Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Eksperymenty na biednych

Eksperymenty na biednych

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65369-55-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Eksperymenty na biednych

Darmowe podręczniki, szkolenia i nagrody dla nauczycieli, przekazywanie pieniędzy komitetom rodzicielskim - w co zainwestować, żeby dzieci w kenijskich szkołach opuszczały mniej godzin i dostały lepsze oceny na koniec roku? Otóż najlepiej wydać wszystkie pieniądze na… leki przeciwpasożytnicze. Do tych kontryintuicyjnych wniosków doszli ekonomiści w wyniku eksperymentu, który przyniósł przełom w długiej – bo toczącej się od setek lat – dyskusji: co można zrobić, żeby biedni żyli lepiej.


Dzięki “eksperymentom na biednych” - wedle metody zaczerpniętej chociażby z badań farmakologicznych - świat ponownie uwierzył w pomoc rozwojową, w to że dzięki skutecznym i efektywnym programom uda się w końcu zlikwidować skrajne ubóstwo. Z drugiej strony, nowe metody oznaczają też nowe kłopoty, bo czy na pewno eksperymenty dają ostateczną odpowiedź na pytanie, jak i komu pomagać?

Polecane książki

Niniejszy tom przygotowany przez specjalistów z zakresu kultur i języków Wschodu i Afryki Wydziału Orientalistycznego Uniwersytetu Warszawskiego był w zamierzeniu zbiorem artykułów dotyczących dziecka, jego sytuacji i roli w rodzinie w różnych krajach Orientu i róż...
Maja Wójtowicz–Kaim, ur. 1978 r., autorka tomiku poezji Lapidaria myśli. Liryczność w wyrazie bez słów zamknięta – to ja, Madame Bovary. Poprzez irrelewantne, banalne spojrzenie na świat, co płynie z moich ust… trwam tak w bezruchu, niczym posąg, sen na jawie się tlę… Do przodu prę – bez odwrotu…...
Bogaty biznesmen Atan Teodarkis chce pomóc siostrze, której mąż stracił głowę dla innej kobiety. Rozwód w tradycyjnej greckiej rodzinie nie wchodzi w grę, pozostaje więc tylko jeden sposób – tajemnicza Marisa musi odejść! Atan wpada na szatański pomysł: zabierze...
Zdrowie zaczyna się na talerzu. Właśnie dlatego w tej książce znajdziesz przepisy na śniadania, obiady i przekąski na bazie naturalnych, ogólnodostępnych produktów roślinnych, a dodatkowo bez glutenu, nabiału i cukru. To kuchnia idealna dla ciebie, jeśli chcesz odżywiać się świ...
Słynny poemat erotyczny Owidiusza w dwóch wersjach językowych: polskiej i łacińskiej – w atrakcyjnej szacie graficznej....
Wszyscy mówią o Nowym Egzaminie Gimnazjalnym z matematyki. Media straszą, że będzie trudny! Nauczyciele straszą nowym typem zadań! Rodzice powtarzają ... Ucz się!A gimnazjalistów zalewa pot ! Jak przygotować się do egzaminu, by nie ośmieszyć się przed kolegami?Co zrobić, by nie zmartwić rodziców i d...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Adam Leszczyński

Dla Zosi

WSTĘPWOJNA O ROBAKI

Bohaterami najważniejszej debaty ostatniej dekady o tym, jak skutecznie pomagać najbiedniejszym, były pasożyty.

Trichuris trichiura albo włosogłówka, jeden z gatunków nicieni. Ma nitkowate ciało o długości od 3 do 5 centymetrów. Żyje w jelicie ślepym i – nieco rzadziej – w jelicie grubym. Można się nim zarazić przez wypicie zanieczyszczonej wody. U zakażonych ludzi wywołuje anemię.

Ascaris lumbricoides hominis albo glista ludzka. Może osiągnąć nawet 40 centymetrów długości, mieszka w jelicie cienkim. Powoduje chorobę nazywaną glistnicą. Jej objawy to osłabienie i zawroty głowy, czasami połączone z nadpobudliwością. Także tym pasożytem można się zarazić, pijąc zanieczyszczoną wodę lub jedząc warzywa, które wcześniej nawożono ludzkimi odchodami.

Ancylostoma duodenale, czyli tęgoryjec dwunastnicy. Wywołuje niedokrwistość, żywi się bowiem nabłonkiem dwunastnicy i wysysa z niego krew. Występuje w tropikach, w związku z czym wywoływaną przez niego chorobę nazywano kiedyś w Polsce blednicą egipską1. Zarazić się można przez spożycie zanieczyszczonej jajami wody lub jedzenia. Larwy potrafią przewiercać się przez skórę stóp.

Przynajmniej jednym z tych pasożytów zakażona jest jedna czwarta populacji globu – ponad 1,3 miliarda ludzi2.

W latach 1998–1999 dwóch amerykańskich ekonomistów, Edward Miguel i Michael Kremer, przeprowadziło eksperyment, który przyniósł przełom w długiej – bo toczącej się od setek lat – dyskusji: co można zrobić, żeby biedni żyli lepiej.

Technicznie rzecz biorąc, Amerykanie sami go nie wykonali. Wykorzystali projekt „Primary School Deworming Project” („Odrobaczanie w szkole podstawowej”) przeprowadzony w zachodniej Kenii w okolicach miasta Busia przez holenderską organizację pozarządową Internationaal Christelijk Steunfonds Africa (ICS). W przedsięwzięciu uczestniczyło 75 szkół podstawowych z okolicy – w większości wiejskich – w których uczyło się ponad 30 tysięcy dzieci w wieku od 6 do 18 lat. W styczniu 1998 roku szkoły podzielono losowo na trzy równe grupy. Dzieci ze szkoły z grupy pierwszej miały zostać poddane darmowej terapii przeciw pasożytom w 1998 i 1999 roku, ze szkoły z grupy drugiej – w 1999 roku, ze szkoły z grupy trzeciej – w 2001 roku. Uczniowie ze szkół, w których nie prowadzono terapii w danym roku, stanowili grupę kontrolną w eksperymencie.

