Strona główna » Kryminał » Efektor

Efektor

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-659-5010-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Efektor

David Ross – starszy detektyw wydziału zabójstw z Cleveland – zostaje zawieszony w obowiązkach służbowych za napaść na aresztowanego. Na prośbę pewnej kobiety jedzie do Michigan, gdzie zniknął jego były towarzysz broni, z którym kilka dni wcześniej odbył dziwną rozmowę. Wynajmowany przez Jamesa Adamsa pokój został przeszukany i zdewastowany, jednakże kamery ochrony motelu nie zarejestrowały niczego podejrzanego. Ross dochodzi do wniosku, że być może to sam Adams dokonał zniszczeń. Tylko… dlaczego?
Piętrzą się niejasności, a spokojne miasteczko szybko ukazuje swoje drugie oblicze napiętnowane wydarzeniami, jakie rozegrały się w nim przed dekadą. Wszyscy bacznie przyglądają się nowemu przyjezdnemu, który zaczyna zadawać coraz bardziej niewygodne pytania.

Polecane książki

Zgubione… porzucone… zaniedbane? Odtąd ich domem będzie „Cichy kąt”!Kiedy mały króliczek pojawia się w schronisku „Cichy kąt”, jest bardzo zestresowana, boi się ludzi i wciąż gdzieś chowa i ucieka. Ewa bardzo chce jej pomóc i sprawić, aby przestała się wszystkich bać. Ale to nie jedyne zmartwienie E...
Minecraft: Story Mode - The Order of the Stone to pierwszy odcinek nowej przygodówki od studia Telltale Games. Niniejszy poradnik pomoże ci przebrnąć przez główną historię zawartej w grze. Pierwszy epizod zawiera pełen opis przejścia wraz z wyszczególnionymi ważnymi wyborami oraz rozwiązaniem zagade...
Tsanko Hristov Ivanov pisze o sobie, że mieszka „gdzieś pomiędzy Morzem Czarnym a Morzem Irlandzkim”. Irlandię zna bardzo dobrze. Książka, którą trzymasz w rękach, nie jest jednak ani klasycznym przewodnikiem, ani rozmówkami polsko-irlandzkimi. Ta pełna humoru i pasji opowieść pozwoli Ci zrozumie...
Utwory tworzone głównie ku "rozrywce i zabawie" istniały od najdawniejszych czasów w kulturze ludów Iranu i nadal są ogromnie popularne na tym terenie. Prezentowane w tomiku przypowieści, maksymy, opowieści komiczne i anegdoty dwóch autorów - poety i satyryka - zos...
Jednolity plik kontrolny (JPK) to nowe, rewolucyjne rozwiązanie, zobowiązujące wszystkie firmy do zmian ich systemów finansowo-księgowych. W znaczący sposób zmiany zwiększą obowiązki firm wobec fiskusa. Już od 1 lipca 2016 r. obowiązek będzie dotyczył dużych firm. Małe średnie firmy zostaną nim obję...
  Utwory, które przywoływane są na kartach tej książki, a także okoliczności ich powstania i recepcji, dobitnie potwierdzają, że dotychczasowe podziały literatury były niedoskonałe. W ich efekcie bowiem – w imię tzw. arcydzielności romantycznej – pomijano, usuwano w cień, wyrzucano na margines (lub ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Thomas Arnold

Thomas Arnold

Efektor

Redakcja

Robert Ratajczak

Współpraca

Natalia Jargieło

Sabina Zarzycka

Korekta

Danuta Dworaczek

Dorota Spandel

Projekt okładki

Artur Kaczor

Thomas Arnold

© by Thomas Arnold

Skład i łamanie

Artur Kaczor

PUK KompART, Czerwionka-Leszczyny

ISBN
978-83-65950-10-9

Wydawca

Agencja Reklamowo-Wydawnicza „Vectra”

Czerwionka-Leszczyny 2017

www.arw-vectra.pl

Publikację elektroniczną przygotował:

Powieść ta jest fikcją literacką. Nazwiska, postaci,
miejsca i zdarzenia są dziełem wyobraźni autora. Użyto ich w sposób
fikcyjny i nie powinny być interpretowane jako rzeczywiste. Wszelkie
podobieństwo do prawdziwych zdarzeń, miejsc, organizacji lub osób jest
wyłącznie dziełem przypadku.

PROLOG

Fraygo, Michigan, USA 2007 rok

— Pastorze Jones… Niesamowite kazanie!

— Pani Mercer…

Czarnoskóry olbrzym o łagodnej twarzy wyciągnął
muskularną dłoń i szczerze się uśmiechając, przyjął wyrazy podziękowania.

— Cieszę się, że panią widzę.

Otyła kobieta w ciemnoszarej, obcisłej sukience i w
kapeluszu zawsze jako jedna z ostatnich opuszczała kościół, każdorazowo
zamieniając z pastorem chociażby kilka słów. Zawsze kończyła pobyt w
kościele podziękowaniami rozwijającymi się czasem w dłuższą rozmowę, od
której Samuel Jones nigdy nie uciekał. Wręcz przeciwnie. Z radością
przyjmował każde dobre słowo wiernych.

— Przykro mi z powodu włamania — powiedziała
nieco ciszej, z wyraźnym współczuciem. — Mam nadzieję, że nic nie zginęło.
Ludzie dziś nie uznają już żadnej świętości. To skandal…

— Na szczęście złodzieje zostali spłoszeni przez
pana Tuppera. Usłyszał hałas i przybiegł. Musieli wejść tylnymi drzwiami.
Gdy zostali odcięci, wybili okno i uciekli przez nie. Najważniejsze, że
nikt nie ucierpiał, a z tego, co mi wiadomo, również nic nie zginęło. Tego
dnia Bóg czuwał nad nami, pani Mercer. Jak zresztą zawsze.

— Poczciwy człowiek z tego pana Tuppera.
Pamiętam, jak ludzie mieli wielebnemu za złe, gdy pozwolił temu
nieszczęśnikowi zamieszkać w kościele.

— Każdemu należy dać szansę.

— Ale nie wszyscy to rozumieją. Pamiętam… Tak
mocno kręcili wtedy głowami, że prawie połamali sobie karki. Teraz powinni
odszczekać to wszystko. Piękny przykład, jak dobro wraca.

— O,
tak…

— W ławce zamieniłam słówko z kilkoma kobietami.
Postanowiłyśmy urządzić małą kwestę — mrugnęła okiem, odmierzając w
powietrzu palcami odcinek centymetra — na jakiś podarunek dla niego.
Przysłużył się całemu społeczeństwu. Bóg jeden wie, co mogłoby się stać,
gdyby nie spłoszył włamywaczy. Te… — powstrzymała się przed
wypowiedzeniem przekleństwa — …ci ludzie mogliby nawet spalić kościół.
Mało było takich przypadków?

