Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Dziury w całym. Wstęp do miejskich rewolucji.

Dziury w całym. Wstęp do miejskich rewolucji.

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-63855-19-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dziury w całym. Wstęp do miejskich rewolucji.

 

Są miasta – place zabaw, jak Dubaj. Są miasta kreatywne, jak Berlin. Są miasta apolityczne, jak Las Vegas. Są miasta, które się kurczą, jak Detroit czy Łódź. I takie, które rosną, jak miasta w Afryce. Ale czy miasta mają w ogóle jakąś przyszłość?

Krzysztof Nawratek uważa, że miasto to jedno wielkie kłamstwo. Bo wcale nie jest już potrzebne –to nie ono współcześnie jest głównym ośrodkiem produkcji przemysłowej, a odkąd mamy internet, to nie tu powstają języki i kody kultury. „Miasto oczywiście wciąż posiada resztki atrybutów, które uzasadniały jego istnienie w przeszłości, wciąż jest tu jakiś przemysł, handel, instytucje władzy i wiedzy. To jednak tylko pozostałości. Ślady minionej świetności. Minionego sensu” – pisze.

I wcale nie chodzi tu o jakąś antymiejską fobię. Chodzi o to, żeby na nowo wymyślić sens istnienia miasta. Nowe, jeszcze lepsze kłamstwo. A do tego potrzeba miejskiej rewolucji, prawdziwej miejskiej zmiany.

Krzysztof Nawratek (1970) – architekt i urbanista, wykładowca School of Architecture, Design and Environment w Plymouth, autor książki Miasto jako idea polityczna (2008).

Polecane książki

Jednym z najistotniejszych rodzajów ryzyka, które oddziaływuje na firmę jest tzw. ryzyko strategiczne, stanowiące główny temat niniejszego opracowania. Waga podjętego tematu wynika często z niedostrzegania lub niedoceniania przez instytucje niebezpieczeństw, jakie niesie ryzyko strategiczne, a przed...
Kiedy Marek Styrna, doskonale wyszkolony płatny zabójca, po odbyciu kary więzienia decy­duje się rozpocząć uczciwe życie i zająć się synkiem..., kiedy sprzedajny sędzia pedofil w ma­jestacie prawa odbiera mu dziecko..., kiedy mafia wydaje wyrok na nielojalnego zleceniobior­cę, a do Polski zostaje sp...
Czy można się rozstać, ot tak, z umysłu? Czy musi być jakiś powód, by dwoje ludzi, którzy żyją w małżeństwie obok siebie, powiedzieli sobie: „dajmy sobie szansę z innym partnerem”. Czy powinniśmy zrezygnować z zakłamania, gdy uświadomimy sobie, że nasze małżeństwo nigdy nie będzie sukcesem, bo nie p...
Dna moczanowa, inaczej zwana również skazą moczanową to rodzaj zapalenia stawów, którego przyczyną jest podwyższone stężenie kwasu moczowego. Niegdyś określana chorobą bogatych ludzi. Zwiększone stężenie kwasu moczowego, niezależnie od występowania objawów dny moczanowej, łączy się ze zwiększonym ry...
Alija bet, czyli nielegalna imigracja żydowska do Palestyny w okresie brytyjskiego mandatu, była jedną z najbardziej skutecznych metod walki ruchu syjonistycznego o państwo Izrael. Jej losy to z jednej strony tajne działania i spektakularne operacje, z drugiej tragedie rozgrywające się w cieniu...
„Kraina Niegi” jest to książka w książce i pamiętnik w pamiętniku. Sensacyjne wyniki badań, tajemnicze eksperymenty i niewytłumaczalne wydarzenia niejednokrotnie wychodzą poza granice zmysłów....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Krzysztof Nawratek

KrzysztofNawratekDziury w całym Wstęp do miejskich rewolucjiWydawnictwo Krytyki PolitycznejWARSZAWA 2012Seria Idee 35

Seria wprowadza w polski obieg idei najważniejsze
prace z zakresu filozofii i socjologii politycznej, teorii kultury
i sztuki. W serii publikowane są przekłady, a także prace polskich
autorów oraz wznowienia. Jej głównym celem jest systematyczna budowa
intelektualnej bazy dla ruchów lewicowych oraz aktywne włączanie
w polskie debaty publiczne nowych dyskursów krytycznych. Chodzi
o radykalną zmianę języka publicznego, a co za tym idzie – sposobów
myślenia o najistotniejszych kwestiach współczesności.