Roczna terapia dla jednego ucznia kosztowała 3 dolary 50 centów. Była bardzo skuteczna: jedna dawka lekarstwa zmniejsza liczbę pasożytów o 99 procent. Musi być jednak powtarzana, bo w warunkach afrykańskiej podstawówki ponad 80 procent dzieci w ciągu roku zaraża się ponownie. Dzieci w szkołach objętych eksperymentem miały też bardzo dużo pasożytów: w styczniu i lutym 1998 roku, przed rozpoczęciem projektu, przebadano losowo wybraną grupę dziewięćdziesięciorga z nich i okazało się, że niemal wszystkie były zakażone.

Po zakończeniu eksperymentu Miguel i Kremer sprawdzili dokładnie jego wpływ na liczbę dni opuszczonych przez dzieci w szkole oraz wyniki w egzaminach (w Kenii rok szkolny kończy się rządowym egzaminem przeprowadzanym równocześnie w całym kraju). Wyniki były uderzające3. Leczenie sprawiło, że dzieci częściej przychodziły do szkoły – w szkołach uczestniczących w programie udział w zajęciach wzrósł o jedną czwartą. Uczniowie byli też znacznie zdrowsi. Podobne pozytywne zmiany zaszły również w tych szkołach, które sąsiadowały z placówkami objętymi programem odrobaczania. Najprawdopodobniej dzieci z sąsiednich szkół rzadziej zarażały się pasożytami, ponieważ wielu ich kolegów i koleżanek było poddanych terapii, a więc nie rozprzestrzeniało jaj szkodliwych nicieni czy obleńców.

Cały program był przy tym tani. Holenderska organizacja pozarządowa próbowała wcześniej na różne sposoby sprawić, żeby uczniowie częściej trafiali do szkoły: zapewniała darmowe podręczniki (których wiele dzieci nie miało, bo były za drogie), szkoliła nauczycieli, dawała pieniądze komitetom rodzicielskim i wypłacała nagrody nauczycielom prowadzącym klasy, w których uczniowie najrzadziej rezygnowali z nauki i mieli najlepsze wyniki w ogólnokrajowych testach. Okazało się, że odrobaczanie było skuteczniejsze od wszystkich tych akcji razem wziętych. Równie skuteczne – chociaż znacznie droższe – było kupowanie dzieciom mundurków szkolnych, które są w Kenii obowiązkowe i które dla wielu rodziców były za drogie – dzieci nie przychodziły do szkoły, bo nie miały mundurka.

Z perspektywy zachodniej nauki urok tego eksperymentu polegał w znacznej mierze na tym, że jego efekty można było dokładnie policzyć. Wystarczyło wydać 3,50 dolara rocznie w przeliczeniu na jedno dziecko, żeby zwiększyć liczbę dni spędzonych przez nie w szkole o blisko miesiąc (w roku szkolnym). Miguel i Kremer zastrzegali, że większa liczba dni spędzonych w szkole tylko w niewielkim stopniu przełożyła się na lepsze wyniki w testach. Podkreślali również, że 3,50 dolara rocznie może wydawać się niewielką kwotą z perspektywy mieszkańca Europy czy USA, ale wcale nie jest banalna w afrykańskich warunkach: w latach 1990–1997 rząd kenijski wydawał na publiczną służbę zdrowia średnio 5 dolarów rocznie na jednego obywatela.

Żeby dojść do tych wniosków, Miguel i Kremer wykorzystali wyrafinowane narzędzia analizy statystycznej. Duża część ich artykułu składa się z opisu metodologii i zawiera trudne wzory matematyczne. Miejsce publikacji również było nieprzypadkowe – „Econometrica” to jedno z najważniejszych na świecie pism poświęconych analizie teorii ekonomicznych wykorzystujących narzędzia dostarczane przez matematykę i statystykę. To miało znaczenie: o ile od lat 40. do 60. XX wieku teorie rozwoju gospodarczego należały do pionierskich obszarów badań ekonomicznych, to od lat 70. poświęcano im znacznie mniej uwagi. Było to związane nie tylko z rozczarowaniem wywołanym problemami gospodarczymi krajów najbiedniejszych, w których szybki sukces dość powszechnie w latach 50. i 60. wierzono, ale także z postępującą formalizacją języka ekonomii, której specjaliści od rozwoju gospodarczego krajów najbiedniejszych nie potrafili zaakceptować4. Paul Krugman, znakomity ekonomista i laureat Nagrody Nobla, napisał:

Teoretycy rozwoju gospodarczego mieli trudność z wyrażaniem swoich idei w postaci jasno zdefiniowanych modeli, które w coraz większym stopniu stawały się swoistym językiem dyskursu analizy ekonomicznej. Stanęli w obliczu wyboru: albo mogli przyjąć coraz bardziej dominujący styl intelektualny, albo zostaliby wypchnięci na peryferia intelektualnej debaty. Nie zdołali się zmienić…5.

Analiza kenijskiego eksperymentu przeprowadzona przez Miguela i Kremera odegrała ogromną rolę w przywróceniu teorii rozwoju gospodarczego krajów najbiedniejszych do głównego nurtu nauk ekonomicznych. Przede wszystkim jednak zapoczątkowała falę podobnych eksperymentów i badań (zostaną one obszerniej opisane o w rozdziale 4). Była nie tylko zgodna w wymaganiami metodologicznymi, które stawiała przed ekonomistami współczesna nauka, miała także niewielką skalę i pragmatyczną elegancję, która odpowiadała intelektualnemu klimatowi współczesności.