— To prawda. Mieliśmy dużo szczęścia. Sam chętnie
wezmę udział w tej zbiórce — pastor uśmiechnął się życzliwie. — To świetny
pomysł. Co więcej, mogę podpowiedzieć, że w przyszłą niedzielę pan Tupper
obchodzi urodziny. Choć może nie tyle urodziny — poprawił się natychmiast
— co rocznicę dnia, w którym do nas trafił. Myślę, że nabożeństwo będzie
świetną okazją, żeby wyróżnić go za to, co do tej pory dla nas zrobił.

— Idealnie! — Klasnęła w dłonie. — Powiem
wszystkim!

Samuel Jones przystawił palec do ust, wskazując
wzrokiem za plecy kobiety. Ta odwróciła się i zobaczyła
podchodzącego do nich przygarbionego osobnika z długimi włosami. Miał
zmizerniałą twarz. Cały czas mrużył oczy, choć szedł w cieniu rzucanym
przez budynek kościoła.

— Zamek, który wymieniłem w tylnych drzwiach,
zacina się — oznajmił Doug Tupper. — Pojadę po nowy. Kupię od razu dwa.
Następnym razem bardziej się pomęczą.

— Kiedy przyjadą wymierzyć okno? — zapytał
pastor.

— Wczoraj pogoniłem tych obiboków. Powiedzieli,
że jutro. Będą u nas najpóźniej o dziesiątej. Nie znoszę, jak ktoś nie
dotrzymuje słowa. Jak coś obiecuję, to robię. Nie potrafią sobie
rozplanować obowiązków. Może zadzwonię do kogoś innego?

— Spokojnie, Doug. Przeżyliśmy bez okna trzy dni,
przeżyjemy też kolejny dzień.

— Przepraszam, że się wtrącę — zaczęła kobieta —
ale chciałam przekazać wyrazy wdzięczności w imieniu parafian. Pastor —
spojrzała na niego — podczas kazania wspomniał o pana heroizmie. Ja, a
wierzę, że mówię w imieniu wszystkich, jestem równie wdzięczna.

Mężczyzna zmieszał się nieco, ale szybko powrócił do
bycia sobą.

— Każdy by tak zrobił, pani Mercer. Przepraszam,
ale muszę iść. Niedziela niedzielą, ale kościół musi zostać zabezpieczony
na noc. Sprawdzę ten zamek. Od środka bez problemu można zamknąć, ale coś
jest nie tak po włożeniu klucza z zewnątrz.

— Tylko po cichu — zaznaczył ostro Samuel Jones.

— Też wolałbym siedzieć na kanapie, ale
włamywaczom jest obojętne, jaki mamy dzień tygodnia.

Doug Tupper znany był z trudnego charakteru i
opryskliwych wypowiedzi ucinających rozmowę. Szczególnie w pierwszych
miesiącach pobytu we Fraygo zraził tym do siebie wielu mieszkańców.
Wszyscy dziwili się, dlaczego pastor toleruje tego człowieka. W końcu
jednak ludzie przyzwyczaili się do niego, a on do nich. Z czasem stał się
bardziej przystępny. Najwidoczniej wreszcie poczuł się bezpiecznie wśród
ludzi — stwierdził kiedyś pastor podczas rozmowy z grupką wiernych.

Nikt, nawet Samuel Jones, nie wiedział, skąd pan
Tupper się wziął. Gdy znaleziono go nieprzytomnego, z zakrwawioną twarzą,
leżącego na wznak pod tylnymi drzwiami kościoła, nie miał przy sobie
żadnych dokumentów. Wezwano karetkę, która przewiozła nieszczęśnika do
szpitala. Parafia pokryła koszty leczenia, ale władze nie były w stanie
ustalić jego tożsamości. Pobrano nawet próbkę DNA, ale porównanie wyników
z bazą nie dało żadnych rezultatów. Po odzyskaniu przytomności skrajnie
wyczerpany mężczyzna przedstawił się jako Doug Tupper. Były to jedyne
dane, jakie podał. Nie wiedział nawet, czy należą do niego. Stracił
pamięć, jak utrzymywał, i nie potrafił powiedzieć, jak ani dlaczego
znalazł się we Fraygo pod budynkiem kościoła i to w takim stanie. Żaden z
mieszkańców nie kojarzył go. Rozesłano nawet zdjęcia po okolicznych
miejscowościach, ale nic to nie dało.

Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, ludzie szybko
zaczęli plotkować i pan Tupper, zanim jeszcze wyszedł ze szpitala, miał
już doczepioną etykietkę włóczęgi, którego państwo będzie musiało żywić.
Ci odważniejsi poszli w kierunku określeń takich, jak gwałciciel, pedofil,
a nawet morderca, zaś ci bardziej elokwentni wymieniali te trzy zarzuty
jednocześnie.

Jedynie pastor Jones zlitował się nad nieszczęśnikiem,
gdy wszyscy wokoło wieszali na nim psy. Wiedział, że ten człowiek nie
będzie miał łatwego życia, więc postanowił dać mu schronienie w kościele.
Przysporzył sobie kilku wrogów, ale większość wiernych uznała to za akt
miłosierdzia i szybko zaakceptowała tę decyzję.

Mężczyzna okazał się bardzo pomocny. Dbał nie tylko o
kościół, ale także o pobliski cmentarz. Miał poważną wadę, którą przez
długi czas trudno było z niego wykorzenić — lubił sięgać po kieliszek.
Jednakże nie sprawiał tym większych problemów, więc pastor akceptował tę
słabość, cierpliwie i skutecznie ją zwalczając.

Gdy Doug Tupper oddalił się, pani Mercer podjęła
jeszcze jeden temat. Rozejrzała się najpierw, czy aby na pewno może mówić
swobodnie.

— Pastor myśli, że mogło to mieć coś wspólnego z
tymi… z niedawnymi wydarzeniami?

Olbrzym zamyślił się, bardziej jednak szukając
właściwych słów, niż zastanawiając się nad odpowiedzią. Z jego twarzy
zniknął uśmiech.

— Pani Mercer… — zaczął spokojnie, rozkładając
ręce. — Żyjemy w wolnym kraju i każdy może mówić i robić, co mu się
podoba. Jedni są bardziej powściągliwi w osądach, inni nieco mniej —
tłumaczył, nieznacznie gestykulując. — Ostatecznie wszyscy zostaniemy
rozliczeni z naszych uczynków i słów. Jak nie w tym życiu, to w następnym.
Dajmy im się wykrzyczeć, a wrócą skruszeni.

