Ekspostkatolik
- Wydawca:
- Wydawnictwo Iskry
- Kategoria:
- Literatura faktu, reportaże, biografie
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-244-0321-9
- Rok wydania:
- 2013
- Słowa kluczowe:
- artystycznego
- bliźniego
- człowiek
- dotyczące
- ekspostkatolik
- młodości
- rozważania
- spektakli
- zmarły
- zrozumieć
- zwykły
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Ekspostkatolik”
Wspomnienia rockowej młodości i artystycznego podziemia z czasów PRL, refleksje dotyczące przeczytanych książek, obejrzanych filmów i spektakli, rozważania o wierze i... wątpieniu. Ksiądz Andrzej Luter kieruje się zasadą, że najważniejszy jest człowiek, a dopiero w dalszej kolejności jego poglądy, doświadczenia czy wygląd. Bez natrętnej „duszpasteryzacji”, z szacunkiem i ciekawością stara się zrozumieć bliźniego – niezależnie od tego, czy jest nim światowej sławy reżyser, młodo zmarły poeta-buntownik czy też „zwykły” parafianin.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Andrzej Luter
Opracowanie graficzne
Janusz Barecki
Redakcja
Agnieszka Dziewulska
Korekta
Jolanta Spodar
Copyright © by Andrzej Luter
Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2013
ISBN 978-83-244-0321-9
Wydawnictwo Iskry
ul. Smolna 11, 00-375 Warszawa
tel./faks (22) 827-94-15
iskry@iskry.com.pl
www.iskry.com.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
„Dla Boga nie jesteśmy liczbami, jesteśmy ważni, jesteśmy wręcz najważniejsi z tego, co ma. Pomimo że jesteśmy grzesznikami, jesteśmy tym, co leży mu najbardziej na sercu (…). Zaufajmy Jego cierpliwości, która zawsze daje nam czas”.
Z homilii papieża Franciszkawygłoszonej w Bazylice św. Janana Lateranie w Niedzielę Miłosierdzia
Ekspostkatolik
Jestem księdzem, a zatem – powie wielu – wszystko jest dla mnie jasne. Tak, jestem szczęśliwy w swoim kapłaństwie. Zaraz jednak zadaję sobie pytanie: co to jest szczęście? Można odpowiedzi szukać w słynnym dziele Władysława Tatarkiewicza. Ale można też ją znaleźć w mądrościach żydowskich. Kiedyś mądry rabin powiedział: „Szczęście to jest takie coś, co trzeba mieć, żeby było”. A więc czasami mam to coś, ale nie zawsze. Nie jest też dla mnie w pełni jasne, dlaczego Bóg zaryzykował i powołał właśnie mnie. Pochodzę z centralnej Polski. Między Łaskiem i Widawą żyje najwięcej osób o nazwisku Luter, przy czym większość z nich nie jest ze sobą nawet spokrewniona. Ogółem jest w Polsce 328 Lutrów. Sprawdziłem te dane na specjalnej stronie internetowej, nigdy zaś nie sprawdzałem swojego drzewa genealogicznego, choć ciekawe byłoby się dowiedzieć, skąd to heretyckie nazwisko się wzięło i dlaczego w województwie łódzkim zagęszczenie Lutrów jest największe. Mój ojciec był drzewiarzem, tuż po wojnie pracował na terenach tak zwanych Ziem Odzyskanych, pod Szczecinem chyba, nie pamiętam, bo nie było mnie wtedy na świecie, on sam nie lubił wspominać tych czasów. Całe życie słuchał Wolnej Europy, może dlatego do dzisiaj pamiętam nazwiska dziennikarzy pracujących w tej rozgłośni, rozpoznałbym każdego po głosie. Ojciec palił makabryczne ilości „sportów”, które wkładał do dulawki, tak żeby nikotyna szybciej dostawała się do płuc. Zmarł na raka, byłem wtedy na czwartym roku w seminarium. Mama była wspaniała, zajmowała się domem, była dziewiarką i chałupniczo robiła wkłady do rękawiczek. Starsza siostra została pielęgniarką, po ślubie wyjechała na południe Polski. Rodzina owszem, katolicka, ale bez jakichkolwiek oznak dewocji czy nadgorliwości religijnej. Nikt nigdy nie należał do żadnej organizacji ani partii. Ojciec chyba zapisał się do ZBOWiD-u, bo chciał mieć ulgowe bilety.
Pamiętam dobrze lata siedemdziesiąte, czas dojrzewania mojej świadomości. Mieszkaliśmy wtedy w Pabianicach. Pamiętam te „kontestujące” wieczory studenckie w drugiej połowie „Gierka” – studiowałem prawo na Uniwersytecie Łódzkim – kiedy to ze szpulowych czterościeżkowych magnetofonów słuchaliśmy Doorsów z Jimem Morrisonem, Pink Floydów, Janis Joplin, Jimiego Hendrixa i innych zachodnich wykonawców, nagrywanych z radia Luksemburg, a najczęściej z Trójki („Mini max, czyli minimum słów – maksimum muzyki” Piotra Kaczkowskiego to była audycja obowiązkowa, pamiętam, że nagrywałem ją, podstawiając mikrofon do głośnika radia), a potem także: Jana Krzysztofa Kelusa (chropowato nagrane, nielegalne kasety z jego piosenkami podawaliśmy sobie z rąk do rąk), Jacka Kleyffa i Salonu Niezależnych (Wędrowiec, Źródło i Tutaj do dzisiaj zachowują aktualność), Okudżawy, Wysockiego, a w końcu Kaczmarskiego. Ktoś czasem przynosił – nie wiadomo skąd – „Zapis”, najsłynniejszy samizdat literacki. Zaczytywałem się w Miesiącach Kazimierza Brandysa. Pojawiła się Mała apokalipsa Konwickiego, wiersze Herberta i Barańczaka etc. Półoficjalnie występował w klubach studenckich Teatr Ósmego Dnia, a w kinach królował „moralny niepokój” – już było po premierach Człowieka z marmuru i Barw ochronnych. Po obejrzeniu Rejsu Marka Piwowskiego czytałem wszystko, co pisał scenarzysta filmu Janusz Głowacki, kupowałem warszawską „Kulturę” z nadzieją, że znajdę tam jego kolejny prześmiewczy felieton. W pabianickim kinie Robotnik na ulicy Wandy Wasilewskiej obejrzałem Iluminację Zanussiego, film, po którym można było rozmawiać tylko o Bogu, transcendencji i o zmartwychwstaniu. Wtedy to również zacząłem mocniej wgłębiać się w Pismo Święte. A potem przyszedł 16 października 1978 roku – pamiętne konklawe – szok i radość. Później jakimś cudem zaprenumerowałem „Tygodnik Powszechny”; zmarła stała prenumeratorka i znajoma z poczty natychmiast poinformowała mnie o tym. Odwołując się do terminologii Jerzego Sosnowskiego, autora eseju Mały Lebiediew 2001, mógłbym powiedzieć o sobie, że do 1978 roku byłem, co najwyżej, okołokatolikiem.
