daleki wujek, który zna mnie tylko z serii faktów z drugiej ręki: Evie ma czternaście lat, Evie jest niska. Chwile milczenia byłyby lepsze, gdyby zabarwiał je smutek albo żal, ale było gorzej – w jego głosie słyszałam, jaki jest szczęśliwy, że odszedł.

Usiadłam sama na ławce z serwetkami rozłożonymi na kolanach i jadłam hamburgera.

To było moje pierwsze mięso od długiego czasu. Moja matka Jean przestała jeść mięso po czterech miesiącach od rozwodu. Przestała robić wiele rzeczy. Zniknęła matka, która pilnowała, żebym na każdy sezon kupowała nową bieliznę, która rolowała moje białe skarpetki słodko jak jajka. Która szyła moim lalkom piżamki w każdym szczególe, aż do perłowych guzików identyczne z moimi. Była gotowa zajmować się własnym życiem z zapałem uczennicy rozwiązującej trudne zadanie matematyczne. Każdą wolną chwilę przeciągała. Stawała na palcach, ćwicząc łydki. Zapalała kadzidełka sprzedawane w folii aluminiowej, od których łzawiły mi oczy. Zaczęła pić nową herbatę z jakiejś aromatycznej kory i człapała po domu z kubkiem, roztargnionym gestem dotykając gardła, jakby odzyskiwała siły po długiej chorobie.

Natura dolegliwości była mglista, za to remedium jasno określone. Nowi przyjaciele proponowali masaże. Proponowali komory deprywacji sensorycznej z wodą morską. Proponowali E-metr, Gestalt, jedzenie wyłącznie żywności wysoko zmineralizowanej, którą posadzono w czasie pełni. Nie wierzyłam, że mama skorzysta z ich rad, ale ona słuchała każdej. Tak bardzo pragnęła celu, planu, przekonana, że odpowiedź w każdej chwili nadejdzie z jakiegokolwiek kierunku, jeśli tylko będzie się dostatecznie mocno starała.

Szukała tak długo, aż zostało jej tylko szukanie. Astrolog w Alamedzie, który doprowadził ją do płaczu, mówiąc o złowieszczym cieniu rzucanym przez jej wschodzący znak. Terapie polegające na miotaniu się na oślep po wyłożonym gąbką pokoju pełnym obcych ludzi i wirowaniu, dopóki w coś nie uderzy. Wracała do domu z mglistymi cieniami pod skórą, ogromnymi siniakami. Widziałam, jak dotyka tych siniaków z czymś na kształt czułości. Kiedy podniosła wzrok i zobaczyła, że na nią patrzę, zarumieniła się. Włosy miała świeżo utlenione, cuchnące środkami chemicznymi i sztucznymi różami.

– Podoba ci się? – zapytała, przesuwając palcami po przystrzyżonych końcach.

Potaknęłam, chociaż ten kolor nadał jej skórze wygląd chorej na żółtaczkę.

Ciągle się zmieniała, z dnia na dzień. To były drobiazgi. Kupiła robione ręcznie kolczyki od kobiet z grupy spotkań, wróciła, kołysząc prymitywnymi kawałkami drewna zwisającymi z uszu, na jej przegubach pobrzękiwały emaliowane bransoletki w kolorze poobiednich miętowych czekoladek. Zaczęła obrysowywać oczy kredką trzymaną nad płomieniem zapalniczki. Obracała końcówką, aż ta zmiękła, i malowała przedłużone kreski, co nadawało jej wygląd senny i egipski.

Wychodząc wieczorem, przystanęła w progu mojego pokoju, ubrana w czerwoną jak pomidor bluzkę odsłaniającą ramiona. Nieustannie ściągała rękawy w dół. Jej ramiona pokrywał brokat.

– Chcesz, żebym tobie też zrobiła oczy, skarbie?

Ale ja nigdzie się nie wybierałam. Kogo obchodziło, czy moje oczy wyglądają na większe albo bardziej niebieskie?

– Może wrócę później. Śpij dobrze. – Matka pochyliła się i pocałowała mnie w czubek głowy. – Dobrze sobie radzimy, prawda? We dwie?