— Życzyłabym sobie kiedyś takiego spokoju ducha.
Mamy wielkie szczęście, że pastor jest wśród nas.

— Dziękuję, pani Mercer. A czy… — teraz on się
rozejrzał — udało się pani już coś znaleźć w związku ze sprawą, o której
rozmawialiśmy?

— Niestety nie, ale też nie miałam po temu
okazji. Cały czas ktoś patrzy mi na ręce. To będzie trudne, ale nie
niemożliwe. Muszę tylko zadziałać w odpowiednim momencie. Obiecuję, że
zrobię wszystko, co w mojej mocy.

— Będę bardzo wdzięczny, bo choć ludzie powoli
zapominają, obawiam się, że to tylko pozory. O takim czymś nie można
zapomnieć.

— Wierzę, że razem nam się uda.

— Ja również. Wiara to nadzieja… Każdy, kto
wierzy w jutro, ma kolejny powód do szczęścia. Czasem los nas brutalnie
doświadcza, ale nie możemy się poddawać. Osoby takie, jak pani,
utwierdzają mnie w przekonaniu, że wszystko, co robię, ma sens.

— Dziękuję… Przepraszam, pastorze, ale Henry i
moi chłopcy już się niecierpliwią.

— Oczywiście…

Serdecznie uścisnęła potężną dłoń i skierowała się w
stronę chodnika. Minęła pana Tuppera, który najwidoczniej miał jeszcze do
pastora jakąś pilną sprawę. Wydawał się bardzo niespokojny.

— Coś się stało, Doug?

Pomocnik odwrócił się.

— Znalazła coś?

Samuel Jones westchnął.

— Jeszcze nie, ale daj jej czas. To dobra kobieta
i jest nam przychylna. Powiedziała, że pomoże. Nie chcę jej naciskać.
Pewnie domyślasz się, dlaczego.

— Za chwilę może być za późno.

— Zajmij się zamkiem i oknem, a ja będę miał na
uwadze resztę.

Twarz pastora emanowała zadumą. Wszedł do kościoła
głównym wejściem, po czym zamknął drzwi na klucz i na potężną zasuwę.
Poranne nabożeństwo niedzielne zawsze dawało mu siłę na cały dzień. Dziś
jednak nie potrafił pozbyć się uczucia niepewności.

Usiadł w ostatniej ławce. Lubił patrzeć na kościół. W
całkowitej ciszy zaczął się modlić, jednakże miał problem ze skupieniem
się. Po chwili nie recytował już w myślach modlitwy, a bezwiednie patrzył
przed siebie. Zawładnęły nim niepewność i zwątpienie, nieustannie
towarzyszące mu przez ostatnie tygodnie. Nie sypiał najlepiej i miał spore
problemy z koncentracją. Myślał o pójściu do lekarza, ale doktor
przyjmujący w najbliższej i zarazem jedynej przychodni w mieście był
zadeklarowanym ateistą. Nie powodowało to u nich spięć do dnia, w którym
duchowny przyjął pod swój dach pana Tuppera, człowieka o mocno wątpliwej
przeszłości. Od tego dnia Samuel Jones starał się omijać doktora i nie
korzystał z jego „usług”, dopóki rzeczywiście nie musiał — ostatecznie
skończyło się to wieloletnią nieobecnością w gabinecie i zaniedbaniem
leczenia nadciśnienia, a być może i innych dolegliwości, o których pastor
nawet nie wiedział, ponieważ nie badał się regularnie od kilku lat.

Zarówno lekarz jak i Samuel Jones mieli po ponad sto
dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i każdy ważył ponad sto kilogramów.
Parę lat temu, gdy sytuacja pana Tuppera była jeszcze świeża,
jakiś dowcipniś pokusił się o stworzenie komicznego posta na portalu
społecznościowym, przedstawiającego doktora i pastora w dwóch narożnikach
ringu z komputerowo wytatuowanymi na piersiach znakami — symbolami ich
profesji. Prowadzącym spotkanie — sędzią w pasiastej koszuli i czarnych
spodniach — był Doug Tupper. Doktorowi ten wybryk nawet się spodobał.
Jednak po interwencji pastora na policji post usunięto. O dziwo,
namierzono też dowcipnisia i ukarano go grzywną.

Z zamyślenia wyrwał Samuela Jonesa stuk dobiegający z
pomieszczenia na tyłach. Zaraz po nim nastąpiło kilka kolejnych, znacznie
głośniejszych — jakby ktoś walił młotkiem w metal. Pastor natychmiast
zerwał się z ławki. Domyślił się, co się dzieje — pan Tupper zaczął
reperować zamek. Pastor wielokrotnie prosił go, aby nie zajmował się
takimi rzeczami w niedzielę. Tym bardziej, że przed chwilą skończyło się
nabożeństwo. Będąc w połowie długości kościoła, przypomniał sobie, że jego
pomocnik miał dopiero pojechać po zamek. Mówił nawet, że kupi dwa.
Niemożliwe, że tak szybko wrócił, pomyślał pastor.

Zwolnił nieco, gdy odgłosy ucichły. Minął ołtarz i
pulpit. Ostrożnie zajrzał do niewielkiego pomieszczenia na tyłach,
pełniącego funkcję małej zakrystii, przez którą wychodziło się na
zewnątrz. Trzeba było tylko przejść przez metrowej długości wiatrołap. Ku
swemu zdziwieniu, nikogo nie dostrzegł. Zamek był na miejscu, co więcej —
nietknięty i zamknięty od środka.

Przez chwilę Samuel Jones zastanawiał się, czy nie ma
omamów słuchowych. Wyjrzał przez wąską szybkę — na zewnątrz również nikogo
nie było. Gdy się odwrócił, zobaczył jedynie długi, wąski przedmiot,
zbliżający się do jego głowy z prędkością światła.

Stalowy łom rozciął skórę i pogruchotał kości czaszki.
Ściany zostały obryzgane krwią. Siła uderzenia była potężna.
Studwudziestokilogramowy kolos zatoczył się i odbił od ściany. Osunął się
na marmurową posadzkę. Zastygł w ciasnej przestrzeni w nienaturalnie
skręconej pozycji. Nawet nie drgnął.

Napastnik nie musiał się upewniać, czy ofiara przeżyła
atak. Krew ciekła ciurkiem z głowy pastora, barwiąc liturgiczną szatę na
ciemnoczerwono. Osobnik przyłożył łom do płyty wiórowej, stanowiącej
tymczasową zaślepkę wybitego okna. Już miał pociągnąć, gdy rozproszyła go
szamotanina kogoś z zamkiem w tylnych drzwiach. Klamka opadła i do środka
wlało się światło.

— Jezu… Pastorze Jones!

