Echolalie. O zapominaniu języka
- Wydawca:
- Słowo/obraz terytoria
- Kategoria:
- Humanistyka
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-7453-140-5
- Rok wydania:
- 2012
- Słowa kluczowe:
- artystycznej
- czasu
- dziecięcego
- echolalie
- islamu
- języka
- języki
- leżeć
- pamięcią
- poezja
- temat
- współczesną
- zapominaniu
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Echolalie. O zapominaniu języka”
Język można nabyć, ale można również stracić. Ludzie zapominają słowa, wyrażenia, nawet całe języki, z biegiem czasu wspólnoty językowe porzucają mowę, którą kiedyś się posługiwały, języki zaś zanikają i ustępują miejsca nowym. Echolalie opowiadają o wielu formach językowego zapominania. Poruszając się pomiędzy starożytną, średniowieczną i współczesną kulturą, odkrywają związki pomiędzy mową, pismem, pamięcią i zapomnieniem. Niezależnie, czy tematem rozważań jest średniowieczna literatura czy współczesna beletrystyka, klasyczna poezja arabska czy narodziny języka francuskiego, strukturalistyczna lingwistyka czy uwagi Freuda na temat afazji, Daniel Heller-Roazen rozważa z precyzją i wnikliwością formy, efekty i konsekwencje trwania i zanikania języka. Jego zdaniem w mowie konstrukcja i destrukcja zawsze idą w parze. Śmierć jednego języka może być narodzinami drugiego, a doświadczenie odchodzenia mowy może leżeć u podstaw literackiej, filozoficznej i artystycznej kreacji.
Od dziecięcego gaworzenia do dziedzictwa wieży Babel, od świętych języków judaizmu i islamu do koncepcji martwego języka i politycznego znaczenia współczesnych języków zagrożonych i na wygnaniu – Echolalie w oryginalny, elegancki i erudycyjny sposób zapraszają nas do refleksji nad naturą zwierzęcia, które mówi i zapomina.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Daniel Heller-Roazen
„Doszły mnie słuchy, że niektórzy nasi morscy Yahoosi oceniają mój język morski jako błędny, niewłaściwy w wielu miejscach i nie będący obecnie w użyciu. Nie mogę temu zaradzić. W młodości, podczas mych pierwszych podróży, pobierałem naukę u najstarszych żeglarzy i nauczyłem się mówić ich językiem. Lecz od owego czasu odkryłem, że morscy Yahoosi skłonni są, na wzór lądowych, ulegać nowinkom mowy, która u tych ostatnich odmienia się co roku; a jeśli dobrze pamiętam, za każdym razem, gdy powracałem do kraju, ich dawny dialekt bywał tak odmieniony, że z trudem udawało mi się pojąć ów nowy. Widzę także, że ilekroć jakiś ciekawski Yahoo przybywa z Londynu, aby mnie odwiedzić, żaden z nas nie jest w stanie przekazać swych spostrzeżeń w sposób zrozumiały dla drugiego”.
Jonathan Swift, Podróże Guliwera,
przeł. Maciej Słomczyński, s. 8–9.
Rozdział pierwszyRozkwit gaworzenia
Jak wiadomo, na początku dzieci nie mówią. Wydają odgłosy, które jakby antycypują dźwięki ludzkiego języka, ale jednocześnie są całkowicie od nich różne. W miarę jak niemowlę zbliża się do momentu, w którym zaczyna tworzyć swoje pierwsze rozpoznawalne słowa, ma do swej dyspozycji możliwości artykulacji, o których nawet najbardziej utalentowany poliglota może tylko marzyć. Niewątpliwie z tego właśnie powodu Roman Jakobson zainteresował się tą niemowlęcą paplaniną, poza studiami na temat rosyjskiego futuryzmu, badaniami porównawczymi nad metryką języków słowiańskich czy fonologią strukturalną – nauką o kształtach dźwięków w języku. W pracy Kindersprache, Aphasie und allgemeine Lautgesetze (Język dzieci, afazja i uniwersalia fonologiczne), którą napisał po niemiecku w latach 1939––1941, przebywając na uchodźstwie w Szwecji i Norwegii, Jakobson zauważył, że „gaworzące dziecko może zgromadzić artykulacje, których nigdy nie znajdziemy w jednym języku, ani nawet w grupie języków: spółgłoski o najróżniejszych miejscach artykulacji, spółgłoski palatalne i zaokrąglone, sybilanty, afrykaty, mlaski, samogłoski złożone, dyftongi i tak dalej”1. Nawiązując do językoznawczych badań psychologów dziecięcych, Jakobson dochodzi do wniosku, że w momencie, który nazywa „rozkwitem gaworzenia” (die Blüte des Lallens), możliwości foniczne gaworzącego dziecka są nieograniczone. Twierdzi, że jeśli chodzi o artykulację, niemowlęta zdolne są do wszystkiego. Bez najmniejszego wysiłku mogą wytworzyć każdy z dźwięków występujących w ludzkich językach.
Można by się spodziewać, że dzięki takim zdolnościom dziecko przyswoi sobie dowolny język szybko i z łatwością. Dzieje się jednak inaczej. Między gaworzeniem niemowlęcia a pierwszymi słowami dziecka nie ma wyraźnego przejścia, można za to dostrzec umyślne zerwanie, coś na kształt punktu zwrotnego, kiedy to dotychczasowe nieograniczone możliwości fonetyczne niemowlęcia wydają się załamywać. „Jak z zaskoczeniem stwierdzają wszyscy badacze – pisze Jakobson – dziecko traci niemal całą zdolność tworzenia dźwięków podczas przechodzenia od fazy przedjęzykowej do pojawienia się pierwszych słów, to jest do pierwszej prawdziwej fazy językowej”2. Częściowy zanik zdolności fonicznych nie jest, rzecz jasna, zaskakujący w tym momencie; dziecko zaczyna mówić w jednym języku, tak więc w sposób oczywisty nie potrzebuje już wszystkich spółgłosek i samogłosek, które kiedyś potrafiło wymawiać, naturalnie zatem, przestając używać dźwięków spoza języka, którego się uczy, prędko zapomina, jak ich używać. Kiedy jednak dziecko zaczyna uczyć się języka, nie traci jedynie zdolności wymawiania dźwięków, które wykraczają poza ten konkretny system fonetyczny. „Uderzające” (auffallend) – jak zauważa Jakobson – jest to, że wiele dźwięków wspólnych dla gaworzenia i mowy dorosłych również znika z zasobów językowych dziecka; dopiero w tym momencie można mówić o prawdziwym rozpoczęciu nabywania języka. W ciągu kilku lat dziecko stopniowo będzie opanowywać dźwiękowy kształt tego, co stanie się jego językiem ojczystym, zgodnie z porządkiem, który Jakobson jako pierwszy przedstawił w systematycznej, strukturalnej formie: na przykład, zaczynając od spółgłosek zębowych (takich jak t czyd), niemowlę przejdzie do spółgłosek twardo- i miękkopodniebiennych (takich jak k czyg); wymawianie spółgłosek zwartych i wargowych (takich jak b, p czym) umożliwi mu tworzenie spółgłosek szczelinowych (takich jak v, s czyſ); i tak dalej, aż do zakończenia procesu nabywania języka, kiedy to dziecko staje się „rodzimym użytkownikiem języka” (native speaker), które to sformułowanie znane jest wszystkim, a jednak jest rażąco nieprecyzyjne.