Kasi
i Oldze

Od autora

Niniejsza książka opisuje miasto
jako fenomen społeczny, kulturowy, ekonomiczny i polityczny, ale
dotyka również miasta w jego realności i materialności. Pokazuje
miasto jako splot, rodzaj lokalnego i globalnego fenomenu, jako
zdeterytorializowany przepływ i cielesno-betonową konkretność. Co
najważniejsze jednak, w przeciwieństwie do wciąż najbardziej
rozpowszechnionej narracji postmodernistycznej, rozmywającej miasto
w globalnym szumie, książka ta traktuje miasto jako podmiot. Nie
boi się wzywać do ponownego zaufania wielkim narracjom, namawia,
by przestać się bać słów takich, jak: „prawda”, „dobro”
czy „miłość”.

CelemDziur w całym
jest zmiana języka, jakim mówimy o mieście. Dogmaty, na których
opiera się współczesne myślenie i zarządzanie miastem, takie
jak „święte” prawo własności, efektywność gospodarcza,
wolność jako najwyższe dobro, pojęcia przestrzeni publicznej czy
dobra wspólnego zostają w niej przedefiniowane, zastąpione innymi
lub odrzucone. Zmiana języka jest niezbędna, byśmy byli w stanie
najpierw pomyśleć, a następnie stworzyć nowe, lepsze, bardziej
„ludzkie” formy miejskiej polityki. Wskazówki, jak mogłyby one
wyglądać, są istotną częścią tej książki.

Dziury w całym skupiają
się przede wszystkim na pytaniu, w jaki sposób poszczególne
struktury, systemy i fragmenty miasta na siebie oddziałują i jak
miasto może (za)istnieć jako całość. Książka stara się więc
uchwycić to, co pomiędzy niezależnymi strukturami i autonomicznymi
logikami miasta, próbuje zdefiniować mechanizmy przenoszenia
się aktywności. Kwestionuję dominujący w dzisiejszych debatach
(od Jürgena Habermasa do Paola Virna) „zwrot językowy”, który
sprowadza miasto do przestrzeni wielkiego gadulstwa. Odrzucam również
„zwrot kulturowy” sprowadzający miasto jedynie do przestrzeni,
w której produkuje się kulturę, innowacje i zarządza globalną
gospodarką.

Poszukiwanie sensu i przyczyny, dla której miasto
istnieje i powinno trwać, pozwala rozszerzyć horyzont miejskich
aktywności, niezbędnych, by miasto nie stało się jedynie terytorium
eksploatacji, lecz pozostało przestrzenią ludzkiej egzystencji
w jej jak najpełniejszym wymiarze. W książce tej chodzi również
o zdefiniowanie warunków, w jakich miasto może budować swą
podmiotowość, nie popadając równocześnie w arogancką pułapkę
autarkii (samowystarczalności), celem jest więc odsłonięcie
mechanizmów, które powodują, że niezależne od siebie fragmenty
(zarówno ludzie, dzielnice, jak i regiony) tworzą stabilne, choć
elastyczne, struktury, a nie przypadkowe zbieraniny.

Dziury w całym zachowują
dialektyczny lub też schizofreniczny dystans tak do reformistycznych
nadziei na powolną i ewolucyjną zmianę w ramach istniejącego
systemu, jak i do idei szukających ratunku dla miasta w rewolucji. To
książka pokazująca, co można zmienić tu i teraz, nie wyrzekając
się jednak marzeń o zobaczeniu tego, co znajduje się poza
horyzontem.

***

Już chyba tylko fanatyczni zwolennicy
wolnego rynku wierzą, że istnieje jedna logika, logika zysku, możliwa
do zastosowania z równym powodzeniem w każdej sferze ludzkiego
życia.

Dla większości pozostałych oczywista
jest wielowymiarowość naszego istnienia, a więc i obecność sfer,
które rynkowi się wymykają. Dla konserwatysty taką sferą może
być religia, dla socjalisty – podstawowa edukacja, dla większości
z nas – relacje z przyjaciółmi, rodziną i ludźmi, których
kochamy.