Poklepała mnie, uśmiechając się tak szeroko, że jej twarz zdawała się pękać i ujawniać prawdziwy rozmiar jej potrzeb. Po części czułam się dobrze, a może myliłam zażyłość, znajomy tok spraw, ze szczęściem. Ponieważ to nadal istniało, nawet jeśli brakowało miłości – sieć rodziny, czystość przyzwyczajenia i dom. Spędzamy w domu niepojętą ilość czasu i może to jest najlepsze, co możemy dostać – to uczucie nieskończonego odgrodzenia, jak bezskuteczne szukanie końca taśmy. Nie ma szwów, nie ma przerw, tylko kamienie milowe naszego życia, do tego stopnia przez nas wchłonięte, że nawet ich nie zauważamy. Wyszczerbiony talerz w wierzby, mój ulubiony z powodów, o których zapomniałam. Tapeta w holu, znana mi tak dobrze, że inni tego nie rozumieli – wszystkie blaknące zagajniki pastelowych palm, konkretne osobowości, które przypisałam każdemu kwitnącemu hibiskusowi.

Matka przestała wymuszać regularne pory posiłków, zostawiała w zlewie winogrona w durszlaku albo z kursu gotowania makrobiotycznego przynosiła do domu szklane słoje zupy miso z koperkiem. Sałatki z wodorostów ociekające doprowadzającym do mdłości olejem bursztynowym.

– Jedz to codziennie na śniadanie – powiedziała – i nigdy więcej nie będziesz miała syfka.

Skrzywiłam się, odrywając palce od pryszcza na czole.

Moja matka i Sal, starsza kobieta z grupy, odbywały wiele późnowieczornych sesji planowania. Sal była wiecznie dostępna dla mamy, przychodziła o najróżniejszych porach, niecierpliwie łaknąc dramatyzmu. Nosiła tuniki z mandaryńskimi kołnierzami, siwe włosy miała tak krótkie, że widać było uszy, co nadawało jej wygląd podstarzałego chłopca. Matka rozmawiała z Sal o akupunkturze, o ruchu energii dokoła meridianów. O wykresach.

– Chcę trochę przestrzeni dla siebie – mówiła matka. – Świat tak wiele ci jej zabiera, prawda?

Sal poprawiła ciężki tyłek na krześle, kiwnęła głową. Posłusznie jak kucyk z założoną uzdą.

Matka i Sal piły drzewiastą herbatę z miseczek – nowa maniera przejęta przez matkę.

– To po europejsku – powiedziała obronnym tonem, chociaż ja nic nie mówiłam. Kiedy przechodziłam przez kuchnię, obie umilkły, ale matka przekrzywiła głowę.

– Dziecinko – powiedziała, przyzywając mnie gestem. Zmrużyła oczy. – Zrób przedziałek w grzywce z lewej. Będzie ci bardziej do twarzy.

Uczesałam tak włosy, żeby przykryć pryszcz, który od wyciskania pokrył się strupkiem. Posmarowałam go grubą warstwą olejku z witaminą E, ale nie mogłam się powstrzymać od skubania i musiałam przyklejać kawałeczki papieru toaletowego, żeby wsiąkła w niego krew.

Sal się zgodziła.

– Okrągła twarz – oznajmiła zdecydowanie. – Dla niej grzywka może wcale nie jest dobrym pomysłem.

Wyobraziłam sobie, jak by to było, gdybym przewróciła krzesło z Sal, jej spore ciało szybko sprowadziłoby ją na podłogę. Herbata z kory rozlałaby się po linoleum.

Szybko przestały się mną interesować. Matka przywołała do życia swoją znajomą opowieść jak oszołomiony ocalały z wypadku samochodowego. Poruszała ramionami, jakby jeszcze głębiej mościła się w nieszczęściu.

– A najśmieszniejsza część – ciągnęła matka – część, która naprawdę mnie wkurza? – Uśmiechnęła się do swoich dłoni. – Carl zarabia pieniądze – powiedziała. – Na walutach. – Znowu się roześmiała. – Wreszcie. Naprawdę mu się udało. Tylko że to moje pieniądze szły na jej pensję – powiedziała. – Filmowe pieniądze mojej matki. Wydane na tę dziewczynę.