Czuliśmy wszyscy, że system coraz bardziej gnije, choć nikt nie przypuszczał wtedy, że komunizm kiedykolwiek się skończy. Byłem przekonany, że jestem skazany na ten ustrój. Tak więc rok 1980 nie był aż tak dużym zaskoczeniem. Pojawiło się Niezależne Zrzeszenie Studentów (pierwsza i jedyna organizacja, do jakiej należałem), a wraz z nim głębokie, czasami niepozbawione młodzieńczej fantazji, zaangażowanie polityczne. I wtedy właśnie zrodziła się pierwsza myśl, by zostać księdzem. Nie potrafię odnaleźć w pamięci tego konkretnego momentu. Ważne jest, że nie było żadnego piorunującego znaku z nieba, żadnych gorejących krzewów. Było natomiast głębokie przeżywanie na nowo odkrytej Eucharystii. Minęły jeszcze trzy lata, zanim padło ostateczne „tak”. Jestem przekonany, że przełomem był wybór kardynała Karola Wojtyły na papieża. A zatem „powołanie papieskie”? Na pewno, tak, i to nie jest dorabianie sobie poniewczasie pięknej i „politycznie” poprawnej motywacji. Tym bardziej że decyzja moja była świadoma, pozbawiona egzaltacji i przemyślana. Byłem starszy od kolegów z roku, nie wstąpiłem do seminarium od razu po maturze, wcześniej zaznałem „normalnego” życia w ciekawych i rewolucyjnych czasach. Uczniowie z Emaus zostawili za sobą Jerozolimę z całą plątaniną zdarzeń, niezrozumiałą i zniechęcającą. Dopiero gdy Chrystus utajony dołączył do nich w drodze, ujrzeli oni nową perspektywę rzeczywistości. Ewangelia zeszła się z teraźniejszością. Tak też stało się ze mną.
Jaką miałem wtedy wizję kapłaństwa? Jak to określał kardynał Jean-Marie Lustiger: opuścić znajome wybrzeże i wyruszyć ku ziemiom niechrześcijańskim, które są wokół nas, również tu, w Polsce. Dziś, po dwudziestu trzech latach kapłaństwa, utwierdza mnie w tej postawie papież Franciszek, który w Wielki Czwartek mówił do księży, że iść za Jezusem to znaczy uczyć się „wychodzenia z ograniczeń samego siebie (…), aby wyjść na spotkanie innych, aby wyjść na peryferie ludzkiego życia. Wyruszyć musimy my sami jako pierwsi, ku naszym braciom i siostrom, zwłaszcza tym najbardziej oddalonym, tym, o których zapomniano, tym, którzy najbardziej potrzebują zrozumienia, pocieszenia i pomocy”.
Kapłaństwo to także brzemię odpowiedzialności, nierozerwalnie wiążące się z wolnością, którą obdarował mnie Bóg. Wiem, to ostatnie zdanie brzmi okropnie. Taki slogan kościelny, którym wszyscy się posługują. Okazuje się, że można wyświechtać słowa ważne i wtedy przestają one cokolwiek znaczyć. A jednak będę brnął dalej: wolność dana przez Boga to łaska otwierająca na łaskę. Czasami w wymiarze instytucjonalnym człowiek chciałby się zbuntować i krzyknąć: tak nie wolno mówić, co to wszystko ma wspólnego z ewangelią! Ja też buntuję się, ale każdy sprzeciw musi mieć swoje granice. Wiem przecież, że Kościół składa się tylko i wyłącznie z grzeszników, że skandale i zgorszenia zdarzały się zawsze, ale pomimo to, a może właśnie dlatego, jest to ciągle Kościół Jezusa Chrystusa. Coraz częściej myślę, że powoływanie się na powszechną grzeszność to słaby argument, ale mimo wszystko prawdziwy, najmocniejszy.
Nie mógłbym jednak przestać w Niego, Jezusa, wierzyć ani też odejść z kapłaństwa, bo to jest niemożliwe.
W końcu tylu ludzi mi zaufało w sakramencie spowiedzi, no i Eucharystia… Nie mógłbym także odejść z Kościoła rozumianego jako instytucja, mimo wielu bolesnych rozczarowań i „zrażeń”, pomimo niesprawiedliwości oraz wydarzeń i wypowiedzi, z którymi nie mogę się pogodzić. Wierzę w świętość Kościoła, choć wielu znajomych przestało w nią wierzyć.
„Gdzie jesteś?” – pyta Stwórca pierwszego mężczyznę. To pierwsze słowa wypowiedziane przez Boga do człowieka tuż po grzechu pierworodnym. Ksiądz Józef Tischner w książce Ksiądz na manowcach pisze, że jest to pytanie o „Ty”, pytanie będące próbą spotkania twarzą w twarz, dopominające się o spojrzenie w oczy. „Jaka jest twoja udręka?” – oto jak brzmi to pytanie. Tak sformułowała je Simone Weil.
Bohater Widokówki z tego świata Stanisława Barańczaka opowiada Bogu o sobie w ten sposób:
Szkoda, że Cię tu nie ma. Zagłębiam się w ciele,
w którym zaszyfrowane są tajne wyroki
śmierci lub dożywocia – co niewiele
różni się jedno z drugim w grząskim gruncie rzeczy,
a jednak ta lektura
wciąga mnie, niedorzeczny
kryminał krwi i grozy, powieść-rzeka, która
swój mętny finał poznać mi pozwoli
dopiero, gdy i tak nie będę w stanie unieść
zamkniętych ciepłą dłonią zimnych powiek.
Ale dosyć już o mnie. Mów, jak Ty się czujesz
z moim bólem – jak boli
Ciebie Twój człowiek.
Czytam Barańczaka i nie potrafię odpowiedzieć na końcowe pytanie, domyślam się tylko, że ten ból może być dojmujący. Poprzez sztukę (poezję) mamy możliwość zadawać najtrudniejsze pytania. Przypominam sobie słowa zmarłego w czerwcu 2012 roku Henryka Berezy. Mówił wielokrotnie, że sztuka to jest coś, co człowiekowi najlepiej wyszło w historii. Na pytanie, czy sztuka może być prawdziwym życiem, odpowiadał, że jest ona źródłem rozumienia życia. Należy umieć ją „czytać” i być zdolnym do zachwytu – jeśli ktoś tego nie umie, to jego życie staje się płytkie i smutne. Przyznaję mu rację: literatura, teatr, film, muzyka, malarstwo pomagają odnaleźć w życiu sens i towarzyszą nam w odwiecznym poszukiwaniu Absolutu. Dlatego przede wszystkim poprzez sztukę spróbuję spojrzeć na Kościół, na świat i na człowieka.