Nie istnieje jedna logika, którą możemy
zastosować zawsze i wszędzie. Różne reguły rządzą ludzkimi
zachowaniami w zależności od tego, w jakiej strukturze społecznej
dane osoby się znajdują. Podobnie w przypadku struktur społecznych
– organizacji czy instytucji – one również funkcjonują
w zróżnicowany sposób, zależnie od sytuacji. Miasto oczywiście nie
jest wyjątkiem – wręcz przeciwnie, jest wspaniałym przykładem tego,
jak różne porządki, logiki i systemy mogą funkcjonować obok siebie,
wchodząc w interakcje. Istnienie odmiennych porządków nie podlega
więc dyskusji. Tym jednak, co nam bardzo często umyka, jest pytanie
o przestrzeń pomiędzy wspomnianymi porządkami.

Zazwyczaj uznajemy, że porządki się po prostu
ze sobą stykają, nachodzą na siebie, a w związku z tym nie ma nic
„pomiędzy”. W książce tej stawiam tezę przeciwną: istnieje coś
pomiędzy poszczególnymi porządkami, istnieje przestrzeń pomiędzy
logiką rządzącą moimi relacjami w domu a tymi w pracy, istnieje
sfera pomiędzy klubem miłośników motyli a instytucją, która
ten klub zarejestrowała. To, co „pomiędzy”, jest nieodzowne,
by zrozumieć, jak działa miasto. Bez zrozumienia, jak ono działa,
nie jesteśmy przecież w stanie go zmienić!

Nie jest to książka filozoficzna, jednak zajmuje
określoną filozoficzną pozycję. Mimo fascynacji niektórymi
aspektami odrzucam w niej propozycje myślicieli związanych
z „płaską ontologią” (flat ontology),
a więc koncepcje Bruna Latoura czy Manuela DeLandy, choć już
niekoniecznie Grahama Harmana. Za punkt wyjścia przyjmuję natomiast
perwersyjną interpretację myśli Alaina Badiou. Perwersyjną, ponieważ
w zamierzeniu nie do końca zgodną (zwłaszcza poprzez odrzucenie
platonizmu) z intencjami samego Badiou. Alainowi Badiou książka ta
zawdzięcza ideę pustki (void) oraz Wydarzenia,
które stanowią jednak tylko punkt wyjścia – istota przedstawionej tu
koncepcji idzie znacznie dalej i zdecydowanie nie należy jej odczytywać
jako „zastosowania” myśli Badiou do problematyki miasta.

Nie jest to również książka teologiczna, pisana
z jakichkolwiek religijnych pozycji. Uważny czytelnik dostrzeże zapewne
inspirację poglądami Harveya Coxa – myślę tu zwłaszcza o jego
The Secular City i o współczesnej polemice
z tą książką w postaci pracy Justina Beaumonta i Christophera
Bakera zatytułowanej Postsecular Cities: Space, Theory and
Practice. Również książki Agaty Bielik-Robson były
przeze mnie uważnie czytane, choć najprawdopodobniej błędnie
interpretowane.

Wreszcie nie jest to też książka socjologiczna,
choć nie sposób zaprzeczyć inspiracji pracami prof. Jadwigi
Staniszkis.

***

Dziury w całym
nie powstałaby, gdyby nie pomoc i inspiracja wielu osób: Kasi Nawratek,
Adama Ostolskiego, Joanny Erbel, Malcolma Milesa, Kacpra Pobłockiego czy
Lecha Merglera – by wymienić najbardziej oczywistych. Gdyby sięgnąć
dalej, trzeba by jeszcze wspomnieć Zacka de la Rocha i Trenta Reznora,
którzy jednak nie są świadomi tych inspiracji. Dziękuję też za
gościnę, która pozwoliła mi przez pewien czas w spokoju pracować nad
tą książką, Łukaszowi Mędrzyckiemu i Piotrowi Kowalikowi. Ludzi,
którym jestem wdzięczny, jest oczywiście o wiele więcej.

Przede wszystkim dziękuję jednak moim
studentom. Rozmowy z nimi, wykłady i seminaria, a wreszcie projekty
przez nich wykonywane stanowiły i stanowią niekończące się źródło
inspiracji.

Rozdział 1. Po co nam miejskie rewolucje?