Ekonomia rozwoju lat 50. i 60. zakładała bardzo często radykalną transformację całych gospodarek krajów ubogich w skali makro. Nieprzypadkowo w klasycznym artykule z 1943 roku o „uprzemysłowieniu Europy Środkowo-Wschodniej” (od którego wywodzi się ekonomia rozwoju) Paul Rosenstein-Rodan pisał o „wielkim pchnięciu” inwestycyjnym, które miało przeobrazić całą Europę między Morzem Czarnym, Bałtykiem i Adriatykiem, przenosząc dziesiątki milionów ludzi ze wsi do miast i zmieniając krajobraz tych zacofanych (jak to wówczas wprost nazywał) krajów z wiejskiego i rolniczego na miejski i przemysłowy6. Taka skala projektów i związana z nimi brutalność społecznej transformacji jest dziś nie do pomyślenia: sami pomysłodawcy często przyznawali, że jest nie do pogodzenia z demokracją.

Mało kto wierzy w możliwość wielkiej transformacji i skoku w nowoczesność całych społeczeństw. Możliwe są pojedyncze interwencje poprawiające w wymierny sposób jakość życia określonej grupy ludzi i nienaruszające w zasadniczy sposób zastanego porządku społecznego. Słowo „wymierny” – a może lepiej „mierzalny” – ma w tym miejscu zasadnicze znaczenie. Wielkie korporacje i rządy coraz częściej opierają swoją politykę na przetwarzaniu ogromnych ilości danych. Kenijski eksperyment zanalizowany przez dwóch amerykańskich ekonomistów wpisywał się w ten cywilizacyjny nurt. Ponadto, jak dowodzą sondaże opinii publicznej, w wielu krajach Zachodu obywatele są przekonani, że wydawane na pomoc rozwojową pieniądze są marnotrawione albo trafiają w niewłaściwe ręce. W 2014 roku w Wielkiej Brytanii uważała tak ponad połowa obywateli (54 procent), która chciała także zmniejszenia wydatków publicznych na pomoc rozwojową.

Tylko mniej niż jedna trzecia osób (30 procent) sądziła, że budżet pomocy trzeba utrzymać na aktualnym poziomie7. Terenowe eksperymenty oparte na metodach opracowanych między innymi w badaniach prowadzonych przez koncerny farmaceutyczne i wykorzystujące grupę kontrolną mogą dostarczyć argumentów sceptykom.

W pierwszej dekadzie XXI wieku ekonomia rozwoju stała się ponownie jedną z najbardziej popularnych dziedzin badań ekonomicznych. „Prawie wszyscy doktoranci chcą robić eksperymenty terenowe” – pisał w 2013 roku Chris Blattman, profesor ekonomii na Uniwersytecie w Chicago. „Mówię im, że to zły pomysł. Rynek już staje się bardzo zatłoczony, a milion nowych jest w przygotowaniu”8. Sam Blattman jest przy tym autorem niesłychanie interesujących badań związanych z przygotowywaniem do życia w cywilu dawnych dzieci-żołnierzy biorących udział w wojnach domowych w Ugandzie i Liberii9.

Rozgłos, jaki zdobył eksperyment Miguela i Kremera, przyniósł także wymierne skutki polityczne. W samej Kenii powstał „Narodowy program odrobaczania w szkołach” (nie należy go mylić z programem prowadzonym przez organizację pozarządową, który badali dwaj ekonomiści). Wielki rządowy program zaaplikował tabletki blisko 6,4 milionom dzieci w 15 tysiącach szkół w roku szkolnym 2012/2013 (pierwszy rok działania programu i jedyny, za który są dostępne dane). Kenijskie Ministerstwo Edukacji i Zdrowia szacuje, że w 20 okręgach szkolnych, w których program został wprowadzony, liczba dzieci zakażonych pasożytami zmniejszyła się z 33 do 9 procent10. Co więcej, kiedy sam Kremer wrócił do niektórych uczestników swoich badań dziesięć lat później, stwierdził, że średnio pracowali oni o 3,4 godziny tygodniowo dłużej niż ci, którzy nie byli poddani terapii – zarabiali przy tym o 20 procent więcej. To znaczyło, że program odrobaczania spłaca się po latach sam – z podatków płaconych przez lepiej zarabiających uczestników.

Polityczne skutki tych doświadczeń były łatwe do przewidzenia. Od 2007 roku działa kampania „Deworm the World” („Odrobaczyć świat”), której jednym z inicjatorów był sam Kremer. W 2013 roku objęła ją powstała wtedy organizacja pozarządowa Evidence in Action (Dowody w Działaniu), czyniąc ją jedną z dwóch głównych pól swojej działalności (pierwsze dotyczy dostarczania czystej wody wspólnotom, które mają do niej utrudniony dostęp). Na kampanię odrobaczania Evidence in Action pozyskała ponad 2,5 miliona dolarów, w większości z funduszy filantropijnych dofinansowujących dobrze sprawdzone inicjatywy humanitarne – między innymi od funduszu Give Well (Dobrze Dawać) oraz od organizacji Good Ventures (Dobre Przedsięwzięcia)11. Give Well została założona w 2009 roku przez dwoje analityków pracujących wcześniej dla wielkiego funduszu hedgingowego w Nowym Jorku właśnie po to, by finansować te programy filantropijne, na których skuteczność będzie wskazywała bardzo drobiazgowa i pogłębiona analiza.