Matka mówiła o Tamar, asystentce, którą ojciec zatrudnił do swojego ostatniego przedsięwzięcia. Miało coś wspólnego z handlem walutami. Kupowanie zagranicznych pieniędzy i handlowanie nimi tam i z powrotem, przesuwanie ich tyle razy, że na końcu, twierdził ojciec, zostaje czysty zysk – kuglarstwo na wielką skalę. Po to właśnie w samochodzie miał kasety z francuskim: próbował załatwić interes dotyczący franków i lirów.

Teraz on i Tamar mieszkali razem w Palo Alto. Spotkałam ją tylko kilka razy: przed rozwodem raz odebrała mnie ze szkoły. Leniwie pomachała ze swojego plymoutha fury. Dwudziestokilkuletnia, szczupła i wesoła, Tamar nieustannie rzucała aluzje do planów na weekend, do marzeń o większym mieszkaniu, jej życie było utkane z wątków, których nie potrafiłam sobie wyobrazić. Włosy miała tak jasne, że niemal siwe, i nosiła je rozpuszczone, co stanowiło kontrast do loków mojej matki. W tamtym wieku, patrząc na kobiety, brutalnie i bez emocji je osądzałam. Oceniałam krzywiznę ich piersi, wyobrażałam sobie, jak by wyglądały w różnych śmiałych pozycjach. Tamar była bardzo ładna. Spięła włosy plastikowym grzebieniem i przekrzywiła głowę, uśmiechając się do mnie znad kierownicy.

– Chcesz gumę?

Rozpakowałam dwa mętne listki ze sreberek. Czułam przy Tamar coś zbliżonego do miłości, uda zsuwały mi się z winylowego siedzenia. Jedynie dziewczyny potrafią obdarzyć się wzajemnie baczną uwagą, takim jej rodzajem, który zrównujemy z byciem kochaną. Dostrzegają, co chcemy, żeby zostało dostrzeżone. I tak właśnie zachowałam się z Tamar – odpowiedziałam na jej symbole, na styl fryzury i ubrania, na zapach perfum L’Air du Temps, jakby to były ważne dane, znaki odzwierciedlające część jej osobowości. Jej urodę odebrałam osobiście.

Kiedy zajechałyśmy przed dom, żwir zatrzeszczał pod kołami samochodu i zapytała, czy może skorzystać z łazienki.

– Oczywiście – odparłam, czując lekki dreszcz, że mam ją w swoim domu jak wizytującego dygnitarza.

Pokazałam jej ładną łazienkę koło sypialni rodziców. Tamar zerknęła na łóżko i zmarszczyła nos.

– Brzydka kołdra – mruknęła.

Do tamtej chwili to była po prostu kołdra rodziców, nieoczekiwanie jednak poczułam wstyd za moją matkę z powodu kiczowatej kołdry, którą wybrała, i w dodatku była na tyle głupia, żeby się z niej cieszyć.

Siedziałam przy stole w jadalni i nasłuchiwałam stłumionych odgłosów sikającej Tamar, wody płynącej z kurka. Była tam długo. Kiedy w końcu wyszła, coś się zmieniło. Minęła chwila, nim dotarło do mnie, że ma usta pomalowane szminką mojej matki, a kiedy zauważyła, że ja to zauważyłam, było tak, jakbym przerwała film, który oglądała. Z twarzą urzeczoną złymi przeczuciami dotyczącymi cudzego życia.

Moją ulubioną fantazją była terapia snem, o której czytałam w Dolinie lalek. Lekarz wywołujący długotrwały sen w sali szpitalnej, jedyne rozwiązanie dla biednej, hałaśliwej Neely otumanionej demerolem. Brzmiało idealnie: moje ciało utrzymywane przy życiu przez spokojne, niezawodne maszyny, umysł spoczywający w wodnistej przestrzeni, tak beztroski jak złota rybka w szklanej misie. Obudziłabym się wiele tygodni później. I chociaż życie wróciłoby na swoje niespełniające oczekiwań miejsce, nadal pozostałby ten nakrochmalony pas nicości.