Co się dzieje w tym czasie z bogactwem dźwięków, które niemowlę kiedyś z łatwością wymawiało? Czym staje się umiejętność tworzenia dźwięków wszystkich języków, którą miało, zanim nauczyło się dźwięków pojedynczego języka? To tak, jakby nabywanie języka było możliwe jedynie poprzez akt zapomnienia, rodzaj dziecięcej amnezji językowej (czy raczej fonicznej, przedmiotem zapomnienia bowiem nie jest język, ale nieskończona zdolność niezróżnicowanej artykulacji). Czy to możliwe, że dziecko jest tak zniewolone rzeczywistością jednego języka, iż porzuca nieograniczone, ale w ostatecznym rozrachunku jałowe królestwo, które zawiera w sobie możliwość wszystkich pozostałych języków? Czy może powinniśmy szukać wyjaśnienia w nowo nabytym języku: to język ojczysty, przejmując władzę nad swoim nowym użytkownikiem, nie toleruje u niego choćby śladu innego? Wszystko komplikuje fakt, że w momencie kiedy dziecko milknie, nie potrafi wypowiedzieć nawet „Ja” (ang. I), co budzi wątpliwości, czy można mu przypisać świadomość właściwą istocie mówiącej. Tak czy inaczej, trudno sobie wyobrazić, że dźwięki, które dziecko było w stanie tworzyć z taką łatwością, na zawsze opuściły jego głos, nie pozostawiając za sobą nic poza smugą dymu (a przecież nawet dym jest czymś). Co najmniej dwie rzeczy pojawiają się w głosie opuszczonym po wycofaniu się dźwięków, których dziecko nie potrafi już wymówić, ponieważ z zaniku gaworzenia wyłania się język oraz istota mówiąca. Być może nie da się tego uniknąć. Być może niemowlę musi zapomnieć nieskończoną serię dźwięków, które tworzyło w okresie „rozkwitu gaworzenia”, żeby móc opanować skończony system samogłosek i spółgłosek właściwy jednemu językowi. Być może utrata niczym nieograniczonego arsenału fonetycznego jest ceną, którą dziecko musi zapłacić za uzyskanie pełnoprawnego obywatelstwa we wspólnocie danego języka.
Czy języki dorosłych zachowują cokolwiek z nieskończenie bogatego gaworzenia, z którego wyrosły? Gdyby tak było, byłoby to jedynie echo, ponieważ tam, gdzie są języki, dziecięca paplanina dawno się ulotniła, przynajmniej w tej formie, jaką miała w ustach dziecka nieznającego jeszcze mowy. Byłoby to tylko echo innej mowy i jeszcze czegoś innego niż mowa – echolalii, zachowującej pamięć o niezróżnicowanym, niepamiętnym gaworzeniu, którego utrata pozwoliła zaistnieć wszystkim językom.
Rozdział drugiWykrzyknienia
Wydaje się, że naśladowanie dźwięków zwierząt czy maszyn należy do dziwnego i skomplikowanego wymiaru dziecięcej mowy, której dokładny status jest wysoce niejasny. Czy dźwięki, których dziecko używa w onomatopejach, to ostatnie pozostałości zapomnianego w innych sytuacjach gaworzenia, czy też mamy do czynienia z pierwszymi znakami nadchodzącego języka? Tak czy inaczej, wykrzyknienia wskazują na to, że język dziecka rozwija się niejednolicie i nielinearnie; sugerują, że jakkolwiek konsekwentnie rozwijałaby się pewna mowa, zawsze nosi w sobie elementy – ślady lub zapowiedzi – innej.
W tym sensie dzieci nie różnią się zasadniczo od dorosłych, którymi się staną. W tych samych latach, w których Jakobson pisał swoją przełomową pracę o nabywaniu i utracie języka, jego dobry przyjaciel – Nikołaj Siergiejewicz Trubieckoj, z którym wiele lat wcześniej zakładał Praskie Koło Lingwistyczne – wykazał, że onomatopeje należą do pewnej specyficznej kategorii wypowiedzi, która jest wspólna dla dzieci i dorosłych. Pod koniec czwartego rozdziału jego niedokończonego, monumentalnego dzieła Podstawy fonologii, po zdefiniowaniu każdego języka jako skończonego „fonologicznego systemu fonetycznych cech dystynktywnych”, który określa właściwe mu samogłoski, spółgłoski i prozodię, Trubieckoj dodał ostatnią sekcję, będącą czymś w rodzaju dodatku. Są to krótkie, ale daleko idące rozważania na temat tego, co nazywa on „elementami dystynktywnymi anomalijnymi” poszczególnych języków. „Oprócz normalnego systemu fonologicznego – pisze – wiele języków wykazuje jeszcze szereg specjalnych elementów fonologicznych, występujących z zupełnie odrębnymi funkcjami”2. Do tej kategorii należą wszystkie „obce dźwięki” wymawiane przez użytkowników jednego języka, kiedy próbują oni naśladować inny: fonemy obecne w słowach zapożyczonych z innych języków, które w procesie przechodzenia z jednego języka do drugiego z konieczności zmieniają kształt i często przybierają nową formę, której ostatecznie nie da się zredukować ani do języka pochodzenia, ani do języka, w którym zaczynają funkcjonować. Trubieckoj, który podczas pisania książki przebywał w Wiedniu, przytaczał rodzimych użytkowników języka niemieckiego, którzy używali francuskich lub słowiańskich słów zawierających dźwięczną formę głoski ſ3 albo samogłoski nosowe, czyli dźwięki normalnie nieistniejące w systemie fonologicznym języka niemieckiego. Chcąc zaznaczyć obce pochodzenie wyrazu Telephon, w odróżnieniu od niemieckiego Fernsprecher, wiedeńczycy wymawiali na przykład ostatnią sylabę, używając półotwartej, tylnej samogłoski nosowej: mówili „telefõ”, przywołując francuski dźwięk, który faktycznie jest obcy językowi niemieckiemu (nosowe õ), ale który nie pojawia się we francuskiej wymowie słowa téléphone. Do kategorii „elementów dystynktywnych anomalijnych” Trubieckoj zaliczał też wszystkie dźwięki, które można odnaleźć w „wykrzyknieniach, onomatopejach oraz głosach używanych w stosunku do zwierząt domowych w roli rozkazu lub wabienia”, wypowiadanych zarówno przez dzieci, jak i dorosłych4.
