Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Ekspostkatolik

Ekspostkatolik

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0321-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ekspostkatolik

Wspomnienia rockowej młodości i artystycznego podziemia z czasów PRL, refleksje dotyczące przeczytanych książek, obejrzanych filmów i spektakli, rozważania o wierze i... wątpieniu. Ksiądz Andrzej Luter kieruje się zasadą, że najważniejszy jest człowiek, a dopiero w dalszej kolejności jego poglądy, doświadczenia czy wygląd. Bez natrętnej „duszpasteryzacji”, z szacunkiem i ciekawością stara się zrozumieć bliźniego – niezależnie od tego, czy jest nim światowej sławy reżyser, młodo zmarły poeta-buntownik czy też „zwykły” parafianin.

Polecane książki

Przedstawiamy nowy Słownik wyrazów obcych. Intensywna i bogata w zmiany rzeczywistość sprawia, że w naszym życiu nieustannie pojawiają się słowa nowe i obce; słowa, których nie rozumiemy. Dlatego koniecznością stało się stworzenie nowej publikacji zawierającej wyrazy i zwroty przejęte przez nasz jęz...
Gdzieś, nie wiadomo gdzie, leży zagubiony kraj. Ludzie tego kraju są rasą agresywną i zaborczą. Nie wiedzą, co to strach, nie znają litości, nie potrafią ronić łez. Wszyscy mają oczy czarne lub brązowe. Ich skóra jest ciemna, szorstka i ogorzała od wiatrów. Śliczna, słodka, jasnowłosa, niebieskooka ...
Annę i Piotra Balickich, parę detektywów z dalekiej Australii, czytelnik poznał już w poprzednich powieściach Janusza Brzozowskiego.Tym razem para dostaje zlecenie znalezienia sprawcy serii morderstw dokonanych na tasmańskiej plantacji wina. Kto wykradł tajną recepturę słynnego cierpkiego wina? Gdzi...
W posiadłości o nazwie Granatka w Turenii trzydziestosześcioletnia Augusta Willemsens samotnie wychowuje dwóch synów. Czystość jej obyczajów i troska o dzieci czyni z niej obiekt podziwu całej okolicy. Kobieta jest jednak ciężko chora i świadoma rychłej śmierci. Pragnąć zabezpieczyć interesy synów, ...
Choć książka „Od towarzyszy do kapitalistów” powstała w roku, w którym świętowaliśmy 25 lat wolności, to nie „Solidarność” ani nie kościół katolicki odgrywają w niej najważniejszą rolę. Jan Cieński opisał historie ludzi, którzy zmienili Polskę z szarego, ponurego, komunistycznego kraju w członka klu...
Monografia jest pierwszą od czasu wejścia w życie obowiązującego kodeksu karnego pracą poświęconą zagadnieniu obiektywnego oraz subiektywnego przypisania odpowiedzialności karnej. Znaczenie tej problematyki jest coraz częściej dostrzegane nie tylko w doktrynie, ale również w judykaturze, czego najle...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Andrzej Luter

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne ‌

Ja­nusz Ba­rec­ki ‌

Re­dak­cja ‌

Agniesz­ka Dzie­wul­ska

Ko­rek­ta

Jo­lan­ta ‌Spodar ‌

Co­py­ri­ght © ‌by ‌An­drzej Lu­ter

Co­py­ri­ght © ‌by Wy­daw­nic­two ‌Iskry, War­sza­wa 2013 ‌

ISBN 978-83-244-0321-9

Wy­daw­nic­two ‌Iskry

ul. ‌Smol­na ‌11, 00-375 War­sza­wa ‌

tel./faks (22) 827-94-15 ‌

iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo ‌Sp. z o.o.

„Dla ‌Boga nie je­ste­śmy licz­ba­mi, ‌je­ste­śmy waż­ni, ‌je­ste­śmy wręcz naj­waż­niej­si ‌z tego, ‌co ma. Po­mi­mo że ‌je­ste­śmy grzesz­ni­ka­mi, je­ste­śmy tym, ‌co leży ‌mu ‌naj­bar­dziej na ‌ser­cu ‌(…). ‌Za­ufaj­my Jego cier­pli­wo­ści, ‌któ­ra za­wsze daje nam ‌czas”.

Z ho­mi­lii pa­pie­ża ‌Fran­cisz­kawy­gło­szo­nej w Ba­zy­li­ce św. ‌Janana La­te­ra­nie w Nie­dzie­lę ‌Mi­ło­sier­dzia

Ekspostkatolik

Jes­tem księ­dzem, a za­tem ‌– ‌po­wie wie­lu ‌– wszyst­ko jest ‌dla mnie ‌ja­sne. ‌Tak, je­stem szczę­śli­wy ‌w swo­im ka­płań­stwie. ‌Za­raz jed­nak ‌za­da­ję so­bie py­ta­nie: co ‌to jest szczę­ście? Moż­na od­po­wie­dzi szu­kać w słyn­nym dzie­le Wła­dy­sła­wa Ta­tar­kie­wi­cza. Ale moż­na też ją zna­leźć w mą­dro­ściach ży­dow­skich. Kie­dyś mą­dry ra­bin po­wie­dział: „Szczę­ście to jest ta­kie coś, co trze­ba mieć, żeby było”. A więc cza­sa­mi mam to coś, ale nie za­wsze. Nie jest też dla mnie w peł­ni ja­sne, dla­cze­go Bóg za­ry­zy­ko­wał i po­wo­łał wła­śnie mnie. Po­cho­dzę z cen­tral­nej Pol­ski. Mię­dzy Ła­skiem i Wi­da­wą żyje naj­wię­cej osób o na­zwi­sku Lu­ter, przy czym więk­szość z nich nie jest ze sobą na­wet spo­krew­nio­na. Ogó­łem jest w Pol­sce 328 Lu­trów. Spraw­dzi­łem te dane na spe­cjal­nej stro­nie in­ter­ne­to­wej, nig­dy zaś nie spraw­dza­łem swo­je­go drze­wa ge­ne­alo­gicz­ne­go, choć cie­ka­we by­ło­by się do­wie­dzieć, skąd to he­re­tyc­kie na­zwi­sko się wzię­ło i dla­cze­go w wo­je­wódz­twie łódz­kim za­gęsz­cze­nie Lu­trów jest naj­więk­sze. Mój oj­ciec był drze­wia­rzem, tuż po woj­nie pra­co­wał na te­re­nach tak zwa­nych Ziem Od­zy­ska­nych, pod Szcze­ci­nem chy­ba, nie pa­mię­tam, bo nie było mnie wte­dy na świe­cie, on sam nie lu­bił wspo­mi­nać tych cza­sów. Całe ży­cie słu­chał Wol­nej Eu­ro­py, może dla­te­go do dzi­siaj pa­mię­tam na­zwi­ska dzien­ni­ka­rzy pra­cu­ją­cych w tej roz­gło­śni, roz­po­znał­bym każ­de­go po gło­sie. Oj­ciec pa­lił ma­ka­brycz­ne ilo­ści „spor­tów”, któ­re wkła­dał do du­law­ki, tak żeby ni­ko­ty­na szyb­ciej do­sta­wa­ła się do płuc. Zmarł na raka, by­łem wte­dy na czwar­tym roku w se­mi­na­rium. Mama była wspa­nia­ła, zaj­mo­wa­ła się do­mem, była dzie­wiar­ką i cha­łup­ni­czo ro­bi­ła wkła­dy do rę­ka­wi­czek. Star­sza sio­stra zo­sta­ła pie­lę­gniar­ką, po ślu­bie wy­je­cha­ła na po­łu­dnie Pol­ski. Ro­dzi­na owszem, ka­to­lic­ka, ale bez ja­kich­kol­wiek oznak de­wo­cji czy nad­gor­li­wo­ści re­li­gij­nej. Nikt nig­dy nie na­le­żał do żad­nej or­ga­ni­za­cji ani par­tii. Oj­ciec chy­ba za­pi­sał się do ZBO­WiD-u, bo chciał mieć ulgo­we bi­le­ty.

Pa­mię­tam do­brze lata sie­dem­dzie­sią­te, czas doj­rze­wa­nia mo­jej świa­do­mo­ści. Miesz­ka­li­śmy wte­dy w Pa­bia­ni­cach. Pa­mię­tam te „kon­te­stu­ją­ce” wie­czo­ry stu­denc­kie w dru­giej po­ło­wie „Gier­ka” – stu­dio­wa­łem pra­wo na Uni­wer­sy­te­cie Łódz­kim – kie­dy to ze szpu­lo­wych czte­ro­ścież­ko­wych ma­gne­to­fo­nów słu­cha­li­śmy Do­or­sów z Ji­mem Mor­ri­so­nem, Pink Floy­dów, Ja­nis Jo­plin, Ji­mie­go Hen­dri­xa i in­nych za­chod­nich wy­ko­naw­ców, na­gry­wa­nych z ra­dia Luk­sem­burg, a naj­czę­ściej z Trój­ki („Mini max, czy­li mi­ni­mum słów – mak­si­mum mu­zy­ki” Pio­tra Kacz­kow­skie­go to była au­dy­cja obo­wiąz­ko­wa, pa­mię­tam, że na­gry­wa­łem ją, pod­sta­wia­jąc mi­kro­fon do gło­śni­ka ra­dia), a po­tem tak­że: Jana Krzysz­to­fa Ke­lu­sa (chro­po­wa­to na­gra­ne, nie­le­gal­ne ka­se­ty z jego pio­sen­ka­mi po­da­wa­li­śmy so­bie z rąk do rąk), Jac­ka Kleyf­fa i Sa­lo­nu Nie­za­leż­nych (Wę­dro­wiec, Źró­dło i Tu­taj do dzi­siaj za­cho­wu­ją ak­tu­al­ność), Oku­dża­wy, Wy­soc­kie­go, a w koń­cu Kacz­mar­skie­go. Ktoś cza­sem przy­no­sił – nie wia­do­mo skąd – „Za­pis”, naj­słyn­niej­szy sa­miz­dat li­te­rac­ki. Za­czy­ty­wa­łem się w Mie­sią­cach Ka­zi­mie­rza Bran­dy­sa. Po­ja­wi­ła się Mała apo­ka­lip­sa Kon­wic­kie­go, wier­sze Her­ber­ta i Ba­rań­cza­ka etc. Pół­ofi­cjal­nie wy­stę­po­wał w klu­bach stu­denc­kich Te­atr Ósme­go Dnia, a w ki­nach kró­lo­wał „mo­ral­ny nie­po­kój” – już było po pre­mie­rach Czło­wie­ka z mar­mu­ru i Barw ochron­nych. Po obej­rze­niu Rej­su Mar­ka Pi­wow­skie­go czy­ta­łem wszyst­ko, co pi­sał sce­na­rzy­sta fil­mu Ja­nusz Gło­wac­ki, ku­po­wa­łem war­szaw­ską „Kul­tu­rę” z na­dzie­ją, że znaj­dę tam jego ko­lej­ny prze­śmiew­czy fe­lie­ton. W pa­bia­nic­kim ki­nie Ro­bot­nik na uli­cy Wan­dy Wa­si­lew­skiej obej­rza­łem Ilu­mi­na­cję Za­nus­sie­go, film, po któ­rym moż­na było roz­ma­wiać tyl­ko o Bogu, trans­cen­den­cji i o zmar­twych­wsta­niu. Wte­dy to rów­nież za­czą­łem moc­niej wgłę­biać się w Pi­smo Świę­te. A po­tem przy­szedł 16 paź­dzier­ni­ka 1978 roku – pa­mięt­ne kon­kla­we – szok i ra­dość. Póź­niej ja­kimś cu­dem za­pre­nu­me­ro­wa­łem „Ty­go­dnik Po­wszech­ny”; zmar­ła sta­ła pre­nu­me­ra­tor­ka i zna­jo­ma z pocz­ty na­tych­miast po­in­for­mo­wa­ła mnie o tym. Od­wo­łu­jąc się do ter­mi­no­lo­gii Je­rze­go So­snow­skie­go, au­to­ra ese­ju Mały Le­bie­diew 2001, mógł­bym po­wie­dzieć o so­bie, że do 1978 roku by­łem, co naj­wy­żej, oko­ło­ka­to­li­kiem.

Czu­li­śmy wszy­scy, że sys­tem co­raz bar­dziej gni­je, choć nikt nie przy­pusz­czał wte­dy, że ko­mu­nizm kie­dy­kol­wiek się skoń­czy. By­łem prze­ko­na­ny, że je­stem ska­za­ny na ten ustrój. Tak więc rok 1980 nie był aż tak du­żym za­sko­cze­niem. Po­ja­wi­ło się Nie­za­leż­ne Zrze­sze­nie Stu­den­tów (pierw­sza i je­dy­na or­ga­ni­za­cja, do ja­kiej na­le­ża­łem), a wraz z nim głę­bo­kie, cza­sa­mi nie­po­zba­wio­ne mło­dzień­czej fan­ta­zji, za­an­ga­żo­wa­nie po­li­tycz­ne. I wte­dy wła­śnie zro­dzi­ła się pierw­sza myśl, by zo­stać księ­dzem. Nie po­tra­fię od­na­leźć w pa­mię­ci tego kon­kret­ne­go mo­men­tu. Waż­ne jest, że nie było żad­ne­go pio­ru­nu­ją­ce­go zna­ku z nie­ba, żad­nych go­re­ją­cych krze­wów. Było na­to­miast głę­bo­kie prze­ży­wa­nie na nowo od­kry­tej Eu­cha­ry­stii. Mi­nę­ły jesz­cze trzy lata, za­nim pa­dło osta­tecz­ne „tak”. Je­stem prze­ko­na­ny, że prze­ło­mem był wy­bór kar­dy­na­ła Ka­ro­la Woj­ty­ły na pa­pie­ża. A za­tem „po­wo­ła­nie pa­pie­skie”? Na pew­no, tak, i to nie jest do­ra­bia­nie so­bie po­nie­wcza­sie pięk­nej i „po­li­tycz­nie” po­praw­nej mo­ty­wa­cji. Tym bar­dziej że de­cy­zja moja była świa­do­ma, po­zba­wio­na eg­zal­ta­cji i prze­my­śla­na. By­łem star­szy od ko­le­gów z roku, nie wstą­pi­łem do se­mi­na­rium od razu po ma­tu­rze, wcze­śniej za­zna­łem „nor­mal­ne­go” ży­cia w cie­ka­wych i re­wo­lu­cyj­nych cza­sach. Ucznio­wie z Emaus zo­sta­wi­li za sobą Je­ro­zo­li­mę z całą plą­ta­ni­ną zda­rzeń, nie­zro­zu­mia­łą i znie­chę­ca­ją­cą. Do­pie­ro gdy Chry­stus uta­jo­ny do­łą­czył do nich w dro­dze, uj­rze­li oni nową per­spek­ty­wę rze­czy­wi­sto­ści. Ewan­ge­lia ze­szła się z te­raź­niej­szo­ścią. Tak też sta­ło się ze mną.