Doug Tupper znieruchomiał. Widok poskręcanego ciała
przeraził go. Próbując ogarnąć wzrokiem to wszystko, dostrzegł ruch.
Dosłownie dwa metry od ciała, pod ścianą, stał osobnik z zakrwawionym
łomem w ręce. Pan Tupper bez wahania przeskoczył pastora i rzucił się na
tego człowieka. Zrobił to tak szybko, że ten zdążył jedynie podnieść łom
na wysokość klatki piersiowej. Obaj polecieli na podłogę i
przekoziołkowali.

Pierwszy wstał Tupper. Wziął potężny zamach, ale
mężczyzna zdążył zasłonić się łomem. Pięść pomocnika pastora trafiła w
stalowy przedmiot. Odgłosowi łamiących się kości palców towarzyszył
gardłowy wrzask. Morderca wykorzystał ten moment i natarł. Kopnął w głowę
kulącego się z bólu przeciwnika.

Doug Tupper nie stracił przytomności, ale przez chwilę
nie wiedział, co się z nim dzieje. Ciało wysyłało sprzeczne impulsy.
Chciał złapać się za głowę, ale gdy tylko podniósł rękę, zrezygnował —
miał połamane kości palców i każdy ruch powodował potworny ból. Włamywacz
złapał go od tyłu. Założył mu na szyję uścisk, posługując się łomem. Krew
pastora została rozsmarowana na szyi Tuppera. Ten ostatkiem sił złapał
jedyny przedmiot, jaki leżał w pobliżu — metalową tacę. Zamachnął się i
jej kantem uderzył mordercę. Nie wiedział, gdzie trafił, ale uścisk
zelżał. Charczał i kaszlał, dopóki nie odzyskał tchu. Odwrócił głowę.
Oszołomiony osobnik czołgał się w stronę wyjścia.

Skręcone ciało pastora częściowo wypadło na zewnątrz —
jego głowa i tułów spoczęły na niewielkim tarasie, na który prowadziły
trzy schodki. Widok był makabryczny. Napastnik wdrapał się na zwłoki i
ześlizgnął się z nich na taras. Poczuł, że ktoś łapie go za nogawkę.

Tupper ze wszystkich sił trzymał mordercę. Ten zaczął
się miotać, ale pomocnik pastora nie odpuszczał. Opierając się na rannej
ręce, jęczał z bólu. Mimo to zdołał zbliżyć się do zabójcy, który nadal
dzierżył w ręce łom. Uderzył przeciwnika w przedramię i uwolnił się. Z
trudem wstał. Usłyszał krzyk kobiety — jakaś starsza para wybrała się na
niedzielny spacer. Jej mąż, widząc sytuację, natychmiast sięgnął po
komórkę. Przekazał żonie telefon i pobiegł w ich stronę.

Pomocnik pastora znowu natarł. Chwycił osobnika za
nogi. Ten zachwiał się. W ostatniej chwili uchwycił się metalowej poręczy,
ratując się przed upadkiem. Wziął zamach i Doug Tupper dostał łomem w
plecy. Dopiero po trzecim ciosie pomocnik pastora odpuścił. Czwarty miał
trafić w głowę, ale doskakujący do nich mężczyzna trącił napastnika, który
przeleciał przez barierkę.

Morderca wiedział, że nie ma szans. Coraz więcej osób
biegło w ich stronę. Doug Tupper podniósł głowę. Widział jedynie plecy
zabójcy znikającego za rogiem kościoła — w pobliskich zaroślach. Poczuł
ucisk i usłyszał krzyki kogoś pochylającego się nad nim. Przybyły z pomocą
mężczyzna zachęcał wszystkich zbliżających się do pościgu za mordercą.

Zanim pojawiły się odpowiednie służby, taras i schodki
zalały się krwią. Plamiła ona spodnie klęczącego przy ciele
zesztywniałego Douga Tuppera. Pomimo strzaskanych kości ręki i obficie
krwawiącej rany na głowie, trwał przy zmasakrowanych zwłokach jedynego
człowieka, który okazał mu współczucie. Płakał jak dziecko. Łzy płynęły po
jego policzkach, skapując na potężne, nieruchome ciało pastora. Włosy na
głowie miał pozlepiane od krwi, która ściekała po nich na koszulę. Nie
słyszał krzyków gromadzących się ludzi ani idiotycznych pytań, czy
wszystko w porządku. Dopiero stanowcze szarpnięcia przybyłych medyków
otrzeźwiły go. Najpierw wstał, a potem prawie bezwiednie przemaszerował w
asyście ratowników do karetki.

Powoli docierały do niego okrzyki przerażenia. Gdzieś
w tle tego horroru słyszalne były dźwięki syren kolejnej karetki i
radiowozów pędzących we wszystkich kierunkach — rozpoczęła się obława.
Tylko jeden policyjny samochód zatrzymał się przed głównym wejściem do
kościoła. Funkcjonariusze natychmiast zaczęli grodzić miejsce, siłą
odpychając zszokowanych ludzi nie mogących uwierzyć w to, czego są
świadkami.

Gdy wreszcie na miejscu zbrodni zapanował względny
porządek, policjanci ostrożnie weszli do kościoła. Na ścianach i podłodze
widniały nieregularne, czerwone rozbryzgi. Natychmiast zauważyli kartkę
przybitą gwoździem do drzwi wychodzących na kościół. Napisano na niej
odręcznie tylko jedno zdanie:

Przemówiły, nie potrafiąc
mówić.

DZIEŃ 1

ROZDZIAŁ 1

Cleveland, Ohio, USA Obecnie

— Widział ktoś Rossa?! — krzyknął porucznik
Whitaker, stając rozjuszony w progu swojego biura.

Funkcjonariusze pokręcili głowami.

— Jak któremuś z was się objawi, powiedzcie mu,
że chcę z nim rozmawiać!

Tym razem wszyscy zgodnie potaknęli i wrócili do
obowiązków.

Ben Whitaker podszedł z komórką do okna i zerknął na
parking przed budynkiem wydziału zabójstw. Nie było tam samochodu, którego
wypatrywał od kilku chwil. Ponownie wybrał numer Davida Rossa. Po piątym
sygnale standardowo włączyła się poczta głosowa. Nagrał się już
dwukrotnie, więc nie miał zamiaru robić tego po raz trzeci.

— Niech cię wszyscy diabli… Akurat dzisiaj…

Usiadł w fotelu i zaczął bawić się telefonem, ze
wstrętem zerkając na papiery zalewające biurko. Wiedział, że nie radzi
sobie ze swoimi ludźmi. Obejmując stanowisko, czuł też, że jego wydział
nigdy nie będzie należał do dobrze zarządzanych.