Te wykrzyknienia, zdaniem Trubieckoja, „nie zawierają funkcji przedstawieniowej (Darstellungsfunktion) we właściwym znaczeniu”. W rozumieniu współczesnej filozofii języka można powiedzieć, że są to „akty mowy”, które nie będąc całkowicie bezsensowne, niczego nie orzekają ani niczemu nie przeczą. W przeciwieństwie do klasycznych zdań, nie „orzekają czegoś o czymś”. Ich jedyną funkcją jest sama siła ich wypowiadania. Oczywiście sama w sobie nie jest to nowa teza. Rozróżnienie między wykrzyknieniem a zdaniem twierdzącym było obecne w teorii języka co najmniej od czasów Arystotelesa, który z tego właśnie powodu wykluczył wszystkie eksklamacje, takie jak modlitwy czy krzyki, z domeny logiki już na początku swojego zasadniczego dzieła na temat zdań, w tradycji filozoficznej znanego jako De interpretatione (Hermeneutyka)5. Prawdziwy wartościowy wkład Trubieckoja w fonologię – dziedzinę językoznawstwa, którą sam w znacznej części zdefiniował – polega na odkryciu, że logiczno-formalnej specyfice wykrzyknień odpowiada charakterystyczna struktura fonetyczna. Trubieckoj wykazał, że dźwięki, których człowiek używa w wykrzyknieniach, naśladowaniu odgłosów świata zewnętrznego czy poleceniach wydawanych zwierzętom, trudno znaleźć w regularnych zdaniach rodzimego języka. Zazwyczaj wykraczają one daleko poza granice określające dźwiękowy kształt danego języka. Wybitny językoznawca nie miał oczywiście problemów ze znalezieniem przykładów: tylko w odniesieniu do języków europejskich przytaczał „wykrzyknik oddawany przez hm, dźwięki mlaskowe przy popędzaniu konia, wargowe r przy zatrzymywaniu konia albo wykrzyknik na oznaczenie wzdrygnięcia się (brrr!)”6. Bez trudu moglibyśmy rozszerzyć tę listę, nawet ograniczając się do bogactwa ekspresywnych dźwięków, które regularnie pojawiają się w wypowiedziach użytkowników jednego języka. Rozważmy na przykład częste w języku angielskim wyrażenie obrzydzenia, ukh, zawierające spółgłoskę szczelinową kh (bliską dźwiękowi zapisywanemu w języku kastylijskim literą j, w arabskim zaś – literą 7), która pojawia się w niektórych językach w opozycji dystynktywnej do miękkopodniebiennego k czy bardziej gardłowego h. W systemie języka angielskiego jednak spółgłoska ta nie występuje. Możemy też wziąć „apikalno-dziąsłowe”, czy też „rolowane” r, którego anglojęzyczne dzieci używały kiedyś, by naśladować dźwięk dzwoniącego telefonu; albo podniebienne, „drżące” r, często używane do naśladowania mruczenia kota, które tak bardzo przypomina płynne spółgłoski obecne we współczesnym francuskim i niemieckim. Weźmy w końcu dźwięk, który pojawia się w środku współczesnego angielskiego wyrażenia strachu, uh-oh, bardzo przypominający zwarcie krtaniowe, które odgrywa istotną rolę w takich językach, jak arabski czy duński, ale któremu nie przypisuje się funkcji dystynktywnej w fonologii standardowego języka angielskiego. W każdym z tym wypadków wykrzyknienia otwierają dany system dźwięków na fonemy, które zasadniczo doń nie należą. Tym samym prowadzą język do miejsca, w którym – jak pisał Trubieckoj – „zwykły system fonologiczny nie jest obowiązujący”8. Przekraczając granice, które go normalnie definiują, pojedynczy język wchodzi na nieokreślony teren dźwiękowy, który nie należy do żadnego konkretnego języka – i który często wydaje się nie należeć do żadnego z ludzkich języków w ogóle.
Niełatwo określić dokładną rolę tych dźwięków w systemie pojedynczego języka. Trubieckoj postanawia ograniczyć swoje rozważania na temat „elementów dystynktywnych anomalijnych” do ostatniej sekcji rozdziału o systemach fonologicznych, co może wskazywać na pewną niechęć do bezpośredniej konfrontacji z problemem. Jaka jest zatem relacja wykrzyknień dzieci i dorosłych do języków, w których są wypowiadane? Z jednej strony wydaje się, że wykrzyknienia stanowią pewien wymiar wspólny dla wszystkich języków, trudno bowiem sobie wyobrazić rodzaj mowy, w której takie dźwięki by się nie pojawiały. Z drugiej strony jednak wykrzyknienia z konieczności stanowią przekroczenie fonologii pojedynczego języka, ponieważ składają się z pewnych specyficznych dźwięków, które z definicji nie pojawiają się w innej formie w języku. Krótko mówiąc, „elementy dystynktywne anomalijne” są jednocześnie zawarte w języku i z niego wykluczone, a dokładnie: zawarte w języku o tyle, o ile są z niego wykluczone. Będąc fonetycznymi odpowiednikami paradoksalnych zdań, które logika wykluczyła ze swojej dyscypliny już w momencie swego powstania, odgłosy wykrzyknień są „elementami” języka, które należą, a zarazem nie należą do zbioru jego dźwięków. Są niechcianymi, a jednocześnie niezbywalnymi elementami każdego systemu fonologicznego. Żaden język nie może się bez nich obejść, ale żaden też nie może ich nazwać własnymi.
Fakt, że te elementy fonetyczne są mniej „anomalijne”, niż może się to wydawać, sugeruje sam Dante, myśliciel i twórca języka, który w swoim niedokończonym traktacie O języku pospolitym (De vulgari eloquentia) pisał, że począwszy od Upadku, ludzka mowa zawsze rozpoczynała się od okrzyku rozpaczy „ach” (Heu)9. (Warto zauważyć, że przynajmniej zapis tego wykrzyknienia zawiera literę przedstawiającą dźwięk, który musiał być obcy średniowiecznej łacinie, jaką posługiwał się Dante – czyste, przydechowe h). Warto potraktować sugestię poety poważnie. Co by to oznaczało dla pierwotnej formy ludzkiej mowy, gdyby nie była ona twierdzeniem, pytaniem ani nazywaniem, ale wykrzyknieniem? Uwagę Dantego można źle zinterpretować, jeśli potraktuje się ją zbyt dosłownie, opisuje ona bowiem nie tyle warunki empiryczne mowy, co jej warunki strukturalne, pozwalające na zdefiniowanie języka jako takiego. Dante sugeruje, że są to warunki powstawania wykrzyknień: język staje się możliwy dopiero wtedy, gdy możliwy staje się okrzyk – język, w którym nie można krzyczeć, nie byłby ludzkim językiem. Być może powodem jest intensywność języka, która nigdzie nie jest tak nasilona, jak w wykrzyknieniach, onomatopejach i imitacjach dźwięków świata zewnętrznego. Nigdzie język nie jest bardziej sobą niż w momencie opuszczania terenu swoich dźwięków i znaczeń, kiedy przyjmuje dźwiękowy kształt tego, co nie ma – lub nie może mieć – własnego języka: odgłosów zwierząt bądź naturalnych lub mechanicznych hałasów. W tym miejscu właśnie pojedynczy język, gestykulując wokół siebie w nieistniejącej mowie, otwiera się na nie-język, który go poprzedza i który po nim następuje. To właśnie tutaj, w wypowiadaniu dziwnych dźwięków, które wydawały się użytkownikom języka niemożliwe do wymówienia, język ukazuje się jako „eksklamacja” w dosłownym sensie „wy-krzyczenia” (ex-clamare, Aus-ruf), jednocześnie poza sobą i przed sobą, w dźwiękach nieludzkiej mowy, której nie może sobie ani w pełni przypomnieć, ani o niej całkowicie zapomnieć.
