Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Eksperyment Utopia

Eksperyment Utopia

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65087-54-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Eksperyment Utopia

W 2007 roku dr Dylan Evans, ceniony psycholog i ekspert w dziedzinie sztucznej inteligencji, zostaje umieszczony w szpitalu psychiatrycznym w Aberdeen. Jak do tego doszło?


Rok wcześniej Evans postanawia porzucić swoje dotychczasowe życie. Sprzedaje dom z całym wyposażeniem i wraz z grupą zwerbowaną przez internet zakłada w oddalonej od cywilizacji dolinie samowystarczalną społeczność. Projekt „Utopia” ma być próbą odtworzenia warunków, jakie mogłyby wystąpić, gdyby doszło do wielkiej katastrofy.


Wraz z upływem miesięcy to, co zaczęło się jako eksperyment, staje się coraz bardziej poważne. Wśród uczestników tworzą się walczące ze sobą frakcje. Jurty, w których mieszkają, przeciekają podczas deszczu. Warzywa nie chcą rosnąć, a zamiast sielskiego życia w bliskości natury czeka ich mozolna praca nad zaspokojeniem podstawowych potrzeb. Narasta frustracja i napięcie.


Eksperyment Utopia mógłby być kolejną świetną postapokaliptyczną powieścią – gdyby nie jeden drobny szczegół: to wszystko wydarzyło się naprawdę.

Polecane książki

Książka ukazała się na początku 1999 roku, tydzień po śmierci Grotowskiego. Zamieszczone w niej prace zostały napisane w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Obecna wersja nie jest zwyczajnym wznowieniem tamtego wydania, tekst został bowiem zmieniony i zaktualizowany. Książka omawia twórczość je...
Problematyka ustroju konstytucyjnego wolnych miast (terytoriów, państw) Europy w XIX i XX w. (1806-1954) nie doczekała się dotychczas odrębnej monografii tak w polskiej, jak i europejskiej, zwłaszcza niemieckiej, literaturze naukowej. Temat jest niezmiernie pociągający, lecz dotychczasowi Autorzy ko...
Jest to opowieść, w której czytelnik poznaje marzenia wszystkich bohaterów. Dowiaduje się, co kieruje nimi przy podejmowaniu decyzji, zarówno błahych, jak i tych ważnych, życiowych. Autorka pokazuje, jak trudne może być życie wrażliwej, delikatnej kobiety w pełnym pułapek świecie. Powieść, w której ...
Autor, znany religijny dziennikarz śledczy, tym razem niezwykle wnikliwie analizuje wszelkie dostępne nam informacje na temat czyśćca. Szuka odpowiedzi na najtrudniejsze pytania:Czy czyściec w ogóle istnieje? Jeśli tak, to jak wygląda? Jakie jest położenie tych, którzy w nim się znajdują? Co myślą, ...
Znany już dobrze w Polsce rosyjski historyk Nikita Pietrow, działacz praw człowieka, wiceprzewodniczący Stowarzyszenia „Memoriał”, jest autorem książek poświęconych aparatowi bezpieczeństwa ZSRR, które ukazały się także w językach obcych, jak np. biografia Nikołaja Jeżowa, wydana nakładam Stanfor...
Kto ponosi etyczną odpowiedzialność za tragedię na Broad Peaku? Czy można było uniknąć tragedii? Bezprecedensowy raport podzielił środowisko górskie. Dlaczego kazano zniszczyć stenogramy przeprowadzonych rozmów, zaraz po ogłoszeniu raportu? Autorzy próbują odpowiedzieć na te pytania, analizując k...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Dylan Evans

Tytuł oryginału: The Utopia Experiment

Autor: Dylan Evans

Tłumaczenie: Grażyna Chamielec

Redakcja: Kamila Wrzesińska

Korekta: Anna Dudało

Projekt okładki i skład: Ewelina Malinowska

ISBN 978-83-65087-54-6

Copyright © Dylan Evans 2015

Copyright for the Polish Edition © Grupa Wydawnicza Relacja 2016

Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o.

ul. Słowicza 27a

02-170 Warszawa

Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Dedykuję tę książkę niedocenianym bohaterkom psychiatrii – pielęgniarkom pracującym w szpitalach psychiatrycznych

Eksperyment Utopia to literatura faktu. Imiona i przezwiska niektórych bohaterów zostały zmienione, by zapobiec ich identyfikacji.

Nie myślałaś nigdy, że ta koszmarna katastrofa sprzed pięćdziesięciu lat była dla nas szczęściem? Wiem, że to brzmi jak bluźnierstwo, ale pomyśl tylko, czy dzięki temu nie mieliśmy bardziej interesującego życia niż bezsensowna egzystencja, jaką musielibyśmy przyjąć, gdyby losy świata potoczyły się inaczej? Teraz widzimy, jak marne były wartości cenione w dwudziestym wieku. W przeciwnym razie nie doprowadziłyby świata do ruiny. Nie sądzisz, że dzięki Wypadkowi potrafimy docenić ważniejsze rzeczy, na przykład samo życie i siebie nawzajem?

Brian Aldiss Siwobrody(2003), tłum. Agnieszka Jacewicz

Istnieje, czuję to, wiek, na którym by chciała zatrzymać się ludzka jednostka; ty poszukasz sobie wieku, na którym pragnąłbyś, by w swoim czasie zatrzymał się twój gatunek. Mało sobie chwaląc swój stan obecny z powodów, które nieszczęsnej potomności twej gorsze jeszcze wróżą utrapienia i troski, chciałbyś może cofnąć się; i to twoje uczucie będzie pochwałą pierwszych twych przodków, potępieniem twoich współczesnych, a przerażeniem napełni tych, którzy będą mieli nieszczęście zjawić się na świecie po tobie.

Jean-Jacques Rousseau Rozprawa o pochodzeniu i podstawach nierówności między ludźmi (1755), tłum. Henryk Elzenberg

KRZYK

Wzdrygnąłem się, słysząc przeszywający krzyk. Spojrzałem na zegarek. Była trzecia w nocy. Krzyk powtórzył się, a potem dało się słyszeć kolejne wrzaski, tak samo pełne przerażenia.

– Nie, błagam, nie. NIEEEE!

Wyjrzałem przez okno. Naprzeciwko znajdował się oddział zamknięty. Czy to stamtąd dochodziły odgłosy? Co się mogło dziać z tym biednym człowiekiem? Wyobraziłem sobie kilku brutalnych pielęgniarzy przytrzymujących szamoczącego się pacjenta, podczas gdy lekarz wbija w niego wielką igłę. Zadrżałem ze strachu.

Była to moja pierwsza noc w szpitalu. Kilka godzin wcześniej zostałem w nim umieszczony na podstawie ustawy o zdrowiu psychicznym – dla swojego własnego bezpieczeństwa. Nigdy wcześniej nie byłem w takim miejscu i nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać. W ciągu dnia szpital wydawał się całkiem miłym miejscem. Zostałem zakwaterowany w nowocześnie urządzonym jednoosobowym pokoju z toaletą i prysznicem. Ale ten krzyk… Nagle sterylne korytarze budynku wydały się bardzo zimne i złowrogie.