Do niedawna sam był po tej drugiej stronie — siedział
za biurkiem na głównej sali, maglując znudzonych świadków. Przeglądał po dwadzieścia razy te same zdjęcia i pisał
nudne raporty, których właściwie nikt nie czytał. Czasem odwiedzał rodziny
ofiar. Tego też nie znosił. Codziennie wysłuchiwał krzyków, upomnień, a w
najlepszym razie — uwag, ale i tak był szczęśliwszy niż teraz.

Od początku w nikim nie budził respektu. Zawsze
należał do tych, którzy robią tyle, ile trzeba — ni mniej, ni więcej. Nie
był złym detektywem, ale też niczym się nie wyróżniał, a już na pewno nie
tak bardzo, żeby otrzymać awans na porucznika i przejąć wydział po swoim
poprzedniku, co niespodziewanie się stało.

Starszy detektyw David Ross, na którego czekał, był o
dobrych kilka lat młodszy od niego, ale wszyscy, z Whitakerem na czele,
spodziewali się, że to właśnie on przejmie wydział po rezygnacji
ówczesnego szefa — Jamesa Adamsa. Jednakże problem Davida Rossa leżał w
zupełnie innym miejscu. Nie dogadywał się z bogiem bogów, czyli
Richardem Boltonem — dwumetrowym olbrzymem piastującym urząd szefa policji.
Bolton od zawsze traktował Rossa jak zło konieczne i tolerował jego
wybryki tylko dlatego, że tolerowali je wcześniejsi szefowie wydziału
zabójstw — najpierw Artur Goldwyn, później James Adams. Gdy ten drugi
ustąpił, nadarzyła się dość niespodziewana okazja, żeby zaprowadzić
porządek w tym miejscu. Oznaczało to posadzenie na stołku człowieka, który
idealnie pasował do tej roli — marionetkę podczepioną na sznurkach
ciągnących się z samej góry — bezpośrednio od biurka szefa policji.

Ben Whitaker nie miał posłuchu wśród swoich ludzi, bo
nikt się z nim nie liczył. Często krzyczał, podobnie jak jego poprzednicy,
ale robił to raczej na pokaz. Wielokrotnie widział, że krzyk coś wnosi,
więc sam postanowił spróbować. Niestety, z marnym skutkiem.

Jego problemem był brak konsekwencji i nijakość we
wszystkim, co robił. Wiedział, że policjanci pracujący na tym piętrze
poradzą sobie tak samo z nim, jak i bez niego. W przypadku Bena Whitakera
funkcja szefa wydziału kończyła się na podpisach, ewentualnie na
wystąpieniach przed kamerami, których zresztą unikał.

— Nareszcie! Gdzie jesteś?! — zaczął groźnie
Whitaker, gdy Ross w końcu odebrał telefon.

— Będę za pięć minut — oznajmił spokojnie starszy
detektyw.

— W pokoju przesłuchań czeka twój podejrzany!
Miałeś być pół godziny wcześniej! Specjalnie ściągnęliśmy go z samego
rana, żebyś mógł mu się dobrać do tyłka, zanim się połapie, o co chodzi.

— Nie przeskoczę korków. Coś się stało i droga
jest zablokowana. Poślij kogoś do niego. Niech już zaczną. A jak przyjdę,
to wpadnie do niego zły glina.

— Chciałeś go mieć, to masz. Za chwilę gówno
zdziałasz, bo zażądał adwokata.

— Adwokat też będzie musiał postać w korku, bo
sparaliżowało całe centrum. Daj mi pięć minut. Pamiętasz, o czym
rozmawialiśmy wczoraj? Załatwiliście tego drugiego?

— Tak, wszystko jest gotowe. Cholera… Dobra,
poślę tam kogoś. Nie może nam się wymknąć. — Porucznik rozłączył się i wyszedł na salę. — Kto ma ochotę przez pięć
minut poniańczyć podejrzanego?

Niektórzy nawet nie oderwali się od swoich zajęć.
Pozostali zaprzeczyli. Dwóch policjantów wskazało na stosy papierków na
ich biurkach. Inny właśnie zakładał marynarkę — miał jechać w teren i
zbadać jakiś trop. Akurat teraz.

— Dokąd się wybierasz?

— Do tego domu nad jeziorem. Dostałem telefon, że
strażnik coś znalazł.

Szlag by, pomyślał Whitaker. No właśnie… Nawet nie
był w stanie wybrać odpowiedniego człowieka. Nie wiedział, komu może coś
takiego powierzyć… Kto nie zawali sprawy… Ostatecznie zabrał z biurka
przypadkową teczkę — musiał improwizować — i trzasnął drzwiami, osobiście
kierując się w stronę sali przesłuchań.

Przez niezasłonięte żaluzje porucznik dostrzegł
młodego mężczyznę z tatuażem na ramieniu, ubranego w czarne spodnie z
dresu i granatowy T-shirt. Miał sportowe buty, a na głowie opaskę.
Najwidoczniej policjanci zgarnęli go podczas biegania.

Dwudziestoparolatek obojętnie przyjął obecność
oficera. Nie przywitał się. Nawet nie drgnął. Jedynie gałki oczne
powędrowały nieco w górę. To było jego dzień dobry dające
jednoznacznie do zrozumienia, gdzie ma obecność kogokolwiek.

— Jestem porucznik Whitaker. — Usiadł naprzeciwko
i teatralnym gestem rzucił przyniesioną teczkę na stolik, opisem do dołu.
Akta trzasnęły, aż ktoś przechodzący obok szyby obrócił z niepokojem
głowę. — Powiesz nam, co tam się stało, czy sami mamy do tego dojść? A
wtedy każdy z was dostanie karę śmierci…

— Gówno wiecie i gówno nam zrobicie, bo niczego
nie macie… — odburknął mężczyzna, robiąc cwaniacką minę. Uśmiechnął się,
zachęcając oficera do dalszego straszenia niczym.

— To czemu tutaj siedzisz?

Podejrzany założył ręce na piersiach.

— Czekam na adwokata.

— A stać cię na jakiegoś?

— Dostanę z urzędu. Podobno już tu jedzie. Dopóki
się nie zjawi, możecie mnie cmoknąć.

— Myślisz, że facetowi, który zarabia niewiele
więcej ode mnie, będzie zależało, żebyś nie dostał kary śmierci? To nie
sektor prywatny, w którym liczą się statystyki i znajomości. Przyjdzie
tutaj gość w spranych spodniach i kiepskiej marynarce. Skóra na rączce
teczki będzie wytarta i popękana. Powie parę wyuczonych na studiach
regułek, które zakuwał po nocach. Będzie cię bronił tak skutecznie, jak mu
się będzie chciało. Przypomnę ci, że jego pensja nie zależy od wyniku,
więc będzie miał cię tak samo w dupie, jak teraz ty masz mnie. A wiesz,
dlaczego przyjedzie, odpowiadając na twoje wezwanie?