Rozdział trzeciAlef
Język hebrajski zawiera literę, której nikt nie potrafi wymówić. Nie dlatego, że przedstawia ona jakiś szczególnie wymagający dźwięk, taki jak cieszące się złą sławą emfatyczne zębowe ض w klasycznym arabskim, którego wielu rodzimych użytkowników języka nigdy nie opanowuje w pełni, czy złożony płynny sybilant w języku czeskim (ř), który sprawia tyle kłopotów obcokrajowcom, że nawet Roman Jakobson w jednym z nielicznych osobistych zwierzeń przyznał, że nie zawsze był w stanie wymówić go w swoich snach1. Hebrajska litera alef (א) nie może zostać wymówiona nie dlatego, że jej dźwięk jest zbyt skomplikowany, ale dlatego, że jest zbyt prosty. Nikt nie może wymówić tej litery, ponieważ w przeciwieństwie do wszystkich pozostałych, nie przedstawia ona żadnego dźwięku. Oczywiście uważa się, że nie zawsze tak było. Mówi się, że alef początkowo wskazywał na ruch zwarcia krtaniowego. Będąc raczej odpowiednikiem arabskiego hamza (ء) niż alif (ا), hebrajska litera miała przedstawiać sam akt artykulacji, a jej dźwięk miał przypominać „nagły spazm w piersi, który wymaga pewnego wysiłku”, jak opisywał dźwięk hamza Sībawayh, wielki gramatyk klasycznego języka arabskiego2. Spinoza w swoim Compendium grammatices linguae hebraeae z wielką precyzją opisał właściwości fonetyczne litery alef, twierdząc, że „nie mogą być one wyjaśnione przez żaden inny spośród języków europejskich”3. Mówiąc dokładnie, alef nie przedstawia w pełni wyartykułowanego dźwięku, lecz jedynie, jak to ujął Spinoza, znak „początku dźwięku w gardle, który słychać, kiedy się otwiera”4. Taki opis tej litery jednak w pewnym stopniu ukrywa jego prawdziwą naturę, która jest nawet skromniejsza, niż chcieliby tego gramatycy. Hebrajski alef nie miał wartości „artykulacyjnej”, na którą długo wskazywała hamza w klasycznym arabskim, a wiara w jej dawniejsze istnienie nie może być niczym więcej ani niczym mniej niż filologiczną i lingwistyczną pracą rekonstrukcji. Tak jakby dźwięk alef został już wcześniej zapomniany przez ludzi, którzy go kiedyś wymawiali. Spośród wielu współczesnych rodzajów wymowy w języku hebrajskim nie ma ani jednego, który przypisywałby tej literze jakikolwiek dźwięk; we wszystkich alef traktuje się jako milczące wsparcie dla towarzyszących mu samogłosek, pozbawione nawet „niedźwięku”, który wskazywałby na przerwę w artykulacji, co podobno miał kiedyś wyrażać5.
Pomimo tego fonetycznego ubóstwa alef jest literą prestiżową w tradycji żydowskiej i z pewnością nie przypadkiem hebrajscy gramatycy uważają ją za pierwszą literę alfabetu. Jedno z pierwszych wielkich dzieł Kabały, Sefer ha-Bahir (Księga Światłości), mówi, że znak ten jest starszy niż wszystkie inne i bardziej pierwotny niż ich zestawienie w Piśmie: „Alef był przed wszystkim, nawet przed Torą”6. Tak jakby milczenie alef było nie tylko znakiem, ale też przyczyną jego wyróżnienia. Wstęp do Sefer ha-Zohar wyjaśnia, że przywileje tej litery są sprawiedliwą nagrodą za jej niezwykłą skromność:
„Na dwa tysiące lat przed stworzeniem świata Święty, niech będzie Błogosławiony, przypatrywał się literom Tory i wielkie znajdował w nich upodobanie. A gdy stanęło przed Jego obliczem życzenie stworzenia świata, zgromadziły się przed tronem Jego chwały wszystkie litery – od ostatniej do pierwszej”7.
Każda z liter chciała naturalnie być narzędziem stworzenia i każda – od taw (ת) dogimel (ג) – przedstawia dobre, ale ostatecznie niewystarczające argumenty na rzecz swojej kandydatury. Taw podkreśla, że stanowi „pieczęć prawdy” (emet), szin(ש), że jest początkiem boskiego imienia „Wszechmogący” (szaddaj), cade(צ), że rozpoczyna słowo „sprawiedliwy” (cadik), i tak wszystkie litery alfabetu, począwszy od ostatniej, występują, by przedstawić swoje cnoty. W końcu dochodzimy do bet (ב), która przypomina Bogu, że „przeze mnie błogosławią (barach) Ci w niebiosach i na ziemi”, zdobywając sobie tym samym wyróżnioną pozycję w dwóch pierwszych słowach Tory: „Na początku [Bóg] stworzył…” (bereszit bara). „Odrzekł jej na to Święty, oby był Błogosławiony: – Zaprawdę, od ciebie rozpocznę to dzieło: ty będziesz początkiem stworzenia – nowego trwałego świata”8.
W trakcie tych negocjacji alef się schowała (litery w języku hebrajskim są rodzaju żeńskiego):
„I tylko litera Alef nie podeszła przed oblicze Pana, przeto zwrócił się do niej:
– Alefie, Alefie! Dlaczego nie przyszedłeś do mnie jak inne litery?
Odrzekł Alef:
– Wszystkie one odeszły z niczym sprzed Twego oblicza; cóż ci zatem po mnie? Poza tym obdarzyłeś już przecież Bet wielkim darem, a nie przystoi królowi odbierać daru słudze, który go był otrzymał, i dawać drugiemu.
– Alefie, Alefie! Chociaż stwarzać będę świat od litery Bet, ciebie właśnie ustanowię naczelnikiem wszystkich liter. Tylko z tobą będę stanowił Jedno, Ja, Bóg. Od ciebie też zaczynać się będą rachunki i wszystkie wielkie dzieła”9.
Mimo że została wykluczona z pierwszego słowa stworzenia, litera alef staje się podstawową zasadą wszystkich konstrukcji. Zostaje umieszczona na początku alfabetu, otrzymuje wartość numeryczną „jeden”, a jej początkowe milczenie staje się przyczyną jej późniejszego wyniesienia ponad wszystkie inne litery.