Jaką mia­łem wte­dy wi­zję ka­płań­stwa? Jak to okre­ślał kar­dy­nał Jean-Ma­rie Lu­sti­ger: opu­ścić zna­jo­me wy­brze­że i wy­ru­szyć ku zie­miom nie­chrze­ści­jań­skim, któ­re są wo­kół nas, rów­nież tu, w Pol­sce. Dziś, po dwu­dzie­stu trzech la­tach ka­płań­stwa, utwier­dza mnie w tej po­sta­wie pa­pież Fran­ci­szek, któ­ry w Wiel­ki Czwar­tek mó­wił do księ­ży, że iść za Je­zu­sem to zna­czy uczyć się „wy­cho­dze­nia z ogra­ni­czeń sa­me­go sie­bie (…), aby wyjść na spo­tka­nie in­nych, aby wyjść na pe­ry­fe­rie ludz­kie­go ży­cia. Wy­ru­szyć mu­si­my my sami jako pierw­si, ku na­szym bra­ciom i sio­strom, zwłasz­cza tym naj­bar­dziej od­da­lo­nym, tym, o któ­rych za­po­mnia­no, tym, któ­rzy naj­bar­dziej po­trze­bu­ją zro­zu­mie­nia, po­cie­sze­nia i po­mo­cy”.

Ka­płań­stwo to tak­że brze­mię od­po­wie­dzial­no­ści, nie­ro­ze­rwal­nie wią­żą­ce się z wol­no­ścią, któ­rą ob­da­ro­wał mnie Bóg. Wiem, to ostat­nie zda­nie brzmi okrop­nie. Taki slo­gan ko­ściel­ny, któ­rym wszy­scy się po­słu­gu­ją. Oka­zu­je się, że moż­na wy­świech­tać sło­wa waż­ne i wte­dy prze­sta­ją one co­kol­wiek zna­czyć. A jed­nak będę brnął da­lej: wol­ność dana przez Boga to ła­ska otwie­ra­ją­ca na ła­skę. Cza­sa­mi w wy­mia­rze in­sty­tu­cjo­nal­nym czło­wiek chciał­by się zbun­to­wać i krzyk­nąć: tak nie wol­no mó­wić, co to wszyst­ko ma wspól­ne­go z ewan­ge­lią! Ja też bun­tu­ję się, ale każ­dy sprze­ciw musi mieć swo­je gra­ni­ce. Wiem prze­cież, że Ko­ściół skła­da się tyl­ko i wy­łącz­nie z grzesz­ni­ków, że skan­da­le i zgor­sze­nia zda­rza­ły się za­wsze, ale po­mi­mo to, a może wła­śnie dla­te­go, jest to cią­gle Ko­ściół Je­zu­sa Chry­stu­sa. Co­raz czę­ściej my­ślę, że po­wo­ły­wa­nie się na po­wszech­ną grzesz­ność to sła­by ar­gu­ment, ale mimo wszyst­ko praw­dzi­wy, naj­moc­niej­szy.

Nie mógł­bym jed­nak prze­stać w Nie­go, Je­zu­sa, wie­rzyć ani też odejść z ka­płań­stwa, bo to jest nie­moż­li­we.

W koń­cu tylu lu­dzi mi za­ufa­ło w sa­kra­men­cie spo­wie­dzi, no i Eu­cha­ry­stia… Nie mógł­bym tak­że odejść z Ko­ścio­ła ro­zu­mia­ne­go jako in­sty­tu­cja, mimo wie­lu bo­le­snych roz­cza­ro­wań i „zra­żeń”, po­mi­mo nie­spra­wie­dli­wo­ści oraz wy­da­rzeń i wy­po­wie­dzi, z któ­ry­mi nie mogę się po­go­dzić. Wie­rzę w świę­tość Ko­ścio­ła, choć wie­lu zna­jo­mych prze­sta­ło w nią wie­rzyć.

„Gdzie je­steś?” – pyta Stwór­ca pierw­sze­go męż­czy­znę. To pierw­sze sło­wa wy­po­wie­dzia­ne przez Boga do czło­wie­ka tuż po grze­chu pier­wo­rod­nym. Ksiądz Jó­zef Ti­sch­ner w książ­ce Ksiądz na ma­now­cach pi­sze, że jest to py­ta­nie o „Ty”, py­ta­nie bę­dą­ce pró­bą spo­tka­nia twa­rzą w twarz, do­po­mi­na­ją­ce się o spoj­rze­nie w oczy. „Jaka jest two­ja udrę­ka?” – oto jak brzmi to py­ta­nie. Tak sfor­mu­ło­wa­ła je Si­mo­ne Weil.

Bo­ha­ter Wi­do­ków­ki z tego świa­ta Sta­ni­sła­wa Ba­rań­cza­ka opo­wia­da Bogu o so­bie w ten spo­sób:

Szko­da, że Cię tu nie ma. Za­głę­biam się w cie­le,

w któ­rym za­szy­fro­wa­ne są taj­ne wy­ro­ki

śmier­ci lub do­ży­wo­cia – co nie­wie­le

róż­ni się jed­no z dru­gim w grzą­skim grun­cie rze­czy,

a jed­nak ta lek­tu­ra

wcią­ga mnie, nie­do­rzecz­ny

kry­mi­nał krwi i gro­zy, po­wieść-rze­ka, któ­ra

swój męt­ny fi­nał po­znać mi po­zwo­li

do­pie­ro, gdy i tak nie będę w sta­nie unieść

za­mknię­tych cie­płą dło­nią zim­nych po­wiek.

Ale do­syć już o mnie. Mów, jak Ty się czu­jesz

z moim bó­lem – jak boli

Cie­bie Twój czło­wiek.

Czy­tam Ba­rań­cza­ka i nie po­tra­fię od­po­wie­dzieć na koń­co­we py­ta­nie, do­my­ślam się tyl­ko, że ten ból może być doj­mu­ją­cy. Po­przez sztu­kę (po­ezję) mamy moż­li­wość za­da­wać naj­trud­niej­sze py­ta­nia. Przy­po­mi­nam so­bie sło­wa zmar­łe­go w czerw­cu 2012 roku Hen­ry­ka Be­re­zy. Mó­wił wie­lo­krot­nie, że sztu­ka to jest coś, co czło­wie­ko­wi naj­le­piej wy­szło w hi­sto­rii. Na py­ta­nie, czy sztu­ka może być praw­dzi­wym ży­ciem, od­po­wia­dał, że jest ona źró­dłem ro­zu­mie­nia ży­cia. Na­le­ży umieć ją „czy­tać” i być zdol­nym do za­chwy­tu – je­śli ktoś tego nie umie, to jego ży­cie sta­je się płyt­kie i smut­ne. Przy­zna­ję mu ra­cję: li­te­ra­tu­ra, te­atr, film, mu­zy­ka, ma­lar­stwo po­ma­ga­ją od­na­leźć w ży­ciu sens i to­wa­rzy­szą nam w od­wiecz­nym po­szu­ki­wa­niu Ab­so­lu­tu. Dla­te­go przede wszyst­kim po­przez sztu­kę spró­bu­ję spoj­rzeć na Ko­ściół, na świat i na czło­wie­ka.

Myślenie według miłości

Zało­że­nie tych re­flek­sji jest za­wę­żo­ne: oto ksiądz mówi do „czar­nej owcy”, po­szu­ku­ją­ce­go, za­gu­bio­ne­go, post­ka­to­li­ka albo oko­ło­ka­to­li­ka – a nie do czło­wie­ka, któ­ry zy­skał „ła­skę” spo­ko­ju wia­ry. Kto my­śli, że jego wia­ra jest nie­wzru­szo­na i że na wszyst­ko zna od­po­wiedź, ten w swo­im ży­ciu we­wnętrz­nym tkwi w miej­scu, a może na­wet jest o krok od utra­ty wia­ry. Oczy­wi­ście cza­sow­nik „mó­wić” trak­tu­ję sze­ro­ko, wia­do­mo bo­wiem, że cza­sem ewan­ge­li­za­cyj­ną rolę może od­gry­wać na­wet mina, z jaką ma­sze­ru­je się przez przy­ko­ściel­ny pla­cyk. Nowa ewan­ge­li­za­cja, o któ­rej tak dużo opo­wia­da się od roku 2012, ma po­le­gać na do­tar­ciu do lu­dzi ochrzczo­nych, może na­wet bierz­mo­wa­nych, ale w wy­mia­rze du­cho­wym i re­li­gij­nym od­le­głych od Ko­ścio­ła. Ode­szli? Za­wie­dli się? Stra­ci­li wia­rę? Nie są prze­cież apo­sta­ta­mi. W pew­nym mo­men­cie ży­cia stwier­dzi­li, że wspól­no­ta Ko­ścio­ła to nie ich dro­ga.

Do­trzeć do przy­czyn tego co­raz szer­sze­go zja­wi­ska to był­by po­czą­tek suk­ce­su dusz­pa­ster­skie­go. Nasz ka­to­li­cyzm musi być na czymś zbu­do­wa­ny. Bi­skup Grze­gorz Ryś za­uwa­żył w „Ty­go­dni­ku Po­wszech­nym”, że naj­pierw musi być wta­jem­ni­cze­nie, do­pie­ro po­tem ka­te­che­za. Efek­tem bu­do­wa­nia chrze­ści­jan dok­try­nal­nie, bez fun­da­men­tów, jest po­wierz­chow­ność prze­ży­wa­nia wia­ry, a w kon­se­kwen­cji roz­cza­ro­wa­nia i odej­ścia, albo bez­re­flek­syj­ne dok­try­ner­stwo. No to po­roz­ma­wiaj­my, sta­wia­jąc w punk­tach pod­sta­wo­we pro­ble­my.

OD­KRYĆ OSO­BĘ!

Spra­wa fun­da­men­tal­na: od­kryć, że Bóg nie jest tyl­ko in­sty­tu­cją, punk­tem od­nie­sie­nia, siłą i mocą, ale że nade wszyst­ko jest Oso­bą. Od­kryć, że Bóg jest Oso­bą! Naj­pierw po­win­na być świa­do­mość, że On jest Oso­bą, że ma uczu­cia, że ko­cha, tę­sk­ni. Póź­niej moż­na wcho­dzić z Nim w re­la­cje. To jest, moim zda­niem, fun­da­ment, któ­ry lu­dzie dziś mogą zro­zu­mieć, bo sami mają do­świad­cze­nie re­la­cji, więc mogą so­bie ja­koś to uzmy­sło­wić. Waż­na jest świa­do­mość, że po­stać Chry­stu­sa nie jest wy­my­słem kil­ku na­wie­dzo­nych uczniów; nie jest efek­tem mi­to­lo­gi­za­cji hi­sto­rii. Oso­ba i dzie­ło Je­zu­sa z Na­za­re­tu to prze­jaw Bo­żej in­ge­ren­cji w ludz­ki świat. To po­ka­za­nie, że Bóg bie­rze na sie­bie ludz­ką kon­dy­cję, ze wszel­ki­mi jej kon­se­kwen­cja­mi – nie­szczę­ściem, cier­pie­niem, gło­dem. Jest Bo­giem bli­skim, ale za­sad­ni­czy po­wód wcie­le­nia po­le­ga na tym, że – jak mó­wi­li Oj­co­wie Ko­ścio­ła – Bóg sta­je się czło­wie­kiem, by czło­wiek stał się Bo­giem. Pro­blem w tym, że Bo­giem nig­dy nie bę­dzie­my, stąd moż­li­we roz­cza­ro­wa­nia. Ale może On przez nas dzia­łać.

Za­py­ta­łem swo­je­go świec­kie­go przy­ja­cie­la, czy Je­zus po­ma­ga mu roz­wią­zy­wać jego ludz­kie pro­ble­my. Od­po­wie­dział, że nie wie. Ale jed­no jest dla nie­go pew­ne: On za­pra­sza czło­wie­ka do ro­bie­nia rze­czy nie­moż­li­wych. I co naj­waż­niej­sze, tyl­ko czło­wie­ka na to stać. Kie­dyś po­wie­dział mi zna­jo­my, że nie uzna­je po­dzia­łu na lu­dzi wie­rzą­cych i nie­wie­rzą­cych, ale na tych, któ­rzy się mo­dlą, i tych, któ­rzy się nie mo­dlą. Po­cząt­ko­wo po­my­śla­łem, że to ko­lej­ne efek­tow­ne po­wie­dzon­ko, ja­kich peł­no w no­wo­mo­wie ko­ściel­nej, ale po­tem zro­zu­mia­łem, że cho­dzi­ło mu o au­ten­tyzm prze­ży­wa­nia wia­ry. We­dle pi­sa­rza Je­rze­go So­snow­skie­go po­mysł, że w ka­wa­łecz­ku spe­cjal­ne­go ro­dza­ju pie­czy­wa kry­je się Bóg i za­ra­zem Ktoś, kto dwa ty­sią­ce lat temu żył jako czło­wiek, jest wstrzą­sa­ją­cy. Po­mysł, że na do­miar wszyst­kie­go moż­na przed nim klęk­nąć i z nim po­ga­dać, to szok, po któ­rym już nig­dy nie po­win­no się być tym sa­mym czło­wie­kiem co przed­tem.