Od kilku lat obserwujemy
w Polsce rosnące zainteresowanie, by nie powiedzieć fascynację
miastem. Również poza Polską ostatnie lata przyniosły zmianę stylu
mówienia i pisania o mieście, która polega przede wszystkim na
wyraźnym wzroście optymizmu i na przekonaniu, że najlepszy czas dla
miast właśnie nadchodzi. Dobrym przykładem jest wydana w połowie
2011 roku (a więc w czasie wciąż trwającego kryzysu!) książka,
skądinąd bardzo ciekawego ekonomisty, Edwarda Glaesera Triumph
of the City, której tytuł mówi sam za siebie. Innym
przykładem może być Nan Ellin, która w książce Integral
Urbanism cytuje Saskię Sassen, Richarda Floridę oraz Alvina
Tofflera (znanego antyurbanistę[1]), by utwierdzić czytelnika w wierze, że współczesne
miasto ma się świetnie. Allen Scott w opublikowanej w szczycie
spekulacyjnej bańki na rynku nieruchomości książce Social
Economy of the Metropolis. Cognitive-Cultural Capitalism and the
Global Resurgence of Cities stawia podwójną tezę
(nie jest ona oryginalna, i to właśnie sprawia, że warto z nią
podjąć dyskusję): miasta są efektem i naturalnym środowiskiem dla
kapitalizmu, a kapitalizm kognitywny oparty na wiedzy jest/będzie
epoką ekstatycznego rozkwitu miast. Książek stawiających
tę samą tezę w różnych wariantach są setki. Czy tak wielu
autorów może się mylić[2]?

Tak właśnie sądzę. Pisałem o tym
w mojej poprzedniej książce Miasto jako idea
polityczna[3], i to przekonanie stanowi również punkt wyjścia
Dziur w całym. Problem bowiem w tym, że
współczesne miasta w świecie zachodnim jak również w Polsce
albo istnieją siłą inercji, albo się raptownie kurczą (fenomen
shrinking cities w Niemczech czy Stanach
Zjednoczonych). Są miasta, jak na przykład Berlin, których istnienie
wynika z woli politycznej. W Berlinie nie ma przemysłu, mieszka tam
za to mnóstwo ludzi, których można zaliczyć do creative
class (klasy kreatywnej). Jest to więc miasto, które według
wciąż wierzących Richardowi Floridzie, powinno kwitnąć. Wprawdzie
jest to dobre miasto do życia, szczególnie dla szukającej kulturalnej
rozrywki młodzieży, tyle tylko, że za to dobre życie płaci państwo
niemieckie. Berlin jest miastem z olbrzymimi długami, niezdolnym do
przetrwania bez państwowej kroplówki. Istnieją też miasta, które
nie są niczym więcej niż wielkimi „placami zabaw”, konsumpcji
i rozrywki – jak Dubaj czy Wolfsburg.

Mimo że Alvin Toffler, w którego książkach
jeszcze na początku lat 90. zaczytywali się nie tylko Polacy,
ale przede wszystkim amerykańscy konserwatyści z intelektualnym
przywódcą „Republikańskiej rewolucji” Newtem Gingrichem na czele,
nie jest już dziś modny, jego przewidywania dotyczące ucieczki ludzi
poza duże ośrodki miejskie wydają się sprawdzać. Główną tego
przyczyną jest sposób, w jaki we współczesnej, opartej na wiedzy
gospodarce owa wiedza jest produkowana i rozpowszechniana. Wbrew
przytoczonej wyżej tezie Allena Scotta wydaje się, że kapitalizm
kognitywny jednak miastom nie służy: „kreatywne miasta” – takie
jak wspomniany Berlin, Barcelona czy Florencja – to dziś miasta
zadłużone. Wszystko wskazuje na to, że fascynacja pływem, siecią,
kreatywnością czy kulturą i sztuką jako siłą napędową rozwoju
współczesnych miast jest rodzajem intelektualnego zaczadzenia, które
w żaden sposób nie pomaga zrozumieć tego, czym są współczesne
miasta i jaka może być ich przyszłość.

Mimo wszystko warto zatrzymać się na
chwilę i spróbować wyjaśnić powody, dla których tak
wielu ludzi uważa, że miasta znajdują się dziś u szczytu
swej potęgi. Rzeczywiście większość dochodu świata
jest generowana właśnie w miastach: sto najbogatszych
miast świata wytwarza w sumie około 25 procent światowego
PKB[4]. Jak jednak pogodzić tę obserwację z kryzysem finansowym
i podatkowym, który miasta Zachodu uderzył pod koniec lat 70.,
a dziś, szczególnie po krachu 2008, tylko się pogłębia? Jak
pisałem w Mieście jako idei politycznej, to
nie miasta odnoszą dziś sukcesy, lecz „obszary zurbanizowane”. To
rozróżnienie o podstawowym znaczeniu. Miasta przestały być podmiotami
polityki i gospodarki, przestały same decydować o własnym losie,
a stały się zasobami: przestrzeni, budynków, infrastruktury, wreszcie
też ludzi, czyli jako konsumentów i pracowników. Wymienione zasoby
wykorzystują struktury wobec miast transcendentne – przede wszystkim
globalne korporacje.