Mężczyzna uniósł lekceważąco brwi.

— Bo nie jest na tyle cwany, żeby poradzić sobie
w sektorze prywatnym. Nie ma odpowiednich wyników, żeby ktoś na niego
zwrócił uwagę. Nie jest też na tyle skuteczny, żeby robić w oskarżeniach.
Czekasz właśnie na kogoś takiego i komuś takiemu chcesz powierzyć swoją
przyszłość. Naoglądałeś się za dużo filmów o prawnikach z Manhattanu.

Oskarżony westchnął, co było dość jednoznaczne — nie
miał zamiaru puścić pary z ust, dopóki nie zjawi się adwokat. Zrzedła mu
nieco mina, ale dalej szedł w zaparte.

Ktoś przemknął korytarzem. Potem uchyliły się drzwi i
do środka wszedł wysoki mężczyzna o dość bujnej, ciemnej czuprynie.
Wyglądał, jakby się nie wyspał. Spod marynarki wystawała niechlujnie
włożona do spodni, mocno pognieciona koszula.

— Poruczniku…

— Detektywie Ross…

Whitaker otaksował podwładnego wzrokiem. Miał być tym
złym gliną, a wyglądał, jakby to jego należało przesłuchać.

— Przyniosłem jego teczkę — Ross wskazał na
podejrzanego — ale chyba nie będzie nam już potrzebna. Mamy go.

— Kogo? — zapytał porucznik, udając zdziwienie.

— Tego drugiego. Sam się zgłosił. Ten nam już na
nic. Nie musimy go nawet przesłuchiwać.

— Gdzie go macie?

— Na dole. Rayburn zaraz go przyprowadzi.

— Zostaniesz z nim?

— Jasne…

Whitaker wybiegł na korytarz.

David Ross nawet nie szukał kontaktu wzrokowego z
podejrzanym. Chwilę postał, potem usiadł i z nudów zaczął studiować
teczkę, którą przyniósł.

Mężczyzna naprzeciwko wyraźnie się ożywił. Co chwilę
zerkał w stronę przeszklenia. Obserwował dziwne poruszenie na korytarzu.
Nie wiedział, jak zacząć rozmowę, żeby sobie nie zaszkodzić. Pękł dopiero,
gdy obok sali przesłuchań przewinął się oficer ze skutym podejrzanym w
bluzie, z kapturem na głowie. Za nimi szedł porucznik, który przed chwilą
go przesłuchiwał.

— Co jest grane? — przemógł się wreszcie.

Rossa bawiło podenerwowanie oskarżonego, ale
postanowił jeszcze chwilę nie reagować.

— Słyszałeś, kurwa?! Pytam, co jest grane!

Detektyw zrobił obojętną minę.

— Wyrażaj się… Twój kumpel postanowił nas
odwiedzić. Nie poznałeś?

— Aresztowaliście go?

— Nie, sam się zgłosił. My też czasem mamy
szczęście.

— I co? I jemu odpuścicie, a ja pójdę do pierdla
za to, że kutafon wymiękł i się przyznał? Pierdolony kabel! — Podejrzany
kopnął w stół, ale mebel ani drgnął. Był przytwierdzony do podłogi.

— Trzeba było się zastanowić, zanim zadźgaliście
te kobiety. Widocznie twój kumpel jest na tyle rozgarnięty, że wie, co dla
niego dobre.

— Że niby co?!

— Oskarżymy was o zabójstwo ze szczególnym
okrucieństwem dwóch kobiet. Ostatnio miałem podobną sprawę. Wiesz, co jest
najlepsze w tym wszystkim? Że zawsze ktoś jest winny. A wiesz, co jest
najlepsze, gdy dwie osoby oskarża się o to samo?

— Co?

— To, że tylko jedna zabiła. Dwóch się znęca, ale
tylko jeden zabija.

Podejrzany mierzył się z napływającymi myślami.

— Szczerze… — Ross nachylił się i wbił w niego
wzrok. — Nie wiem, który z was to skończył, ale mam to gdzieś. Byliście
tam obaj i obaj dostaniecie w dupę. Jeden mniej, drugi bardziej. Zawsze
tak jest. Uważam, że to chore. Gdyby mnie ktoś pytał, to powinniście
dostać zastrzyk i pójść nyny, ale nasze
prawo jest bardzo liberalne. Za bardzo… Pozwala jednemu z was przeżyć.

— Ile ten skurwiel dostanie?!

— Może z dwadzieścia… Jak się będzie dobrze
sprawował i czyścił szczoteczką kibel naczelnika, czytał książki, chodził
na kursy szycia, to wyjdzie po dziesięciu, góra piętnastu.

— A ja niby ile? Dożywocie? — Wyraźnie zaczęło mu
się spieszyć.

— Nie słuchałeś mnie. W Ohio mamy karę śmierci.

— I ten skurwiel wywinie się tylko dlatego, że
pierwszy zaczął szczekać?

— Tak to wygląda. — Ross rozłożył ręce, po czym
splótł je na głowie. — Smutne, ale prawdziwe.

— Kurwa… Dobra… Słuchaj… — Podejrzany
panikował i zaczął żywo gestykulować. — To on, nie ja! To ten cwel
wszystko…

— Twoje zeznanie jest w tej chwili gówno warte…
Poza tym chciałeś adwokata, więc łaskawie stul dziób, bo wszystko, co
powiesz, z pewnością zostanie użyte przeciwko tobie. Facet przyznaje się
właśnie do współudziału w morderstwie i wskazuje ciebie jako winnego. Nie
wiesz, po jakiego grzyba mi twoje zeznanie? Powiesz adwokatowi, jeżeli w
ogóle przyjdzie, co masz do powiedzenia i po sprawie. Skoro już zażądałeś
adwokata, nie mogę cię przesłuchiwać bez niego.

— Mam go w dupie! Już dawno powinien tu być! —
Osobnik spojrzał na zegar wiszący na ścianie. Sekundy wlokły się jak
minuty. — Włącz tę pierdoloną kamerę i zamknij się na chwilę!

Ross uniósł brew. Bez słowa, od niechcenia, spełnił
prośbę brzmiącą jak rozkaz. Usiadł wygodnie i zaczął delektować się
widokiem pocącego się aresztowanego, którego puls z pewnością był co
najmniej dwukrotnie wyższy od normalnego.

— To nie ja je zabiłem — zaczął, ale natychmiast
nabrał wody w usta.