W 2012 roku na spotkaniu pozarządowego think-tanku Copenhagen Consensus Center (Centrum Konsensusu Kopenhaskiego) grupie ekspertów, wśród których było czterech laureatów Nagrody Nobla, zadano pytanie: „Gdybyśmy mieli do wydania dodatkowe 75 miliardów dolarów, jakie problemy świata należałoby rozwiązać w pierwszej kolejności?”. Na czwartym miejscu wśród najlepszych propozycji (po dożywianiu, szczepieniu i leczeniu malarii) znalazło się odrobaczanie12.

Tym większe było zaskoczenie, kiedy okazało się, że Miguel i Kremer pomylili się w swoich badaniach. „Nowe badania podważają korzyści płynące ze światowych programów odrobaczania” – napisał „The Guardian” 23 lipca 2015 roku13.

Badacze z London School of Hygiene and Tropical Medicine zwrócili się do Miguela i Kremera o udostępnienie danych z eksperymentu oraz programów komputerowych, które wykorzystywano do ich analizy, i spróbowali potwierdzić ich wnioski. Efektem były dwa artykuły opublikowane w prestiżowym „International Journal of Epidemiology”14. Większość wyników eksperymentu została potwierdzona, chociaż badacze zwrócili uwagę na dużą liczbę brakujących danych (co nie jest zaskakujące dla nikogo, kto kiedykolwiek próbował zbierać dane statystyczne w afrykańskich warunkach). Rzeczywiście zmniejszyła się liczba dzieci zakażonych pasożytami. Badacze sprawdzający wyniki Miguela i Kremera ustalili jednak, że nie zmniejszyła się liczba uczniów cierpiących na anemię i że tylko w bardzo niewielkim stopniu poprawił się ich stan odżywienia. Faktycznie uczniowie opuszczali mniej zajęć lekcyjnych – zgodnie z pierwotnymi wynikami. Błąd w oprogramowaniu komputerowym wykorzystanym w 1999 roku spowodował jednak, iż uznano, że efekty terapii „rozlewają się” na sąsiednie szkoły, nawet nieobjęte programem. W rzeczywistości wpływ ten był wielokrotnie mniejszy. „Łącząc te efekty otrzymujemy wzrost uczestnictwa w zajęciach lekcyjnych dzieci objętych programem na poziomie 3,9 procent, która to wielkość nie jest już statystycznie istotna” – pisali autorzy powtórzonych badań.

Publikacja tych wyników wywołała długą i donośną dyskusję: Miguel i Kremer napisali odpowiedź, w której przyznawali się do matematycznego błędu, ale podtrzymywali większość swoich wcześniejszych wniosków15. Znaczna część debaty miała bardzo techniczny charakter i dotyczyła zasadności różnych operacji statystycznych dokonywanych na zebranych przez Miguela i Kremera danych – między innymi metod podziału szkół na grupy (w eksperymencie brały udział trzy grupy, które nie otrzymywały terapii w jednym czasie, co mogło wpłynąć na wyniki).

Przy okazji program odrobaczania skrytykowała bardzo wpływowa Cochrane Infectious Diseases Group – organizacja naukowców działająca od 1994 roku przy Liverpool School of Hygiene and Tropical Medicine w Wielkiej Brytanii, której zadaniem jest sprawdzanie skuteczności nowych technik zwalczania różnych chorób zakaźnych, zwłaszcza gruźlicy, malarii, biegunki i chorób tropikalnych (a od niedawna także HIV/AIDS). Specjaliści z Cochrane Group od początku byli sceptyczni wobec skuteczności odrobaczania. Dwóch członków grupy poddało krytycznej analizie wyniki czterdziestu pięciu programów odrobaczania prowadzonych w różnych krajach od czasów publikacji sławnego artykułu Miguela i Kremera. „[Badacze] odkryli, że podczas gdy leczenie dzieci, które są zakażone, rzeczywiście prowadzi do wzrostu ich wagi, nie ma dowodów na inne korzyści – napisała Cochrane Group. – Jest oczywiste, że dzieci z pasożytami powinny być leczone. Ta analiza podaje jednak w wątpliwość aktualne założenie, że podobne terapie stale przynoszą dodatkowe korzyści, przy czym wyniki pokazujące przyrost wagi leczonych pochodzą z dwóch badań przeprowadzonych w Kenii 20 lat temu”. Według tychże badaczy dane Miguela i Kremera dotyczące mniejszej liczby nieobecności na zajęciach są bardzo wątpliwe ze względu na sposób, w jaki były zbierane, a ponadto można ten efekt przypisać także ogólnej kampanii informacyjnej dotyczącej zdrowia, która była przeprowadzona w szkołach przy okazji projektu. „Uważamy, że obecne promowanie odrobaczania z pewnością stanowi panaceum, pojedyncze rozwiązanie wielu problemów w krajach o niskim i średnim dochodzie, ale wiara w to, że odrobaczenie będzie miało znaczący wpływ na poziom rozwoju, wydaje się złudzeniem, jeśli tylko popatrzymy na wyniki systematycznych badań”16.

„Kiedy przychodzi do pomagania innym, brak refleksji oznacza często brak skuteczności” – pisze w wydanej na jesieni 2015 roku książce William MacAskill, filozof i etyk z Uniwersytetu w Oksfordzie. MacAskill dostarcza teoretycznych argumentów i intelektualnej dyscypliny ruchowi, który sam nazywa „skutecznym altruizmem”17. Kampania odrobaczania jest jednym z dwóch przykładów, który omawia na początku swojej książki – oczywiście przykładem skutecznego działania: etyk zapewne skończył ją pisać, zanim latem 2015 roku pojawiły się nowe poważne zarzuty wobec eksperymentu Miguela i Kremera.