Myślenie według miłości
Założenie tych refleksji jest zawężone: oto ksiądz mówi do „czarnej owcy”, poszukującego, zagubionego, postkatolika albo okołokatolika – a nie do człowieka, który zyskał „łaskę” spokoju wiary. Kto myśli, że jego wiara jest niewzruszona i że na wszystko zna odpowiedź, ten w swoim życiu wewnętrznym tkwi w miejscu, a może nawet jest o krok od utraty wiary. Oczywiście czasownik „mówić” traktuję szeroko, wiadomo bowiem, że czasem ewangelizacyjną rolę może odgrywać nawet mina, z jaką maszeruje się przez przykościelny placyk. Nowa ewangelizacja, o której tak dużo opowiada się od roku 2012, ma polegać na dotarciu do ludzi ochrzczonych, może nawet bierzmowanych, ale w wymiarze duchowym i religijnym odległych od Kościoła. Odeszli? Zawiedli się? Stracili wiarę? Nie są przecież apostatami. W pewnym momencie życia stwierdzili, że wspólnota Kościoła to nie ich droga.
Dotrzeć do przyczyn tego coraz szerszego zjawiska to byłby początek sukcesu duszpasterskiego. Nasz katolicyzm musi być na czymś zbudowany. Biskup Grzegorz Ryś zauważył w „Tygodniku Powszechnym”, że najpierw musi być wtajemniczenie, dopiero potem katecheza. Efektem budowania chrześcijan doktrynalnie, bez fundamentów, jest powierzchowność przeżywania wiary, a w konsekwencji rozczarowania i odejścia, albo bezrefleksyjne doktrynerstwo. No to porozmawiajmy, stawiając w punktach podstawowe problemy.
ODKRYĆ OSOBĘ!
Sprawa fundamentalna: odkryć, że Bóg nie jest tylko instytucją, punktem odniesienia, siłą i mocą, ale że nade wszystko jest Osobą. Odkryć, że Bóg jest Osobą! Najpierw powinna być świadomość, że On jest Osobą, że ma uczucia, że kocha, tęskni. Później można wchodzić z Nim w relacje. To jest, moim zdaniem, fundament, który ludzie dziś mogą zrozumieć, bo sami mają doświadczenie relacji, więc mogą sobie jakoś to uzmysłowić. Ważna jest świadomość, że postać Chrystusa nie jest wymysłem kilku nawiedzonych uczniów; nie jest efektem mitologizacji historii. Osoba i dzieło Jezusa z Nazaretu to przejaw Bożej ingerencji w ludzki świat. To pokazanie, że Bóg bierze na siebie ludzką kondycję, ze wszelkimi jej konsekwencjami – nieszczęściem, cierpieniem, głodem. Jest Bogiem bliskim, ale zasadniczy powód wcielenia polega na tym, że – jak mówili Ojcowie Kościoła – Bóg staje się człowiekiem, by człowiek stał się Bogiem. Problem w tym, że Bogiem nigdy nie będziemy, stąd możliwe rozczarowania. Ale może On przez nas działać.
Zapytałem swojego świeckiego przyjaciela, czy Jezus pomaga mu rozwiązywać jego ludzkie problemy. Odpowiedział, że nie wie. Ale jedno jest dla niego pewne: On zaprasza człowieka do robienia rzeczy niemożliwych. I co najważniejsze, tylko człowieka na to stać. Kiedyś powiedział mi znajomy, że nie uznaje podziału na ludzi wierzących i niewierzących, ale na tych, którzy się modlą, i tych, którzy się nie modlą. Początkowo pomyślałem, że to kolejne efektowne powiedzonko, jakich pełno w nowomowie kościelnej, ale potem zrozumiałem, że chodziło mu o autentyzm przeżywania wiary. Wedle pisarza Jerzego Sosnowskiego pomysł, że w kawałeczku specjalnego rodzaju pieczywa kryje się Bóg i zarazem Ktoś, kto dwa tysiące lat temu żył jako człowiek, jest wstrząsający. Pomysł, że na domiar wszystkiego można przed nim klęknąć i z nim pogadać, to szok, po którym już nigdy nie powinno się być tym samym człowiekiem co przedtem.
Tymczasem zbyt często ulegamy przesadnej racjonalizacji. Jakbyśmy się speszyli, że nie pasujemy do nowoczesności, i założyli kostium Trzeźwego Inżyniera. Ludzie pragną transcendencji, a kojarząc Kościół wyłącznie z bardziej lub mniej zrozumiałymi nakazami moralnymi, szukają często transcendencji poza nim.
PRZEJŚCIE OD NEGATYWNEJ DO POZYTYWNEJ WIZJI RZECZYWISTOŚCI
Punktem wyjścia jest przykazanie miłości Boga i bliźniego. Powiedzmy jednak szczerze: zbyt często Kościół – szczególnie młodym ludziom – kojarzy się z kreśleniem czarnej wizji rzeczywistości. Tak, jakby zapominał, że w ręku posiada Dobrą Nowinę, jakby nie wierzył w zapewnienie Zbawiciela, że bramy piekielne go nie przemogą. Jasne, że świat, w którym żyjemy, nie jest najlepszy z możliwych, ale może być dzięki nam trochę lepszy. Myślę, że głównym problemem jest zgoda człowieka na siebie. Spełnienie tego warunku – mądrego umiłowania siebie – otwiera drogę do miłowania bliźniego. Poza tym w piętnowaniu zła świata jest jakaś łatwizna: oto definiuje się jako zło coś, w czym zło i dobro są splątane (może zresztą na ogół są), i w rezultacie odrzuca się nie tylko to, co godne odrzucenia, ale i to, co zacne.
Nie wszystko musi mieć pieczęć katolicką. Dzieło Jurka Owsiaka takiej pieczęci nie ma, a jest na wskroś chrześcijańskie, bo służy dobru. Nie rozumiem, skąd tyle niechęci do niego wśród duchowieństwa. Ile kontrowersji wzbudzał arcypiskup Józef Życiński, który nie tylko popierał całym sercem Orkiestrę, ale jeszcze pojechał na Przystanek Woodstock, żeby spotkać się z młodzieżą. Okazuje się, że trudno taką prostą rzecz zrozumieć.
Potępianie zła współczesnego świata zwalnia w subtelny sposób z niepokoju sumienia. Skoro zło jest wokół nas, nie ma go w nas. W oblężonej twierdzy przycupnęły anioły, które za murem i za fosą widzą tylko diabła. Jeśli symbolem szatana ma być Nergal ze swoim „promocyjnym” numerem z darciem Biblii, co świadczy zresztą tylko o słabości tego artysty, to znaczy, że już niewiele rozumiemy. Szatan to poważna sprawa. Dobrze go widzieć poza nami, wtedy poprawiamy sobie samopoczucie i żyjemy w nierzeczywistości.