Lęk został dodatkowo podsycony rozmową z innym pacjentem, która miała miejsce krótko po moim przyjęciu do szpitala. Spacerowałem akurat po ogrodzonym patio, paląc jednego papierosa za drugim, gdy przyłączył się do mnie przysadzisty mężczyzna, na oko dwudziestokilkulatek. Miał wytatuowane ramiona i zakrwawione kostki prawej dłoni. Nie spytałem dlaczego. Przez chwilę przyglądał mi się uważnie.

– Kto jest twoim lekarzem? – zapytał nagle.

– Doktor Satoshi – odparłem.

– Uuu… – Skrzywił się i potrząsnął głową. – No to wpadłeś…

Podczas śniadania po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć innych pacjentów z mojego oddziału. Wszystkich poza kobietą o imieniu Rowena, która prawie zawsze jadała sama w swoim pokoju. Rozejrzałem się po jadalni. Siedziało w niej trzech około czterdziestoletnich mężczyzn, dwie kobiety w podobnym wieku, wyrośnięty nastolatek i ten przysadzisty pacjent, którego poznałem poprzedniego dnia. Zajmowaliśmy miejsca wokół trzech niewielkich stołów, w ciszy przeżuwając płatki i cienkie tosty. W pewnym momencie jeden z mężczyzn siedzących przy moim stole odezwał się zaskakująco normalnym tonem.

– Cześć, jestem Terry. A ty?

– Dylan. Miło mi – odpowiedziałem.

Wyciągnąłem rękę, żeby uścisnąć mu dłoń, ale zawahałem się. Może to zbyt oficjalny gest? Jak się należy zachować, gdy poznaje się kogoś w szpitalu psychiatrycznym? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Nie wiedziałem, co dalej powiedzieć. Gdybyśmy byli w więzieniu, mógłbym pewnie spytać, za co siedzi. Tutaj odpowiednikiem takiego pytania byłoby zainteresowanie się, z jaką diagnozą go przyjęto, ale wydawało się to jednak niewłaściwe. Na szczęście Terry uratował mnie, mówiąc, że zamknęli go, bo jego okropna żona nakłamała na jego temat.

– To jest kawał cholery, mówię ci – wysyczał. – Nie pierwszy raz mi to zrobiła. Jak jej tylko coś nie pasuje, to już – tak nakręci, że mnie zamykają. Ale lekarze się w końcu połapią, że to ona jest wariatką, nie ja! I wtedy wyjdę.

Mówił to wszystko normalnym tonem i brzmiał według mnie całkiem przekonująco. Być może rzeczywiście padł ofiarą jakiejś strasznej intrygi uknutej przez żonę, która chciała się go pozbyć. Jednak w miarę jak rozwijał swoją historię, zaczęły się w niej pojawiać niewielkie zgrzyty logiczne. Zanim skończył, wiedziałem już, że jego wersja może być nieco skrzywiona. Nadal jednak brzmiała dość wiarygodnie. Naprawdę nie mogłem z całą pewnością stwierdzić, że jest szalony. Gdybym spotkał go w innym miejscu, pewnie w ogóle bym tego nie rozważał.

Czy możliwe, że jego żona naprawdę zadzwoniła na policję po to, by pozbyć się go z hotelu i móc swobodnie zabawiać się bez niego, jak utrzymywał? A może coś w jego zachowaniu, o czym mi teraz nie mówił, sprawiło, że zdecydowała się zadzwonić? Może była zatroskaną, kochającą żoną, która chciała jedynie jak najlepiej dla swojego obłąkanego męża? Oba scenariusze były możliwe i żaden nie wydawał mi się szczególnie dziwny.

Moja historia była zupełnie inna. Gdy słuchałem opowiadania Terry’ego o tym, jak trafił do szpitala, gorączkowo szukałem w głowie sposobu na wyjaśnienie, jak to było ze mną. Ale każda wersja, jaka przychodziła mi do głowy, brzmiałaby jak wynurzenia kompletnego świra. Miałem przynajmniej na tyle przytomności umysłu, że wiedziałem, jak wariacko by to zabrzmiało, gdybym powiedział prawdę. Nie odezwałem się więc ani słowem i tylko słuchałem.

Trudno jest być normalnym w szpitalu dla psychicznie chorych. Nawet najbardziej niewinne czynności mogą się wydawać podejrzane, jeśli wykonuje je osoba już uznana za chorą. David Rosenhan dobrze to opisał w swoim słynnym artykule z 1973 roku On being sane in insane places (O byciu zdrowym psychicznie w niezdrowych miejscach). Rosenhan wysłał pięciu zdrowych ochotników do kilku szpitali psychiatrycznych w Stanach Zjednoczonych. Poprosił ich, by udawali zaburzenia psychiczne. U wszystkich takie zaburzenia zdiagnozowano i wszyscy byli hospitalizowani. Po przyjęciu jednak zachowywali się już normalnie, mówili personelowi, że czują się dobrze i nie mają już żadnych halucynacji. Niemniej jednak każdy z nich został zatrzymany na średnio prawie trzy tygodnie, zanim lekarze zdecydowali się ich wypisać. Personel patrzył na każde ich zachowanie przez pryzmat choroby psychicznej. Na przykład, gdy zauważono, że jeden z ochotników robi notatki, pielęgniarki opisały jego zachowanie jako podejrzane „kompulsywne pisanie”.

Gdy zostałem wprowadzony do gabinetu doktora Satoshiego, ten powitał mnie ciepłym uśmiechem. Gestem pokazał, żebym spoczął na krześle naprzeciwko niego.

– Jak się pan dzisiaj czuje?

– W porządku – wyszeptałem.

Nie mogłem przestać dotykać własnego podbródka, chwytając kciukiem i środkowym palcem po kolei każdy włosek brody z osobna. Zawsze tak robiłem, gdy byłem zdenerwowany. Znajomi mówili mi, że wygląda to dziwacznie i histeryczne, ale w tym momencie szczególnie mnie to uspokajało – czułem, że mam pewną kontrolę przynajmniej nad tym niewielkim skrawkiem swojego życia.

– Myśli pan, że mam chorobę afektywną dwubiegunową?

– Nie, ale nic jeszcze nie mogę powiedzieć na pewno – odparł.

Odetchnąłem z ulgą.

– Naprawdę nie chciałbym dostawać takich silnych leków, jak ludzie chorzy na dwubiegunówkę – powiedziałem prosząco. – Mam takie osoby wśród znajomych i widziałem, jak to wygląda, gdy dostają duże dawki leków. Wygląda strasznie.

– Doktor Williams, która wczoraj przyjmowała pana na oddział, rzeczywiście podejrzewała u pana chorobę afektywną dwubiegunową. Wie pan dlaczego?

– Tak – odpowiedziałem, wbijając wzrok w podłogę.