Poglądy MacAskilla wyrastają bezpośrednio z bogatej tradycji anglosaskiego pragmatyzmu i utylitaryzmu. „To nowy sposób myślenia o pomaganiu innym” – pisze. Nowość sprowadza się do starannego przemyślenia i metodycznej analizy konsekwencji – także długofalowych – swoich działań. Chcąc pomagać innym, trzeba sobie najpierw zadać „pięć podstawowych pytań skutecznego altruizmu”. Ilu ludzi odniesie korzyść (i jak wielką)? Czy to najbardziej efektywne działanie, jakie możesz podjąć? Czy ten obszar działania jest zaniedbany? Co wydarzyłoby się, gdybyś nie zadziałał? Jakie są szanse na sukces (i ile dobrego by przyniósł)?

Sam MacAskill założył dwie organizacje – Giving What We Can (Dając Tyle, Ile Możemy) oraz 80.000 Hours (80 000 Godzin) – które do 2016 roku zebrały w sumie 400 milionów dolarów. Nazwa tej drugiej wzięła się od 80 tysięcy godzin, które przeciętny człowiek spędza w pracy w ciągu całego życia. Organizacja radzi, jak wybrać ścieżkę kariery, która przyniesie światu jak najwięcej dobrego.

Książka MacAskilla jest niesłychanie praktyczna. Większa jej część zawiera konkretne porady: jak wybrać organizacje filantropijne, które najlepiej wydają zebrane pieniądze; jak wybrać zawód, który przyniesie światu jak najwięcej dobrego, i na ile można poprawić życie najuboższych, przestrzegając zasad etycznej konsumpcji. „Każdy z nas – jeśli tylko zechce – ma moc, aby czynić nadzwyczajne rzeczy” – pisze MacAskill. Problem etyczny zostaje sprowadzony do zagadnienia technicznego: wybrania dobrego zawodu, wsparcia najlepszej organizacji pozarządowej, wreszcie sporządzenia w świadomy sposób odpowiedniej listy nierozwiązanych problemów świata, na których warto się skoncentrować. Oprócz tego ogromne różnice w PKB na głowę mieszkańca pomiędzy bogatymi i biednymi krajami powodują, że z punktu widzenia obywatela Wielkiej Brytanii czy Stanów Zjednoczonych działalność filantropijna jest tańsza niż kiedykolwiek w historii. Wydanie 100 dolarów, które mogą uratować życie w Zambii, Etiopii czy Republice Środkowoafrykańskiej, to tylko równowartość niezbyt drogiego obiadu w restauracji w Londynie czy w Nowym Jorku. „Koszt czynienia dobra – przekonuje filozof z Oksfordu – nigdy jeszcze nie był tak niski”.

Celem niniejszej książki nie jest propagowanie „skutecznego altruizmu”, zwłaszcza że (o czym będzie mowa w rozdziale 7) doktryna ma swoje słabe strony i tylko pozornie tak duży ładunek nieodpartej racjonalności, jak się wydaje jej zwolennikom. „Skuteczny altruizm” to tylko najnowszy z wielu pojawiających się w ostatnim stuleciu pomysłów, w jaki sposób – na jak największą skalę – pomagać biednym ludziom i biednym wspólnotom oraz jak najskuteczniej poprawiać ich los.

Od początku XX wieku – od kiedy zaczęto na serio myśleć o tym, jak wydźwignąć z nędzy najbiedniejsze obszary świata – pomysły te ewoluowały. Każdy z nich opierał się na nieco innej polityczno-moralnej kalkulacji. Zmianom myślenia towarzyszyły zmiany języka: kiedyś mówiono o pomocy krajom zacofanym, dziś poprawnie jest mówić o współpracy rozwojowej z krajami rozwijającymi się (dla wygody czytelnika terminy „pomoc” i „współpraca” będą używane wymiennie). Tematem książki jest historia tej właśnie ewolucji. Historia metod udzielania pomocy nie oznacza jednak, że przez kilkadziesiąt lat prób (często nieudanych) specjaliści w tej dziedzinie niczego się nie nauczyli. Nie bez powodu „skuteczny altruizm” stał się popularny, zanim William MacAskill nadał mu nazwę. Dziś coraz powszechniej interwencje planuje się systematycznie i sprawdza eksperymentalnie, tak jak w innych naukach społecznych. W efekcie można już – w wielu wypadkach z dużym prawdopodobieństwem – dość dokładnie powiedzieć, co działa, a co nie.

Drugim (i pośrednim) celem książki jest przybliżenie polskiemu czytelnikowi w interesujący i skondensowany sposób głównych wątków dyskusji o tym, czy sensownie jest pomagać biednym krajom (a jeśli tak, to w jaki sposób należy to robić), a także pokazanie politycznego, gospodarczego i moralnego uwikłania problemu. Kryzys związany z migracją uchodźców do Europy oraz presja wywierana na Polskę, żeby zaangażowała się w globalne problemy (czego dotąd nie robiła i na co nie ma ochoty) pokazuje, jak bardzo jest to potrzebne.

Jena–Warszawa, wrzesień 2015 roku–sierpień 2016 roku

ROZDZIAŁ 1WYPACZENIA I BŁĘDY, CZYLI CZEGO ROBIĆ NIE NALEŻY

Jeffrey Sachs i wioski milenijne * Nicholas Negroponte i laptop dla każdego dziecka * Najdroższe szkolenia zawodowe świata * Latryny w służbie patriarchatu

– Kim chciałbyś zostać, kiedy dorośniesz? – zapytała Angelina Jolie małego czarnego chłopca, który siedział obok niej na trawie w afrykańskim buszu.

– Pilotem.

– A dokąd chciałbyś polecieć?