W Europie czy Ameryce Północnej przeważają
miasta definiowane jako „postindustrialne”. Po upadku przemysłu
(i/lub jego przeniesieniu do Azji) pozostały w nich wciąż
niedające się wypełnić dziury – zarówno w przestrzeni (tereny
poprzemysłowe), jak i w tkance społecznej (zamiana klasy robotniczej
w klasę bezrobotną). Dziś miasta te w większości wciąż się
kurczą (z bardzo nielicznymi wyjątkami, takimi jak Londyn czy
Paryż), podczas gdy miasta azjatyckie, południowoamerykańskie czy
afrykańskie rosną. Ważne, by zdać sobie sprawę, że rosnące miasta
bynajmniej nie są postindustrialne, lecz – co dotyczy szczególnie
miast chińskich – łączą w sobie siłę miasta przemysłowego
z miastem jako ośrodkiem produkcji wiedzy oraz konsumpcji. Jednak
w większości również te miasta, choć w odmienny sposób niż
miasta Zachodu, nie są w stanie sprawować władzy nad sobą (lub, jak
określa się to w literaturze planistycznej, „władztwa”). Poza
kontrolą władz miasta znajdują się przestrzenie zarządzane przez
globalne korporacje, przez państwo narodowe (tereny wojskowe, drogi,
czasem tereny kolejowe), a rezerwaty przyrodnicze podlegają ochronie
wzmacnianej umowami międzynarodowymi. Wbrew optymistom wieszczącym
świetlaną przyszłość miast można mieć wątpliwości, czy
miasta mają w ogóle jakąś przyszłość? Biorą się one stąd,
że w przeciwieństwie do grodów obronnych, wsi czy nawet do miast
przemysłowych dzisiejsze miasto wydaje się niekonieczne.

Ową niekonieczność miasta, swoistą
sztuczność, widać na przykład we wspomnianym wcześniej Dubaju,
którego apolityczność jest niemal doskonała – jedynie 10
procent mieszkańców ma miejscowe obywatelstwo[5], czy też w Las Vegas[6]. To miasta żyjące niemal wyłącznie z konsumpcji, swego
rodzaju „place zabaw” dla mieszkańców prawdziwych miast, o ile
takie w ogóle istnieją. Dubaj jest wykreowanym, od początku do końca
wymyślonym produktem miastopodobnym. To pułapka na współczesnych
konsumentów, miejsce sprzedające emocje, przestrzeń orgiastycznej
ekscytacji. Jednak Dubaj jest też miejscem wyjątkowym. Po wstrząsie
roku 2009, gdy wydawało się, że czeka to miejsce los podobny do
innych, dotkniętych kryzysem miast globalnych, 10 miliardów dolarów
z Abu Dhabi przywróciło mu stabilność i dziś znów, choć na
nieco mniejszą skalę, stał się miejscem zdolnym przyciągać
inwestorów[7]. Wydaje się jednak, że to nie tyle miasto Dubaj przetrwało
kryzys, ile raczej struktury finansowe świata arabskiego sobie z nim
poradziły.

Jaka bowiem potrzeba stoi za istnieniem miasta? Co
unikalnego wytwarzane jest w mieście? Nie jest to pożywienie –
konieczne nam do egzystencji, lecz przecież z niewielkimi wyjątkami
powstające poza miastem. Nie są to produkty przemysłowe – funkcja
przemysłowa odchodzi w przeszłość, na Zachodzie produkcja odbywa
się poza miastami, w klastrach przemysłowych lub klastrach wysokich
technologii czerpiących inspirację z fenomenu Krzemowej Doliny, która
przecież nie jest miastem. Również najbardziej archaiczna funkcja
miasta jako miejsca, w którym wytwarza się język, kulturę i jej
kody – a przez to władzę – odeszła już do lamusa. Dziś kultura
może (i to się przecież dzieje!) powstawać w sieci, w oderwaniu
od miasta czy od jakiejkolwiek lokalności.