Sam podejrzewałem u siebie tę chorobę. Wiele symptomów zdawało się pasować. Teraz z pewnością byłem w depresji, ale moje zachowanie podczas minionych miesięcy można by z pewnością opisać jako manię.

– A pan czemu nie myśli, że jestem dwubiegunowy?

– Podszedł pan do sprawy w zbyt uporządkowany sposób. Całe miesiące planował pan ten eksperyment. Poświęcił pan wiele czasu na organizację. Typowa faza manii nie trwałaby tak długo i nie wiązałaby się z tak dokładnymi przemyśleniami.

– Zatem wierzy mi pan? W to, co powiedziałem na temat eksperymentu? Wie pan, że to nie są urojenia?

– Wiem. Poszperałem trochę w internecie i znalazłem parę artykułów na temat pana eksperymentu. Nie mogę mieć za złe doktor Williams, że w pierwszej chwili uznała to za urojenia. Rozumie pan, ta historia o pana ochotnikach szykujących się na koniec świata! Wygląda jednak, że to wszystko prawda.

Nie do końca. Zasadniczo wszystko się zgadzało, tyle że my nie wierzyliśmy, że świat naprawdę się skończy. Przynajmniej na początku eksperymentu. To miała być jedynie symulacja. Naszym celem było dowiedzieć się, jak mogłoby wyglądać życie, gdybynasza cywilizacja się zawaliła. Mieliśmy to sprawdzić, zachowując się tak, jakby to już się stało. Miał to być rodzaj wspólnego opowiadania historii, rozbudowana gra RPG. Był to bardzo mglisty plan, ale w tamtym czasie pomysł wydawał mi się bardzo przekonujący. Teraz, dwa lata później, był już tylko absurdalny. Dlaczego stał się dla mnie nadrzędną obsesją, dla której sprzedałem dom i porzuciłem karierę akademicką? Jak to się stało, że wszystko to mnie przygniotło, doprowadzając do mucieczki z naszego marnego obozu, w którym mieszkałem przez ostatni rok? Uciekłem w poszukiwaniu pomocy psychiatrycznej i skończyłem w szpitalu dla umysłowo chorych, gdzie nocą słyszałem krzyki pacjenta z oddziału zamkniętego. Doktor Satoshi chciał wiedzieć, jak to wszystko się zaczęło, więc pokazałem mu scenariusz, który napisałem, aby nakreślić kontekst mojego eksperymentu.

– Czyli, jeśli dobrze rozumiem – zaczął doktor Satoshi – nie był pan przekonany, że to się może zdarzyć. To była od początku sytuacja fikcyjna?

Przytaknąłem.

– Wszyscy ochotnicy mieli to przeczytać, zanim się zdecydują – powiedziałem. – Na miejscu mieliśmy kontynuować „opowiadanie” tej historii, ale już nie na zasadzie wyobrażania sobie, co mogłoby się wydarzyć, ale odgrywania tego tak, jakby to się wydarzyło.

Doktor Satoshi zaczął czytać na głos:

„Na początku dwudziestego pierwszego wieku większość ludzi w Wielkiej Brytanii zakładała, że życie będzie się toczyło dalej mniej więcej tak, jak to miało miejsce przez ostatnie kilka dziesięcioleci. Ludzie będą się dalej bogacić, żyć coraz dłużej i kupować coraz to wymyślniejsze elektroniczne gadżety. Dalej będą jeździć samochodami, pracować w biurach, zarabiać pieniądze i kupować jedzenie w supermarketach. Mimo że ten styl życia liczył sobie zaledwie parę dziesięcioleci, wydawał się odwieczny i niezmienny jak słońce czy księżyc.”

Lekarz przerwał i spojrzał na mnie.

– Dobrze pan pisze. Ale sceptycyzmu tu nie za wiele.

Uśmiechnął się i powrócił do czytania.

„Były głosy, które ostrzegały, że to poczucie stałości jest jedynie iluzją, że nieograniczony wzrost gospodarczy nie jest możliwy na ograniczonej planecie, że globalne ocieplenie i wiszący w powietrzu kryzys ekonomiczny wkrótce położą kres modelowi gospodarki sprzyjającej konsumpcji. Jednak mało kto zawracał sobie tym głowę. Akademicy dyskutowali o możliwości gospodarczej zapaści, siedząc wygodnie w miękkich fotelach, politycy zlecali obszerne raporty proponujące rozwiązania, których nie zamierzali nigdy wprowadzać w życie, a ogromna większość zwykłych ludzi dalej jeździła samochodami, pracowała w biurach, zarabiała pieniądze i kupowała jedzenie w supermarketach.”

Lekarz znowu zatrzymał się na chwilę.

– Zatem widział pan siebie jako jedną z niewielu osób, które dostrzegają zbliżającą się katastrofę? – zapytał. – Samotny głos wołającego na puszczy?

Skrzywiłem się, słysząc, jak pretensjonalnie to zabrzmiało.

– Tak – potwierdziłem, czerwieniąc się ze wstydu.

Doktor Satoshi czytał dalej.

„Potem zaczęły się przerwy w dostawach prądu. Początkowo były to rzadkie, choć irytujące niespodzianki, ale w krótkim czasie dostawcy energii elektrycznej wprowadzili regularne harmonogramy przerw, żeby ludzie mogli brać je pod uwagę w swoim planie dnia. Ci, których nadal było na to stać, zaczęli na gwałt kupować generatory prądu. Biedniejsi korzystali ze świec albo siedzieli po ciemku i rozmawiali. Trudniej było zaakceptować zimne prysznice, więc wiele osób zaczęło rzadziej się myć. Musieli też zacząć ręcznie prać ubrania, bo bez gorącej wody pralki były mało użyteczne, a poza tym zużywały za dużo prądu. Ludzie przestali więc ładnie pachnieć. Szybko rozprzestrzeniały się wszy. W kołdrach zamieszkały domowe pluskwy. System opieki zdrowotnej zaczął trzeszczeć pod naporem wielu przypadków zapalenia płuc. Ponieważ śmieci odbierano od ludzi też coraz rzadziej, gnijące jedzenie i inne odpady zaczęły tworzyć hałdy na rogach ulic. Wkrótce w Nowym Jorku i Londynie zaczęły wybuchać epidemie duru brzusznego i cholery.”

Doktor Satoshi podniósł na mnie wzrok.

– Pana fikcyjny scenariusz jest całkiem przekonujący.

Wymamrotałem ledwie słyszalne podziękowanie. Mnie ten scenariusz nie wydawał się już w ogóle prawdopodobny.

„Nadal jednak większość ludzi nie dostrzegała początków katastrofy. Każdego dnia całe rzesze ekspertów opowiadały w radiu, że powrót do dobrobytu jest tuż, tuż i sugerowały różnego rodzaju rozwiązania, które miały uzdrowić gospodarkę.

Wtedy nadciągnął huragan Gina. Gdy 30 września 2012 roku uderzył w Nowy Jork, nie tylko pozbawił dachu nad głową ogromną liczbę ludzi i zniszczył siedziby wielu firm, ale także spowodował krach na rynku ubezpieczeń. Firmy ubezpieczeniowe zostały zasypane roszczeniami wypłat, co doprowadziło do finansowej paniki, która rozprzestrzeniła się też na inne rynki, jak pożar, który stopniowo obejmuje kolejne połacie lasu.”