Pierwsza część midraszu Bereszit Raba, jednego z najsłynniejszych starożytnych komentarzy hebrajskiej Biblii, dość obszernie opisuje początkową nieobecność alef, przywołując wiele interpretacji tego pozornego braku w pierwszych słowach Tory. Rabbi Joma rozpoczyna dyskusję, pytając w imieniu rabina Levi: „Dlaczego świat został stworzony przy pomocy litery bet?”10. Inny midrasz, Agada, jest jeszcze bardziej zasadniczy. „Tekst [Księgi Rodzaju] mógł równie dobrze brzmieć «Bóg na początku stworzył», co sprawiłoby, że pierwszą literą byłaby alef” (alef jest pierwszą literą imienia Boga używanego w wersetach otwierających Księgę Rodzaju – Elohim)11. Przytacza się wiele zasług bet, ale nie mija wiele czasu, a mędrcy otwarcie pytają o nieobecność alef:
„Dlaczego niealef? Ponieważ jest znakiem przekleństwa [arira, słowo to zaczyna się od alef]. Inna interpretacja: żeby nie dawać powodów heretykom, którzy powiedzą, «Jak może istnieć świat, jeśli został stworzony pod znakiem przekleństwa?»… Z pewnością Święty i Błogosławiony powiedział «Stworzę zatem [świat] pod znakiem błogosławieństwa (barach), aby przez to mógł istnieć»”12.
Zanim jednak pierwsze słowa stworzenia wprawiły w zadumę palestyńskich rabinów, stały się przyczyną zakłopotania samej litery:
„Powiada rabin Eliezer w imieniu rabina Aha: Przez dwadzieścia sześć pokoleń [dwadzieścia sześć pokoleń między Adamem a objawieniem na górze Synaj] Alef rozpaczała przed Tronem chwały Świętego i Błogosławionego. «Panie świata – mówiła – nie stworzyłeś świata z moją pomocą, mimo że jestem pierwszą z liter!» Święty i Błogosławiony odpowiadał: «Świat i to, co go wypełnia, został stworzony jedynie przez wzgląd na Torę, ponieważ zostało napisane: ‘Pan stworzył ziemię z mądrości [to jest z Tory]’ [Księga Przysłów 3, 1913]. Jutro zaś, kiedy podaruję [ludziom] Torę na górze Synaj, nie rozpocznę od żadnej innej litery, ale od ciebie: «Ja [anochi zaczyna się od litery alef] jestem Pan, twój Bóg» [Księga Wyjścia 20, 2]”14.
Przywołując słowa otwierające Dekalog, przypowieść ta (która pojawia się również w znacznie późniejszym midraszu15) przesuwa dyskusję z jednego początku na inny i zastępuje nieobecność litery w pierwszym wersecie jej żywotną obecnością w scenie przekazywania pełnego tekstu Tory. Mając w pamięci, że objawienie na górze Synaj jest wydarzeniem w każdym sensie fundamentalnym dla tradycji żydowskiej, nietrudno docenić honor, jaki przypadł w udziale alef. Prestiż tej litery w historii Izraela nie mógłby być wyższy.
Kiedy przedmiotem badań stała się otwarcie sama natura objawienia, komentatorzy zmuszeni byli zmierzyć się z oryginalną formą boskich słów, które rozpoczynały się od alef. Z traktatu talmudycznego Makkot, który przedstawia fundamentalną dyskusję na ten temat, dowiadujemy się, że jedyne słowa, które doszły bezpośrednio do uszu dzieci Izraela zgromadzonych u stóp góry, to dwa zdania, które w Księdze Wyjścia następują bezpośrednio po alef w słowie „ja” (anochi): przykazania „Ja jestem (Pan, twój Bóg)” i „Nie będziesz miał (bogów) cudzych (przede mną)”16. Majmonides w swoich obszernych rozważaniach na temat „mowy na górze Synaj” w drugiej księdze Przewodnika błądzących nawiązuje do tego źródła talmudycznego, ale znacznie się od niego oddala. Uważa on, że twierdzenie rabinów, jakoby Izraelici usłyszeli „Ja jestem (Pan, twój Bóg)” i „Nie będziesz miał (bogów) cudzych (przede mną)” bezpośrednio z ust Wszechmogącego, to czysta spekulacja, która sugeruje, że „zasady boskiego istnienia i jedności mogą być pojęte przez [skromny] ludzki rozum”17. Majmonides mógł następnie podać własną, skromniejszą odpowiedź na pytanie o to, co właściwie usłyszeli sami Izraelici: „Jest dla mnie rzeczą oczywistą, że nie wszystko, co dotarło do Mojżesza, dotarło do wszystkich Izraelitów”18. Zaznaczając, że Bóg zwraca się w tym ustępie wyłącznie do drugiej osoby liczby pojedynczej, a tekst Pisma mówi jedynie o tym, że Izraelici usłyszeli „głos” (kol), filozof dochodzi do wniosku, że ludzie „usłyszeli wszechmogący głos, a nie pojedyncze słowa” (al-ṣawṭal-‘aẓīm la tafsīr al-kalām, dosłownie „wszechmogący głos, a nie zróżnicowaną mowę”)19. „W całej tej scenie – argumentuje Majmonides z pewną surowością – Izraelici usłyszeli tylko jeden dźwięk i usłyszeli go tylko raz”20. W ten sposób filozof nie tylko dokonał ponownego odczytania rabinicznego komentarza do biblijnego ustępu, ale też antycypował jego najbardziej radykalne mistyczne interpretacje. „Jeden dźwięk”, o którym czytamy w Przewodniku błądzących, przywołuje talmudyczne odczytanie pierwszego słowa wypowiedzianego na górze Synaj – „ja” (anochi) – jako skróconego zapisu całego aramejskiego zdania: „Ja zniżam moją duszę do pisma”21. Jednocześnie tylko odrobina dzieli Majmonidesa od doktryny osiemnastowiecznego chasydzkiego rabina Mendla z Rymanowa, którą Gershom Scholem podsumował następująco: „Tym, co mu objawiono, co słyszał Izrael, był jedynie alef, od którego zaczyna się pierwsze przykazanie w hebrajskim tekście Biblii, alef ze słowa anochi, czyli «Ja»”22.
Poprzez kolejne, coraz bardziej zasadnicze skróty objawienie boskie zostaje więc zredukowane do jego najmniejszego elementu: od pełnego tekstu Tory, który został przekazany na górze Synaj, przechodzimy do słów usłyszanych przez wszystkich Izraelitów, dwóch pierwszych przykazań, o których następnie mówi się, że zawarte są w pojedynczym słowie „ja” (anochi), a w najbardziej skrajnej wersji sprowadzone zostają do początkowej litery alef, którą Księga Bahir definiuje jako „istotę Dziesięciu Przykazań” (ikarhan de‘aseret hadverot)23, a Zohar – jako „początek i koniec wszystkich stopni”, „zapis, w który wpisane są wszystkie stopnie”24. Pojedynczy „potężny głos”, o którym pisał Majmonides, okazuje się na końcu całkowitym milczeniem: całe objawienie sprowadzone zostaje do jednej litery, której dźwięku nikt nie pamięta. Być może staje się to mniej problematyczne, gdy uwzględni się teologiczny punkt widzenia. Czy Bóg mógł się ukazać ludziom w czymś innym niż w literze, którą już na zawsze zapomnieli? Jedyna materia mowy Boga, milcząca litera, oznacza zapominanie, z którego wyłaniają się wszystkie języki. Alef stoi na straży miejsca zapomnienia, które jest początkiem każdego alfabetu.