Bardzo wiele z tego „złego współczesnego świata” wcale nie musi należeć do diabła, na przykład muzyka rockowa. W młodości uwielbiałem Doorsów, ciągle zresztą wracam do niezwykłych utworów Jima Morrisona. Trochę z sentymentu – czuję się młodszy, kiedy słyszę Jeźdźców burzy albo The End. Tymczasem dowiedziałem się, że w jednej z diecezji powstała lista zespołów zakazanych, grzesznych, wręcz szatańskich; lista przeznaczona dla katechetów. Znaleźli się na niej Doorsi, a nawet Pink Floyd. Lista powstała w tym samym czasie, kiedy Jan Paweł II przełamywał archaiczne stereotypy, przyjmując „satanistę” Boba Dylana. Wysłuchał słynnego utworu: Blowin in the wind. Po śmierci papieża Zbigniew Mentzel inspirowany tą pieśnią napisał dla „Tygodnika Powszechnego” poruszający tekst pożegnalny. Poza tym pamiętajmy, że diabeł może zająć się tym, co zostało odepchnięte przez nas, katolików, i zrobi to z lubością.
Akcentowanie zła świata rodzi lęk, że nas zniszczą, wykupią, odbiorą tożsamość i suwerenność. Kto się boi, nie będzie zdolny poczuć, czym jest radość wiary i życia. Lęk obezwładnia, a jednocześnie potrafi być agresywny i fanatyczny. Nie pomoże nawet charyzmatyczny guru, który zawsze pojawi się w takiej sytuacji, choćby był on dyrektorem największej w świecie radiostacji. To ksiądz Józef Tischner napisał kiedyś, że najgorszy byłby katolicyzm, w którym panowałaby teologia lęku i duszpasterstwo męki. Optymistycznie zauważał jednak, że katolicyzm defensywy, który ma zawsze jeden skutek (mnożenie liczby wrogów), ulega powolnemu załamaniu. Co skądinąd stanowi kolejne wyzwanie duszpasterskie, bo przecież za tym wszystkim stoi konkretny człowiek. Tischner był prorokiem, ale jak wiadomo i prorocy się mylili. Po latach widać wyraźnie, że był zbyt optymistyczny – teologia lęku i duszpasterstwo męki ma się coraz lepiej, i wcale nie jest w defensywie, wręcz przeciwnie. Mam jednak pewność, że ta ofensywa musi zakończyć się krachem, o czym jej koryfeusze jeszcze nie wiedzą. Katolicyzm otwarty musi być skierowany poza siebie.
Papież Franciszek odprawił na początku swojego pontyfikatu Mszę świętą w Domu Świętej Marty. W kazaniu mówił o uczniach z Emaus, a tak naprawdę kierował swoje słowa do nas: „Im bardziej narzekali, tym bardziej zamykali się w sobie: nie dostrzegali przed sobą perspektyw – jedynie mur (…). Po tak wielkiej nadziei doświadczali, że zawiodło to wszystko, w co wierzyli. Kisili swe życie w kwasie narzekań, narzekając coraz bardziej i bardziej (…). Myślę, że bardzo często, kiedy zachodzą trudne sytuacje, także kiedy przychodzi na nas krzyż, grozi nam to zamknięcie się w narzekaniu. Ale Pan także i w tej chwili jest blisko nas, choć Go nie rozpoznajemy. I mimo że Jezus do nas mówi, a my słyszymy w nas to, co dobre, to jednak w głębi nadal się lękamy: wydaje się, że narzekanie jest bezpieczniejsze. Wydaje się jakby zabezpieczeniem: to moja prawda, moja klęska. Nadziei już nie ma”.
KULTURA – MORALNY UPADEK CZY ZNAKI CZASU, KTÓRE ZAPRASZAJĄ DO OTWARCIA NOWYCH HORYZONTÓW?
Pesymista w tym punkcie powiedziałby, że nie ma jednolitej definicji kultury, bo nie ma już definicji czegokolwiek. Jeśli tak jest i jeśli poruszamy się po omacku, to na pewno Tischnerowskie „myślenie według wartości” jest drogą wyjścia z zaklętego kręgu. Powierzchowne kokietowanie wiernych zewnętrzną, niewnikliwą aprobatą dla modnych dzieł czy trendów byłoby oczywiście kompromitacją – tym bardziej że są wśród nich zjawiska niemożliwe do zaakceptowania. Jerzy Sosnowski z przekąsem zauważył jednak, że nie ma lepszej ilustracji zjawiska „buntu mas” niż współczesna sztuka kościelna. Jak pisał Ortega y Gasset, człowiek masowy wie, że jest przeciętny i ośmiela się żądać, by tę jego przeciętność potraktować jako obowiązującą powszechnie normę. Dawniej, do końca XVIII wieku to Kościół „narzucał” światu trendy estetyczne. W następnym stuleciu sztuka wzięła rozbrat z religią, pewnie z winy obydwu stron. A co mamy dzisiaj? Sztuka kościelna ma być taka, żeby ją zaaprobował „lud Boży”. A „lud Boży”, jak to lud, uwielbia także kicz. Obyśmy nie nabrali podejrzeń, że jeśli jakieś dzieło nie jest kiczem, od Złego pochodzi. Pytanie: czy nasze dystansowanie się od nowych zjawisk kultury nie wyrasta z tej właśnie mentalności?
Kolega opowiadał mi, że już w 1980 roku słyszał księdza, zresztą wykładowcę z seminarium, który twierdził, że Brzezinę, arcydzieło Andrzeja Wajdy według noweli Jarosława Iwaszkiewicza, należałoby spalić do ostatniej kopii, bo to szatańsko demoralizujący film. Możemy powiedzieć, że to tylko brak wykształcenia, prymitywna wrażliwość… Tylko? Czy refleksy tamtej postawy nie dają znać o sobie dziś?