– Dlaczego wybrał pan tę datę? – spytał Satoshi. – Ma dla pana jakieś szczególne znaczenie?

Musiałem się skupić.

– To dzień po moich urodzinach – odpowiedziałem. – A 2012 to rok, na który Majowie przewidzieli koniec świata.

Doktor Satoshi przyglądał mi się przez chwilę, zanim wrócił do czytania.

„Globalne łańcuchy dostaw zostały przerwane. Ludzie zaczęli w panice wykupywać produkty spożywcze i w ciągu kilku dni sklepowe półki opustoszały. Na ulicach pojawili się szabrownicy, więc we wszystkich większych miastach zaangażowano wojsko do pomocy w utrzymaniu porządku. Ale żołnierze nie byli przygotowani na konieczność utrzymywania stanu wojennego we własnym kraju i cienka początkowo strużka dezercji szybko przerodziła się w powódź.

Ludzie zaczęli uciekać z miast. Najczęściej na piechotę, bo paliwo szybko się skończyło. Większość uchodźców nie zaszła zbyt daleko. Nieprzyzwyczajeni do spania pod gołym niebem czy nawet pod namiotem tysiącami padali ofiarami zimna. Ci, którym udało się przeżyć mroźne noce, słabli z głodu i chorób.

Wszystko to teraz wydaje się odległą przeszłością. Dziś, w roku 2025, sytuacja jest już spokojniejsza. W miastach nadal mieszkają ludzie, ale nie są to już miejsca przyjazne do życia. Jedyne sposoby na to, żeby się tam utrzymać, to prostytucja, handel narkotykami lub pobieranie haraczy w zamian za «ochronę». Ci, którzy nie wykonują żadnej z tych popłatnych «profesji», walczą, by związać koniec z końcem, wydzierając miedź ze ścian czy wyrywając umywalki i rury, by później na ulicy wymienić je na jedzenie. Chętnie wynieśliby się z miast, ale wiedzą, że już na to za późno. Ci, którzy zajęli wiejskie tereny, nie patrzą przyjaźnie na kolejnych przybyszów. Przeciwnie, mają straszny zwyczaj zabijania «obcych».”

Doktor Satoshi uniósł brwi.

– Myślałem, że pański eksperyment nazywa się Utopia, a to wszystko nie wygląda na utopię, tylko na jakiś koszmar!

– Nich pan przeczyta do końca – wymamrotałem.

Wziął głęboki oddech i czytał dalej.

„Jeszcze w pierwszej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku, przed katastrofą, grupki tych, którzy widzieli znaki świadczące o jej nadciąganiu, wspólnie zaczęły przygotowywać się na trudy przyszłości. Zakładano samowystarczalne małe społeczności na wiejskich obszarach, na tyle daleko od dużych miast, by nie dotarły do nich pierwsze fale uchodźców. Ludzie uczyli się wielu starych rzemiosł, które były szeroko rozpowszechnione przed rewolucją przemysłową, ale w dwudziestym wieku w większości zanikły, takich jak tkanie czy wytapianie metali. Nauczyli się także bronić przed atakami wrogich obcych. Zaczęli również zbierać zabytki kultury – książki, muzykę, sztukę – aby przechować je dla przyszłych pokoleń, niczym świeccy odpowiednicy europejskich mnichów, którzy przez wieki średnie przechowali wielkie księgi klasycznego antyku, umożliwiając w ten sposób przyszłym pokoleniom cieszenie się antycznymi skarbami.

Jedną z tych społeczności był Eksperyment Utopia. Dziś  jej mieszkańcy nazywają swoją osadę po prostu Utopia. Nazwa nie jest tak ironiczna, jak mogłaby się na pierwszy rzut oka wydawać. Odkryliśmy bowiem, że pod wieloma względami żyje się teraz lepiej niż przed katastrofą – przynajmniej nam, czyli tym szczęściarzom, którzy mieszkają na wsi. Przede wszystkim powietrze jest teraz dużo czystsze. Więcej jest też dzikiej zwierzyny. Ludzie mają dużo więcej czasu dla swoich dzieci, a sąsiedzi bardzo pomagają sobie nawzajem. To, że wszędzie trzeba chodzić pieszo i pracować fizycznie, oznacza też, że wszyscy są znacznie sprawniejsi niż kiedyś. Nie uświadczysz już grubych ludzi. Jesteśmy zdania, że katastrofa okazała się dla niektórych drugą szansą, możliwością wyrwania się z okropnego stanu, do którego doprowadziliśmy się pod koniec dwudziestego wieku.”

Lekarz odłożył wydruk i wziął głęboki oddech.

– Niezła historia – powiedział w końcu. – Naprawdę dobrze pan pisze.

– Już nigdy niczego nie napiszę! – wyrzuciłem z siebie.

Nadal byłem w takim stanie, że trudno mi było się skoncentrować na przeczytaniu więcej niż paru zdań, a co dopiero na napisaniu spójnego akapitu. Gdy tylko próbowałem zapisać swoje myśli, po pierwszym zdaniu nie wiedziałem już, co to miało być. Bazgrałem przy tym jak kura pazurem.

– Co też pan opowiada. Ja bym czegoś takiego nie potrafił napisać! – wykrzyknął Satoshi, machając mi przed nosem kolejnym wydrukiem. Była to jedna z moich prac akademickich, którą ściągnął z mojej strony i przeczytał tego samego ranka. Byłem pod wrażeniem tego, ile czasu poświęcał na zrozumienie mnie.

Nie mogłem mu jednak uwierzyć. Byłem przekonany, że moja kariera akademicka jest skończona.

– Gdyby to się panu przydarzyło później – mówił dalej – pana przyszłość mogłaby rzeczywiście wyglądać niewesoło. Ale pan ma dopiero czterdzieści lat. Ma pan jeszcze dwie dekady, żeby odbudować swoje oszczędności przed emeryturą. Da pan radę.

Oznaczało to zaczynanie od początku. Od zera. Żeby zapłacić za Eksperyment Utopia, sprzedałem dom. Nie posiadałem niczego poza kilkoma pudłami książek, które leżały teraz w zardzewiałym kontenerze transportowym na błotnistym polu.

– Niech pan posłucha – powiedział doktor Satoshi. – Mam kontakt z wieloma naprawdę biednymi osobami. Wiem, że oni najprawdopodobniej będą biedni przez resztę życia. Gdy się zestarzeją, będą wydawać te grosze, które pozostaną im do dyspozycji, na grę w bingo i picie w osiedlowym barze. Oni nie mają z tym problemu. Pan by tego nie zniósł. To nie jest pana naturalne środowisko.