Tym­cza­sem zbyt czę­sto ule­ga­my prze­sad­nej ra­cjo­na­li­za­cji. Jak­by­śmy się spe­szy­li, że nie pa­su­je­my do no­wo­cze­sno­ści, i za­ło­ży­li ko­stium Trzeź­we­go In­ży­nie­ra. Lu­dzie pra­gną trans­cen­den­cji, a ko­ja­rząc Ko­ściół wy­łącz­nie z bar­dziej lub mniej zro­zu­mia­ły­mi na­ka­za­mi mo­ral­ny­mi, szu­ka­ją czę­sto trans­cen­den­cji poza nim.

PRZEJ­ŚCIE OD NE­GA­TYW­NEJ DO PO­ZY­TYW­NEJ WI­ZJI RZE­CZY­WI­STO­ŚCI

Punk­tem wyj­ścia jest przy­ka­za­nie mi­ło­ści Boga i bliź­nie­go. Po­wiedz­my jed­nak szcze­rze: zbyt czę­sto Ko­ściół – szcze­gól­nie mło­dym lu­dziom – ko­ja­rzy się z kre­śle­niem czar­nej wi­zji rze­czy­wi­sto­ści. Tak, jak­by za­po­mi­nał, że w ręku po­sia­da Do­brą No­wi­nę, jak­by nie wie­rzył w za­pew­nie­nie Zba­wi­cie­la, że bra­my pie­kiel­ne go nie prze­mo­gą. Ja­sne, że świat, w któ­rym ży­je­my, nie jest naj­lep­szy z moż­li­wych, ale może być dzię­ki nam tro­chę lep­szy. My­ślę, że głów­nym pro­ble­mem jest zgo­da czło­wie­ka na sie­bie. Speł­nie­nie tego wa­run­ku – mą­dre­go umi­ło­wa­nia sie­bie – otwie­ra dro­gę do mi­ło­wa­nia bliź­nie­go. Poza tym w pięt­no­wa­niu zła świa­ta jest ja­kaś ła­twi­zna: oto de­fi­niu­je się jako zło coś, w czym zło i do­bro są splą­ta­ne (może zresz­tą na ogół są), i w re­zul­ta­cie od­rzu­ca się nie tyl­ko to, co god­ne od­rzu­ce­nia, ale i to, co za­cne.

Nie wszyst­ko musi mieć pie­częć ka­to­lic­ką. Dzie­ło Jur­ka Owsia­ka ta­kiej pie­czę­ci nie ma, a jest na wskroś chrze­ści­jań­skie, bo słu­ży do­bru. Nie ro­zu­miem, skąd tyle nie­chę­ci do nie­go wśród du­cho­wień­stwa. Ile kon­tro­wer­sji wzbu­dzał ar­cy­pi­skup Jó­zef Ży­ciń­ski, któ­ry nie tyl­ko po­pie­rał ca­łym ser­cem Or­kie­strę, ale jesz­cze po­je­chał na Przy­sta­nek Wo­od­stock, żeby spo­tkać się z mło­dzie­żą. Oka­zu­je się, że trud­no taką pro­stą rzecz zro­zu­mieć.

Po­tę­pia­nie zła współ­cze­sne­go świa­ta zwal­nia w sub­tel­ny spo­sób z nie­po­ko­ju su­mie­nia. Sko­ro zło jest wo­kół nas, nie ma go w nas. W ob­lę­żo­nej twier­dzy przy­cup­nę­ły anio­ły, któ­re za mu­rem i za fosą wi­dzą tyl­ko dia­bła. Je­śli sym­bo­lem sza­ta­na ma być Ner­gal ze swo­im „pro­mo­cyj­nym” nu­me­rem z dar­ciem Bi­blii, co świad­czy zresz­tą tyl­ko o sła­bo­ści tego ar­ty­sty, to zna­czy, że już nie­wie­le ro­zu­mie­my. Sza­tan to po­waż­na spra­wa. Do­brze go wi­dzieć poza nami, wte­dy po­pra­wia­my so­bie sa­mo­po­czu­cie i ży­je­my w nie­rze­czy­wi­sto­ści.

Bar­dzo wie­le z tego „złe­go współ­cze­sne­go świa­ta” wca­le nie musi na­le­żeć do dia­bła, na przy­kład mu­zy­ka roc­ko­wa. W mło­do­ści uwiel­bia­łem Do­or­sów, cią­gle zresz­tą wra­cam do nie­zwy­kłych utwo­rów Jima Mor­ri­so­na. Tro­chę z sen­ty­men­tu – czu­ję się młod­szy, kie­dy sły­szę Jeźdź­ców bu­rzy albo The End. Tym­cza­sem do­wie­dzia­łem się, że w jed­nej z die­ce­zji po­wsta­ła li­sta ze­spo­łów za­ka­za­nych, grzesz­nych, wręcz sza­tań­skich; li­sta prze­zna­czo­na dla ka­te­che­tów. Zna­leź­li się na niej Do­or­si, a na­wet Pink Floyd. Li­sta po­wsta­ła w tym sa­mym cza­sie, kie­dy Jan Pa­weł II prze­ła­my­wał ar­cha­icz­ne ste­reo­ty­py, przyj­mu­jąc „sa­ta­ni­stę” Boba Dy­la­na. Wy­słu­chał słyn­ne­go utwo­ru: Blo­win in the wind. Po śmier­ci pa­pie­ża Zbi­gniew Ment­zel in­spi­ro­wa­ny tą pie­śnią na­pi­sał dla „Ty­go­dni­ka Po­wszech­ne­go” po­ru­sza­ją­cy tekst po­że­gnal­ny. Poza tym pa­mię­taj­my, że dia­beł może za­jąć się tym, co zo­sta­ło ode­pchnię­te przez nas, ka­to­li­ków, i zro­bi to z lu­bo­ścią.

Ak­cen­to­wa­nie zła świa­ta ro­dzi lęk, że nas znisz­czą, wy­ku­pią, od­bio­rą toż­sa­mość i su­we­ren­ność. Kto się boi, nie bę­dzie zdol­ny po­czuć, czym jest ra­dość wia­ry i ży­cia. Lęk obez­wład­nia, a jed­no­cze­śnie po­tra­fi być agre­syw­ny i fa­na­tycz­ny. Nie po­mo­że na­wet cha­ry­zma­tycz­ny guru, któ­ry za­wsze po­ja­wi się w ta­kiej sy­tu­acji, choć­by był on dy­rek­to­rem naj­więk­szej w świe­cie ra­dio­sta­cji. To ksiądz Jó­zef Ti­sch­ner na­pi­sał kie­dyś, że naj­gor­szy był­by ka­to­li­cyzm, w któ­rym pa­no­wa­ła­by teo­lo­gia lęku i dusz­pa­ster­stwo męki. Opty­mi­stycz­nie za­uwa­żał jed­nak, że ka­to­li­cyzm de­fen­sy­wy, któ­ry ma za­wsze je­den sku­tek (mno­że­nie licz­by wro­gów), ule­ga po­wol­ne­mu za­ła­ma­niu. Co ską­di­nąd sta­no­wi ko­lej­ne wy­zwa­nie dusz­pa­ster­skie, bo prze­cież za tym wszyst­kim stoi kon­kret­ny czło­wiek. Ti­sch­ner był pro­ro­kiem, ale jak wia­do­mo i pro­ro­cy się my­li­li. Po la­tach wi­dać wy­raź­nie, że był zbyt opty­mi­stycz­ny – teo­lo­gia lęku i dusz­pa­ster­stwo męki ma się co­raz le­piej, i wca­le nie jest w de­fen­sy­wie, wręcz prze­ciw­nie. Mam jed­nak pew­ność, że ta ofen­sy­wa musi za­koń­czyć się kra­chem, o czym jej ko­ry­fe­usze jesz­cze nie wie­dzą. Ka­to­li­cyzm otwar­ty musi być skie­ro­wa­ny poza sie­bie.

Pa­pież Fran­ci­szek od­pra­wił na po­cząt­ku swo­je­go pon­ty­fi­ka­tu Mszę świę­tą w Domu Świę­tej Mar­ty. W ka­za­niu mó­wił o uczniach z Emaus, a tak na­praw­dę kie­ro­wał swo­je sło­wa do nas: „Im bar­dziej na­rze­ka­li, tym bar­dziej za­my­ka­li się w so­bie: nie do­strze­ga­li przed sobą per­spek­tyw – je­dy­nie mur (…). Po tak wiel­kiej na­dziei do­świad­cza­li, że za­wio­dło to wszyst­ko, w co wie­rzy­li. Ki­si­li swe ży­cie w kwa­sie na­rze­kań, na­rze­ka­jąc co­raz bar­dziej i bar­dziej (…). My­ślę, że bar­dzo czę­sto, kie­dy za­cho­dzą trud­ne sy­tu­acje, tak­że kie­dy przy­cho­dzi na nas krzyż, gro­zi nam to za­mknię­cie się w na­rze­ka­niu. Ale Pan tak­że i w tej chwi­li jest bli­sko nas, choć Go nie roz­po­zna­je­my. I mimo że Je­zus do nas mówi, a my sły­szy­my w nas to, co do­bre, to jed­nak w głę­bi nadal się lę­ka­my: wy­da­je się, że na­rze­ka­nie jest bez­piecz­niej­sze. Wy­da­je się jak­by za­bez­pie­cze­niem: to moja praw­da, moja klę­ska. Na­dziei już nie ma”.

KUL­TU­RA – MO­RAL­NY UPA­DEK CZY ZNA­KI CZA­SU, KTÓ­RE ZA­PRA­SZA­JĄ DO OTWAR­CIA NO­WYCH HO­RY­ZON­TÓW?

Pe­sy­mi­sta w tym punk­cie po­wie­dział­by, że nie ma jed­no­li­tej de­fi­ni­cji kul­tu­ry, bo nie ma już de­fi­ni­cji cze­go­kol­wiek. Je­śli tak jest i je­śli po­ru­sza­my się po omac­ku, to na pew­no Ti­sch­ne­row­skie „my­śle­nie we­dług war­to­ści” jest dro­gą wyj­ścia z za­klę­te­go krę­gu. Po­wierz­chow­ne ko­kie­to­wa­nie wier­nych ze­wnętrz­ną, nie­wni­kli­wą apro­ba­tą dla mod­nych dzieł czy tren­dów by­ło­by oczy­wi­ście kom­pro­mi­ta­cją – tym bar­dziej że są wśród nich zja­wi­ska nie­moż­li­we do za­ak­cep­to­wa­nia. Je­rzy So­snow­ski z prze­ką­sem za­uwa­żył jed­nak, że nie ma lep­szej ilu­stra­cji zja­wi­ska „bun­tu mas” niż współ­cze­sna sztu­ka ko­ściel­na. Jak pi­sał Or­te­ga y Gas­set, czło­wiek ma­so­wy wie, że jest prze­cięt­ny i ośmie­la się żą­dać, by tę jego prze­cięt­ność po­trak­to­wać jako obo­wią­zu­ją­cą po­wszech­nie nor­mę. Daw­niej, do koń­ca XVIII wie­ku to Ko­ściół „na­rzu­cał” świa­tu tren­dy es­te­tycz­ne. W na­stęp­nym stu­le­ciu sztu­ka wzię­ła roz­brat z re­li­gią, pew­nie z winy oby­dwu stron. A co mamy dzi­siaj? Sztu­ka ko­ściel­na ma być taka, żeby ją za­apro­bo­wał „lud Boży”. A „lud Boży”, jak to lud, uwiel­bia tak­że kicz. Oby­śmy nie na­bra­li po­dej­rzeń, że je­śli ja­kieś dzie­ło nie jest ki­czem, od Złe­go po­cho­dzi. Py­ta­nie: czy na­sze dy­stan­so­wa­nie się od no­wych zja­wisk kul­tu­ry nie wy­ra­sta z tej wła­śnie men­tal­no­ści?

Ko­le­ga opo­wia­dał mi, że już w 1980 roku sły­szał księ­dza, zresz­tą wy­kła­dow­cę z se­mi­na­rium, któ­ry twier­dził, że Brze­zi­nę, ar­cy­dzie­ło An­drze­ja Waj­dy we­dług no­we­li Ja­ro­sła­wa Iwasz­kie­wi­cza, na­le­ża­ło­by spa­lić do ostat­niej ko­pii, bo to sza­tań­sko de­mo­ra­li­zu­ją­cy film. Mo­że­my po­wie­dzieć, że to tyl­ko brak wy­kształ­ce­nia, pry­mi­tyw­na wraż­li­wość… Tyl­ko? Czy re­flek­sy tam­tej po­sta­wy nie dają znać o so­bie dziś?