Kwestia podstawowa – odbiór literatury, teatru, filmu czy w ogóle kultury przez Kościół. Rozmawiałem na ten temat z Krzysztofem Biedrzyckim, profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego, który „tropi” w swojej eseistyce relacje między literaturą i religią. Przypomina on oczywistą prawdę, że do dzieła przykładamy miarę oczekiwań. Jeśli nasze oczekiwania mają charakter religijny, to właśnie takich treści poszukujemy. Wówczas nasz odbiór może iść w dwóch kierunkach. Po pierwsze – możemy religijność pojmować wąsko jako jawną i deklaratywną ilustracyjność dogmatów i zasad moralnych. Wtedy odrzucamy wszystko to, co (w naszym przekonaniu) jest niereligijne, czyli co nie zawiera treści zgodnych z nauką Kościoła lub z praktyką pobożnościową. I na odwrót, akceptujemy bez zastrzeżeń wszystko, co zawiera te treści. Problem wówczas polega na tym, że literatura (sztuka) pozbawiona jest autonomii, jej wartościowanie polega na badaniu zgodności z doktryną (lub częściej z przyzwyczajeniami w przedstawianiu spraw wiary, dotyczy to stereotypów, języka, form artystycznych uznanych przez tradycję jako wyrażające treści religijne), nie na poszukiwaniu walorów estetycznych, a zwłaszcza nie na wytrącaniu czytelnika (widza, słuchacza) z utrwalonych schematów i wyobrażeń religijnych. Po drugie – można religijności poszukiwać wszędzie, również w tych obszarach kultury, które deklaratywnie religijne nie są lub nawet wobec religii nastawione są negatywnie. Czasem takie poszukiwania posuwają się zbyt daleko, bo dziełom przypisywane są treści, które są w nich dostrzegane na siłę. Istotne jest jednak co innego – traktowanie sztuki jako przestrzeni dialogu. Człowiek wierzący, skoro patrzy na świat przez pryzmat wiary, tak może postrzegać też literaturę, film czy teatr. Może wejść w dialog z nimi właśnie z perspektywy religijnej.
Obcowanie ze sztuką pełni różne funkcje. Jedną z nich jest poznanie świata, a zwłaszcza drugiego człowieka. Jeśli na sztukę spojrzymy jak na spotkanie z drugim, innym, bliźnim, kimś, kogo chcemy poznać, z kim chcemy nawiązać dialog, to współczesna sztuka daje nam do tego sposobność. I przez to staje się w głębszym sensie religijna, bo odsłania wnętrza osób, których w inny sposób nigdy byśmy nie poznali. Nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy ukazuje ludzi w świadomości potocznej spychanych na margines, takich, których się boimy albo których nie akceptujemy.
Profesor Krzysztof Biedrzycki w eseju Prywatny Polak szuka swojej tożsamości albo literackie zmagania ze światem nowoczesnym i ponowoczesnym. Szkic krytyczny o literaturze najnowszej zauważył, że afirmacja świata wiedzie wprost ku zasadniczym pytaniom o sens rzeczywistości. „Odpowiedź pozytywna oczywiście nie zawsze musi mieć charakter religijny, jednak od religii – w rozmaity sposób pojmowanej i przeżywanej – nie jest odległa. Poezja końca XX wieku i początku następnego wyraźnie i dobitnie zadawała pytania religijne. Tonację ustawił Czesław Miłosz. To on zadawał najdalej sięgające pytania religijne: o odpowiedzialność Boga za zło, o sens świata, o Boga historii, o konsekwencje katolicyzmu w myśli i w życiu. Dwa dzieła tego czasu szczególnie mocno postawiły kwestie religijne: książka Piesek przydrożny oraz poemat Traktat teologiczny. W obu autor dokonuje rozrachunku ze swoją wiarą, przy czym u jego podłoża tkwi głęboka świadomość religijna, nie zawsze ściśle związana z dogmatami katolickimi (…), jednak szukająca swojego miejsca w Kościele”.
Zdaniem Biedrzyckiego, najdobitniej w całej swojej twórczości z religią spiera się Tadeusz Różewicz, przy czym jest to spór tak żarliwy, iż właściwie jest wyrazem paradoksalnej, negatywnej, apofatycznej teologii. Podobnie było u Zbigniewa Herberta, gdzie jednak spór ten najczęściej jest bardziej zniuansowany, przybierający raczej charakter badania granic poważnego doświadczania religii. Przy czym nie tyle religia jest przedmiotem rozważania, ile odpowiedzialność Boga za świat – tak w dobrym, gdy dokonuje się poetycka epifania, jak i w złym, gdy doznawane jest przerażenie spowodowane cierpieniem, śmiercią, niegodziwością ludzką. Niestety, Herbert został niemiłosiernie upolityczniony i zawłaszczony przez prawicę, a to był przede wszystkim skomplikowany i niejednoznaczny artysta, którego – niestety – musimy na nowo odkryć. Tren Fortynbrasa to przecież arcydzieło, którego nikt nie może sobie zawłaszczyć. Nie można dopuścić, żeby znajomość poezji Herberta ograniczyła się do cytatów z wieców politycznych. W podobnym kierunku jak Różewicz i Herbert poszli też Marcin Świetlicki czy Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, wszyscy krążący wokół tematów religijnych, a jednak radykalnie opozycyjni wobec religii instytucjonalnej.
Pytanie: gdzie jest granica akceptacji, tolerancji moralnej? Od razu powiedzmy – jeśli chcemy czytać literaturę współczesną jako niosącą jasny morał, to rzeczywiście możemy się zawieść. Raczej znajdziemy w niej dotykanie spraw trudnych, niejednoznacznych moralnie, a już zwłaszcza niepewnych religijnie. Można powiedzieć, że ta literatura gorszy. Wszystko jednak zależy od nastawienia czytelnika. Bo gorszyć może także Biblia. Pokazywanie zła lub choćby obrzeży moralności jeszcze nie jest gorszeniem. Zgorszenie może nastąpić wtedy, gdy czytelnik spojrzy na dzieło z lękiem i niepewnością, gdy zawarty w nim opis świata zburzy kruchą konstrukcję jego światopoglądu bądź wiary.
Niekiedy jednak trzeba z pokorą uznać, że w niektórych dziełach literackich nie ma co szukać Boga. Tak jest jednak najczęściej w literaturze drugorzędnej, która skupiona jest na powtarzaniu znanych konwencji, a jej obraz świata jest przyziemny, oparty na ignorowaniu nie tylko religii, ale wszelkiej duchowości. Nie jest jednak niereligijna literatura ciemności, zwątpienia, nihilizmu, a nawet bluźnierstwa. Często jest to literatura „nocy duszy”, widząca nicość, ale przecież właśnie w tej nicości jest skryte Miłoszowskie „To”, „coś więcej”. Można nawet powiedzieć, że literatura, i w ogóle sztuka, w zmaganiu z religią osłabia nie tyle wiarę, ile pewien sposób mówienia o Bogu, moralności i religii. Obnaża, a niekiedy ośmiesza język, formę, które w istocie zasłaniają to, co najważniejsze. Warto w tym miejscu zacytować jednego z najwybitniejszych poetów młodego pokolenia – Krzysztofa Siwczyka: „Pytanie o obecność metafizyki (mistyki metafizycznej) w polskiej literaturze nigdy już nie będzie pytaniem o Boga. A przynajmniej nie będzie pytaniem kierowanym wprost. Jestem głęboko przekonany, że poeta współczesny może jedynie uprawiać metafizykę pośrednictwa. To stosunek do tradycji określa pozycje metafizyczne poety współczesnego. Nadmienię tylko, że wbrew obiegowej opinii o wszechwładzy postmodernistycznej optyki «wyczerpania» dyskursów metafizycznych, poeci, a przynajmniej ci najbardziej awangardowi, paradoksalnie utrzymują ważność tych dyskursów, posługują się nimi.