Szkoła z internatem miała być środkiem naprawczym, bodźcem, którego potrzebowałam. Rodzice, mimo że przebywali w swoich oddzielnych, absorbujących światach, byli ze mnie niezadowoleni, zestresowani moimi średnimi ocenami. Byłam przeciętną dziewczyną, a największe rozczarowanie ze wszystkich stanowił fakt, że nie emanowałam błyskiem wielkości. Nie byłam dość ładna, by dostawać oceny, które otrzymywałam, szalki wagi nie przechylały się dostatecznie zdecydowanie ani w kierunku urody, ani inteligencji. Czasami opanowywały mnie nabożne impulsy, żeby lepiej sobie radzić, bardziej próbować, ale oczywiście nic się nie zmieniało. Zdawało się, że działają inne tajemnicze siły. Okno koło mojego biurka zostawiono otwarte, marnowałam więc lekcję matematyki na obserwowaniu drżenia liści. Pióro przeciekało i nie mogłam robić notatek. Rzeczy, w których byłam dobra, nie miały prawdziwego zastosowania: adresowanie kopert bąbelkowatymi literkami z uśmiechniętymi stworkami na odwrocie, parzenie mulistej kawy, którą piłam ze śmiertelną powagą, odnajdywanie w radiu piosenki, na której mi zależało, jak medium szukające wiadomości o zmarłych.

Mama powiedziała, że wyglądam jak babcia, ale to wydawało się podejrzane, pobożne życzenie mające na celu wzbudzenie fałszywej nadziei. Znałam historię babci, powtarzano ją jak automatyczną modlitwę. Harriet, córka hodowcy daktyli, wyrwana ze spalonej słońcem nijakości Indio i przeniesiona do Los Angeles. Miękki zarys szczęki, wilgotne oczy. Drobne zęby, proste i cokolwiek spiczaste, jak u dziwnego i pięknego kota. Rozpieszczana przez system studiów filmowych, karmiona bitą śmietaną i jajkami albo pieczoną wątrobą i pięcioma marchewkami – taką samą kolację babcia jadła w każdy wieczór mojego dzieciństwa. Kiedy przeszła na emeryturę, rodzina zaszyła się na rozległym ranczu w Petalumie, babcia hodowała róże odmiany Luther Burbank i trzymała konie.

Po jej śmierci byliśmy jak samodzielne państwo na tych wzgórzach, żyliśmy z jej pieniędzy, ale mogłam jeździć na rowerze do miasta. To był bardziej dystans psychologiczny; jako dorosła będę się dziwiła naszej izolacji. Matka chodziła na palcach koło ojca i ja też – na nas spojrzenia rzucał z ukosa, zachęcał, żebyśmy jadły więcej protein, czytały Dickensa albo głębiej oddychały. Jadł surowe jajka, solone steki i trzymał w lodówce talerz tatara, pięć, sześć razy dziennie brał z niego łyżkę. „Powłoka cielesna jest odzwierciedleniem wewnętrznej jaźni”, mówił i ćwiczył na japońskiej macie nad basenem, robił pięćdziesiąt pompek ze mną na plecach. To był rodzaj magii, gdy siedząc po turecku, unosiłam się w powietrze. Owies, zapach stygnącej ziemi.

Kiedy ze wzgórz schodził kojot i walczył z psem – brzydki, szybki syk, który mnie emocjonował – ojciec strzelał do niego. Wszystko wydawało się takie proste. Konie, które kopiowałam z rysowanek, cieniując ich grafitowe grzywy. Odtwarzanie rysunku rysia niosącego w pysku nornika, ostrego zęba natury. Później miałam dostrzec, że przez cały czas był tam także strach. Mój niepokój, gdy mama zostawiła mnie samą z nianią Carson, która cuchnęła wilgocią i siedziała w niewłaściwym fotelu. To, jak mi mówili, że świetnie się bawiłam, i nie było sposobu na wyjaśnienie, że to nieprawda. Nawet po chwilach szczęścia następowały rozczarowania – śmiech ojca, potem wysiłki, żeby dogonić go idącego daleko z przodu. Dłonie matki na moim gorącym czole, potem rozpaczliwa samotność w pokoju – matka zniknęła w głębi domu, rozmawiała z kimś przez telefon głosem, którego nie poznawałam. Talerz krakersów i zimny rosół z kury z makaronem, żółtawe mięso przełamane linią tłuszczu. Gwiaździsta pustka, która nawet dziecku wydawała się czymś w rodzaju śmierci.