Kwe­stia pod­sta­wo­wa – od­biór li­te­ra­tu­ry, te­atru, fil­mu czy w ogó­le kul­tu­ry przez Ko­ściół. Roz­ma­wia­łem na ten te­mat z Krzysz­to­fem Bie­drzyc­kim, pro­fe­so­rem Uni­wer­sy­te­tu Ja­giel­loń­skie­go, któ­ry „tro­pi” w swo­jej ese­isty­ce re­la­cje mię­dzy li­te­ra­tu­rą i re­li­gią. Przy­po­mi­na on oczy­wi­stą praw­dę, że do dzie­ła przy­kła­da­my mia­rę ocze­ki­wań. Je­śli na­sze ocze­ki­wa­nia mają cha­rak­ter re­li­gij­ny, to wła­śnie ta­kich tre­ści po­szu­ku­je­my. Wów­czas nasz od­biór może iść w dwóch kie­run­kach. Po pierw­sze – mo­że­my re­li­gij­ność poj­mo­wać wą­sko jako jaw­ną i de­kla­ra­tyw­ną ilu­stra­cyj­ność do­gma­tów i za­sad mo­ral­nych. Wte­dy od­rzu­ca­my wszyst­ko to, co (w na­szym prze­ko­na­niu) jest nie­re­li­gij­ne, czy­li co nie za­wie­ra tre­ści zgod­nych z na­uką Ko­ścio­ła lub z prak­ty­ką po­boż­no­ścio­wą. I na od­wrót, ak­cep­tu­je­my bez za­strze­żeń wszyst­ko, co za­wie­ra te tre­ści. Pro­blem wów­czas po­le­ga na tym, że li­te­ra­tu­ra (sztu­ka) po­zba­wio­na jest au­to­no­mii, jej war­to­ścio­wa­nie po­le­ga na ba­da­niu zgod­no­ści z dok­try­ną (lub czę­ściej z przy­zwy­cza­je­nia­mi w przed­sta­wia­niu spraw wia­ry, do­ty­czy to ste­reo­ty­pów, ję­zy­ka, form ar­ty­stycz­nych uzna­nych przez tra­dy­cję jako wy­ra­ża­ją­ce tre­ści re­li­gij­ne), nie na po­szu­ki­wa­niu wa­lo­rów es­te­tycz­nych, a zwłasz­cza nie na wy­trą­ca­niu czy­tel­ni­ka (wi­dza, słu­cha­cza) z utrwa­lo­nych sche­ma­tów i wy­obra­żeń re­li­gij­nych. Po dru­gie – moż­na re­li­gij­no­ści po­szu­ki­wać wszę­dzie, rów­nież w tych ob­sza­rach kul­tu­ry, któ­re de­kla­ra­tyw­nie re­li­gij­ne nie są lub na­wet wo­bec re­li­gii na­sta­wio­ne są ne­ga­tyw­nie. Cza­sem ta­kie po­szu­ki­wa­nia po­su­wa­ją się zbyt da­le­ko, bo dzie­łom przy­pi­sy­wa­ne są tre­ści, któ­re są w nich do­strze­ga­ne na siłę. Istot­ne jest jed­nak co in­ne­go – trak­to­wa­nie sztu­ki jako prze­strze­ni dia­lo­gu. Czło­wiek wie­rzą­cy, sko­ro pa­trzy na świat przez pry­zmat wia­ry, tak może po­strze­gać też li­te­ra­tu­rę, film czy te­atr. Może wejść w dia­log z nimi wła­śnie z per­spek­ty­wy re­li­gij­nej.

Ob­co­wa­nie ze sztu­ką peł­ni róż­ne funk­cje. Jed­ną z nich jest po­zna­nie świa­ta, a zwłasz­cza dru­gie­go czło­wie­ka. Je­śli na sztu­kę spoj­rzy­my jak na spo­tka­nie z dru­gim, in­nym, bliź­nim, kimś, kogo chce­my po­znać, z kim chce­my na­wią­zać dia­log, to współ­cze­sna sztu­ka daje nam do tego spo­sob­ność. I przez to sta­je się w głęb­szym sen­sie re­li­gij­na, bo od­sła­nia wnę­trza osób, któ­rych w inny spo­sób nig­dy by­śmy nie po­zna­li. Na­wet wte­dy, a może zwłasz­cza wte­dy, gdy uka­zu­je lu­dzi w świa­do­mo­ści po­tocz­nej spy­cha­nych na mar­gi­nes, ta­kich, któ­rych się bo­imy albo któ­rych nie ak­cep­tu­je­my.

Pro­fe­sor Krzysz­tof Bie­drzyc­ki w ese­ju Pry­wat­ny Po­lak szu­ka swo­jej toż­sa­mo­ści albo li­te­rac­kie zma­ga­nia ze świa­tem no­wo­cze­snym i po­no­wo­cze­snym. Szkic kry­tycz­ny o li­te­ra­tu­rze naj­now­szej za­uwa­żył, że afir­ma­cja świa­ta wie­dzie wprost ku za­sad­ni­czym py­ta­niom o sens rze­czy­wi­sto­ści. „Od­po­wiedź po­zy­tyw­na oczy­wi­ście nie za­wsze musi mieć cha­rak­ter re­li­gij­ny, jed­nak od re­li­gii – w roz­ma­ity spo­sób poj­mo­wa­nej i prze­ży­wa­nej – nie jest od­le­gła. Po­ezja koń­ca XX wie­ku i po­cząt­ku na­stęp­ne­go wy­raź­nie i do­bit­nie za­da­wa­ła py­ta­nia re­li­gij­ne. To­na­cję usta­wił Cze­sław Mi­łosz. To on za­da­wał naj­da­lej się­ga­ją­ce py­ta­nia re­li­gij­ne: o od­po­wie­dzial­ność Boga za zło, o sens świa­ta, o Boga hi­sto­rii, o kon­se­kwen­cje ka­to­li­cy­zmu w my­śli i w ży­ciu. Dwa dzie­ła tego cza­su szcze­gól­nie moc­no po­sta­wi­ły kwe­stie re­li­gij­ne: książ­ka Pie­sek przy­droż­ny oraz po­emat Trak­tat teo­lo­gicz­ny. W obu au­tor do­ko­nu­je roz­ra­chun­ku ze swo­ją wia­rą, przy czym u jego pod­ło­ża tkwi głę­bo­ka świa­do­mość re­li­gij­na, nie za­wsze ści­śle zwią­za­na z do­gma­ta­mi ka­to­lic­ki­mi (…), jed­nak szu­ka­ją­ca swo­je­go miej­sca w Ko­ście­le”.

Zda­niem Bie­drzyc­kie­go, naj­do­bit­niej w ca­łej swo­jej twór­czo­ści z re­li­gią spie­ra się Ta­de­usz Ró­że­wicz, przy czym jest to spór tak żar­li­wy, iż wła­ści­wie jest wy­ra­zem pa­ra­dok­sal­nej, ne­ga­tyw­nej, apo­fa­tycz­nej teo­lo­gii. Po­dob­nie było u Zbi­gnie­wa Her­ber­ta, gdzie jed­nak spór ten naj­czę­ściej jest bar­dziej zniu­an­so­wa­ny, przy­bie­ra­ją­cy ra­czej cha­rak­ter ba­da­nia gra­nic po­waż­ne­go do­świad­cza­nia re­li­gii. Przy czym nie tyle re­li­gia jest przed­mio­tem roz­wa­ża­nia, ile od­po­wie­dzial­ność Boga za świat – tak w do­brym, gdy do­ko­nu­je się po­etyc­ka epi­fa­nia, jak i w złym, gdy do­zna­wa­ne jest prze­ra­że­nie spo­wo­do­wa­ne cier­pie­niem, śmier­cią, nie­go­dzi­wo­ścią ludz­ką. Nie­ste­ty, Her­bert zo­stał nie­mi­ło­sier­nie upo­li­tycz­nio­ny i za­własz­czo­ny przez pra­wi­cę, a to był przede wszyst­kim skom­pli­ko­wa­ny i nie­jed­no­znacz­ny ar­ty­sta, któ­re­go – nie­ste­ty – mu­si­my na nowo od­kryć. Tren For­tyn­bra­sa to prze­cież ar­cy­dzie­ło, któ­re­go nikt nie może so­bie za­własz­czyć. Nie moż­na do­pu­ścić, żeby zna­jo­mość po­ezji Her­ber­ta ogra­ni­czy­ła się do cy­ta­tów z wie­ców po­li­tycz­nych. W po­dob­nym kie­run­ku jak Ró­że­wicz i Her­bert po­szli też Mar­cin Świe­tlic­ki czy Eu­ge­niusz Tka­czy­szyn-Dyc­ki, wszy­scy krą­żą­cy wo­kół te­ma­tów re­li­gij­nych, a jed­nak ra­dy­kal­nie opo­zy­cyj­ni wo­bec re­li­gii in­sty­tu­cjo­nal­nej.

Py­ta­nie: gdzie jest gra­ni­ca ak­cep­ta­cji, to­le­ran­cji mo­ral­nej? Od razu po­wiedz­my – je­śli chce­my czy­tać li­te­ra­tu­rę współ­cze­sną jako nio­są­cą ja­sny mo­rał, to rze­czy­wi­ście mo­że­my się za­wieść. Ra­czej znaj­dzie­my w niej do­ty­ka­nie spraw trud­nych, nie­jed­no­znacz­nych mo­ral­nie, a już zwłasz­cza nie­pew­nych re­li­gij­nie. Moż­na po­wie­dzieć, że ta li­te­ra­tu­ra gor­szy. Wszyst­ko jed­nak za­le­ży od na­sta­wie­nia czy­tel­ni­ka. Bo gor­szyć może tak­że Bi­blia. Po­ka­zy­wa­nie zła lub choć­by obrze­ży mo­ral­no­ści jesz­cze nie jest gor­sze­niem. Zgor­sze­nie może na­stą­pić wte­dy, gdy czy­tel­nik spoj­rzy na dzie­ło z lę­kiem i nie­pew­no­ścią, gdy za­war­ty w nim opis świa­ta zbu­rzy kru­chą kon­struk­cję jego świa­to­po­glą­du bądź wia­ry.

Nie­kie­dy jed­nak trze­ba z po­ko­rą uznać, że w nie­któ­rych dzie­łach li­te­rac­kich nie ma co szu­kać Boga. Tak jest jed­nak naj­czę­ściej w li­te­ra­tu­rze dru­go­rzęd­nej, któ­ra sku­pio­na jest na po­wta­rza­niu zna­nych kon­wen­cji, a jej ob­raz świa­ta jest przy­ziem­ny, opar­ty na igno­ro­wa­niu nie tyl­ko re­li­gii, ale wszel­kiej du­cho­wo­ści. Nie jest jed­nak nie­re­li­gij­na li­te­ra­tu­ra ciem­no­ści, zwąt­pie­nia, ni­hi­li­zmu, a na­wet bluź­nier­stwa. Czę­sto jest to li­te­ra­tu­ra „nocy du­szy”, wi­dzą­ca ni­cość, ale prze­cież wła­śnie w tej ni­co­ści jest skry­te Mi­ło­szow­skie „To”, „coś wię­cej”. Moż­na na­wet po­wie­dzieć, że li­te­ra­tu­ra, i w ogó­le sztu­ka, w zma­ga­niu z re­li­gią osła­bia nie tyle wia­rę, ile pe­wien spo­sób mó­wie­nia o Bogu, mo­ral­no­ści i re­li­gii. Ob­na­ża, a nie­kie­dy ośmie­sza ję­zyk, for­mę, któ­re w isto­cie za­sła­nia­ją to, co naj­waż­niej­sze. War­to w tym miej­scu za­cy­to­wać jed­ne­go z naj­wy­bit­niej­szych po­etów mło­de­go po­ko­le­nia – Krzysz­to­fa Siw­czy­ka: „Py­ta­nie o obec­ność me­ta­fi­zy­ki (mi­sty­ki me­ta­fi­zycz­nej) w pol­skiej li­te­ra­tu­rze nig­dy już nie bę­dzie py­ta­niem o Boga. A przy­najm­niej nie bę­dzie py­ta­niem kie­ro­wa­nym wprost. Je­stem głę­bo­ko prze­ko­na­ny, że po­eta współ­cze­sny może je­dy­nie upra­wiać me­ta­fi­zy­kę po­śred­nic­twa. To sto­su­nek do tra­dy­cji okre­śla po­zy­cje me­ta­fi­zycz­ne po­ety współ­cze­sne­go. Nad­mie­nię tyl­ko, że wbrew obie­go­wej opi­nii o wszech­wła­dzy post­mo­der­ni­stycz­nej opty­ki «wy­czer­pa­nia» dys­kur­sów me­ta­fi­zycz­nych, po­eci, a przy­najm­niej ci naj­bar­dziej awan­gar­do­wi, pa­ra­dok­sal­nie utrzy­mu­ją waż­ność tych dys­kur­sów, po­słu­gu­ją się nimi.

Przy czym nie są de­kla­ra­tyw­ni. Pro­wa­dzą mniej lub bar­dziej osten­ta­cyj­ne dia­lo­gi z kon­kret­ny­mi po­sta­cia­mi pol­skiej po­ezji, z po­szcze­gól­ny­mi po­sta­cia­mi me­ta­fi­zycz­nej pol­sz­czy­zny, i tam ewen­tu­al­nie szu­ka­ją dróg wyj­ścia z so­lip­sy­zmu, po­czu­cia by­cia w sy­tu­acji  J e d y n e g o – tego prze­kleń­stwa dla eg­zy­sten­cji”.

Każ­dy ar­ty­sta ma pra­wo do wła­snych unie­sień i wła­snych po­szu­ki­wań. Nie przy­kła­daj­my za­tem li­nij­ki do­gma­tycz­nej do ich dzieł, bo za­wsze znaj­dzie­my ja­kieś od­chy­le­nie, cza­sa­mi o wię­cej, cza­sa­mi o mniej cen­ty­me­trów. Zda­rzy się, że utwór wy­pad­nie cał­ko­wi­cie z na­szych miar, a bę­dzie dzie­łem naj­wyż­szej ran­gi ar­ty­stycz­nej i du­cho­wej, i chy­ba naj­czę­ściej tak bywa. Dra­ma­tu czło­wie­ka nie za­mknie­my w żad­nym do­gma­cie.

PRZEJ­ŚCIE OD „MEN­TAL­NO­ŚCI PO­DEJ­RZEŃ” DO „MEN­TAL­NO­ŚCI WIA­RY W DO­BROĆ”

Ten punkt jest czę­ścio­wo od­po­wie­dzią na wcze­śniej­sze py­ta­nie o za­ufa­nie do czło­wie­ka. Dla wie­lu osób wiel­kim au­to­ry­te­tem jest oj­ciec Wa­cław Hry­nie­wicz, we­dług mnie naj­więk­szy pol­ski teo­log, i jego „pe­da­go­gia na­dziei”. Oto czło­wiek, pa­ra­dok­sal­nie, jest go­tów do znacz­nie wni­kliw­sze­go roz­ra­chun­ku z sa­mym sobą i znacz­nie głęb­sze­go żalu, je­śli prze­sta­je my­śleć o Bogu jako o zwierzch­ni­ku wszyst­kich śled­czych świa­ta. Myśl o pie­kle wy­zwa­la po­sta­wę obron­ną. Brak tej my­śli – co wca­le nie ozna­cza, że pie­kła nie ma – każe zdjąć z sie­bie pan­cerz.