– Do Szwajcarii – zwierzył się chłopiec, który miał kilka lat, ale już myślał o opuszczeniu swojego kraju.

Takim dialogiem wielkiej gwiazdy kina z małym Afrykańczykiem zaczyna się dokument o jej podróży ze sławnym ekonomistą Jeffreyem Sachsem przez Afrykę w 2006 roku. Wyprawa była jednym z elementów promocji wielkiego przedsięwzięcia Sachsa – projektu wiosek milenijnych – które miało sprawić, że Afrykanie będą mogli godnie żyć u siebie i nie będą szukać godnego życia w Szwajcarii1.

Sachs, światowej sławy ekonomista, doradca wielu rządów i agend ONZ, szef Earth Institute (Instytutu Ziemi) na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku (uczelni zatrudniającej 850 pracowników naukowych i dysponującej budżetem 87 milionów dolarów rocznie) wtedy pracował nad tym projektem już od dekady2. Jesienią 2004 roku na szczycie Unii Afrykańskiej w Addis Abebie w przemówieniu skierowanym do kilkudziesięciu zgromadzonych w sali prezydentów Sachs wyjaśnił, że za powszechną nędzę na kontynencie nie odpowiadają politycy. „Diagnoza, że Afryka jest biedna z powodu złych rządów, jest nieprawdziwa” – podkreślił . Według niego Afryka cierpi przede wszystkim z powodu geograficznego i ekologicznego pecha, na który nałożyło się okrutne i demoralizujące dziedzictwo kolonializmu3. „To Zachód – przekonywał Sachs – ma zarówno zasoby materialne, jak i moralne zobowiązania, żeby pomóc Afryce, ale jest zbyt skupiony na sobie, aby coś zrobić”.

Afrykańscy prezydenci, wśród których wielu piastowało urząd dożywotnio, a niektórzy – jak prezydent Zimbabwe Robert Mugabe – mieli także na sumieniu mordowanie swoich politycznych przeciwników, nagrodzili sławnego ekonomistę burzą oklasków. Chwilę później Meles Zenawi, wieloletni premier Etiopii bardzo często oskarżany o autokratyczne skłonności, uprzejmie nie zgodził się z amerykańskim gościem. Mówił, że to przede wszystkim polityczna niestabilność i złe rządy ponoszą odpowiedzialność za afrykańską biedę. „Nie potrafimy zmobilizować prawidłowo naszych zasobów” – stwierdził. Według Zenawiego, za którego rządów Etiopia odnotowywała przez ponad dekadę wzrost gospodarczy sięgający 11 procent rocznie, afrykańscy przywódcy byli zbyt uzależnieni od „datków” z zagranicy. Kiedy te datki okazały się zbyt małe, uznali to za świetne wytłumaczenie własnej niekompetencji. „Wykorzystujemy porażkę wspólnoty międzynarodowej, aby usprawiedliwiać nasze własne działania” – mówił Zenawi4.

Jeffrey Sachs pozostał przy swoim zdaniu – od początku kariery słynął zresztą z uporu i przywiązania do swoich wizji. Był cudownym dzieckiem: skończył studia na Harwardzie w 1976 roku jako trzeci z liczącego ponad półtora tysiąca studentów rocznika, błyskawicznie zrobił doktorat, a w 1983 roku – w wieku 28 lat – otrzymał już tenure na Harwardzie (w przybliżeniu odpowiednik pełnej profesury w polskim świecie akademickim i zarazem szczyt tego, co można osiągnąć w amerykańskim).

W lipcu 1985 roku wyjechał do Boliwii, gdzie prezydent Víctor Paz Estenssoro musiał uporać się z hiperinflacją sięgającą 25 tysięcy procent rocznie. Nie miał wcześniej kontaktu z polityką, ale okazał się imponująco sprawny. „Byłem 25 lat starszy od niego, a nasz prezydent miał 80 lat, ale Jeff zawsze wydawał się kimś równym, ponieważ mówił z wielkim naciskiem, był bardzo przekonujący i po prostu brzmiał bardzo sensownie” – wspominał Gonzalo Sánchez de Lozada, wówczas przewodniczący boliwijskiego senatu i główny narodowy specjalista od polityki gospodarczej5. Jak pisze biografka Sachsa, miał on ogromny talent przekładania teorii ekonomicznych na praktykę gospodarczą oraz równie wielką zdolność przekonywania do swoich pomysłów ludzi, którzy nic nie wiedzieli o ekonomii. Sachs zastosował w Boliwii „terapię szokową”: drastycznie zredukował wydatki państwowe (finansowane drukiem pustego pieniądza), co pozwoliło zbić inflację do poziomu 15 procent rocznie. Przy okazji setki tysięcy ludzi straciło pracę – tę terapię szokową Boliwijczycy doskonale pamiętają do dziś.

W 1989 roku dzięki multimiliarderowi i filantropowi George’owi Sorosowi Sachs trafił do Polski, gdzie spotkał się z Jackiem Kuroniem, jedną z najważniejszych osób w rządzącej ekipie Mazowieckiego. Przez pół nocy Amerykanin tłumaczył Polakowi – przy wódce, w pełnym papierosowego dymu gabinecie Kuronia – kształt potrzebnych reform gospodarczych. Kuroń zażyczył sobie tego na piśmie następnego dnia rano. Sachs spisał go na komputerze udostępnionym przez redakcję „Gazety Wyborczej” jeszcze tej samej nocy. Jego pomysł terapii szokowej – prywatyzacja, otwarcie na handel zagraniczny, wymienialna waluta, giełda, komercyjny sektor bankowy – był rozwiniętą wersją planu, który przygotował wcześniej dla Boliwii. Co ciekawe, biografia Sachsa w ogóle nie wspomina o roli Leszka Balcerowicza. Nie ma w tym zresztą nic zaskakującego, bo właściwie wszyscy jego współpracownicy mówią o ogromnym przekonaniu Sachsa do własnych idei oraz daleko posuniętej niechęci do dzielenia się sukcesami. W 1991 roku „New York Times” nazwał go „prawdopodobnie najbardziej wpływowym ekonomistą na świecie”. Sachs doradzał później rządowi Borysa Jelcyna w Rosji (reformy rosyjskie przyniosły spadek PKB kraju o połowę w ciągu dekady, Sachs nie czuł się za to odpowiedzialny).