Przy czym nie są deklaratywni. Prowadzą mniej lub bardziej ostentacyjne dialogi z konkretnymi postaciami polskiej poezji, z poszczególnymi postaciami metafizycznej polszczyzny, i tam ewentualnie szukają dróg wyjścia z solipsyzmu, poczucia bycia w sytuacji J e d y n e g o – tego przekleństwa dla egzystencji”.
Każdy artysta ma prawo do własnych uniesień i własnych poszukiwań. Nie przykładajmy zatem linijki dogmatycznej do ich dzieł, bo zawsze znajdziemy jakieś odchylenie, czasami o więcej, czasami o mniej centymetrów. Zdarzy się, że utwór wypadnie całkowicie z naszych miar, a będzie dziełem najwyższej rangi artystycznej i duchowej, i chyba najczęściej tak bywa. Dramatu człowieka nie zamkniemy w żadnym dogmacie.
PRZEJŚCIE OD „MENTALNOŚCI PODEJRZEŃ” DO „MENTALNOŚCI WIARY W DOBROĆ”
Ten punkt jest częściowo odpowiedzią na wcześniejsze pytanie o zaufanie do człowieka. Dla wielu osób wielkim autorytetem jest ojciec Wacław Hryniewicz, według mnie największy polski teolog, i jego „pedagogia nadziei”. Oto człowiek, paradoksalnie, jest gotów do znacznie wnikliwszego rozrachunku z samym sobą i znacznie głębszego żalu, jeśli przestaje myśleć o Bogu jako o zwierzchniku wszystkich śledczych świata. Myśl o piekle wyzwala postawę obronną. Brak tej myśli – co wcale nie oznacza, że piekła nie ma – każe zdjąć z siebie pancerz.
Tu znów szczerzą zęby niebezpieczeństwa. „Mentalność wiary w dobroć” irytuje czasem łatwością i naiwnością, trochę jak ta kobieta z anegdoty, którą Jerzy Sosnowski wykorzystał (anegdotę, nie kobietę) na łamach „Gazety Wyborczej”, w zakończeniu dyskusji o niebezpieczeństwie nihilizmu: na wiadomość o każdym kolejnym absztyfikancie córki matka z rozkoszą odpowiadała: „Tak? To cudownie…”. Więc może nie ma co przesadzać. Dobitna ocena faktów, wydarzeń, postępków czasem dobrze robi duszpasterzowi. Ksiądz nie musi być „cieplusi”, musi być uważny. Ale z pewnością nie może być podejrzliwy, a już na pewno nie może to być jego zasada życiowa: podejrzliwość.
Człowiek traci zaufanie do Kościoła także wtedy, gdy ksiądz zachowuje się w stosunku do niego jak sprzedawca w supermarketach; odstraszają go te wszystkie świątobliwie nienaturalne odruchy, natarczywe uśmiechy, pozorowana uprzejmość, patriarchalność i kordialne gesty, i jedna odpowiedź na wszystkie pytania: Jezus cię kocha. To wielka prawda, ale ją też łatwo zbanalizować, zniszczyć. Pamiętajmy także, że dziś mamy społeczeństwo wystraszonych monad, które muszą poczuć, że ktoś się nimi indywidualnie interesuje. Sprzedawcy mercedesa to wiedzą, dlaczego nie mieliby wiedzieć księża, którzy mają do zaoferowania o tyle więcej? Trzeba ludzi przekonać, że nawet jeśli czegoś nie wiedzą, upadną, zrobią coś nie tak, to nie koniec świata, ale może początek zupełnie nowej jakości. W ten sposób przekonujemy też siebie, bo księża nie są chodzącymi ideałami. Siedzę w konfesjonale i widzę, a raczej słyszę, że spowiadający się jest lepszym człowiekiem ode mnie. To jest doświadczenie wielu księży, i trudno się do niego przyznać. Poczucie, że my jesteśmy lepsi, to pierwszy krok do katastrofy duchowej, w konsekwencji do zabójczej hipokryzji.
PRZEJŚCIE OD JANSENISTYCZNEJ WIZJI BOGA DO WIZJI BOGA MIŁOSIERNEGO
Wzbudzanie lęku przed Bogiem, a następnie tłumaczenie, że Bóg jak dobry ojciec przytuli i z tego lęku uleczy – to schizofreniczny mechanizm, który ciągle pokutuje w Kościele. Metoda kuszenia lękiem jest stosowana zazwyczaj przez jednostki słabe lub takie, które nie mają innych argumentów.
Z jednej strony Bóg, który nie stawia wymagań, jest trochę jak Bóg, który nie sprawia cudów – z biegiem czasu przestaje być ludziom potrzebny. Z drugiej zaś Bóg jansenistów jest dyktatorem, przeciwko któremu trudno się nie buntować. A jansenizm odradza się w Polsce jak hydra. Jerzy Sosnowski napisał: „Myśl, że złamanie reguł, których łamać się nie powinno, nie czyni z życia jednej wielkiej ruiny nie do uratowania; myśl, że Bóg, który jasno formułuje swoje oczekiwania, może zarazem wybaczyć, że Go zawodzimy; wreszcie myśl, że nie ma automatyzmu, który skazuje nas na zło, jeśli raz zło uczyniliśmy – te myśli przynoszą ogromną ulgę i pozwalają (mam nadzieję) wykorzystać do zacnych działań energię, która bez nich poszłaby na rozpamiętywanie przeszłości”. Bóg nie jest dyktatorem. Ksiądz Józef Tischner pisał: „To nie jest tak, że oficer staje przed regimentem i rozkazuje. Przykazanie nie jest (…) prośbą ani tym bardziej groźbą. Przykazanie jest istotną mową miłości. Tylko miłość rozumie mowę przykazań i tylko ona potrafi się nią posługiwać”.
Chcę jako ksiądz towarzyszyć drugiemu człowiekowi w jego wędrówce w poszukiwaniu Boga, tym bardziej że znam swoje błędy, które popełniałem szczególnie w pierwszych latach kapłaństwa. Zresztą taka wędrówka utrzymuje mnie w życiowej dynamice.
Na pograniczu wiary i wątpienia
Niewierzący w nomenklaturze kościelnej określany jest najczęściej jako zagubiony. Wiem, że ten przymiotnik irytuje wielu niewierzących, którzy wcale nie czują się zagubieni, czują się natomiast takim określeniem obrażeni, wręcz stygmatyzowani.
Może zatem inaczej: poszukujący, wątpiący, zranieni, zniechęceni, znajdujący się na pograniczu wiary i wątpienia, między wiarą a niewiarą, niezrzeszeni? Wszystkie te określenia mogą mieć charakter pejoratywny. Więc najlepiej mówić: niewierzący. Po prostu, niewierzący – to najlepsze określenie. Profesor Zbigniew Mikołejko mówi o sobie „agnostyk”, bo nie ma pewności wiary, ale nie ma też pewności niewiary.