Tu znów szcze­rzą zęby nie­bez­pie­czeń­stwa. „Men­tal­ność wia­ry w do­broć” iry­tu­je cza­sem ła­two­ścią i na­iw­no­ścią, tro­chę jak ta ko­bie­ta z aneg­do­ty, któ­rą Je­rzy So­snow­ski wy­ko­rzy­stał (aneg­do­tę, nie ko­bie­tę) na ła­mach „Ga­ze­ty Wy­bor­czej”, w za­koń­cze­niu dys­ku­sji o nie­bez­pie­czeń­stwie ni­hi­li­zmu: na wia­do­mość o każ­dym ko­lej­nym absz­ty­fi­kan­cie cór­ki mat­ka z roz­ko­szą od­po­wia­da­ła: „Tak? To cu­dow­nie…”. Więc może nie ma co prze­sa­dzać. Do­bit­na oce­na fak­tów, wy­da­rzeń, po­stęp­ków cza­sem do­brze robi dusz­pa­ste­rzo­wi. Ksiądz nie musi być „cie­plu­si”, musi być uważ­ny. Ale z pew­no­ścią nie może być po­dejrz­li­wy, a już na pew­no nie może to być jego za­sa­da ży­cio­wa: po­dejrz­li­wość.

Czło­wiek tra­ci za­ufa­nie do Ko­ścio­ła tak­że wte­dy, gdy ksiądz za­cho­wu­je się w sto­sun­ku do nie­go jak sprze­daw­ca w su­per­mar­ke­tach; od­stra­sza­ją go te wszyst­kie świą­to­bli­wie nie­na­tu­ral­ne od­ru­chy, na­tar­czy­we uśmie­chy, po­zo­ro­wa­na uprzej­mość, pa­triar­chal­ność i kor­dial­ne ge­sty, i jed­na od­po­wiedź na wszyst­kie py­ta­nia: Je­zus cię ko­cha. To wiel­ka praw­da, ale ją też ła­two zba­na­li­zo­wać, znisz­czyć. Pa­mię­taj­my tak­że, że dziś mamy spo­łe­czeń­stwo wy­stra­szo­nych mo­nad, któ­re mu­szą po­czuć, że ktoś się nimi in­dy­wi­du­al­nie in­te­re­su­je. Sprze­daw­cy mer­ce­de­sa to wie­dzą, dla­cze­go nie mie­li­by wie­dzieć księ­ża, któ­rzy mają do za­ofe­ro­wa­nia o tyle wię­cej? Trze­ba lu­dzi prze­ko­nać, że na­wet je­śli cze­goś nie wie­dzą, upad­ną, zro­bią coś nie tak, to nie ko­niec świa­ta, ale może po­czą­tek zu­peł­nie no­wej ja­ko­ści. W ten spo­sób prze­ko­nu­je­my też sie­bie, bo księ­ża nie są cho­dzą­cy­mi ide­ała­mi. Sie­dzę w kon­fe­sjo­na­le i wi­dzę, a ra­czej sły­szę, że spo­wia­da­ją­cy się jest lep­szym czło­wie­kiem ode mnie. To jest do­świad­cze­nie wie­lu księ­ży, i trud­no się do nie­go przy­znać. Po­czu­cie, że my je­ste­śmy lep­si, to pierw­szy krok do ka­ta­stro­fy du­cho­wej, w kon­se­kwen­cji do za­bój­czej hi­po­kry­zji.

PRZEJ­ŚCIE OD JAN­SE­NI­STYCZ­NEJ WI­ZJI BOGA DO WI­ZJI BOGA MI­ŁO­SIER­NE­GO

Wzbu­dza­nie lęku przed Bo­giem, a na­stęp­nie tłu­ma­cze­nie, że Bóg jak do­bry oj­ciec przy­tu­li i z tego lęku ule­czy – to schi­zo­fre­nicz­ny me­cha­nizm, któ­ry cią­gle po­ku­tu­je w Ko­ście­le. Me­to­da ku­sze­nia lę­kiem jest sto­so­wa­na za­zwy­czaj przez jed­nost­ki sła­be lub ta­kie, któ­re nie mają in­nych ar­gu­men­tów.

Z jed­nej stro­ny Bóg, któ­ry nie sta­wia wy­ma­gań, jest tro­chę jak Bóg, któ­ry nie spra­wia cu­dów – z bie­giem cza­su prze­sta­je być lu­dziom po­trzeb­ny. Z dru­giej zaś Bóg jan­se­ni­stów jest dyk­ta­to­rem, prze­ciw­ko któ­re­mu trud­no się nie bun­to­wać. A jan­se­nizm od­ra­dza się w Pol­sce jak hy­dra. Je­rzy So­snow­ski na­pi­sał: „Myśl, że zła­ma­nie re­guł, któ­rych ła­mać się nie po­win­no, nie czy­ni z ży­cia jed­nej wiel­kiej ru­iny nie do ura­to­wa­nia; myśl, że Bóg, któ­ry ja­sno for­mu­łu­je swo­je ocze­ki­wa­nia, może za­ra­zem wy­ba­czyć, że Go za­wo­dzi­my; wresz­cie myśl, że nie ma au­to­ma­ty­zmu, któ­ry ska­zu­je nas na zło, je­śli raz zło uczy­ni­li­śmy – te my­śli przy­no­szą ogrom­ną ulgę i po­zwa­la­ją (mam na­dzie­ję) wy­ko­rzy­stać do za­cnych dzia­łań ener­gię, któ­ra bez nich po­szła­by na roz­pa­mię­ty­wa­nie prze­szło­ści”. Bóg nie jest dyk­ta­to­rem. Ksiądz Jó­zef Ti­sch­ner pi­sał: „To nie jest tak, że ofi­cer sta­je przed re­gi­men­tem i roz­ka­zu­je. Przy­ka­za­nie nie jest (…) proś­bą ani tym bar­dziej groź­bą. Przy­ka­za­nie jest istot­ną mową mi­ło­ści. Tyl­ko mi­łość ro­zu­mie mowę przy­ka­zań i tyl­ko ona po­tra­fi się nią po­słu­gi­wać”.

Chcę jako ksiądz to­wa­rzy­szyć dru­gie­mu czło­wie­ko­wi w jego wę­drów­ce w po­szu­ki­wa­niu Boga, tym bar­dziej że znam swo­je błę­dy, któ­re po­peł­nia­łem szcze­gól­nie w pierw­szych la­tach ka­płań­stwa. Zresz­tą taka wę­drów­ka utrzy­mu­je mnie w ży­cio­wej dy­na­mi­ce.

Na pograniczu wiary i wątpienia

Nie­wie­rzą­cy w no­men­kla­tu­rze ko­ściel­nej okre­śla­ny jest naj­czę­ściej jako za­gu­bio­ny. Wiem, że ten przy­miot­nik iry­tu­je wie­lu nie­wie­rzą­cych, któ­rzy wca­le nie czu­ją się za­gu­bie­ni, czu­ją się na­to­miast ta­kim okre­śle­niem ob­ra­że­ni, wręcz styg­ma­ty­zo­wa­ni.

Może za­tem in­a­czej: po­szu­ku­ją­cy, wąt­pią­cy, zra­nie­ni, znie­chę­ce­ni, znaj­du­ją­cy się na po­gra­ni­czu wia­ry i wąt­pie­nia, mię­dzy wia­rą a nie­wia­rą, nie­zrze­sze­ni? Wszyst­kie te okre­śle­nia mogą mieć cha­rak­ter pe­jo­ra­tyw­ny. Więc naj­le­piej mó­wić: nie­wie­rzą­cy. Po pro­stu, nie­wie­rzą­cy – to naj­lep­sze okre­śle­nie. Pro­fe­sor Zbi­gniew Mi­ko­łej­ko mówi o so­bie „agno­styk”, bo nie ma pew­no­ści wia­ry, ale nie ma też pew­no­ści nie­wia­ry.

Zresz­tą „za­gu­bio­ny” może być rów­nież ksiądz, i jak­że czę­sto jest za­gu­bio­ny. Może tak­że zwąt­pić w Boga. Je­śli za­tem pi­szę o za­gu­bio­nych, to nie cho­dzi mi o „za­gu­bie­nie mo­ral­ne”, któ­re­go kon­se­kwen­cją są za­kłó­co­ne re­la­cje z Bo­giem, ale po pro­stu o od­su­nię­cie od sie­bie bądź od­rzu­ce­nie rze­czy­wi­sto­ści wia­ry.

Dał mi do my­śle­nia list Rady Epi­sko­pa­tu Pol­ski do spraw Dia­lo­gu Re­li­gij­ne­go z sierp­nia 2000 roku. Bi­sku­pi pi­szą m.in.: „Wie­lu lu­dzi dzi­siaj nie­wie­rzą­cych było kie­dyś w Ko­ście­le. Zo­sta­li nie­jed­no­krot­nie zra­nie­ni, ode­szli znie­chę­ce­ni, z po­czu­ciem krzyw­dy wy­rzą­dzo­nej im przez przed­sta­wi­cie­li Ko­ścio­ła (…). Pa­mię­taj­my też, że ob­raz Ko­ścio­ła w oczach nie­wie­rzą­cych two­rzą rów­nież lu­dzie wie­rzą­cy. Wła­ści­wy sto­su­nek do nie­wie­rzą­cych po­wi­nien opie­rać się na Ewan­ge­lii, czy­li wy­ra­żać się w mi­ło­ści, bra­ter­stwie i sza­cun­ku. Cho­ciaż Ko­ściół od­rzu­ca cał­ko­wi­cie po­sta­wę ate­izmu, to jed­nak ze wzglę­du na wspól­ną tro­skę o świat, w któ­rym ra­zem żyją wie­rzą­cy i nie­wie­rzą­cy, po­dej­mu­je dia­log z tymi, któ­rzy w swo­im ży­ciu do­ko­na­li in­ne­go wy­bo­ru. Sam Stwór­ca w swo­jej wiel­kiej mi­ło­ści ob­da­rzył czło­wie­ka wol­no­ścią”. Tak pi­sa­li bi­sku­pi trzy­na­ście lat temu. Czy dziś taki list mógł­by po­wstać? Oto jest py­ta­nie.

NIE­WIE­RZĄ­CY I ATE­IŚCI

Czło­wiek nie­wie­rzą­cy, któ­ry żyje w spo­łe­czeń­stwie głę­bo­ko ka­to­lic­kim, ma przede wszyst­kim po­trze­bę uzna­nia, za­ak­cep­to­wa­nia tego, że jest nie­wie­rzą­cy. Nie war­to więc tłu­ma­czyć mu, że jest wie­rzą­cy, tyl­ko o tym nie wie, albo że się prze­ko­na i kie­dyś bę­dzie wie­rzył.

Oczy­wi­ście, są róż­ni nie­wie­rzą­cy. Są tacy, któ­rzy nie wie­rzą bez­re­flek­syj­nie – lu­dzie, któ­rzy po pro­stu nie za­da­li so­bie pew­nych py­tań. Są nie­wie­rzą­cy z po­wo­du bun­tu prze­ciw Bogu albo z wy­bo­ru me­ta­fi­zycz­ne­go. W każ­dym wy­pad­ku po­sta­wa du­chow­ne­go win­na być, moim zda­niem, tro­chę inna.

W pierw­szej gru­pie jest bar­dzo wie­lu lu­dzi, któ­rzy pew­ne­go dnia te py­ta­nia so­bie po­sta­wią. War­to za­tem, by ten, kto jest go­tów o waż­nych py­ta­niach roz­ma­wiać – a więc ksiądz – był do ich dys­po­zy­cji, pró­bo­wał po­zna­wać ich ży­cie po to, by ich ro­zu­mieć. I żeby (chy­ba) cze­kał. Je­śli za­cznie przed­wcze­śnie, to może ich zra­nić. Z dru­giej stro­ny jest prze­cież rolą księ­dza nieść od­po­wie­dzi. W tym przy­pad­ku – może nie przez prze­ko­ny­wa­nie, lecz przez świa­dec­two, jak on sam, swo­im ży­ciem, tych od­po­wie­dzi udzie­la.

Nie­wie­rzą­cy z dru­giej gru­py – zbun­to­wa­ni – zwy­kle tyl­ko cze­ka­ją, by utwier­dzić się w swo­ich re­sen­ty­men­tach. A i tak część z nich pew­ne­go dnia wró­ci. Po­pro­si­łem kil­ku przy­ja­ciół i zna­jo­mych, by na­pi­sa­li o swo­ich re­la­cjach ze „świa­tem wia­ry”. Je­den z an­kie­to­wa­nych pi­sze: „Co do ta­kich jak ja, to są­dzę, że naj­waż­niej­sze jest wła­śnie uzna­nie, po­waż­ne po­trak­to­wa­nie wy­bo­ru, któ­re­go taki czło­wiek do­ko­nał. Nie ozna­cza to za­ma­zy­wa­nia róż­nic w po­glą­dach – jest cie­ka­wie, kie­dy po­glą­dy są wy­raź­ne. Ka­płan w mo­ich oczach wi­nien po­waż­nie trak­to­wać swój wła­sny wy­bór me­ta­fi­zycz­ny, ale też po­waż­nie wy­słu­chać – gdy taka roz­mo­wa się zda­rzy – opo­wie­ści o in­nych dro­gach. To oczy­wi­ście trud­ne, bo chrze­ści­jań­stwo chy­ba jed­nak jest tro­chę re­li­gią pro­ze­li­tycz­ną i ka­płan ma obo­wią­zek gło­sić praw­dę re­li­gii. Wo­bec ta­kich mę­dr­ków jak ja naj­pew­niej praw­dę tę gło­sić – jesz­cze raz – sobą, bo na ar­gu­ment za­wsze moż­na zna­leźć kontr­ar­gu­ment”.