Doceniałem jego szczerość. Mówił rzeczy, których nie spodziewałbym się usłyszeć od psychiatry, których psychiatra być może wręcz nie powinien mówić. Nie było to z pewnością politycznie poprawne. Ale pasowało doskonale do tego, co sam myślałem. Widziałem siebie za dwadzieścia lat, jak z trudem wiążę koniec z końcem, spędzam czas w tanich barach, siedząc ramię w ramię z nieokrzesanymi pijakami, i gram w bingo z innymi staruszkami. Napawało mnie to grozą. Zrobiłbym wszystko, żeby uniknąć tego losu. Musiałem się jakoś pozbierać.

– Dobrze, że pan do nas przyszedł. Dobrze, że pan stamtąd uciekł. Miał pan szczęście.

W tamtej chwili nie rozumiałem, co lekarz miał na myśli. Teraz wiem, że było ze mną naprawdę źle. Nie tylko umysłowo, ale i fizycznie. Byłem chudy i niedożywiony, brudny i zaniedbany.

– Na razie dostanie pan tylko z powrotem citalopram.

Był to lek antydepresyjny, który dostawałem już podczas wcześniejszych epizodów depresji. Wtedy działał. Ale nigdy jeszcze nie było ze mną tak źle. Zawsze dawałem radę pracować pomimo choroby. Po kilku miesiącach leczenia czułem się lepiej i odstawiałem tabletki.

– Na razie będzie pan dostawał czterdzieści miligramów dziennie i zobaczymy, jak to zadziała.

Była to dwukrotność dawki, którą dostawałem w przeszłości. Miałem nadzieję, że wystarczy.

– Ale niech mi pan jeszcze opowie, jak to się stało, że wpadł pan na taki pomysł. Scenariusz jest interesujący, ale dlaczego właściwie pan go napisał? Kiedy po raz pierwszy przyszło panu do głowy, żeby zorganizować taki dziwny eksperyment?

MEKSYK

Pomysł na Eksperyment Utopia pojawił się po raz pierwszy w mojej głowie we wrześniu 2005 roku, gdy byłem w Meksyku. Pojechałem tam na zaproszenie British Council, miałem dać kilka wykładów na temat robotyki. Były to raczej nieformalne spotkania, które odbywały się w kawiarniach w Mexico City i Monterrey. Ich celem miało być zainteresowanie ludzi tematyką związaną z nauką i technologią. Opisywałem próby stworzenia robotów, które miałyby emocje, i próbowałem sprowokować dyskusję na temat korzyści i niebezpieczeństw związanych z możliwością skonstruowania sztucznej inteligencji. Gdy odbyłem już wszystkie zaplanowane spotkania, poleciałem na półwysep Jukatan, by spędzić tydzień w ruinach miasta Majów. Wylądowałem w Méridzie, największym mieście na półwyspie. Założona przez hiszpańskich konkwistadorów w roku 1542 na miejscu starego osiedla Majów Mérida nadal zachowała wiele z tego kolonialnego czaru, którego właściwie próżno już szukać w nowoczesnym Mexico City. W murach miejskiej katedry można nawet zauważyć rzeźbione kamienie pochodzące z oryginalnych świątyń Majów, jakby starzy bogowie nadal tam byli, niepokorni wobec górujących nad nimi posągów katolickich świętych. Geny także przetrwały, w Méridzie mieszka więcej autochtonicznej ludności niż w jakimkolwiek innym dużym mieście Meksyku – potomkowie Majów stanowią tu ponad połowę mieszkańców. Ich ciemne twarze z charakterystycznie haczykowatymi nosami, ich kolorowe ubrania i krępe ciała wyróżniają ich spośród bledszych potomków hiszpańskich najeźdźców, którzy nadal są wyżsi, bogatsi i mają więcej władzy – pięć wieków po tym, jak po raz pierwszy przybyli tutaj i zaczęli plądrować Nowy Świat.

Gdy spacerowałem po cichych ulicach, przyglądając się białym budynkom z wysokimi sufitami i chłodnymi wnętrzami, podszedł do mnie młody człowiek i zapytał, skąd jestem.

– Z Anglii – odparłem.

– O, z Anglii! Jest pan Anglikiem! – Uśmiechnął się. – Chce pan zobaczyć tradycyjne meksykańskie ubrania? Mogę pokazać panu sklep, który ma naprawdę dobre ceny.

Pierwsza zasada kupowania za granicą brzmi: nigdy nie kupuj pierwszego dnia. Daj sobie czas, rozejrzyj się, zobacz, co jest do kupienia, i porównaj ceny. Zorientujesz się, że tę samą rzecz można kupić gdzieś indziej dziesięć razy taniej niż w pierwszym sklepie, do którego wszedłeś.

„Bez przesady” – pomyślałem. – „Jestem na wakacjach! Wszystko tu i tak jest strasznie tanie. Pójdę z nim i zobaczę, co może mi zaoferować.”

Więc poszedłem z tym młodym człowiekiem. Minęliśmy kilka ulic, przeszliśmy przez dużą drewnianą bramę prowadzącą na podwórze kolonialnego domu, gdzie w cieniu łukowatych sklepień siedziało kilka starszych majańskich kobiet i tkało oraz ozdabiało tkaniny.

Mój przewodnik przedstawił mnie jednej z nich.

– Dzień dobry! – Uśmiechnęła się. – Jak masz na imię?

– Dylan. ¿Cómo se llama usted?

– O, mówisz po hiszpańsku! – wykrzyknęła – ¡Qué bien! Yo me llamo María. Chcesz zobaczyć tradycyjne meksykańskie ubrania?

Przeprowadziła mnie przez łukowato zwieńczone drzwi do dużego pokoju, gdzie w każdym kącie wisiały ciasno obok siebie ubrania, tworząc coś na kształt tekstylnego labiryntu. Były tam różnokolorowe koce w zygzakowate wzory, lekkie białe koszule z delikatnymi zakładkami, grube, szare, wełniane poncho, jasnobrązowe sombrero ze słomy i czarne z filcu, a w najdalszej części pokoju kilka półek, na których leżały porządnie poskładane hamaki.

– Może chciałbyś przymierzyć guayabera? – zapytała Maria.

Zdjęła koszulę z wieszaka i wręczyła mi ją. Była kremowa i nieco szorstka w dotyku, ale w przyjemny sposób; w ogóle nie wydawała się ciężka. Materiał nie wyglądał na bawełnę.

– Z czego ona jest? – spytałem.

– Z sizalu. Bardzo dobrej jakości.

Sizal to szorstkie włókno otrzymywane ze specjalnego gatunku agawy, rośliny nieco podobnej do kaktusa, o grubych mięsistych liściach, które wystrzeliwują z ziemi i kończą się ostrym kolcem. Liście agawy sizalowej zgniata się i ubija, aż zostają z nich jedynie włókna, które są następnie suszone i wyczesywane, póki nie nadają się do tkania. Ubrania wykonane z sizalu pomagają odstraszać moskity, ponieważ we włóknach pozostaje nieco naturalnego środka owadobójczego zawartego w agawach. Są także bardzo chłodne i przewiewne – idealne na gorący meksykański klimat. Kupiłem wreszcie nie tylko koszulę, ale także parę pasujących do niej luźnych spodni oraz sombrero, także wykonane z sizalu. Wydawało mi się, że wyglądam śmiesznie, mając na sobie wszystkie te tradycyjnie meksykańskie ciuchy, ale Maria zapewniła mnie, że jestem w nich bardzo przystojny i elegancki.