Zresztą „zagubiony” może być również ksiądz, i jakże często jest zagubiony. Może także zwątpić w Boga. Jeśli zatem piszę o zagubionych, to nie chodzi mi o „zagubienie moralne”, którego konsekwencją są zakłócone relacje z Bogiem, ale po prostu o odsunięcie od siebie bądź odrzucenie rzeczywistości wiary.
Dał mi do myślenia list Rady Episkopatu Polski do spraw Dialogu Religijnego z sierpnia 2000 roku. Biskupi piszą m.in.: „Wielu ludzi dzisiaj niewierzących było kiedyś w Kościele. Zostali niejednokrotnie zranieni, odeszli zniechęceni, z poczuciem krzywdy wyrządzonej im przez przedstawicieli Kościoła (…). Pamiętajmy też, że obraz Kościoła w oczach niewierzących tworzą również ludzie wierzący. Właściwy stosunek do niewierzących powinien opierać się na Ewangelii, czyli wyrażać się w miłości, braterstwie i szacunku. Chociaż Kościół odrzuca całkowicie postawę ateizmu, to jednak ze względu na wspólną troskę o świat, w którym razem żyją wierzący i niewierzący, podejmuje dialog z tymi, którzy w swoim życiu dokonali innego wyboru. Sam Stwórca w swojej wielkiej miłości obdarzył człowieka wolnością”. Tak pisali biskupi trzynaście lat temu. Czy dziś taki list mógłby powstać? Oto jest pytanie.
NIEWIERZĄCY I ATEIŚCI
Człowiek niewierzący, który żyje w społeczeństwie głęboko katolickim, ma przede wszystkim potrzebę uznania, zaakceptowania tego, że jest niewierzący. Nie warto więc tłumaczyć mu, że jest wierzący, tylko o tym nie wie, albo że się przekona i kiedyś będzie wierzył.
Oczywiście, są różni niewierzący. Są tacy, którzy nie wierzą bezrefleksyjnie – ludzie, którzy po prostu nie zadali sobie pewnych pytań. Są niewierzący z powodu buntu przeciw Bogu albo z wyboru metafizycznego. W każdym wypadku postawa duchownego winna być, moim zdaniem, trochę inna.
W pierwszej grupie jest bardzo wielu ludzi, którzy pewnego dnia te pytania sobie postawią. Warto zatem, by ten, kto jest gotów o ważnych pytaniach rozmawiać – a więc ksiądz – był do ich dyspozycji, próbował poznawać ich życie po to, by ich rozumieć. I żeby (chyba) czekał. Jeśli zacznie przedwcześnie, to może ich zranić. Z drugiej strony jest przecież rolą księdza nieść odpowiedzi. W tym przypadku – może nie przez przekonywanie, lecz przez świadectwo, jak on sam, swoim życiem, tych odpowiedzi udziela.
Niewierzący z drugiej grupy – zbuntowani – zwykle tylko czekają, by utwierdzić się w swoich resentymentach. A i tak część z nich pewnego dnia wróci. Poprosiłem kilku przyjaciół i znajomych, by napisali o swoich relacjach ze „światem wiary”. Jeden z ankietowanych pisze: „Co do takich jak ja, to sądzę, że najważniejsze jest właśnie uznanie, poważne potraktowanie wyboru, którego taki człowiek dokonał. Nie oznacza to zamazywania różnic w poglądach – jest ciekawie, kiedy poglądy są wyraźne. Kapłan w moich oczach winien poważnie traktować swój własny wybór metafizyczny, ale też poważnie wysłuchać – gdy taka rozmowa się zdarzy – opowieści o innych drogach. To oczywiście trudne, bo chrześcijaństwo chyba jednak jest trochę religią prozelityczną i kapłan ma obowiązek głosić prawdę religii. Wobec takich mędrków jak ja najpewniej prawdę tę głosić – jeszcze raz – sobą, bo na argument zawsze można znaleźć kontrargument”.
Inny mój niewierzący przyjaciel, który uważa się za ateistę, napisał: „Drogi Lutrze! Myślę i myślę, bo zafrapowało mnie Twoje zlecenie. Ale trudno mi dojść do jasnych wniosków. Główny powód jest taki, że nie mam ochoty być duszpasteryzowanym. To znaczy możemy razem robić wszystko, pod warunkiem że nie chowasz żadnej apostolskiej przynęty. Nie chcę być nawracanym, wolałbym być ateistą szanowanym przez chrześcijan i szanującym chrześcijan. To jest zresztą zadanie dla obu stron. Jest wiele ważkich powodów do niewiary w Boga i dobrze byłoby, gdyby księża mogli zobaczyć to nie jako brak, defekt, ślepotę, ale jako wybór. Nie tylko niewierzący mogą skorzystać na kontakcie z ludźmi Kościoła, ale i Kościołowi mogliby wiele dać niewierzący. Czyli: nie przeciągać do swojego obozu, ale być w kontakcie. Dyskutować, nawet spierać się, ale nie walczyć, unikać polemik, one mogą przecinać nici. W sprawach ludzkich (filozofia, etyka, religia, wolność i prawda etc.) nie chodzi o rachunek racji, tylko o zrozumienie, które ma więcej wspólnego z miłością niż z logiką. A jednak wiele, więcej, niż można by myśleć, może być wspólnego. Troska o dobro i o głębię myśli, sprzeciw wobec przemocy i kłamstwa. No i przekonanie, że każdy człowiek, który żyje, żyje dzięki jakiejś postaci wiary. To niekoniecznie musi być wiara w Boga, może być wiara w dozgonną miłość, w solidarność międzyludzką albo w każdy inny irracjonalny obiekt nadziei. Niewiara w Boga długo odwodziła mnie od wiary w ogóle. Zajęło lata, zanim pogodziłem się z tym, że nie wierząc w Boga, w różne rzeczy jednak wierzę. Zresztą niewiara też jest rodzajem wiary. Nie wierzyć, że jest Bóg – to wierzyć, że nie ma Boga; nijak stąd się nie ucieknie. Na pewno bym uciekał od duszpasteryzacji, a już zwłaszcza wszelkich stadnych form. Ale chciałbym znać, rozmawiać i przyjaźnić się, szanować i doznawać szacunku. To już jest jakaś wersja wspólnoty i można by ją nawet uznać za specyficzną formę obecności w Kościele – incognito”.