Nie zastanawiałam się, jak matka spędzała swoje dni. Jak musiała siedzieć w pustej kuchni przy stole wydzielającym odór gąbki i czekała, aż hałaśliwie wbiegnę po szkole, aż wróci ojciec.

Ojciec, który całował ją z oficjalnością wprawiającą nas wszystkich w zakłopotanie, który zostawiał na schodach butelki po piwie zwabiające osy w pułapkę i rano bił się po gołej klatce piersiowej, żeby zachować silne płuca. Czepiał się kurczowo brutalnej rzeczywistości swojego ciała, z butów wychodziły mu prążkowane skarpety, cętkowane drobinkami cedru z torebek, które miał w szufladach. To, jak zamieniał w żart sprawdzanie swojego odbicia w masce samochodu. Próbowałam zbierać dla niego opowieści, przeczesywałam dni, szukając czegoś, co wywoła błysk zainteresowania. Wtedy nie przyszło mi to do głowy, dopiero kiedy dorosłam, uświadomiłam sobie, jakie to dziwne, że tak wiele o nim wiedziałam, podczas gdy on o mnie nie wiedział nic. Wiedziałam, że kochał Leonarda da Vinci, ponieważ ten wynalazł energię słoneczną i urodził się w biedzie. Że potrafił rozpoznać markę samochodu po odgłosie silnika i uważał, że wszyscy powinni znać nazwy drzew. Podobało mu się, kiedy się zgodziłam, że szkoła biznesu to chłam, albo kiwnęłam głową, gdy powiedział, że nastolatek, który na swoim aucie namalował pacyfę, jest zdrajcą. Raz wspomniał, że powinnam się uczyć gry na gitarze klasycznej, chociaż nigdy nie widziałam, żeby słuchał muzyki. Wyjątkiem były teatralne zespoły kowbojskie, przytupujące szmaragdowymi butami i śpiewające o żółtych różach. Uważał, że wzrost to jedyna rzecz przeszkadzająca mu w odniesieniu sukcesu.

– Robert Mitchum też jest niski – powiedział mi kiedyś. – Każą mu stawać na skrzyniach po pomarańczach.

Od chwili gdy dostrzegłam dziewczęta idące przez park, nie odrywałam od nich wzroku. Czarnowłosa z pomocnicami, ich śmiech ganiący moją samotność. Czekałam na coś, nie wiedząc, co to jest. I stało się. Szybko, ale i tak to zobaczyłam: dziewczyna z czarnymi włosami na sekundę ściągnęła dekolt sukienki, odsłaniając czerwony sutek piersi. W samym środku parku rojącego się od ludzi. Zanim w pełni zdołałam w to uwierzyć, znowu się zakryła. Wszystkie się śmiały, lubieżnie i beztrosko; żadna nawet się nie rozejrzała, by sprawdzić, czy ktoś je obserwuje.

Dziewczęta skręciły w alejkę wzdłuż restauracji, oddalały się od grilla. Ruchy miały gładkie i wyćwiczone. Nie odwróciłam wzroku. Starsza uniosła wieko kontenera na śmieci. Rudowłosa się pochyliła, a brunetka, wykorzystując jej kolano jako stopień, przerzuciła ciężar ciała przez krawędź. Szukała czegoś w kontenerze – nie umiałam sobie wyobrazić, co by to mogło być. Wstałam, żeby się pozbyć serwetek, i zatrzymawszy się przy koszu, obserwowałam dziewczęta. Brunetka podawała pozostałym rzeczy z kontenera: chleb nadal w opakowaniu, anemiczną kapustę, którą tamte powąchały i wrzuciły z powrotem. Z pozoru świetnie opanowana procedura. Czy one rzeczywiście to zjedzą? Kiedy brunetka pojawiła się po raz ostatni, przewieszając się przez krawędź i zsuwając na ziemię, trzymała coś w rękach. Miało dziwny kształt i kolor mojej skóry. Zrobiłam krok w ich stronę.