W 1995 roku Jeffrey Sachs po raz pierwszy pojechał do Afryki, do Zambii, która wtedy przechodziła własną wersję terapii szokowej. „To było pierwsze miejsce, w którym naprawdę zobaczyłem AIDS, i pierwsze miejsce, w którym naprawdę zobaczyłem malarię, i pierwsze miejsce, w którym naprawdę zadałem sobie pytanie: «Co tu się, do diabła, dzieje?». Nie zdawałem sobie sprawy, że pozostawiamy śmierci tak wiele milionów ludzi każdego roku. Nie miałem zielonego pojęcia” – mówił potem biografce. W 2005 roku Sachs wydał pierwszą z kilku książek, które są przede wszystkim pełnymi pasji apelami o walkę z biedą na świecie (wstęp do niej napisał znany rockman i działacz filantropijny Bono)6.

Tymczasem ekonomista mocno zrewidował swoje poglądy na rolę państwa w gospodarce. „Bez odpowiednich inwestycji publicznych i silnego państwa sektor prywatny nie będzie w stanie działać efektywnie. Rozwój jest ze swojej natury efektem współgrania sił rynkowych i polityki publicznej” – pisał w 2008 roku i nawoływał do finansowanych z pomocy rozwojowej inwestycji w infrastrukturę, edukację i zdrowie publiczne w krajach najbiedniejszych7. Wolny rynek, jego zdaniem, w dającym się przewidzieć czasie nie zapełni istniejącej luki.

W 2005 roku Sachs otrzymał od prywatnego grantodawcy 5 milionów dolarów na rozpoczęcie realizacji projektu wiosek milenijnych. Już rok wcześniej ekonomista i jego współpracownicy wytypowali czternaście wiosek w Afryce – a ściślej rzecz biorąc grup wiosek, bo każda wioska milenijna obejmuje obszar o średniej populacji 40 tysięcy osób (łącznie projekt objął około 500 tysięcy ludzi) – położonych w różnych krajach i w różnych strefach klimatycznych. Wszystkie miały jedną wspólną cechę – były bardzo biedne. Sachs postanowił przeprowadzić eksperyment pomocy rozwojowej na niespotykaną we współczesnym świecie skalę. Każda z wybranych wspólnot miała otrzymać złożony i zaprojektowany zgodnie z jej potrzebami (inny dla rolników z Ghany, a inny dla pasterzy z pustyni na północy Kenii) pakiet pomocowy: nawozy, porady specjalistów od agronomii, posiłki dla dzieci w szkole, moskitiery chroniące przed insektami przenoszącymi malarię, opiekę medyczną, pomoc w irygacji pól. Te interwencje miały w krótkim czasie radykalnie zmienić życie biedaków na lepsze.

Sachs założył, że z czasem projekt stanie się samowystarczalny. Dzięki nawozom i nowym technikom hodowli dochody wieśniaków wzrosną tak bardzo, że będą mogli kupować na wolnym rynku wszystkie te usługi, które w ramach programu wiosek milenijnych dostawali za darmo. Nazwę Sachs zaczerpnął od Milenijnych Celów Rozwoju przyjętych i ogłoszonych przez ONZ na Szczycie Milenijnym w Nowym Jorku we wrześniu 2000 roku. Wśród nich było na przykład zmniejszenie o połowę w stosunku do poziomu z 1990 roku odsetka ludzi na świecie, którzy żyją poniżej granicy skrajnej nędzy, czyli za mniej niż 1,25 dolara dziennie, czy obniżenie o dwie trzecie w stosunku do poziomu z 1990 roku śmiertelności dzieci poniżej piątego roku życia8.

Jedną z wybranych przez zespół Sachsa wiosek było Dertu w południowej Kenii, zamieszkałe przez 4 tysiące koczowników pochodzenia somalijskiego. Mieszkańcy Dertu utrzymywali się z hodowli wielbłądów. Na potrzeby rozwoju wioski – do której nie dotarła nigdy wcześniej żadna pomoc rozwojowa – zabudżetowano 500 tysięcy dolarów rocznie, czyli około 120 dolarów na osobę – kwotę, która najprawdopodobniej przekraczała roczne dochody przeciętnego mieszkańca Dertu. Lokalnym szefem projektu został Ahmed Mohamed, Kenijczyk z doktoratem z agronomii, idealista marzący o budowie lepszej Kenii. We wsi zbudowano szkołę, zatrudniono nauczyciela, a doktor Mohamed przekonał miejscowe władze, żeby zbudowały drogę łączącą Dertu z oddalonym o 60 kilometrów najbliższym miasteczkiem.