– Może chciałbyś też wypróbować hamak? – zapytała.

– Nie chcę chyba kupować dziś hamaka – wymamrotałem.

– Daj spokój, po prostu połóż się w nim na chwilę!

Wyprowadziła mnie z powrotem na podwórze, gdzie pomiędzy dwoma filarami jednego z łukowatych przejść zapraszająco rozciągał się hamak. Gestem wskazała mi, żebym się w nim położył, a gdy to zrobiłem, wręczyła mi mały drewniany kubeczek. W środku był jakiś jasny płyn.

– Co to jest? – spytałem.

– To tradycyjny meksykański napój. Spróbuj!

Ostrożnie wziąłem mały łyczek. Ależ to było mocne! Smakowało jak tequila. Paliło w gardło. Gwałtownie wciągnąłem powietrze.

Maria roześmiała się.

– Smakuje?

Spróbowałem odpowiedzieć, ale odebrało mi głos. Pokiwałem więc tylko uprzejmie głową i wziąłem kolejny łyczek, by pokazać, że naprawdę mi smakuje. A potem jeszcze jeden.

Wyciągnąłem się w hamaku i zamknąłem oczy. Było mi dobrze, jakby ciało się w nim rozpływało. Uczucie ciepła rozprzestrzeniło się na kończyny i wyobraziłem sobie siebie za kilka lat, jak leżę w tym samym hamaku przy willi nad Morzem Śródziemnym, którą, przy odrobinie szczęścia, będę posiadał do tego czasu. Życie było dobre.

Hamak oczywiście też kupiłem.

Następnego dnia pojechałem autobusem do Uxmal, starożytnego miasta Majów oddalonego o około 60 kilometrów na południe od Méridy, które swoją świetność przeżywało pomiędzy 600 a 1000 rokiem naszej ery. Nasz autobus dojechał na miejsce późnym rankiem. Słońce już ostro świeciło. Cieszyłem się, że mam swoje sombrero. Żałowałem, że nie założyłem sizalowej koszuli i spodni, zamiast zwykłego t-shirta i jeansów, które lepiły się teraz do ciała, mokre od potu i wiszącej w powietrzu wilgoci. Kompletnie jednak zapomniałem o tych niewygodach, gdy zobaczyłem Piramidę Czarownika – imponującą budowlę z szarego kamienia, wysoką na ponad 35 metrów. Od innych majańskich piramid różni się tym, że ma nieco zaokrąglone ściany i eliptyczną podstawę. Jej ściany są także bardziej strome, więc wdrapałem się na szczyt nie bez obaw. Dyszałem od upału. Gdy w końcu dotarłem do świątyni na samym szczycie, odwróciłem się i rozejrzałem po okolicy. Pamiętam, jak ogarnęło mnie uczucie melancholii, gdy wyobraziłem sobie tłumy, które tysiąc lat temu krzątały się po ulicach i placach widzianych w dole. Dalej, tam, gdzie kiedyś musiały być pola pełne kukurydzy i fasoli, widać było jedynie zielone baldachimy drzew – dżungla rozpościerała się we wszystkich kierunkach, jedynie gdzieniegdzie spośród zieleni wyłaniał się szczyt odległej piramidy – każda znaczyła miejsce, w którym kiedyś znajdowało się inne zapomniane dziś miasto. Z zadumy wyrwał mnie nasz przewodnik, który usiadł obok i zapytał, skąd jestem.

– Z Anglii – odpowiedziałem.

– To daleko?

– Tak, bardzo daleko. A skąd pan jest?

Podał nazwę miejsca, o którym w życiu nie słyszałem, ale pokiwałem głową, jakbym dokładnie wiedział, gdzie to jest.

– Czym pan się zajmuje w Anglii?

Jak wytłumaczyć komuś, kto być może nigdy nie widział robota, że pracuje się przy budowie robotów, które mają mieć emocje?

– Próbuję zbudować coś w rodzaju maszyn, które będą mieć uczucia – odpowiedziałem.

Mój przewodnik wyglądał na zaintrygowanego.

– Po co? – spytał.

Wziąłem głęboki oddech.

– Cóż, wiele osób uważa, że maszyny staną się w ciągu nadchodzących lat coraz bardziej inteligentne. Staną się jak ludzie, będą żyły pośród nas w naszych domach, jako służący, a nawet przyjaciele. A to oznacza, że będą musiały być w stanie rozpoznawać nasze emocje, a być może nawet wyrażać własne uczucia.

Przewodnik pokiwał głową. Przez jakiś czas wpatrywał się we własne stopy.

– Ale po co ludziom takie maszyny?

Sam sobie ostatnio zadawałem to pytanie. Gdy po raz pierwszy zainteresowałem się możliwością tworzenia robotów, które mają emocje, tak mnie ten pomysł zafascynował, że tego rodzaju praktyczne pytania w ogóle nie przychodziły mi do głowy. Jaki był właściwie cel tworzenia takich maszyn? Dlaczego firmy miałyby w ogóle interesować się ich produkcją? A teraz, gdy właśnie pracowałem nad powstaniem zdolnego do emocji robota, te pytania stały się coraz bardziej naglące – zwłaszcza że musiałem uzasadniać celowość mojego projektu, starając się o fundusze na niego i rozmawiając z dziennikarzami. I coraz trudniej mi było znaleźć sensowną odpowiedź. Chciałem budować roboty zdolne do emocji, bo wydawało mi się to po prostu fajne. Ale czy miało jakąkolwiek wartość użytkową?

Wówczas powtórzyłem tylko moją standardową odpowiedź, mimo że nie wydawała mi się już tak przekonująca.

– Cóż, na przykład po to, aby dotrzymywały towarzystwa starszym osobom – powiedziałem. – Dużo starszych ludzi w naszym kraju to osoby samotne, które nie mają nikogo, z kim mogą porozmawiać. Takie osoby doceniłyby z pewnością towarzystwo robota, gdyby był troskliwy i współczujący.

– Ale dlaczego starsi ludzie nie mogą dotrzymywać towarzystwa sobie nawzajem? – zapytał przewodnik.

Teraz ja spuściłem wzrok i zacząłem wpatrywać się w swojeprzybrudzone buty. Widział te same wady mojej odpowiedzi, które i ja dostrzegłem: po co szukać technologicznych rozwiązań dla społecznych problemów? Czy rozwiązaniem problemu samotności jest naprawdę produkowanie większej liczby gadżetów? Wyobraziłem sobie blok mieszkalny, w którym starsi ludzie siedzą osobno, każdy w swoim mieszkaniu, każdy ze swoim robotem-towarzyszem. Nie była to radosna wizja.