Przez lata miasto było definiowane jako „gęsto
zaludniony obszar permanentnego zamieszkania, w którym nie produkuje
się żywności”. Dziś, od Hawany po Detroit, również ten dogmat
zaczyna być kwestionowany. Co więc decyduje o tym, że miasto –
nawet jako zasób, a nie podmiot – jednak jest fenomenem? Co decyduje
o jego unikalności?

Przede wszystkim liczba
mieszkańców i gęstość interakcji. Warto wrócić do klasycznych
tez Adama Smitha dotyczących podziału pracy, by zrozumieć, że
fenomen miasta bierze się z tego, że miliony drobnych podsystemów
– każdy kierujący się własną, często odmienną logiką
– splątane są w większy system. W mieście dostępność do
poszczególnych podsystemów jest łatwa, nie tylko dlatego, że fizyczne
odległości są małe, ale również dlatego, że język-interfejs,
jakim porozumiewają się między sobą owe podsystemy, jest mniej
lub bardziej skodyfikowany. Język-interfejs to jedno z kluczowych
pojęć, jakimi będę się posługiwał w tej książce, dokładniejsze
wyjaśnienie pojawi się w późniejszych rozdziałach, w tej chwili
możemy przyjąć intuicyjne rozumienie języka-interfejsu jako medium
umożliwiającego wymianę informacji oraz wchodzenie w efektywne
relacje.

Czasami jednak, szczególnie
gdy mówimy o operacjach finansowych, zdecydowanie bliżej jest z Wall
Street w Nowym Jorku do londyńskiego City niż z City do Peckham
(Peckham jest jedną z biedniejszych dzielnic Londynu). Zarówno
dostępność, jak i język, jakim porozumiewają się ze sobą centra
finansowe, powodują, że związki pomiędzy miastami (przestrzeniami)
oddalonymi od siebie geograficznie często są silniejsze niż związki
z miastami i wsiami położonymi w pobliżu. Widzimy więc miasto jako
lokalność, ale zdefiniowaną przez bliskość w sensie dostępności
i interfejsu, co niekoniecznie musi być związane z lokalizacją
przestrzenną.

W latach 90. wśród geografów toczyła
się debata na temat „końca geografii”[8], którą dobrze ilustrowało zachłyśnięcie się
technologią oraz dominacja finansów nad produkcją przemysłową
i ideą nie-przestrzennej dostępności. Sporu tego nie można jednak
rozstrzygnąć, posługując się XIX-wiecznymi kategoriami – dlatego
warto komentować go z poziomu metageograficznego i używać pojęć
takich, jak dostępność oraz interfejs zapewniający komunikację
pomiędzy fragmentami. Warto na chwilę zatrzymać się przy tym
archaicznym sporze, dotyczy on bowiem pojęć, które, choć mogą
wydawać się reakcyjne, znajdują się dziś w centrum politycznej
debaty. Wystarczy wspomnieć choćby promowaną przez konserwatywny rząd
Wielkiej Brytanii ideę „Big Society” (Wielkie Społeczeństwo),
która dotyka między innymi kwestii lokalności i lokalnej
wspólnoty. Interpretowanie lokalności tak, jak czynią to torysi,
odwołuje się do całej (post)fenomenologicznej spuścizny Heideggera
z jego obsesją zamieszkiwania, która przy odrobinie złej woli może
być wymierzona przeciwko nomadom – Żydom, Romom, a także imigrantom
wszelkiej rasy czy religii. Przywoływanie Heideggera może oczywiście
prowadzić do myślowej zbitki „lokalność – nazizm”. Nie ukrywam,
że jest to pociągający chwyt erystyczny – częściowo zresztą
uprawniony. Jednak zamiast łatwo potępiać, warto przyjrzeć się owej
lokalności bliżej.