Rozdział czwartyFonemy zagrożone wyginięciem
Każdy język wcześniej czy później traci swoje dźwięki. Nic na to nie można poradzić. Zjawisko to obserwujemy nie tylko z perspektywy diachronicznej, na przestrzeni wieków, kiedy język rozwija się, rozkłada i zanika. Również synchroniczna analiza pojedynczego momentu języka wystarcza, by ukazać dźwięki, o których użytkownicy zawsze zapominają. W swoich Podstawach fonologii Trubieckoj systematycznie i szczegółowo objaśnia, że każdy język można opisać za pomocą skończonego zbioru dystynktywnych opozycji, które ukazują się w klasyfikacji samogłosek i spółgłosek zależnie od szczególnych cech każdej z nich. Językoznawca, który chciałby poznać strukturę dźwiękową na przykład języka francuskiego, może zacząć od rozróżnienia samogłosek ustnych (takich jak i, y czy u) i nosowych (takich jak ε ̃, œ̃, czy ã) oraz podziału spółgłosek na zwarte (takie jak p, t czy k), szczelinowe (takie jak f, s czy ſ ), boczne (l) i na półspółgłoski (j, y czy w)1. Po zidentyfikowaniu tych ogólnych różnic badacz języka może przejść do bardziej szczegółowych, a wreszcie minimalnych różnic. Na przykład analizując francuskie samogłoski ustne, możemy przeciwstawić samogłoski przymknięte i otwarte, półprzymknięte i półotwarte, a w każdej z tych serii samogłoski przednie można odróżnić od środkowych i tylnych. W podobny sposób możemy dokonywać rozróżnień wewnątrz każdej serii spółgłosek aż do momentu ukończenia tego fonologicznego portretu, kiedy możliwe staje się określenie, które dźwięki mogą być znaczące w danym języku, a które – z definicji – nie mogą. Ale badanie języka nie może się zakończyć w tym miejscu – specjalista w dziedzinie dźwięku i znaczenia musi pójść dalej. Opis dźwiękowego kształtu języka francuskiego nie będzie kompletny, dopóki językoznawca nie doda do zbioru dźwięków znaczących, które zawiera w sobie język, oraz zbioru dźwięków, które język wyklucza, trzeciej klasy: fonemów, które leżą na granicy, tych znaczących dźwięków, których język jeszcze się uczy, oraz tych, które już traci.
Językoznawcy, którzy badali dźwiękowy kształt języka francuskiego, odkryli, że język ten ma obecnie trzydzieści trzy w pełni rozwinięte fonemy oraz dodatkowe trzy dźwięki, które fonologowie zaklasyfikowali jako „problematyczne”, „zagrożone”, lub wręcz „zagrożone wyginięciem” (phonèmes en voie de disparition)2. Nie będąc już pełnoprawnymi elementami zbioru dźwięków języka, owe „problematyczne fonemy” nie są mu jeszcze całkowicie obce. Nie można ich zaklasyfikować jako dźwięków danego języka, ale jednocześnie nie można powiedzieć, by te „zagrożone” dźwięki leżały poza nim. „Fonemy zagrożone wyginięciem” zamieszkują niezróżnicowane rejony na obrzeżach każdego języka; znajdują się na fonicznej ziemi niczyjej, która zarazem oddziela i łączy każdy język z tym, co nim nie jest. We współczesnym francuskim są to trzy samogłoski, a ich zanikanie, które możemy obserwować już od pewnego czasu, może tylko doprowadzić do wyrugowania pewnych opozycji dystynktywnych, które tradycyjnie charakteryzowały ten język. Są to: rzadko występujące a w słowie tâche (taſ), „zadanie”, które różni się od „środkowego” a w słowie tache (taſ), „plama”; samogłoska nosowa œ̃ w słowie brun (bRœ̃), „brązowy”, w opozycji do samogłoski nosowej w brin (bR ε ̃, „źdźbło”; oraz ə, któremu tradycyjnie przypisywano rolę samogłoski w zaimku pierwszej osoby je (Зə) i w słowie mesure (məzyR), „rozmiar, miara”. Tę ostatnią samogłoskę odróżniano od samogłosek przednich: ø w nœud (nø), „węzeł”, a także œ w heure (œR), „godzina”, nie mówiąc już o półprzymkniętym e w nez (ne), „nos”, czy półotwartym ε w naît (nε), „rodzi się”.
Trzeci spośród „fonemów zagrożonych wyginięciem” jest bez wątpienia najbardziej nieuchwytny. Zawsze zaliczany był do dźwięków języka francuskiego, ale jego definicja sprawia współczesnym językoznawcom ogromne trudności. W miarodajnej Grammaire méthodique du français autorstwa Martina Riegela, Jean-Christophe’a Pellata i René Rioula przedstawiony jest nie tyle jako pełnoprawny fonem, ile jako „problem”, który okazuje się wyjątkowo oporny na jakąkolwiek klasyfikację fonologiczną i nie mając jasnych cech dystynktywnych, może przyjmować wszystkie możliwe nazwy. „To tutaj – piszą autorzy elementarza językoznawstwa, przedstawiając serię samogłoskową zawierającą fonemy y, ø i œ – wypada postawić problem «e». Dźwięk zapisywany niekiedy [ə], […] zazwyczaj opisuje się jako dźwięk środkowy, półotwarty i półwargowy; w rzeczywistości, jak zobaczymy, jest nieco inaczej. Czasem nazywa się go e ruchomym (e caduc) i faktycznie niekiedy wypada i znika; mówi się też o e niemym, ale dopiero wtedy, gdy nie jest nieme, możemy je nazwać fonemem, w przeciwnym razie nie odpowiada ono żadnej empirycznie dostępnej rzeczywistości – równie dobrze można powiedzieć, że jest niczym; [czasem nazywa się je] e nieakcentowanym”3. Później, w ustępie poświęconym tej enigmatycznej samogłosce, autorzy posuwają się nawet do podania w wątpliwość samego istnienia tego fonemu:
„Fonologiczne istnienie [ə], czy raczej istnienie jego cech dystynktywnych, może zostać zakwestionowane. Po pierwsze, nigdy nie pojawia się ono w sylabie akcentowanej. Z drugiej strony nie bardzo daje się postawić w opozycji fonetycznej do swoich najbliższych sąsiadów, [ø] i [œ] […]. Przede wszystkim zaś można zauważyć, że nawet w słowach, w których się pojawia, jego pominięcie nie ma żadnego wpływu na komunikację: [lafənətR] czy [lafnεtR] to dalej la fenêtre; une bonne grammaire można równie dobrze wymówić jako [ynbngRam(m)εr] lub jako [ynəbnəgRam(m)εr]. Wydaje się, że jedyną racją bytu tego prostego fonetycznego smaru (Martinet) jest unikanie, w miarę możliwości, następowania po sobie pewnych spółgłosek”4.