Ale zamiast przyznać mu słuszność, próbowałem walczyć dalej i zasugerowałem, że pod pewnymi względami taki robot mógłby być nawet lepszym towarzyszem niż inny człowiek. Jednak im dłużej mówiłem, tym większe zdumienie malowało się na twarzy mojego przewodnika. Uderzyło mnie to, że nie tylko byliśmy przedstawicielami dwóch różnych światów podzielonych kulturową przepaścią, ale że ten mój świat był raczej jałowy i egoistyczny także w ogólniejszej perspektywie. Ten człowiek pewnie ledwie wiązał koniec z końcem. A ja budowałem roboty.

Uxmal to jedno z tych majańskich miast, które upadły ostatnie. Kwitło jeszcze w dziewiątym wieku, gdy kryzys niszczył już południowe niziny – obszar należący obecnie do Gwatemali – powodując gwałtowny spadek liczby ludności; pustoszało miasto za miastem. Wreszcie także Uxmal zamarło.

Przyczyny upadku cywilizacji Majów są złożone, ale wydaje się, że istotną rolę odegrała zmiana klimatu. Są dowody na trwającą dwieście lat straszliwą suszę. Wiązało się to z wylesieniem. W miarę jak miasta się rozrastały, potrzeba było coraz więcej ziemi uprawnej, aby wyżywić ich rosnącą populację. Przekształcanie lasu w ziemię pod uprawę doprowadziło do zmniejszenia parowania, a co za tym idzie – do mniejszych opadów. Nadeszły klęski nieurodzaju, w miastach pojawił się głód i wybuchła krwawa wojna domowa, bo ludzie zwrócili się przeciwko rządzącym kastom, które zdawały się stracić przychylność Chaac, boga deszczu.

Ten obraz populacji, która rośnie szybciej niż jej źródła pokarmu, pasuje dobrze do przekonań brytyjskiego duchownego Thomasa Malthusa. W swoim eseju z 1798 roku (Essay on the Principle of Population – Esej o zasadzie populacji), Malthus twierdził, że istnieje nieprzekraczalna granica liczby ludności, którą da się wyżywić z danej powierzchni ziemi. Dzisiejsi ekolodzy mówią o ekologicznych granicach planety i o katastrofie, którą sprowadzi na nas ich przekraczanie. Oba rozumowania mają te same podstawy. Prędzej czy później, twierdził Malthus, rosnąca populacja dotrze do punktu, w którym nie będzie już w stanie wyprodukować dostatecznie dużo jedzenia, by się wyżywić. Wówczas musi wydarzyć się coś, co obniży liczbę ludności.

Być może „epidemie, zarazy i pomory (…) przyniosą tysiące i dziesiątki tysięcy ofiar”. A jeśli te katastrofy nie zdołają dostatecznie zmniejszyć liczebności populacji, „gigantyczna, nieunikniona plaga głodu tylko czeka na to, by jednym potężnym uderzeniem wyrównać poziom ludności z poziomem żywności”.

Paralele pomiędzy upadkiem cywilizacji Majów a naszą obecną trudną sytuacją globalną są jasne. Tak jak Majowie stali się zbyt liczni jak na możliwości swojego środowiska, tak globalna liczba ludności rośnie tak szybko, że może przekroczyć możliwości Ziemi. W 2005 roku, gdy wspinałem się na piramidę w Uxmal, na naszej planecie żyło sześć i pół miliarda ludzi. Zakładano, że do 2050 roku liczba ta zwiększy się do dziewięciu miliardów. W jaki sposób mamy wykarmić te dodatkowe miliardy, skoro w wielu częściach świata już panuje głód? Jeśli cywilizacja tak wspaniała jak cywilizacja Majów mogła upaść, czy taki sam los może stać się udziałem całego nowoczesnego świata?

Są oczywiście duże różnice pomiędzy światem Majów a naszą cywilizacją. Przede wszystkim nasza cywilizacja ma zasięg globalny, więc jeśli jedna część świata ma problemy, reszta może pomóc. Majowie natomiast byli odizolowani od reszty świata, gdyż nie posiadali statków, którymi mogliby przemierzać ocean.

Globalizacja oznacza jednak także, że problemy mogą szybko przenosić się z miejsca na miejsce. Wystarczy, że nowy szczep wirusów wywołujących ptasią grypę pojawi się na bazarach w Guangdong, a może doprowadzić do globalnej epidemii. Wstrząsy spowodowane trzęsieniem ziemi w Tokio mogą roznieść się po rynkach finansowych – w wyniku spieniężania majątku przez firmy ubezpieczeniowe, zmuszone pokrywać koszty roszczeń odszkodowawczych. Ten sam hiperwydajny system łańcuchów dostaw, dzięki któremu na naszych stołach ląduje tanie jedzenie, jest jednocześnie coraz bardziej podatny na lokalne problemy. W systemie, w którym produkty dostarczane są na żądanie, a zapasy redukowane do minimum, załamanie się jednego ogniwa może zaburzyć funkcjonowanie całego łańcucha dostaw. Supermarket ma w swoich magazynach pewnie mniej więcej tyle zapasów, że wystarczyłoby na trzy posiłki dziennie dla każdego klienta w okolicy. Nie więcej. Te trzy posiłki to nasza granica pomiędzy cywilizacją a anarchią.

Jeśli pomysł, że nasza cywilizacja mogłaby upaść, wydaje się dziwaczny, warto pomyśleć, że pewnie podobnie dziwaczny wydawałby się Majom w czasach ich największej świetności. Rzesze ludzi, które kiedyś tłoczyły się na ulicach Uxmal, też pewnie szydziłyby z jakiejkolwiek sugestii, że w ciągu kilku lat te same ulice staną się puste i ciche. Kiedy więc tak siedziałem na szczycie piramidy pogrążony w rozmyślaniach nad upadkiem cywilizacji Majów, w mojej głowie pojawiły się także myśli na temat kruchości i nietrwałości mojego własnego, stechnologizowanego świata. Nadal miałem świeżo w pamięci obrazy po uderzeniu huraganu Katrina. Jeśli w najbardziej rozwiniętym kraju na świecie jedna burza mogła doprowadzić do tego, że na ulicach pojawiły się setki szabrowników i trzeba było skorzystać z pomocy wojska, nietrudno było doszukać się podobieństw w ruinach Uxmal.

Majowie nie wymarli wraz z upadkiem swojej cywilizacji. Miliony ich zginęły, ale część przetrwała, żyjąc w dżungli. Jeśli globalna katastrofa położyłaby kres naszemu nowoczesnemu światu, z pewnością także u nas wydarzyłoby się coś podobnego. Ci, którzy by przetrwali, opuściliby miasta i rozpoczęli skromne życie tam, gdzie mogliby uprawiać ziemię i polować, by zdobyć żywność. Nie byłoby to takie trudne dla mieszkańców krajów rozwijających się, gdzie na wsiach żyje nadal duża część ludności. Majowie nauczyli się nawet wytwarzać ubrania z kolczastych roślin! Przez tysiące lat żyli bez nowoczesnych technologii. Niektórzy nadal tak żyją, w małych wioskach rozsianych po dżungli na półwyspie Jukatan. Ale co z ludźmi żyjącymi w rozwiniętych gospodarczo krajach, gdzie jedynie niewielki procent ludności zna się jeszcze na uprawianiu ziemi? Jak uciekinierzy z Nowego Jorku czy Londynu poradziliby sobie w obliczu globalnej katastrofy?