Segregacji przestrzeni miejskiej i jej silnej
fragmentaryzacji od dawna poświęcano wiele uwagi. Badania nad miastem
pokazywały mieszkańców jako silnie związanych z dzielnicami,
które zamieszkiwali. To bardzo ważne, by uzmysłowić sobie, że
była to lokalność w znacznym stopniu wymuszona. Ludzie mieszkali
i pracowali obok siebie, ponieważ należeli do określonej klasy
społecznej, grupy etnicznej czy religijnej. Było to niemal dokładne
przeniesienie w warunki miejskie ukształtowanej na wsi struktury
społecznej. Dziś tak rozumiana lokalność jest co najmniej wątpliwa
– po pierwsze dlatego, że nie musimy już od sąsiadów pożyczać
cukru, nie musimy im zostawiać kluczy ani prosić o podlewanie kwiatków
podczas wakacji (możemy poprosić o to przyjaciela z drugiego końca
miasta). Po drugie dlatego, że nie tylko nie pracujemy w okolicy,
ale nawet dzieci do szkoły dowozimy tam, gdzie nas na to stać. Nie
możemy jednak zapominać, że by gdzieś dojechać, musi istnieć
połączenie: linia metra, autobus lub droga. Lokalność nie zniknęła
– gdzieś buduje się drogi, a gdzie indziej – nie, są miejsca,
w których dostęp do internetu jest darmowy, i takie, w których
napotkamy utrudnienia. Nawet jeśli więcej łączy nas z przyjaciółmi
z Facebooka niż z sąsiedniej klatki, to właśnie owa łączność
jest kluczowa. Nie można jej rozpatrywać w ramach banalnej dychotomii:
lokalne – wirtualne.

Wspólnota lokalna jest swego rodzaju regresem:
łatwo może zacząć określać się nie w odniesieniu do tego,
co łączy tych konkretnych ludzi, lecz przeciwko innym. Wspólnota
lokalna była oparta na strachu przed tym, co „na zewnątrz”. Tam,
gdzie istnieje silny kapitał społeczny, bardzo często mieszkańcy są
słabo zintegrowani z pozalokalnymi sieciami społecznymi (to podstawowa
różnica pomiędzy dzielnicami upośledzonymi a silnymi dzielnicami
zamieszkiwanymi przez klasę średnią). Wspólnota lokalna, dzielnica,
do której tęsknią i prawicowi komunitarianie, i lewicowi utopiści,
idea, którą promował przez ostatnie lata (jako sustainable
communities) laburzystowski rząd Wielkiej Brytanii, a dziś
z jeszcze większym zaangażowaniem prawicowy rząd tego kraju (jako
wspomnianą wcześniej ideę „Big Society”), już od dawna nie
istnieje. Zniknęła nie dlatego, że demon cywilizacji ją pożarł, lecz
dlatego, że mieszkańcy miast się z niej wyzwolili – przynajmniej
do pewnego stopnia i w niektórych częściach świata.

Nie znaczy to jednak, że wszelkie więzy pomiędzy
ludźmi mieszkającymi blisko siebie zniknęły, ani tym bardziej, że
jest w nich coś złego. Stowarzyszenie My-Poznaniacy[9] jest wśród wielu powstających organizacji skupiających
obywateli, którzy chcą wpływać na przyszłość swojego miasta, tym,
które odniosło bodaj największy sukces, zarówno polityczny (niemal 10
procent w wyborach lokalnych w 2010 roku), jak i medialny. A powstało
ono właśnie jako sieć łącząca lokalne grupy osób zatroskanych
o swoje najbliższe otoczenie. Sieć, która potrafiła przezwyciężyć
ograniczone myślenie tylko o własnej dzielnicy i skoordynować
sposób działania między interesem swojej dzielnicy a interesem innych
dzielnic (całości miasta?). I to właśnie dwoistość stowarzyszenia
My-Poznaniacy daje nam wskazówkę, czym jest (może być?) współczesne
miasto.

Punktem wyjścia może się stać lokalny, wręcz
egoistyczny interes obrony pewnego terytorium – możemy jednak
rozszerzyć to myślenie w kierunku obrony intymności, jaka buduje
się, gdy przebywamy gdzieś długo i poznajemy miejsce, przedmioty,
ludzi. W tej bliskiej relacji może oczywiście istnieć pewien
element zawłaszczenia – „to jest moje miejsce”, ale wolałbym
zwrócić uwagę właśnie na tę intymną czułość, jaką budujemy
pomiędzy, nie na egoistyczny akt posiadania. Owa
intymna czułość warta jest obrony. Dotyczy ona relacji pomiędzy nami
a innymi ludźmi lub miejscem/przedmiotem i ze swej natury wyrzuca
nas ona poza nas samych. Wszelka etyka zaczyna
się wówczas, gdy to, co poza nami, staje się ważniejsze od nas
samych. Etyka wymaga więc transcendencji, a w kontekście miejskim
– przekroczenia, ale nie odrzucenia, lokalności.

Lokalność jako