Inny mój nie­wie­rzą­cy przy­ja­ciel, któ­ry uwa­ża się za ate­istę, na­pi­sał: „Dro­gi Lu­trze! My­ślę i my­ślę, bo za­fra­po­wa­ło mnie Two­je zle­ce­nie. Ale trud­no mi dojść do ja­snych wnio­sków. Głów­ny po­wód jest taki, że nie mam ocho­ty być dusz­pa­ste­ry­zo­wa­nym. To zna­czy mo­że­my ra­zem ro­bić wszyst­ko, pod wa­run­kiem że nie cho­wasz żad­nej apo­stol­skiej przy­nę­ty. Nie chcę być na­wra­ca­nym, wo­lał­bym być ate­istą sza­no­wa­nym przez chrze­ści­jan i sza­nu­ją­cym chrze­ści­jan. To jest zresz­tą za­da­nie dla obu stron. Jest wie­le waż­kich po­wo­dów do nie­wia­ry w Boga i do­brze by­ło­by, gdy­by księ­ża mo­gli zo­ba­czyć to nie jako brak, de­fekt, śle­po­tę, ale jako wy­bór. Nie tyl­ko nie­wie­rzą­cy mogą sko­rzy­stać na kon­tak­cie z ludź­mi Ko­ścio­ła, ale i Ko­ścio­ło­wi mo­gli­by wie­le dać nie­wie­rzą­cy. Czy­li: nie prze­cią­gać do swo­je­go obo­zu, ale być w kon­tak­cie. Dys­ku­to­wać, na­wet spie­rać się, ale nie wal­czyć, uni­kać po­le­mik, one mogą prze­ci­nać nici. W spra­wach ludz­kich (fi­lo­zo­fia, ety­ka, re­li­gia, wol­ność i praw­da etc.) nie cho­dzi o ra­chu­nek ra­cji, tyl­ko o zro­zu­mie­nie, któ­re ma wię­cej wspól­ne­go z mi­ło­ścią niż z lo­gi­ką. A jed­nak wie­le, wię­cej, niż moż­na by my­śleć, może być wspól­ne­go. Tro­ska o do­bro i o głę­bię my­śli, sprze­ciw wo­bec prze­mo­cy i kłam­stwa. No i prze­ko­na­nie, że każ­dy czło­wiek, któ­ry żyje, żyje dzię­ki ja­kiejś po­sta­ci wia­ry. To nie­ko­niecz­nie musi być wia­ra w Boga, może być wia­ra w do­zgon­ną mi­łość, w so­li­dar­ność mię­dzy­ludz­ką albo w każ­dy inny ir­ra­cjo­nal­ny obiekt na­dziei. Nie­wia­ra w Boga dłu­go od­wo­dzi­ła mnie od wia­ry w ogó­le. Za­ję­ło lata, za­nim po­go­dzi­łem się z tym, że nie wie­rząc w Boga, w róż­ne rze­czy jed­nak wie­rzę. Zresz­tą nie­wia­ra też jest ro­dza­jem wia­ry. Nie wie­rzyć, że jest Bóg – to wie­rzyć, że nie ma Boga; ni­jak stąd się nie uciek­nie. Na pew­no bym ucie­kał od dusz­pa­ste­ry­za­cji, a już zwłasz­cza wszel­kich stad­nych form. Ale chciał­bym znać, roz­ma­wiać i przy­jaź­nić się, sza­no­wać i do­zna­wać sza­cun­ku. To już jest ja­kaś wer­sja wspól­no­ty i moż­na by ją na­wet uznać za spe­cy­ficz­ną for­mę obec­no­ści w Ko­ście­le – in­co­gni­to”.

Co mogę na to od­po­wie­dzieć jako ksiądz? Że uwa­żam, iż jest wie­le po­wo­dów, żeby wie­rzyć w Boga, ale nie mogę prze­cież od­rzu­cić czło­wie­ka i jego przy­jaź­ni. Tak, moi nie­wie­rzą­cy przy­ja­cie­le mają ra­cję: żad­nych przy­nęt, po pro­stu „być”, gło­sić praw­dę sobą. I ni­cze­go nie wy­ma­gać. Nie ukry­wam jed­nak, że jest we mnie na­tu­ral­ne pra­gnie­nie (w koń­cu je­stem księ­dzem), by mój przy­ja­ciel ate­ista po­wró­cił, żeby uwie­rzył.

A tym­cza­sem mam szu­kać tych przy­czół­ków, któ­re są wspól­ne, gdzie­kol­wiek, w czym­kol­wiek, na­wet w naj­bar­dziej kon­tro­wer­syj­nych po­glą­dach; u każ­de­go czło­wie­ka, któ­re­go spo­ty­kam, mam szu­kać przy­czół­ka, któ­ry jest wspól­ny; przy­czół­ka, do któ­re­go mogę prze­rzu­cać mo­sty. Wiel­ki fi­lo­zof, pro­fe­sor Ste­fan Swie­żaw­ski, któ­ry do koń­ca swo­je­go dłu­gie­go ży­cia ema­no­wał ra­do­ścią wy­pły­wa­ją­cą z głę­bo­ko prze­ży­wa­nej wia­ry, uzna­wał szu­ka­nie tych mo­stów za naj­waż­niej­sze za­da­nie dla chrze­ści­jan, oczy­wi­ście bez za­tra­ca­nia wła­snej toż­sa­mo­ści i bez ja­kie­go­kol­wiek ire­ni­zmu. Szy­mon z Cy­re­ny był nie­wie­rzą­cy, a prze­cież do­ty­kał ukry­te­go Boga i asy­sto­wał Mu w zba­wia­niu świa­ta. Bóg za­tem jest tak bli­sko nas, że na­wet nie wie­rząc, znaj­du­je­my się w Jego Obec­no­ści.

WY­RZU­CO­NY ZA BRAK SZA­CUN­KU

Roz­ma­wiam z in­ny­mi o spra­wach waż­nych i mniej waż­nych, tak jak w ży­ciu. Przy­cho­dzi mo­ment, że ktoś od­cią­ga mnie na bok i mówi, że chce po­roz­ma­wiać, bo na przy­kład coś za­ła­mu­je się w jego ży­ciu. Cza­sa­mi ta­kie wie­lo­go­dzin­ne roz­mo­wy koń­czą się spo­wie­dzia­mi, do któ­rych by za­pew­ne in­a­czej nie do­szło, gdyż ist­nie­je ja­kiś dziw­ny opór śro­do­wi­sko­wy przed pój­ściem do księ­dza w pa­ra­fii. To są nie­kie­dy wiel­kie prze­ży­cia, zmie­nia­ją­ce mnie, moją po­sta­wę księ­żow­ską. Nig­dy nie za­po­mnę tej dra­ma­tycz­nej spo­wie­dzi, któ­ra za­koń­czy­ła się już po pół­no­cy 24 grud­nia, a więc na kil­ka­na­ście go­dzin przed pa­ster­ką. Sta­ną­łem wo­bec prze­żyć trzy­dzie­sto­let­nie­go czło­wie­ka, któ­re­mu przed Bo­żym Na­ro­dze­niem za­wa­li­ło się całe ży­cie ro­dzin­ne.

Oczy­wi­ście są też spra­wy po­zor­nie prost­sze: mał­żeń­stwa, chrzty, po­grze­by. Pi­szę: „po­zor­nie”, bo nie­któ­rzy księ­ża nie zda­ją so­bie spra­wy z tego, jak wie­lu lu­dzi moż­na zra­zić do Ko­ścio­ła bez­dusz­no­ścią przy „za­ła­twia­niu” for­mal­no­ści. Mło­dy dzien­ni­karz ra­dio­wy udał się do swo­jej pa­ra­fii, by omó­wić przy­go­to­wa­nia do chrztu syn­ka. Był upał, dzien­ni­karz przy­szedł w stro­ju let­nim, ale nie „gor­szą­cym”. Ksiądz wy­rzu­cił go z kan­ce­la­rii za brak sza­cun­ku! Chrzest od­bę­dzie się w in­nej pa­ra­fii.

Na szczę­ście ów dzien­ni­karz jest czło­wie­kiem głę­bo­ko wie­rzą­cym i nie od­trą­ci go od Ko­ścio­ła in­cy­dent z jed­nym księ­dzem, ale co po­wie­dzieć o zna­nym pu­bli­cy­ście, któ­ry po­szu­ku­je swo­je­go miej­sca w Ko­ście­le, a któ­re­mu ksiądz od­ma­wia chrztu dziec­ka, jako po­wód po­da­jąc nie­wła­ści­we miej­sce pra­cy, czy­li „Ga­ze­tę Wy­bor­czą”. Ostat­nio roz­ma­wia­łem w pew­nym wy­daw­nic­twie z re­dak­to­rem, któ­ry miał iden­tycz­ne prze­ży­cie z tym sa­mym księ­dzem. Ba, na­wet zo­stał ob­da­rzo­ny epi­te­ta­mi: „ma­son i Żyd”. Dziec­ko po­zo­sta­ło nie­ochrz­czo­ne. Oj­ciec cze­ka i mówi: „Być może kie­dyś”. Moż­na po­wie­dzieć, że ma sła­bą wia­rę, sko­ro znie­chę­cił się po jed­nym, fa­tal­nym do­świad­cze­niu. Tak, ma sła­bą wia­rę – i co z tego wy­ni­ka? A ilu z nas tak na­praw­dę ma sil­ną i wiel­ką wia­rę, któ­ra po­tra­fi prze­zwy­cię­żyć wszyst­kie za­krę­ty, po­ni­że­nia, dra­ma­ty, tra­ge­die ży­cia i nie pod­da­je się zwąt­pie­niom oraz roz­cza­ro­wa­niom, ale tak­że ra­do­ściom i sza­leń­stwom ży­cia? Pró­bo­wać umac­niać wia­rę – to jest za­da­nie.

Inny przy­kład. Kie­dyś je­den z mo­ich przy­ja­ciół (zna­ny mło­dy dzien­ni­karz) po śmier­ci mat­ki za­dzwo­nił do mnie i po­pro­sił, by „po­grzeb był ka­to­lic­ki”. Zna­łem do­brze jego skom­pli­ko­wa­ną sy­tu­ację ro­dzin­ną. Tknię­ty złym prze­czu­ciem po­sze­dłem za­miast nie­go do księ­dza w pa­ra­fii po po­zwo­le­nie, by po­grzeb mógł od­być się w in­nym ko­ście­le. Mia­łem do­brą in­tu­icję. Mło­dy ksiądz nie chciał dać za­świad­cze­nia; za­cho­wu­jąc się ni­czym go­go­low­ski urzęd­nik, roz­wa­żał, czy oni mie­li coś wspól­ne­go z Ko­ścio­łem, czy nie. Jesz­cze kil­ka mi­nut ta­kiej roz­mo­wy i wy­buch­nę – po­my­śla­łem. Na szczę­ście wszedł do kan­ce­la­rii pro­boszcz. Wy­ka­zał kla­sę. „Księ­że, ufa­my so­bie” – po­wie­dział do mnie. „Pro­szę wy­dać po­zwo­le­nie” – zwró­cił się do wi­ka­re­go. Ode­tchną­łem. A gdy­by zroz­pa­czo­ny syn zmar­łej, któ­ry cze­kał na mnie w sa­mo­cho­dzie na uli­cy, sły­szał to wszyst­ko? Na­wet nie chcę o tym my­śleć. Kil­ka­na­ście go­dzin wcze­śniej zmar­ła jego uko­cha­na mat­ka, a on sam w tym dra­ma­tycz­nym mo­men­cie ży­cia za­czął zbli­żać się może jesz­cze nie do Ko­ścio­ła (w sen­sie in­sty­tu­cjo­nal­nym), ale na pew­no do Boga.

Jak waż­ne jest do­świad­cze­nie bez­po­śred­nie­go, a więc rów­nież „kan­ce­la­ryj­ne­go” kon­tak­tu z księ­dzem, niech świad­czy jesz­cze jed­na wy­po­wiedź z mo­jej an­kie­ty: „Bar­dzo mi trud­no, jako oso­bie wąt­pią­cej czy, jak kto woli, błą­dzą­cej, od­po­wia­dać na py­ta­nia do­ty­czą­ce Ko­ścio­ła. Isto­tą wąt­pie­nia jest bo­wiem, w moim prze­ko­na­niu, cią­gła nie­pew­ność i po­szu­ki­wa­nie. Trud­no więc, w ta­kim po­mie­sza­niu my­ślo­wym i uczu­cio­wym, mieć i wy­ra­żać ja­sne po­glą­dy w de­li­kat­nej prze­cież kwe­stii.

Jed­nak kil­ka mie­się­cy przy­go­to­wań do sa­kra­men­tu mał­żeń­stwa i zwią­za­ny z nimi dość czę­sty kon­takt z księż­mi po­zwa­la chy­ba wy­snuć parę wnio­sków. Jako oso­ba, jak już po­wie­dzia­łam, wąt­pią­ca zna­la­złam się w tym trud­niej­szej sy­tu­acji, że mój na­rze­czo­ny jest nie­wie­rzą­cy i nie­ochrz­czo­ny. Spo­dzie­wa­łam się więc, że wszel­kie for­mal­no­ści przed­ślub­ne będą dość kło­po­tli­we. Ży­cie oka­za­ło się jed­nak dużo cie­kaw­sze niż wszel­kie prze­wi­dy­wa­nia. W kan­ce­la­rii mo­jej pa­ra­fii, któ­rą w ostat­nich mie­sią­cach od­wie­dza­łam dość czę­sto, spo­tka­łam dwóch księ­ży, ale my­ślę, że tak na­praw­dę po­przez nich ze­tknę­łam się z dwo­ma ob­li­cza­mi Ko­ścio­ła.