Tego typu pytania zaczęły drążyć mój umysł po powrocie z wycieczki do Uxmal. Gdy później, podczas dalszej podróży na wschód, oglądałem ruiny kolejnych miast, pojawił się w mojej głowie pomysł na rodzaj eksperymentu, który mógłby pomóc odpowiedzieć na te pytania. Zamiast próbować z wygodnej pozycji osoby siedzącej w fotelu wyobrazić sobie, jak życie mogłoby wyglądać, gdyby nasza cywilizacja upadła, zacząłem planować odegranie takiej sytuacji z pomocą kilku ochotników. Będziemy uprawiać własne jedzenie, szyć ubrania i robić wszystko inne konieczne do przetrwania, nie korzystając z zasobów nowoczesnego, stechnologizowanego świata. Nie chciałem jednak stworzyć kolejnej hipisowskiej komuny czy kolejnego takiego eksperymentu, jak ten nad stawem Walden. Miało to być ćwiczenie we wspólnym odgrywaniu i rozwijaniu w rzeczywistości wymyślonego scenariusza o upadku cywilizacji.

Zanim dotarłem do Tulum, na wschodnim brzegu półwyspu Jukatan, gdzie znajdują się ruiny innego starożytnego miasta Majów, eksperyment nie był już jedynie bujaniem w obłokach, ale konkretnym planem działania. Tulum jest nieco mniejsze niż Uxmal. Niegdyś służyło jako port i ruiny starożytnego miasta wznoszą się tutaj na szczytach klifów spoglądających na Morze Karaibskie. Było to jedno z ostatnich miast zamieszkanych przez Majów i przetrwało nawet jeszcze kilka dziesięcioleci po tym, jak do Meksyku po raz pierwszy dotarli Hiszpanie. W końcu jednak jego mieszkańcy padli ofiarą europejskich wirusów.

Wynająłem tu na parę dni chatę na plaży. Była to bardzo prosta konstrukcja o okrągłych, odwapnionych ścianach, prawdopodobnie z cegieł, i słomianym dachu o stożkowatym kształcie. Wchodziło się przez proste drzwi, wewnątrz zaś nie było nic poza obozową pryczą i małym drewnianym stołem. Podłogę stanowiła piaszczysta plaża, na której tę chatkę zbudowano.

Zdjąłem plecak i rzuciłem go na pryczę. Było około południa i przez słomiany dach prześwitywały promienie słońca. Było dostatecznie jasno, bym widział, co wyjmuję z plecaka: moją nową meksykańską koszulę i nowe meksykańskie spodnie, mój nowy hamak, kilka koszulek, jakieś skarpetki i bieliznę, kąpielówki i przybory toaletowe. Tylko to miałem przy sobie i wydawało się, że to zupełnie wystarcza. Czułem się cudownie lekko i marzyłem, by zawsze już tak żyć – w prostej chacie i nie posiadając prawie niczego.

Przebrałem się w kąpielówki i poszedłem w stronę morza. Było ciepłe i przyjazne. Popływałem trochę, a potem odwróciłem się na plecy i pozwoliłem się unosić wodzie. Zamknąłem oczy. Czułem na twarzy ciepłe promienie słońca i delikatne kołysanie fal. Byłem w raju.

Później, gdy słońce zaczęło zachodzić, zauważyłem niewielką grupkę ludzi urządzających sobie grilla wyżej na plaży. Było wśród nich około pięciu Meksykanów, wszyscy tylko w szortach; ich muskularne ciała błyszczały złotą opalenizną. Gdy podszedłem, żeby się przywitać, jeden z nich zrobił zdumioną minę.

– Nie był pan czasem ostatnio w Méridzie? – zapytał.

Zaskoczony pokiwałem głową. Nie pamiętałem, żebym go tam spotkał. Wówczas on odwrócił się do swoich kolegów i powiedział po hiszpańsku:

– To ten koleś, który zapłacił fortunę za ciuchy w Méridzie!

Roześmiali się. Młody mężczyzna spojrzał na mnie znowu, uśmiechając się, nie podejrzewając, że zrozumiałem jego słowa.

A więc jakimś cudem informacja o naiwnym gringo przywędrowała tu, na wybrzeże, aż z Méridy. Naprawdę tak przepłaciłem za ubrania, że aż stałem się tematem tak nośnej plotki? Szczerze mnie to przeraziło. Ale tylko na krótką chwilę. Nie minęło wiele czasu, a powrócił ten tajemniczy, beztroski nastrój, który został ze mną już przez resztę pobytu w Meksyku.

Gdy odpoczywałem na rozgrzanej plaży, myśl o życiu w postapokaliptycznym świecie nie wydawała mi się taka zła. Oczywiście sama katastrofa będzie straszna. Ale dla tych, którzy ją przeżyją, prostsze życie, do którego zostaną zmuszeni, może mieć pewną przewagę nad tym stechnologizowanym, które wiedli wcześniej – może być naprawdę, w dobrym znaczeniu tego słowa, utopijne.

Oczywiście nazwanie czegoś utopijnym nie niesie ze sobą wyłącznie pozytywnych skojarzeń. Konotacje z idealnym społeczeństwem zostają szybko zrównoważone skojarzeniami z beznadziejnie niepraktycznym ideałem. I pewnie to drugie znaczenie miał na myśli Tomasz More, gdy w 1516 roku ukuł termin „utopia” na potrzeby książki o takim tytule. Wyprowadził przecież ten termin od greckich słów ou (nie) i topos (miejsce). Utopia to zatem miejsce, które nie istnieje. Implikacje są zatem takie, że jakkolwiek możemy marzyć o idealnym społeczeństwie, na tym świecie nigdzie go nie znajdziemy.

A jednak, mimo tak jasnego ostrzeżenia, znalazła się w historii cała rzesza idealistów, którzy zrozumieli książkę More’a jako wezwanie do tego, by tę fantazję przemienić w rzeczywistość. Pierwszym z nich był hiszpański duchowny Vasco de Quiroga, a miejsce, które wybrał na swoją utopię, to… Meksyk. Zaledwie dwadzieścia lat po publikacji książki More’a Quiroga wykorzystał ją jako wzór do budowy społeczności, którą założył na obrzeżach Mexico City. Tutaj, niedaleko jeziora Pátzcuaro, Quiroga uczył Indian nie tylko wiary chrześcijańskiej, ale także różnorodnych sztuk i rzemiosł oraz podstaw samorządności. Jak wiele utopijnych społeczności, także osiedla założone przez Quirogę miały elementy prymitywnego socjalizmu: każdy członek społeczności pracował sześć godzin dziennie i w równy sposób przyczyniał się do wspólnego dobrobytu.