Sachs wielokrotnie dawał wyraz irytacji, którą budzili w nim krytycy projektu. Z jednej strony – przyznawali – to oczywisty sukces. Z drugiej – być może nie był to wcale sukces trudny do osiągnięcia, biorąc pod uwagę, że pomoc trafiająca do wiosek milenijnych w ramach projektu zwykle przekraczała ich dochód per capita. W 2010 roku Michael Clemens i Gabriel Demombynes, eksperci Center for Global Development (Centrum Globalnego Rozwoju), pozarządowego think-tanku zajmującego się pomocą rozwojową, przygotowali analizę efektów projektu Sachsa. Porównali dochody, strukturę zatrudnienia, liczbę telefonów komórkowych i jeszcze wiele podobnych wskaźników w trzech wioskach w Kenii, Ghanie i Nigerii z trendami ogólnokrajowymi (równocześnie skrytykowali projekt za „subiektywny wybór miejsc, w których działa, i miejsc, z którymi się porównuje; brak danych wyjściowych w wioskach, które służyły za materiał porównawczy; niewielką próbę i krótki horyzont czasowy badań)9. Okazało się, że różne pozytywne zmiany w wioskach milenijnych, które autorzy projektu przypisali sobie, zaszły także w wioskach, którym nikt nie pomagał. Było to szczególnie widoczne chociażby w przypadku telefonów komórkowych: co prawda ich liczba w wioskach milenijnych wzrosła, ale dokładnie tak samo wzrosła wszędzie dookoła. Jak wie każdy, kto regularnie podróżuje do subsaharyjskiej Afryki, kontynent przeszedł w ostatniej dekadzie komórkową rewolucję i dziś telefon ma tam prawie każdy, włącznie z koczownikami, którzy żyją na pustyni bez prądu, bieżącej wody i toalet.

We wszystkich badanych krajach w ciągu pięciu lat znacząco poprawił się także dostęp do wody, toalet, do wykwalifikowanej opieki medycznej w czasie porodu czy do moskitier chroniących przed przenoszącymi malarię komarami. Wioski milenijne zwykle wyróżniały się pod tymi względami pozytywnie na tle całego kraju, ale różnica była minimalna, a koszty ogromne – na przykład w wiosce nigeryjskiej wybudowano klinikę położniczą za 174 tysiące dolarów, a śmiertelność niemowląt była tam nadal mniej więcej taka sama, jak w okolicznych wioskach, gdzie klinik nie było. Konkluzja ekspertów CDG była jednoznaczna: projekt przyniósł efekty, ale były one dużo mniej imponujące, niż twierdzili jego autorzy (którzy akurat w 2010 roku opublikowali entuzjastyczny raport podsumowujący pięciolecie przedsięwzięcia).

Clemens i Demombynes przypomnieli też, że pomysł Sachsa nie był wcale nowy. Już od lat 30. XX wieku w wielu krajach próbowano budować modelowe wioski, w których koncentrowano często znaczne fundusze, licząc, że zainspirują sąsiadów i staną się motorem rozwoju gospodarczego dla całej okolicy. Próbowano tego w Chinach rządzonych przez Mao, budowała je Fundacja Forda w Indiach w latach 60. oraz Bank Światowy w ramach koncepcji „zintegrowanego rozwoju wiejskiego” popularnej w latach 70. Wszystkie te projekty okazały się kosztowne i nie spełniły pokładanych w nich nadziei. Jak napisał jeden z krytyków przedsięwzięcia z przełomu lat 70. i 80., w którym w podobny sposób doinwestowano 1,8 tysiąca wiosek w południowo-zachodnich Chinach, były one głównie „dobrym miejscem, aby przywozić tam zagranicznych gości”. Podsumowanie wyników innego podobnego programu prowadzonego w Kenii od 1979 roku za pieniądze Banku Światowego było równie miażdżące. „Projekt nie wywarł trwałego wpływu na życie rolników” – konkludowali eksperci Banku Światowego – a zwrot z poniesionych w jego ramach inwestycji był „zerowy lub ujemny”.

Sachs oskarżył Clemensa i Demombynesa o „podstawowe niezrozumienie” fundamentów projektu.

W 2011 roku kenijska ekonomistka Bernadette Wanjala z Uniwersytetu w Tilburgu oraz holenderski ekonomista Roldan Muradian z Uniwersytetu imienia Radbouda w Nijmegen przeprowadzili 236 wywiadów w losowo wybranych gospodarstwach domowych w rejonie wioski Sauri w Kenii, gdzie w 2005 roku oficjalnie zainaugurowano projekt Sachsa. Dla porównania przeprowadzili także 175 wywiadów w domach nieobjętych projektem w tym samym dystrykcie. Ku zaskoczeniu badaczy okazało się, że chociaż wieśniacy z Sauri produkowali średnio o dwie trzecie więcej upraw na swoich poletkach (głównie dlatego, że projekt zapewnił im dostęp do nawozów), ich dochody wzrosły tylko nieznacznie w porównaniu z mieszkańcami wiosek nieobjętych programem pomocy. Wieśniacy zmienili po prostu zajęcie – poświęcali więcej czasu na uprawę roli, a mniej na inne prace, którymi wcześniej uzupełniali swoje dochody. Badacze podsumowali, że efekty są dokładnie takie, „jakich można oczekiwać od dużych i intensywnych dopłat do rolnictwa”10.

Sachs i współpracownicy postanowili uciszyć krytyków. W 2012 roku w prestiżowym czasopiśmie medycznym „The Lancet” jeden ze współpracowników ekonomisty opublikował artykuł, w którym pokazywał poprawę różnych wskaźników zdrowotnych (szczególnie śmiertelności dzieci poniżej piątego roku życia) w wioskach milenijnych po trzech latach trwania projektu11. Jako materiał porównawczy losowo wybrano inne okoliczne miejscowości. Efekty wyglądały imponująco: na przykład śmiertelność dzieci w porównaniu z wioskami nieobjętymi projektem spadła o 32 procent. Wyraźnie mniej dzieci chorowało na malarię i krzywicę wywołaną chronicznym niedożywieniem. W sumie trzynaście na siedemnaście badanych wskaźników pokazywało znaczącą poprawę sytuacji.

Krytycy