Można się zastanawiać, dlaczego językoznawcy nie odrzucili całkowicie tego „problematycznego fonemu”. Dlaczego poświęcamy tyle uwagi pojedynczemu dźwiękowi, który wydaje się w ogóle nie być dźwiękiem, którego nie da się przeciwstawić żadnemu innemu z terminów fonologicznych, który wydaje się nie odgrywać żadnej roli funkcjonalnej w sensie semantycznym, który w najlepszym razie można uznać za „fonetyczny smar”? Odpowiedź jest prosta. Istnieje dziedzina, w której „nieme”, „ruchome (caduc)”, czy też „nieakcentowane” e odgrywa rolę kluczową – jest nią poezja. Nie można uchwycić rytmu francuskiego wiersza, jeśli nie weźmie się pod uwagę możliwości pojawienia się tego fonemu w sylabie. Weźmy na przykład wers z Mallarmégo „Ce lac dur oublié que hante sous le givre”5. Mimo że nie można tego określić z pewnością, rozpatrując ten fragment w oderwaniu od całości, składa się on z dwunastu sylab, ze średniówką po szóstej – jest aleksandrynem. Ale może on być traktowany jako aleksandryn tylko wtedy, gdy usłyszymy, w wyobraźni lub na głos, ostatnie, „nieme” e w wyrazie hante. Jeśli wypowiemy te słowa tak, jak mogłyby zostać wymówione we współczesnym francuskim: „sølakdyrubliekœãtsuleЗivR”, powstanie jedenastozgłoskowiec i całkowicie rozminiemy się z metryką wiersza.
„Zagrożony fonem” mógł zniknąć z potocznego krajobrazu języka francuskiego, lecz mimo to przetrwał, co prawda uwięziony, w jego poezji. Żaden czytelnik francuskich wierszy nie może pozwolić, by ten zagrożony dźwięk zniknął z jego pola widzenia. Nikt, kto chciałby uchwycić melodię języka, nie może zapomnieć o „problematycznym e”, gdyż bez niego niemożliwe jest wyróżnienie serii sylab, które tworzą rytm wiersza. Nie mamy wyboru – jeśli chcemy choć trochę się zbliżyć do muzyki w języku, musimy zostawić otwarte akustyczne drzwi na wypadek, gdyby zagrożona sylaba chciała się nam zaprezentować. Nic jednak nie jest tu pewne. Ten nieuchwytny dźwięk może się dać usłyszeć w wierszu, ale może też pozostać niemy; jego obecność lub nieobecność zależy od paru złożonych czynników lingwistycznych, historycznych i prozodycznych. Specjaliści w dziedzinie francuskiej metryki, rzecz jasna, od dawna starali się określić te czynniki, ale ich zadanie z pewnością nie należy do najłatwiejszych – jak moglibyśmy być pewni charakterystycznych ruchów zwierzęcia, które od dawna nie istnieje?
Jedna ze współczesnych prac na temat francuskiej wersyfikacji definiuje ten dźwięk jako „e niestabilne” lub bardziej precyzyjnie jako „e opcjonalne”, w tym sensie, że fonem ten określa możliwość pojawienia się lub nie w danym słowie. „Tę możliwość, charakterystyczną dla słowa o tyle, o ile może ono przyjąć jedną z dwóch form – pisał Benoît de Cornulier – można nazwać […] opcją e”6. Następnie w opisie obecności „zagrożonego fonemu” w wierszu autor podaje następującą definicję: za każdym razem, gdy wymawiamy e, zawsze możliwe było jego niewymówienie. A co z tymi przypadkami, kiedy fonem ten jest nieobecny? Wynalazca „opcji e” rozważnie zaznacza, że jeśli ten nieuchwytny dźwięk nie pojawia się w wierszu, to trudno stwierdzić, jak można było się go spodziewać w tym miejscu. Kiedy dźwięk e nie pojawia się przy podziale na sylaby, jak precyzyjnie i naukowo pisze badacz, nie można „nazwać go poważnie samogłoską (nawet niemą) ani przypisać mu nazwy samogłoski, ponieważ on nie istnieje. Rozważając jego pozycję, można jedynie wspomnieć, że samogłoska – nazwana zgodnie z ortograficzną konwencją e – mogłaby (w pewnych warunkach) się zaktualizować; ale to nie-użycie, to pominięcie e, […] nie jest prawdziwym e, samogłoską, która się nie zaktualizowała. Brak dźwięku nie jest bezdźwięcznym czy niemym dźwiękiem, nawet jeśli jest oznaczony literą”7.
Czym jest dźwięk, który „mógł się zaktualizować”, ale się nie zaktualizował? Trzeba przyznać, że fonolog „nie może nazwać go poważnie samogłoską, ani przypisać mu nazwy samogłoski, ponieważ on nie istnieje”. Ale nawet on nie może sobie bez niej poradzić. Musi przynajmniej „wspomnieć” o tym, że mogła się zaktualizować, ale tego nie zrobiła, przywołać pewną „opcję” języka, która mogła zostać zaktualizowana, nawet jeśli tak się nie stało. Nieuchwytne i nieistniejące, nazwane, ale nienazywalne e pozostaje zatem w wierszu, prześladuje go. Nawet najbardziej rygorystyczna analiza struktury poetyckiej nie jest w stanie wygnać „problematycznego fonemu” z jego terenu. Po tym jak zamilkła w swoim języku, kiedy wycofała się z pola widzenia nawet w swojej rodzimej poezji, ta „niestabilna” litera nie jest już tylko „zagrożona” – w rzeczywistości jest martwa. Jak z miażdżącą precyzją podkreśla Cornulier, nawet nazwanie jej „bezdźwięcznym czy niemym dźwiękiem” byłoby przesadą. Mimo to coś przetrwało, w zanikaniu pozostaje „nieobecność dźwięku”, a zadaniem poetów jest jej ukształtowanie; z ginących liter swego języka czerpią oni materię swojej sztuki.
Rozdział piątyH i Spółka
Litera, podobnie jak wszystko inne, musi w końcu spotkać się ze swoim przeznaczeniem, a z biegiem czasu każdy zapisany znak mowy przestaje być używany. Niezależnie od tego, jak zaszczytne miejsce zajmowała w języku, do którego należy, każda litera stopniowo staje się przestarzała, potem rzadka, by w końcu całkowicie się zdezaktualizować. Może się to odbywać na wiele sposobów. Jej upadek może być mniej lub bardziej naturalny, będąc rezultatem stopniowych i nieodwracalnych procesów, które są zupełnie niezależne od decyzji społeczności piszących. Wspomnijmy archaiczne litery helleńskie, które zaczęły znikać z greckich manuskryptów, jeszcze zanim zaczęto zapisywać dzieła klasycznej tradycji literackiej, które dzisiaj znamy. Do najbardziej znanych i najszerzej komentowanych liter z tego zbioru należą: półspółgłoskowa digamma (), która była kiedyś szóstą literą alfabetu i której ślady możemy odnaleźć jeszcze u Homera, następnie koppa (), sampi () san (), by wymienić tylko trzy spośród tych, dla których pamięć ludzka nie okazała się łaskawa1. Ale nie musimy szukać aż tak daleko w czasie i przestrzeni, jak starożytna Grecja, by znaleźć dowody zanikania elementów systemu alfabetycznego. Język angielski również ucierpiał na skutek takich strat: po inwazji Normanów anglosaksońskie eth (ð), thorn (þ), aesc (), ash (æ) i wynn () powoli odeszły z alfabetu, a ostatni przedstawiciel starego pisma, yogh (), wkrótce podążył za nimi, kiedy w abecadle języka na dobre zadomowiło się kontrastujące, kontynentalne g2.