Przez pół minuty detektyw wpatrywał się w
podejrzanego, który milczał jak głaz. Zawiedziony sięgnął do kamery. Wtedy
nagle oskarżony wypalił:

— Zostaw ten pierdolony guzik… — Spojrzał
groźnie na Rossa, później w obiektyw, na koniec wbił wzrok w stół. — Ja
tylko wszystko przygotowywałem. Samochód, dom, nawet pierdolone folie
musiałem sam porozkładać, bo temu leniowi nic się nie chciało. Siedział w
fotelu, chlał piwo i obmacywał te laski. Były związane. Rzucały się, ale
on nie przestawał. Założę się, że na trzeźwo niczego nie byłby w stanie
zrobić. Jak był trzeźwy, zachowywał się jak baba.

— Jak to robiliście? Jak wabiliście te kobiety?

— To były studentki. Wystarczył drogi drink,
dobry zegarek i fajny wózek pod lokalem. Potem szło już gładko. Dostały
pewnie coś do drinka. John zabawiał się z nimi, a jak skończył… Były na
takim haju, że nawet nie wiedziały, co się dzieje.

— Dlaczego to robiliście?

— Kurwa, człowieku, nie wiem, dlaczego John je
mordował. Za pierwszym razem laska zaczęła się stawiać, wrzeszczała, że
zgłosi to na policję, że chciał ją zgwałcić, że pójdzie na badanie krwi,
moczu, kału, śliny i cholera jeszcze wie czego. Ryczała jak popieprzona.
Chciał ją nastraszyć, więc związał ją i położył na stole, takim roboczym,
w remontowanym pokoju. Folie i te sprawy. Przyniósł z kuchni noże.
Myślałem, że sobie robi jaja, ale ten psychol zaczął rozcinać jej ubranie.
Był ostro nawalony.

— Naćpany?

— A co powiedziałem?

— Nieważne… Co dalej?

— Jarał się tym. Zahaczył końcówką noża o skórę i
pociekła krew. Potem drugi raz. Baba wrzeszczała, to tak ją zakleił taśmą,
że prawie się udusiła. Musiał naciąć jej taśmę na ustach. Znowu zaczęła
wrzeszczeć. Wpadł w szał. Ciął ją, gdzie popadło. Po brzuchu, twarzy,
nogach. Jak mi o tym opowiadał, porzygałem się. Powiedział, że jak nie
chcę być następny, to mam siedzieć cicho.

— Nie było cię w tym pokoju?

— Nie, człowieku! Wyszedłem, jak zaczął! Jestem
niewinny! Nawet nie wiedziałem, co z nią tam robił.

— Dlaczego wtedy nie poszedłeś na policję? Mogłeś
nawet wywinąć się od odsiadki.

— Jak byś widział szaleństwo w jego oczach, też
byś się zastanowił. Bałem się!

— Co było dalej?

— Zaczęło się… — Wzruszył ramionami.

Ross ściągnął brwi.

— Co się zaczęło?

— Jak, co? Regularnie
zabijał te kobiety.

Na dźwięk słowa regularnie detektyw
poczuł ciarki rozchodzące się po całym ciele. Upewnił się, czy kamera na
pewno nagrywa. Potem zadał pytanie, którego wcześniej w ogóle nie brał pod
uwagę:

— Ile ich było?

Mężczyzna milczał chwilę. Doskonale znał liczbę, ale
dopiero teraz zrozumiał, że ścigają ich tylko za dwa morderstwa.

— I tak je znajdziemy — wtrącił Ross. — Jeżeli
ilość trupów nie pokryje się z twoim zeznaniem, to tę bajeczkę możesz
sobie wsadzić i wracamy do poprzedniego oskarżenia o zabójstwo ze…

— Siedem… — wyjąkał.

Ross poprawił się na krześle. Całą noc myślał, jak
zmusić tego faceta do przyznania się do winy. Gdy je wreszcie usłyszał,
zrzedła mu mina.

— Dlaczego znaleźliśmy tylko dwie?

— Znaleźliście dwie pierwsze… Zabił je, zanim
go poznałem. Idiota zakopał je którejś nocy za domem. Niewiele brakowało,
a nakryłby go wtedy sąsiad. Potem chyba zmądrzał, bo wywoził je do lasu i
zakopywał w przypadkowych miejscach. Przynajmniej tak twierdził. Nigdy z
nim nie jechałem. Kazał mi sprzątać po sobie.

— Co z tego miałeś?

— Nie wiem…

Ross niespodziewanie trzasnął dłonią w stół.

— Co z tego miałeś?!

— Nie wiem, do cholery. Lubię krew… Nie wiem…
To było coś innego.

— Kręciło was to…

— Jego tak. Mi nie chodziło o zabijanie, tylko o
krew, rozumiesz? Nie wiem… Jestem popierdolony na tym punkcie, okej? Na
moim komputerze znajdziecie zdjęcia, plamy krwi, trupy. Jak mam ci to
powiedzieć, żebyś zrozumiał?

— Ciebie nikt nigdy nie zrozumie. Wiesz, co mnie
najbardziej irytuje? Że za chwilę tacy jak ty będą nietykalni. Zrobią z
was szczury laboratoryjne, przyczepią do dupy nadajniki i wypuszczą między
ludzi. Będą prowadzili badania behawiorystyczne. Mam nadzieję, że wiesz,
co tak skomplikowany wyraz oznacza.

Podejrzany nie odpowiedział. Jego wzrok stawał się
coraz bardziej dziki. Rozmowa o krwi najwyraźniej rzeczywiście go
pobudzała, a być może nawet podniecała.

— Jak je zabijaliście?

— John zabijał je nożem, zawsze nożem. Przed
pierwszym cięciem podawał im leki na rozrzedzenie krwi. Dłużej wtedy
płynie…

— Założę się, że to był twój pomysł.

Mężczyzna milczał. Odezwał się dopiero po chwili,
jakby już nie mógł się dłużej oprzeć dalszemu zeznaniu:

— Wtedy tworzą się lepsze wzory. Nacięcia mogą
być mniejsze, nie szpecą tak zdjęcia. Jak z błyskawicą. Nie widzisz, gdzie
się zaczyna, a jednak powstaje piękny obraz na niebie. Niepowtarzalny,
zawsze inny. W tym przypadku było tak samo. Wystarczył nieznaczny ruch i
kierunek spływającej kropli się zmieniał. To było jak…

— Masz się za artystę?

Osobnik spojrzał dziko na detektywa.

— Bardziej za konesera. Artysta działa sam. Ja
tylko korzystam z czyjejś pracy.

— Robiłeś zdjęcia?

— Aparat był w pomieszczeniu. Stał na statywie i
rejestrował wszystko.