Gdy dotarło do mnie, że to surowy kurczak owinięty w plastik, musiałam gapić się intensywniej, ponieważ brunetka odwróciła się i złapała mój wzrok. Uśmiechnęła się i poczułam, jak żołądek mi się ściska. Jakby coś między nami zaszło, jakaś subtelna zmiana w powietrzu. Jej otwarte, wyzute ze skruchy spojrzenie. Zaraz jednak jej uwagę przykuł huk otwieranych drzwi restauracji. Wyszedł z nich masywny mężczyzna i już krzyczał. Odganiał je jak psy. Dziewczęta złapały chleb i kurczaka, rzuciły się do ucieczki. Mężczyzna umilkł i przez minutę je obserwował. Wycierał wielkie dłonie w fartuch, jego klatka piersiowa podnosiła się i opadała z wysiłkiem.

Wtedy dziewczęta były już przecznicę dalej, włosy płynęły za nimi w powietrzu jak chorągwie, czarny szkolny autobus przetoczył się obok i zwolnił, po czym cała trójka zniknęła w jego wnętrzu.

Ich widok, obrzydliwy kurczak wyglądający jak płód, wiśnia pojedynczego sutka dziewczyny. Wszystko to było takie krzykliwe i może dlatego ciągle o nich myślałam. Nie potrafiłam poskładać tego w całość. Dlaczego dziewczęta potrzebowały jedzenia z kontenera. Kto prowadził autobus, jacy ludzie pomalowali go na taki kolor. Widziałam, że dziewczyny są sobie bliskie, że wiąże je familijny kontrakt: miały pewność, kim są, kiedy były razem. Długa noc, która rozpościerała się przede mną – matka wyszła z Sal – nagle wydała się nie do zniesienia.

Wtedy po raz pierwszy widziałam Suzanne, czarne włosy nawet z odległości wyróżniały ją spośród innych, uśmiechała się do mnie bezpośrednio i szacująco. Nie umiałam sobie wyjaśnić tego bolesnego szarpnięcia, które czułam, patrząc na nią. Wydawała się równie obca i surowa jak te kwiaty, które kwitną jaskrawymi eksplozjami co pięć lat, krzykliwa prowokacja będąca niemal tym samym co piękno. I co ta dziewczyna widziała, kiedy na mnie patrzyła?

Skorzystałam z toalety w restauracji. Rób tak dalej nagryzmolone markerem. Tess Pyle ssie fiuta! Towarzyszące napisom rysunki zostały przekreślone. Wszystkie głupie, tajemnicze ślady ludzi, którzy z rezygnacją przyjęli przywiązanie do miejsca, toczenie się przez powierzchowny porządek rzeczy. Którzy chcieli w mało znaczący sposób zaprotestować. Najsmutniejsze: Kurwa, napisane ołówkiem.

Kiedy umyłam ręce i wytarłam w sztywny ręcznik, przyjrzałam się sobie w lustrze nad umywalką. Przez chwilę usiłowałam zobaczyć siebie oczami czarnowłosej dziewczyny albo przynajmniej chłopaka w kowbojskim kapeluszu – w swoich rysach szukałam podskórnych wibracji. Wysiłek odbił się na mojej twarzy i ogarnął mnie wstyd. Nic dziwnego, że chłopak sprawiał wrażenie zdegustowanego: musiał dostrzec we mnie tęsknotę. Zobaczył, że moja twarz wyraża jawną potrzebę niczym puste naczynie sieroty. Na tym polegała różnica pomiędzy mną a czarnowłosą – jej twarz odpowiadała na wszystkie pytania.

Nie