Poszczególne elementy mogą zostać zaniechane również pod wpływem świadomej decyzji. Na dobre czy na złe, ich przeznaczenie zależy od osądu tych, którzy będą (lub nie) zapisywać te litery. Spoglądając na historię pisma, odkrywamy brutalną prawdę: litery można przemocą wykluczyć z tekstów, do których kiedyś należały. Na przykład w drastycznej reformie ortograficznej z 1708 roku Piotr Wielki zadekretował, że grupa rzadkich znaków pochodzenia greckiego (takich jak ѳ, ξ i ψ) ma natychmiast opuścić cyrylicę, a krótko po Rewolucji Październikowej językoznawcy reprezentujący nowe państwo radzieckie stwierdzili, że niektóre litery w rzeczywistości są zbędne, zakazano więc ich druku. Rok 1917 stał się rokiem oficjalnego odrzucenia niezwykłego znaku z (зело – ѕ), dwóch rzadkich zapisów i (восьмиричное – i oraz десятиричное – ї), a także znaku wiekowej i szacownej samogłoski (ять – ѣ), która weszła do cyrylicy z alfabetu najbardziej dostojnego z języków – staro-cerkiewno-słowiańskiego, a w czasach rewolucji została wygnana na językowe tereny Bułgarii (trzeba tu dodać, że tam również nie przetrwała długo i w 1945 roku została usunięta z pisma tego bałkańskiego kraju)3.
Litery mogą przy tym znikać wielokrotnie i niczym duchy powracać, by ukazać się na długo po tym, jak niektórzy zdążyli ogłosić ich śmierć. Klasycznym przypadkiem jest grafem h, który nie pojawia się wśród głosek swojej współczesnej angielskiej nazwy, zapisywanej aitch. To oznaczenie dźwięku, który językoznawcy określają jako spółgłoskę czysto przydechową lub szczelinową krtaniową, obecne jest w niemal wszystkich alfabetach wykorzystujących pismo łacińskie. Jego brzmienie często jednak bywa nieuchwytne w mowie, a w przechodzeniu od jednego języka do drugiego jest to pierwsza głoska, która zanika. Może się to wiązać z poważnymi konsekwencjami, o czym dobrze wiedział Heinrich Heine – poeta wielu h o dwóch różnych typach przydechu (czyste h i jego bardziej szczelinowa wersja X). We wspomnieniach napisanych w latach 1850–1855 tak komentował zmiany, którym uległo jego imię po tym, jak wyemigrował z Niemiec:
„We Francyi, zaraz po mojem przybyciu, przełożono moje niemieckie imię «Heinrich» na «Henri»; musiałem się do tego zastosować i sam siebie tak nazywać, ponieważ słowo «Heinrich», nie trafiało do ucha francuzkiego, a Francuzi w ogóle lubią wszystkie rzeczy na całym świecie, do swojej wygody przystosowywać. Mego całego nazwiska «Henri Heine», nie zdołali także nigdy właściwie wymówić i większość nazywa mnie «Mr. Enri Enn», niektórzy łączą te dwa wyrazy w jeden «Enrienne», a są i tacy, co nazywają mnie «Mr. Un rien»”4.
Od „Heinrich Heine” do „nic” (fr. rien) w czterech krokach – geograficzny i lingwistyczny „przekład” był w tym wypadku szczególnie zdradziecki. Gdyby jednak poeta zdecydował się na podróż nie na zachód, ale na wschód, konsekwencje byłyby równie drastyczne. Mógł jeszcze za życia przyjąć równie nierozpoznawalne nazwisko, w którym pierwsza litera jego imienia i nazwiska nie stałaby się „niczym”, ale „czymś” co najmniej równie zaskakującym: „Genrich Geine” (Генрих Гейне), jak jest on znany po dziś dzień w Rosji.
Okazuje się, że ta „oddychająca” (breathy) litera od samego początku sprawiała problemy. Greckie napisy przed Euklidesem zawierały znak h, będący bez wątpienia prekursorem łacińskiej litery. Uważa się, że ten znak spółgłoski przydechowej wywodzi się od wcześniejszej litery (), która była odpowiednikiem semickiej litery chet (ta z kolei przetrwała zarówno w hebrajskim ח, jak i w arabskim ح). Greckie h nie miało jednak długiej historii, przynajmniej jako głoska przydechowa. Na początku V wieku przed naszą erą grafem h przyjął wartość samogłoski, co ostatecznie doprowadziło do powstania klasycznej formy greckiej litery eta (η); w tym samym czasie głoska przydechowa z kolei zaczęła być oznaczana w piśmie za pomocą „pół-H”, to jest Ⱶ5. Od tego momentu zaczyna się droga h do podwójnego zapomnienia – jako znaku i jako dźwięku. Na przestrzeni wieków, kiedy używano klasycznej greki, ten niegdyś spółgłoskowy fonem stopniowo ustępował miękkiemu, ale słyszalnemu „początkowemu przydechowi”. W czasach hellenistycznych osłabiony przydech zaczął opuszczać język, a źródła wskazują na to, że już w IV wieku naszej ery, o ile nie wcześniej, dźwięk ten był od dawna nieobecny. W tym samym okresie litera Ⱶ – fragment wcześniejszej całości – uległa dalszemu zmniejszeniu, tracąc swoje prawo do pełnej pozycji w zapisie. Filologowie i gramatycy z Ptolemejskiej Aleksandrii zredukowali ją do małego znaku nad literą, którą modyfikował. Później akademicy i kopiści jeszcze bardziej go skrócili, tak że stał się znakiem diakrytycznym, umieszczanym przed samogłoską, który zajmował niewiele więcej miejsca niż odstęp między znakami i bardzo przypominał nasz współczesny apostrof. Stąd ostateczna forma tego grafemu w piśmie helleńskim: ‛, określana przez specjalistów od języka greckiego nawet nie jako litera, ale jako „duch” (a dokładnie: jako „szorstki oddech”, spiritus asper, czy też daseia, w przeciwieństwie do „gładkiego oddechu”, spiritus lenis, psilē, który wskazywał na brak przydechu przed samogłoską).
Z kolei alfabet łaciński na pierwszy rzut oka uznawał h