Pierw­szy z księ­ży re­pre­zen­to­wał Ko­ściół jako in­sty­tu­cję, na­zwij­my ją, biu­ro­kra­tycz­ną. Ja jako czło­wiek – isto­ta my­ślą­ca i czu­ją­ca – nie in­te­re­so­wa­łam go w ogó­le. Wła­ści­wie o nic nie py­tał. Sku­pił się na kar­to­te­ce, z któ­rej wy­cią­gnął za­pi­ski do­ty­czą­ce mo­jej oso­by. Dłu­go prze­glą­dał pa­pie­ry, marsz­czył brwi, ro­bił sro­gie miny, a po tym mi­micz­nym wstę­pie za­czął wy­ra­żać wąt­pli­wo­ści do­ty­czą­ce mo­jej po­sta­wy. Wy­czy­tał bo­wiem, że by­łam nie­obec­na pod­czas świą­tecz­nej ko­lę­dy, że nie przy­ję­łam sa­kra­men­tu bierz­mo­wa­nia. Jak się do­my­ślam, zna­lazł tam rów­nież inne in­for­ma­cje, któ­re za­trzy­mał dla sie­bie. Póź­niej ów ksiądz za­jął się oce­ną mo­je­go na­rze­czo­ne­go, któ­re­go zresz­tą nig­dy nie wi­dział. Prze­strze­gał mnie przed nie­uczci­wo­ścią i zły­mi za­mia­ra­mi czło­wie­ka, z któ­rym żyję w koń­cu od sze­ściu lat. Za­dał wresz­cie py­ta­nie, któ­re mnie kom­plet­nie roz­bro­iło, a brzmia­ło mniej wię­cej tak: «Na ja­kiej pod­sta­wie ufasz mu, że nig­dy wcze­śniej nie wziął ślu­bu? Mógł prze­cież to zro­bić na ja­kimś chiń­skim sta­dio­nie». Oczy­wi­ście, ucie­kłam z kan­ce­la­rii.

Po ty­go­dniu wró­ci­łam z na­dzie­ją, że spo­tkam tam ko­goś in­ne­go. I tak się sta­ło. Tym ra­zem był to ksiądz pro­boszcz, któ­re­go in­te­re­so­wa­łam bar­dziej ja niż moje pa­pie­ry. Nie oce­niał mo­je­go spo­so­bu ży­cia, nie roz­wie­wał mo­ich wąt­pli­wo­ści, ale py­tał, słu­chał, usza­no­wał moją od­mien­ność, dał mi do niej pra­wo. Był otwar­ty nie tyl­ko na mnie, ale rów­nież na mo­je­go na­rze­czo­ne­go, z któ­rym, na­tu­ral­nie, się spo­tkał. Po­sta­wił jed­nak twar­dy wa­ru­nek, że przed ślu­bem mu­szę przy­jąć sa­kra­ment bierz­mo­wa­nia. Uwa­żam, że zro­bił słusz­nie. Dał mi szan­sę uczest­nic­twa w uro­czy­sto­ści, któ­rą prze­ży­łam na swój spo­sób, ale po­ka­zał też, że mu­szę po­nieść ja­kiś wy­si­łek, ofia­rę, by móc przy­jąć sa­kra­ment mał­żeń­stwa.

Ktoś mógł­by za­rzu­cić mi, że na pod­sta­wie jed­nost­ko­we­go do­świad­cze­nia z dwo­ma księż­mi wy­cią­gam zbyt ogól­ne wnio­ski do­ty­czą­ce Ko­ścio­ła. Jed­nak cała ta hi­sto­ria zro­bi­ła na mnie tak duże wra­że­nie, że za­czę­łam roz­ma­wiać o niej z mo­imi przy­ja­ciół­mi i zna­jo­my­mi. Oka­za­ło się, że wła­ści­wie wszy­scy mamy dość po­dob­ne do­świad­cze­nia. Ale też, ku mo­je­mu zdu­mie­niu, kil­ka osób zo­sta­ło tak zra­nio­nych, czy też, jak mó­wią, upo­ko­rzo­nych przez księ­ży, że zu­peł­nie od­su­nę­ło się od Ko­ścio­ła.

My­ślę, że czło­wie­kiem wąt­pią­cym tar­ga­ją dwie siły. Jed­na od­py­cha go od Ko­ścio­ła, dru­ga do nie­go przy­cią­ga. Oczy­wi­ście, rolą księ­ży jest wzmoc­nić to przy­cią­ga­nie. I chy­ba nie przez oce­nę po­stęp­ków de­li­kwen­ta, nie przez po­tę­pie­nie czy in­dok­try­na­cję, ale przez otwar­tość, go­to­wość wy­słu­cha­nia, wska­za­nie ja­kie­goś kie­run­ku i zo­sta­wie­nie wol­ne­go wy­bo­ru. My­ślę, że księ­ża po­win­ni pa­mię­tać o tym, że nie każ­da ze zbłą­ka­nych owie­czek bę­dzie mia­ła tyle sa­mo­za­par­cia, by jesz­cze raz za­pu­kać do drzwi kan­ce­la­rii pa­ra­fial­nej”.

SŁO­WA, KTÓ­RE RA­NIĄ

Jest jesz­cze sło­wo; sło­wo, któ­re może bar­dzo ra­nić. Opo­wia­dał mi dzien­ni­karz i jed­no­cze­śnie po­eta (są i ta­kie po­łą­cze­nia), zresz­tą czło­wiek wie­rzą­cy, choć cza­sa­mi zbun­to­wa­ny (co się ze sobą czę­sto wią­że), jak zi­ry­to­wał się pod­czas Mszy świę­tej, któ­rą obej­rzał w te­le­wi­zji. W ka­za­niu ksiądz – na­wią­zu­jąc do przed­sta­wia­ne­go w me­diach spo­ru o uli­cę Je­rze­go Gro­tow­skie­go i kon­tro­wer­sji wo­kół jego eks­pe­ry­men­tów z re­li­gia­mi Da­le­kie­go Wscho­du – bar­dzo po­gar­dli­wie i nie­przy­jem­nie po­trak­to­wał bud­dyzm. A prze­cież ta re­li­gia to ty­sią­ce lat tra­dy­cji, wiel­ka myśl fi­lo­zo­ficz­na! Kie­dy przed­sta­wi­cie­le in­nych re­li­gii albo ate­iści zby­wa­ją w po­dob­ny spo­sób chrze­ści­jań­stwo, obu­rza­my się, cza­sa­mi słusz­nie. A jak­że czę­sto w dru­gą stro­nę, wo­bec sie­bie, nie sto­su­je­my tej sa­mej mia­ry. Prze­cież wszyst­ko da się ła­two wy­śmiać (jak zro­bił to ten ksiądz) i zbyć po­gar­dą. Nie­ste­ty, po tym czę­sto roz­po­zna­je się lu­dzi ma­łe­go du­cha. „Sam sły­sza­łem – mówi dzien­ni­karz i po­eta – jak Mon­goł, ab­sol­went fi­lo­zo­fii (sic!), za­te­izo­wa­ny przez ko­mu­nizm i ho­lo­caust tam­tej­sze­go Ko­ścio­ła bud­dyj­skie­go, mó­wił: a Boga wi­dzia­łeś, a dzie­wic­two Ma­ryi, a Wnie­bo­wstą­pie­nie? On szy­dził, a ja by­łem obu­rzo­ny. Dla­te­go my ta­kim sa­mym po­gar­dli­wym stwier­dze­niem: a re­in­kar­na­cja, a zwie­rząt­ka, nie po­win­ni­śmy zby­wać ty­się­cy lat tra­dy­cji i świę­to­ści wie­lu ist­nień ludz­kich, któ­re sto­ją za bud­dy­zmem”.

Ilu z nas, księ­ży, zda­je so­bie spra­wę z tego, jak wie­le wśród lu­dzi wie­rzą­cych jest osób wraż­li­wych na każ­de na­sze krzyw­dzą­ce, nie­spra­wie­dli­we sło­wo, rów­nież w sto­sun­ku do wy­znaw­ców in­nych re­li­gii?

SPO­TKA­NIE

Trze­ba rów­nież umieć od­czy­tać „mo­ment” w ży­ciu we­wnętrz­nym czło­wie­ka. Zna­ny pi­sarz wspo­mniał w roz­mo­wie ze mną o dwóch spo­tka­niach z du­chow­ny­mi; pierw­sze z księ­dzem Mi­cha­łem, któ­re wspo­mi­na z wdzięcz­no­ścią, i dru­gie, któ­re go cze­goś na­uczy­ło. „Za­py­ta­łeś mnie o moje spo­tka­nia, do­bre czy złe, z du­chow­ny­mi. Pierw­sze wzię­ło się ze szczo­dre­go ge­stu bra­ter­stwa księ­dza Mi­cha­ła i po­mo­gło mi prze­żyć kil­ka lat w po­czu­ciu, że je­śli tacy lu­dzie jak On ist­nie­ją, to war­to być, bez prze­sa­dy! Z dru­gie­go wy­no­szę wnio­sek pro­sty: ze sta­ty­stycz­ne­go punk­tu wi­dze­nia roz­kład pew­nych cech, po­staw, za­cho­wań etc… kształ­tu­je się we­dle krzy­wej Gaus­sa we wszyst­kich zbio­ro­wo­ściach w po­dob­ny spo­sób: sied­miu wspa­nia­łych, osiem­dzie­się­ciu sze­ściu ta­kich so­bie, sied­miu okrop­nych, i nie­wie­le się na to po­ra­dzi (ze sta­ty­stycz­ne­go punk­tu wi­dze­nia). Ale – jak wiesz – sta­ty­sty­ka, na­uka wspa­nia­ła, ope­ru­je na­der czę­sto kwan­ty­fi­ka­to­ra­mi na­zbyt wiel­ki­mi. Przyj­mij­my za­tem, że rzecz kry­je się w szcze­gó­łach”.

I dla­te­go wła­śnie tak bar­dzo zwra­cam uwa­gę na szcze­gó­ły. Ten sam pi­sarz za­uwa­żył, że każ­de spo­tka­nie, rów­nież z księ­dzem, to wza­jem­ne od­dzia­ły­wa­nie na sie­bie tych, któ­rzy po­dej­mu­ją roz­mo­wę. Nic nie ro­dzi się z próż­ni: złość i wro­gość jed­nej ze stron bywa funk­cją (re­ak­cją) dru­giej stro­ny. Zda­rza się jed­nak nie­kie­dy, że jed­na ze stron spo­tka­nia przy­stę­pu­je do roz­mo­wy z go­to­wym wy­obra­że­niem do­ty­czą­cym dru­giej stro­ny i trzy­ma się tego wy­obra­że­nia kur­czo­wo, bo w prze­ciw­nym przy­pad­ku mu­sia­ła­by zre­zy­gno­wać z tego, cze­go się na­uczy­ła (cze­go ją na­uczo­no) i uzna­ła za pew­nik, za część fun­da­men­tu swej wia­ry i je­ste­stwa.

Lę­ko­wa od­mo­wa ro­zu­mie­nia – tak chy­ba moż­na by to na­zwać. Po­czu­cie, że je­śli roz­mów­ca nie przy­sta­je do aprio­rycz­ne­go wi­ze­run­ku (nie­mal­że) Me­fi­sta – to jest za­pew­ne umiej­sco­wio­ny w jesz­cze głęb­szych stre­fach ot­chła­ni. No i już nie ma po­wro­tu! Oczy­wi­ście dro­ga po­wro­tu ist­nie­je.

LIST

Na za­koń­cze­nie chciał­bym w ca­ło­ści przy­to­czyć od­po­wiedź na moją an­kie­tę, jaką otrzy­ma­łem od Ta­de­usza So­bo­lew­skie­go, zna­ne­go kry­ty­ka fil­mo­we­go i ese­isty, któ­re­go bar­dzo ce­nię i sza­nu­ję. Zgo­dził się na tę pu­bli­ka­cję, pod­pi­sa­ną imie­niem i na­zwi­skiem. Na­pi­sał tekst w for­mie oso­bi­ste­go li­stu; tekst, któ­ry mnie bar­dzo po­ru­sza, uczy otwar­to­ści i po­ka­zu­je, jak dużo, a za­ra­zem nie­wie­le (to nie jest pa­ra­doks!) ocze­ku­je się od księ­ży.

Dro­gi An­drze­ju!

Za­da­łeś mi te­mat: jak wi­dzę po­stać księ­dza, dzia­ła­ją­ce­go wśród in­te­li­gen­cji, o któ­rej kie­dyś mó­wio­no, że skła­da się z nie­do­wiar­ków, a dziś mówi się, że „ma róż­ne opcje”, że jest otwar­ta, po­szu­ku­ją­ca, nie­orto­dok­syj­na. Jaką po­sta­wę ma wo­bec niej przy­brać ksiądz ka­to­lic­ki? Kim po­wi­nien dla nich być? Jaka jest jego rola dziś?

Od­po­wiedź na Two­ją an­kie­tę nie jest dla mnie ła­twa, bo po pierw­sze nie je­stem księ­dzem, a po dru­gie nie je­stem po­szu­ku­ją­cy. Dla mnie ksiądz jest przede wszyst­kim roz­daw­cą sa­kra­men­tów. Na­le­żę jed­nak do śro­do­wi­ska „otwar­te­go” i prak­ty­ku­ję tę otwar­tość na­wet we wła­snym domu. Mogę więc od­po­wia­dać z wła­sne­go do­świad­cze­nia.

Upa­mięt­ni­ło mi się kil­ka waż­nych spo­tkań z księż­mi. To nie były żad­ne dys­pu­ty świa­to­po­glą­do­we. Ra­czej roz­wie­wa­nie wąt­pli­wo­ści. Bar­dzo waż­ne było dla mnie spo­tka­nie przed­ślub­ne z pew­nym do­mi­ni­ka­ni­nem (bra­li­śmy ślub w ko­ście­le w sie­dem lat po ślu­bie cy­wil­nym). Po wy­słu­cha­niu mo­ich za­strze­żeń co do tego, czy Ko­ściół może mnie uwa­żać za „swe­go”, bo chy­ba znaj­du­ję się gdzieś na obrze­żach, za­kon­nik po­wie­dział jako oczy­wi­stość: je­steś w sa­mym środ­ku. W tym mo­men­cie na­bra­łem po­czu­cia, że rze­czy­wi­ście znaj­du­ję się w środ­ku. Zro­zu­mia­łem, że kwe­stia mo­ich po­glą­dów na tę czy inną kwe­stię jest dru­go­rzęd­na. Re­li­gia nie jest „okre­ślo­nym” świa­to­po­glą­dem, jest czymś wię­cej. Zo­ba­czy­łem, że Ko­ściół ma wie­le aspek­tów, róż­ni się we­wnątrz tak, jak róż­nią się mię­dzy sobą ide­ały za­kon­ne. Za­da­nie księ­dza dziś, w spo­łe­czeń­stwie otwar­tym, wi­dzę jako otwie­ra­nie oczu lu­dziom bę­dą­cym z dala od Ko­ścio­ła na jego bo­gac­two i róż­no­rod­ność. Ksiądz nie jest od po­glą­dów, ksiądz jest od du­szy. Od Pana Je­zu­sa. Od wol­no­ści. Od ka­to­li­cy­zmu, ro­zu­mia­ne­go jako po­wszech­ność.