— Gdzie są filmy?

— Na komputerze Johna.

— A gdzie komputer Johna? — zapytał ironicznie
Ross.

— Nie wiem… W jego domu?

— Nie znaleźliśmy go podczas przeszukania.

— Źle szukaliście…

Nastała chwila ciszy, po czym Ross powiedział:

— Siedem trupów… Masz swoje dzieło sztuki. —
Wyłączył kamerę.

— Więc jak będzie, detektywie?

— Z pozytywów? Może nie dostaniesz kary śmierci,
ale dożywocie masz pewne. Współudział w siedmiu morderstwach? Jaja sobie
robisz? Może będziesz wnioskował o opaskę na nogę i areszt domowy? —
zadrwił Ross.

— Obiecałeś mi dziesięć lat za wydanie Johna.

— Dziesięć lat przy dwóch współudziałach. Z Johna
zrobił się seryjny morderca, więc ty też awansowałeś. — Ross wstał i wyjął
z kamery kartę pamięci. Gdy zbliżył się do drzwi, mężczyzna warknął:

— Detektywie…

Odwrócił się.

— Teraz ja mam do pana pytanie. Dlaczego próbuje
mnie pan zrobić w pręta?

Ross ściągnął brwi. Ponownie usiadł.

— Chciałbyś coś jeszcze dodać? — Włączył kamerę.

— Dlaczego chce pan zrobić ze mnie idiotę, panie
Ross? — Mężczyzna nachylił się i uśmiechnął. — Obaj wiemy, że to nie był
John… Tam, za szybą. Piękne przedstawienie, ale niczego nie
osiągnęliście.

— Chcesz się założyć? — Ross poklepał kamerę.

— Już tłumaczę, detektywie. Otóż… to nie mógł
być John. Pokłóciliśmy się kiedyś o jeden obraz, a właściwie wzór.
Powiedziałem mu, że to koniec. Był zaskoczony moją rezygnacją. Nie
zrozumiał.

Ross poczuł uderzenie gorąca. Od początku coś mu nie
grało w tej historii. Za łatwo poszło…

— Nieoficjalnie pomogę panu szybko poskładać to
do kupy. Co was podkusiło, żeby urządzić tę szopkę z drugim podejrzanym?
Odciski palców, prawda?

— Twoje również.

Podejrzany uśmiechnął się.

— Znaleźliście moje odciski, ale dlatego, że po
pracy zajmuję się remontami. Odciski na folii… Coś panu to mówi? Jeżeli
będziecie szukali potwierdzenia tego, dam wam kilka adresów, gdzie miałem
ostatnio fuchy. Proszę mi przypomnieć, detektywie Ross, w którym momencie
przyznałem się do jakiegokolwiek zabójstwa, czy choćby uczestnictwa w
nim…

— Powiedziałeś, że przygotowywałeś miejsca
zbrodni. Tyle mi wystarczy.

Kamera wydała kilka przerywanych dźwięków — skończyło
się miejsce na karcie.

— Nie pamiętam dokładnie, jak to szło… Jeżeli ilość trupów nie pokryje
się z twoim zeznaniem, to tę bajeczkę możesz sobie wsadzić. Jakoś tak to było, prawda? Przypomnę tylko, że w ani jednym
momencie nie powiedziałem słowa o tym, że to ja zabijałem, a fragment o
przygotowywaniu miejsca zbrodni możecie sobie powtarzać, ile razy wam się
podoba. Jakiej zbrodni, detektywie? Powiedziałem tylko, że John opowiadał
mi o dwóch pierwszych zbrodniach, a nawet zastraszył, że będę następny,
jak się wygadam. Mówiłem przecież, że gdy zaczął zabawiać się z pierwszą
kobietą, to się porzygałem z obrzydzenia. Możemy to odtworzyć, jak pan nie
pamięta. Wracając do przygotowywania miejsca zbrodni… Nie ma ciał, nie
ma zbrodni. Najpierw pokażcie mi pięć kolejnych trupów, potem pogadamy o
zbrodni. Przypominam… O dwóch pierwszych tylko usłyszałem od Johna.

W Rossie wszystko się zagotowało. Już dawno nikt go
tak nie zrównał z ziemią. Analizował słowa tego człowieka i nie potrafił
zrozumieć, jakim cudem dał się wyprowadzić w pole.

— Najlepsze zostawiłem jednak na koniec… —
szepnął i wyprostował się na krześle. — Gdzie jest John?

To pytanie jeszcze długo rozbrzmiewało echem w głowie
Rossa.

— Bo na pewno nie ma go w pokoju przesłuchań
numer dwa. A wie pan, skąd wiem, że go tam nie ma?

— Bo go zabiłeś… — Ross wreszcie zaczął
nadążać.

Podejrzany uniósł prawą brew.

— Robiłeś u niego remont. Może chciałeś coś
dokończyć. Przypadkiem widziałeś, jak którąś zabija. Spodobało ci się. Po
którejś akcji doszło do sprzeczki. Rzucił się na ciebie, a ty go
załatwiłeś. Pewnie zakopałeś go gdzieś w lesie, zostawiając sobie na
pamiątkę rękę, a może nawet fiuta razem z lewym jajem. Nie wiem, co
jeszcze może cię kręcić, więc trudno zgadywać.

— Nie wyprowadzi mnie pan z równowagi, panie
Ross. Nie po to przyszedłem spojrzeć panu w oczy, żeby dać się
sprowokować.

— Przyszedłeś tutaj, żeby mnie poznać?

— Nie inaczej. Słyszałem o panu sporo dobrego.
Często mówili o panu w telewizji. Szczególnie jakiś czas temu. Pomyślałem
sobie, że będzie z pana godny przeciwnik. Najlepszy detektyw wydziału
zabójstw, kontra… John. — Podejrzany roześmiał się.

Ross zerwał się z krzesła i przeskoczył bokiem przez
stół. Szarpnął mężczyznę, łapiąc go za brudny podkoszulek i przycisnął do
ściany. Niechcący, albo i chcący, trącił kamerę, która przewróciła się i
roztrzaskała.

Obserwujący wszystko z drugiego pokoju, porucznik
Whitaker natychmiast dał znak swoim ludziom, aby przerwali to szaleństwo.
Wpadli do środka i odciągnęli detektywa, zanim ten zdążył wykonać pierwszy
zamach.

— Ross! — wrzasnął Whitaker, wbiegając za swoimi
ludźmi. — Opanuj się, do cholery!

— Myślał pan, detektywie, że to już koniec? —
syknął podejrzany.

— A ty się zamknij! — ryknął porucznik.

— Zabawa dopiero się zaczęła.

Koniec wersji demonstracyjnej.