Od­pa­dło wie­le do­dat­ko­wych ról, któ­re speł­niał ksiądz w znie­wo­lo­nej Pol­sce: był straż­ni­kiem pa­trio­ty­zmu, na­ro­do­wo­ści po­łą­czo­nej w na­tu­ral­ny spo­sób z ka­to­li­cy­zmem (to dziś już nie jest wca­le oczy­wi­ste). Bu­dził re­spekt, po­łą­czo­ny z lę­kiem, i kie­dy przy­cho­dził po ko­lę­dzie, do­mow­ni­cy sta­wa­li przed nim na bacz­ność jak dzie­ci przed do­brym wuj­kiem, roz­da­ją­cym ob­raz­ki. Cały ten ze­spół cech, ta księ­żow­ska rola sta­ła się nie­ak­tu­al­na.

Pa­mię­tam z lat sie­dem­dzie­sią­tych (jesz­cze przed na­szym ślu­bem i przed pa­pie­żem) pierw­szą wi­zy­tę księ­dza z pa­ra­fii. Mia­łem wte­dy nowy ad­ap­ter, słu­cha­li­śmy ra­zem Mo­zar­ta. I tyle. Po­tem się do­wie­dzia­łem, że był to wy­bit­ny dusz­pa­sterz mło­dzie­ży. Ze sta­nu wo­jen­ne­go za­pa­mię­ta­łem in­ne­go księ­dza z Chłod­nej, któ­re­go na­zy­wa­li­śmy „ksiądz z locz­kiem”. Pa­mię­tam, jak dbał o li­tur­gię Wiel­kie­go Ty­go­dnia, któ­rą dzię­ki nie­mu za­czę­li­śmy le­piej ro­zu­mieć i prze­ży­wać. Pa­mię­tam po­ro­zu­mie­nie z nim na tle sy­tu­acji ogól­nej, szcze­rość księ­dza, tak wiel­ką, że po­zwo­li­ła mu przy mnie skry­ty­ko­wać prze­ło­żo­nych za zbyt kom­pro­mi­so­wą po­sta­wę, jego zda­niem, wo­bec „Wro­ny”. Pa­mię­tam też księ­dza Chrap­ka, jesz­cze jako re­dak­to­ra „Po­wścią­gli­wo­ści i Pra­cy” w ko­ście­le mi­cha­li­tów na na­szym osie­dlu; za­ma­wiał u mnie wy­wiad z Kon­wic­kim, po­pro­sił kie­dyś o pu­blicz­ne za­bra­nie gło­su w ko­ście­le na ja­kimś spo­tka­niu, a spo­tka­ny po la­tach jako bi­skup po­wi­tał tak bez­po­śred­nio i ser­decz­nie, jak­bym był jego daw­nym ko­le­gą.

Im­po­nu­je mi u księ­ży ich do­bra pa­mięć do lu­dzi. Ksiądz Woj­ciech Czar­now­ski, spo­tka­ny po la­tach gdzieś na ciem­nej klat­ce scho­do­wej, roz­po­znał mnie i py­tał, co sły­chać, choć by­łem tyl­ko jed­nym z se­tek czy ty­się­cy, któ­rzy prze­wi­nę­li się w sta­nie wo­jen­nym przez ko­ściół na Żyt­niej. Za­pa­mię­ta­łem moc­no po­stać sta­re­go księ­dza z Be­mo­wa, z cza­sów, kie­dy jesz­cze nie było bu­dyn­ku ko­ścio­ła i klę­ka­ło się na pia­sku. Nie wiem, czy kie­dy­kol­wiek roz­ma­wia­li­śmy. Ale było to nowe miej­sce za­miesz­ka­nia, pu­ste osie­dle – i na tym osie­dlu cha­rak­te­ry­stycz­na syl­wet­ka księ­dza. No­sił czar­ny pa­ra­sol, wy­glą­dał ubo­go, miał w so­bie coś żar­li­we­go, tro­skli­we­go, a poza tym był cho­ry, kasz­lał, chy­ba umarł.

Cie­szy­łem się, że mogę tych wszyst­kich księ­ży po­ka­zy­wać mo­jej nie­ka­to­lic­kiej żo­nie, któ­ra w dzie­ciń­stwie usły­sza­ła od ka­te­chet­ki, że Ży­dzi nie będą zba­wie­ni i pój­dą do pie­kła. Wy­da­je mi się, że spra­wa po­cho­dze­nia, przy­na­leż­no­ści, po­glą­dów ani na­wet wia­ry nie po­win­na być na pierw­szym pla­nie w kon­tak­tach księ­dza z no­wy­mi, nie­zna­ny­mi śro­do­wi­ska­mi. Tak jest, na­wet sama wia­ra i jej sze­rze­nie nie wy­da­je się naj­istot­niej­sze! Wie­lu lu­dzi, tak zwa­nych nie­wie­rzą­cych, nie wie o tym, że są wie­rzą­cy­mi. I na od­wrót, wie­lu ofi­cjal­nie wie­rzą­cych na siłę tłu­mi w so­bie od­ru­chy nie­wia­ry.

Je­stem prze­ko­na­ny, że do­świad­cze­nie wia­ry i nie­wia­ry jest awer­sem i re­wer­sem tego sa­me­go dą­że­nia, i że wia­ra musi być sta­le zdo­by­wa­na (Lie­ber­tow­skie „co­dzien­nie wy­bie­rać mu­szę”). Stąd tak waż­ne jest, aby w kon­tak­tach dusz­pa­ster­skich nie sta­rać się roz­wie­wać wszyst­kich wąt­pli­wo­ści, nie re­pre­zen­to­wać dok­try­ny, nie do­bie­rać się zbyt głę­bo­ko do prze­ko­nań swo­je­go roz­mów­cy. To spra­wa de­li­kat­na, ta­jem­ni­cza, nie za­wsze miesz­czą­ca się w sło­wach, czę­sto sprzecz­na z tym, co się mówi. Le­piej od­su­nąć kwe­stię wia­ry na dal­szy plan, kosz­tem na­dziei. No i mi­ło­ści. Ksiądz nie po­wi­nien prze­ko­ny­wać do wia­ry, ale oka­zy­wać, że sam jest wie­rzą­cy w to, co gło­si. Wie­lu tak zwa­nym nie­wie­rzą­cym im­po­nu­je czy­jaś szcze­ra wia­ra. Tyl­ko że wia­ra księ­ży nie za­wsze wy­glą­da na szcze­rą.

Po­sła­łem kie­dyś mo­je­go ko­le­gę, któ­ry chciał ochrzcić swo­je dziec­ko, do do­mi­ni­ka­ni­na, o któ­rym wspo­mi­na­łem. Roz­mo­wa za­im­po­no­wa­ła mu. Opo­wia­dał po­tem: in­te­li­gent­ny ksiądz i chy­ba rze­czy­wi­ście wie­rzą­cy. Pierw­szy raz ta­kie­go spo­tkał! Do­tąd wy­da­wa­ło mu się, że księ­ża przede wszyst­kim re­pre­zen­tu­ją in­sty­tu­cję, pil­nu­ją­cą pra­wo­wier­no­ści, i że sami ko­niecz­nie wie­rzyć nie mu­szą. W sta­nie wo­jen­nym, kie­dy ży­cie kul­tu­ral­ne ze­szło do ko­ścio­łów, od­by­wa­ła się kie­dyś w Mu­zeum Ar­chi­die­ce­zjal­nym dys­ku­sja na te­mat isto­ty zła. Za­czął pe­wien pra­wo­sław­ny teo­log, od sza­le­nie za­wo­alo­wa­nej i sub­tel­nej in­ter­pre­ta­cji Księ­gi Ro­dza­ju, ta­kiej, któ­rą mógł przy­jąć każ­dy kul­tu­ral­ny czło­wiek. Bar­dzo to było eku­me­nicz­ne i bar­dzo się po­do­ba­ło sno­bi­stycz­nej pu­blicz­no­ści. A po­tem w dys­ku­sji za­brał głos oj­ciec Ja­cek Sa­lij. Wy­ło­żył chrze­ści­jań­skie cre­do, po czym po­wie­dział: pro­szę pań­stwa, ja w to wszyst­ko wie­rzę do­słow­nie! Po sali prze­szedł szum, słu­cha­cze aż się od­gię­li w swo­ich krze­słach do tyłu, jak­by zgor­sze­ni lub prze­ra­że­ni tą de­kla­ra­cją.

Czy to nie sprzecz­ność, że ocze­ku­je się od księ­dza rów­no­cze­śnie, aby był dys­kret­ny w spra­wach wia­ry i żeby po­tra­fił po­wie­dzieć: ja w to wszyst­ko wie­rzę do­słow­nie? Żeby był w świe­cie, za pan brat ze swo­imi wier­ny­mi (i nie­wier­ny­mi), a za­ra­zem żeby miał dy­stans wo­bec świa­ta i po­tra­fił wska­zy­wać na inny wy­miar rze­czy­wi­sto­ści? Żeby był bez­ce­re­mo­nial­ny i po­tra­fił żar­to­wać, na­wet ze świę­to­ści – a za­ra­zem, żeby w każ­dym mo­men­cie re­pre­zen­to­wał du­cho­wość? Żeby był gięt­ki i nie­prze­jed­na­ny rów­no­cze­śnie? Wie­rzą­cy i in­te­li­gent­ny?

No to tyle zdo­ła­łem wy­du­sić z sie­bie przed Two­im przy­jaz­dem, a te­raz idę do kuch­ni ro­bić her­ba­tę.

Ta­de­usz

Wrę­czył mi ten list, a po­tem pi­li­śmy her­ba­tę i roz­ma­wia­li­śmy o fil­mie, o jego Mi­ro­nie Bia­ło­szew­skim; taki wspa­nia­ły oso­bi­sty wie­czór. Po­tem prze­czy­ta­łem ten list. I choć trud­no jest mi od­su­wać wia­rę na dal­szy plan, to jed­nak przy­zna­ję – za świę­tym Paw­łem – że z „tych trzech” naj­więk­sza jest mi­łość, choć wszyst­kie trzy sta­no­wią nie­ro­ze­rwal­ną jed­ność.

CZY WODA JEST DO CHO­DZE­NIA?

An­drzej, też dzien­ni­karz, po­wie­dział mi, że ksiądz dla nie­go to ktoś, kto w spo­sób nie­na­chal­ny, ale kon­se­kwent­ny pre­zen­tu­je sto­su­nek do świa­ta zgod­ny z De­ka­lo­giem, to ktoś, kto nie na­rzu­ca się ze swo­ją wia­rą, ale za­wsze spie­szy z po­mo­cą po­trze­bu­ją­cym i nie ocze­ku­je w za­mian zbyt wie­le. Nie ocze­ku­je, ale jed­nak otrzy­mu­je: przy­jaźń w wy­mia­rze ludz­kim, a nade wszyst­ko świa­do­mość na­da­ją­cą sens ży­ciu księ­dza, że po­mógł ko­muś wejść na dro­gę przy­jaź­ni z Bo­giem, a to ozna­cza, że sam ksiądz też wszedł na tę dro­gę.

Jed­no­cze­śnie sam sta­ram się nie za­po­mi­nać, że au­ten­tycz­na wia­ra jest osta­tecz­nie da­rem, ła­ską, na któ­rą trze­ba chcieć się otwo­rzyć, a dla wie­lu to „otwar­cie się” jest naj­trud­niej­sze. Bo jak spo­tkać Chry­stu­sa, jak zo­ba­czyć Jego te­raź­niej­szość i po­wie­dzieć za Pio­trem, któ­ry zwąt­pił: Pa­nie, każ mi przyjść do sie­bie po wo­dach? Prze­cież woda nie jest do cho­dze­nia. Jak za­uwa­żył kie­dyś le­gen­dar­ny bi­skup Jan Pie­trasz­ko, bar­dzo istot­na w ży­ciu czło­wie­ka jest chwi­la, kie­dy zna­lazł się on po­mię­dzy ło­dzią, któ­rą opu­ścił, a Chry­stu­sem, do któ­re­go jesz­cze nie do­szedł. W ta­kiej sy­tu­acji był Piotr, w ta­kiej sy­tu­acji może zna­leźć się każ­dy z nas.

Ksiądz może po­móc na­wią­zać prze­rwa­ny zwąt­pie­niem wę­zeł jed­no­ści; po­móc zro­bić ten pierw­szy „sza­lo­ny” krok do Chry­stu­sa, by spo­tkać się z Nim na fa­lach. To jest wiel­kie za­da­nie (szcze­gól­nie dziś) dla Ko­ścio­ła, bo prze­cież na tym po­le­ga Ewan­ge­lia, czy­li Do­bra No­wi­na o zba­wie­niu: oto wi­dzial­ny Chry­stus od­cho­dzi i nie­wi­dzial­ny wciąż po­wra­ca. Chce, żeby lu­dzie Go przy­ję­li i na Nie­go cze­ka­li. A może wła­śnie księ­ża mają z tym „cze­ka­niem” naj­więk­szy kło­pot? Praw­dzi­wy chrze­ści­ja­nin jest za­wsze po­szu­ki­wa­czem. Je­śli uzna, że zna­lazł, to zna­czy, że wszedł na rów­nię po­chy­łą i upa­dek jest bli­sko.