Co mogę na to odpowiedzieć jako ksiądz? Że uważam, iż jest wiele powodów, żeby wierzyć w Boga, ale nie mogę przecież odrzucić człowieka i jego przyjaźni. Tak, moi niewierzący przyjaciele mają rację: żadnych przynęt, po prostu „być”, głosić prawdę sobą. I niczego nie wymagać. Nie ukrywam jednak, że jest we mnie naturalne pragnienie (w końcu jestem księdzem), by mój przyjaciel ateista powrócił, żeby uwierzył.
A tymczasem mam szukać tych przyczółków, które są wspólne, gdziekolwiek, w czymkolwiek, nawet w najbardziej kontrowersyjnych poglądach; u każdego człowieka, którego spotykam, mam szukać przyczółka, który jest wspólny; przyczółka, do którego mogę przerzucać mosty. Wielki filozof, profesor Stefan Swieżawski, który do końca swojego długiego życia emanował radością wypływającą z głęboko przeżywanej wiary, uznawał szukanie tych mostów za najważniejsze zadanie dla chrześcijan, oczywiście bez zatracania własnej tożsamości i bez jakiegokolwiek irenizmu. Szymon z Cyreny był niewierzący, a przecież dotykał ukrytego Boga i asystował Mu w zbawianiu świata. Bóg zatem jest tak blisko nas, że nawet nie wierząc, znajdujemy się w Jego Obecności.
WYRZUCONY ZA BRAK SZACUNKU
Rozmawiam z innymi o sprawach ważnych i mniej ważnych, tak jak w życiu. Przychodzi moment, że ktoś odciąga mnie na bok i mówi, że chce porozmawiać, bo na przykład coś załamuje się w jego życiu. Czasami takie wielogodzinne rozmowy kończą się spowiedziami, do których by zapewne inaczej nie doszło, gdyż istnieje jakiś dziwny opór środowiskowy przed pójściem do księdza w parafii. To są niekiedy wielkie przeżycia, zmieniające mnie, moją postawę księżowską. Nigdy nie zapomnę tej dramatycznej spowiedzi, która zakończyła się już po północy 24 grudnia, a więc na kilkanaście godzin przed pasterką. Stanąłem wobec przeżyć trzydziestoletniego człowieka, któremu przed Bożym Narodzeniem zawaliło się całe życie rodzinne.
Oczywiście są też sprawy pozornie prostsze: małżeństwa, chrzty, pogrzeby. Piszę: „pozornie”, bo niektórzy księża nie zdają sobie sprawy z tego, jak wielu ludzi można zrazić do Kościoła bezdusznością przy „załatwianiu” formalności. Młody dziennikarz radiowy udał się do swojej parafii, by omówić przygotowania do chrztu synka. Był upał, dziennikarz przyszedł w stroju letnim, ale nie „gorszącym”. Ksiądz wyrzucił go z kancelarii za brak szacunku! Chrzest odbędzie się w innej parafii.
Na szczęście ów dziennikarz jest człowiekiem głęboko wierzącym i nie odtrąci go od Kościoła incydent z jednym księdzem, ale co powiedzieć o znanym publicyście, który poszukuje swojego miejsca w Kościele, a któremu ksiądz odmawia chrztu dziecka, jako powód podając niewłaściwe miejsce pracy, czyli „Gazetę Wyborczą”. Ostatnio rozmawiałem w pewnym wydawnictwie z redaktorem, który miał identyczne przeżycie z tym samym księdzem. Ba, nawet został obdarzony epitetami: „mason i Żyd”. Dziecko pozostało nieochrzczone. Ojciec czeka i mówi: „Być może kiedyś”. Można powiedzieć, że ma słabą wiarę, skoro zniechęcił się po jednym, fatalnym doświadczeniu. Tak, ma słabą wiarę – i co z tego wynika? A ilu z nas tak naprawdę ma silną i wielką wiarę, która potrafi przezwyciężyć wszystkie zakręty, poniżenia, dramaty, tragedie życia i nie poddaje się zwątpieniom oraz rozczarowaniom, ale także radościom i szaleństwom życia? Próbować umacniać wiarę – to jest zadanie.
Inny przykład. Kiedyś jeden z moich przyjaciół (znany młody dziennikarz) po śmierci matki zadzwonił do mnie i poprosił, by „pogrzeb był katolicki”. Znałem dobrze jego skomplikowaną sytuację rodzinną. Tknięty złym przeczuciem poszedłem zamiast niego do księdza w parafii po pozwolenie, by pogrzeb mógł odbyć się w innym kościele. Miałem dobrą intuicję. Młody ksiądz nie chciał dać zaświadczenia; zachowując się niczym gogolowski urzędnik, rozważał, czy oni mieli coś wspólnego z Kościołem, czy nie. Jeszcze kilka minut takiej rozmowy i wybuchnę – pomyślałem. Na szczęście wszedł do kancelarii proboszcz. Wykazał klasę. „Księże, ufamy sobie” – powiedział do mnie. „Proszę wydać pozwolenie” – zwrócił się do wikarego. Odetchnąłem. A gdyby zrozpaczony syn zmarłej, który czekał na mnie w samochodzie na ulicy, słyszał to wszystko? Nawet nie chcę o tym myśleć. Kilkanaście godzin wcześniej zmarła jego ukochana matka, a on sam w tym dramatycznym momencie życia zaczął zbliżać się może jeszcze nie do Kościoła (w sensie instytucjonalnym), ale na pewno do Boga.
Jak ważne jest doświadczenie bezpośredniego, a więc również „kancelaryjnego” kontaktu z księdzem, niech świadczy jeszcze jedna wypowiedź z mojej ankiety: „Bardzo mi trudno, jako osobie wątpiącej czy, jak kto woli, błądzącej, odpowiadać na pytania dotyczące Kościoła. Istotą wątpienia jest bowiem, w moim przekonaniu, ciągła niepewność i poszukiwanie. Trudno więc, w takim pomieszaniu myślowym i uczuciowym, mieć i wyrażać jasne poglądy w delikatnej przecież kwestii.
Jednak kilka miesięcy przygotowań do sakramentu małżeństwa i związany z nimi dość częsty kontakt z księżmi pozwala chyba wysnuć parę wniosków. Jako osoba, jak już powiedziałam, wątpiąca znalazłam się w tym trudniejszej sytuacji, że mój narzeczony jest niewierzący i nieochrzczony. Spodziewałam się więc, że wszelkie formalności przedślubne będą dość kłopotliwe. Życie okazało się jednak dużo ciekawsze niż wszelkie przewidywania. W kancelarii mojej parafii, którą w ostatnich miesiącach odwiedzałam dość często, spotkałam dwóch księży, ale myślę, że tak naprawdę poprzez nich zetknęłam się z dwoma obliczami Kościoła.
Pierwszy z księży reprezentował Kościół jako instytucję, nazwijmy ją, biurokratyczną. Ja jako człowiek – istota myśląca i czująca – nie interesowałam go w ogóle. Właściwie o nic nie pytał. Skupił się na kartotece, z której wyciągnął zapiski dotyczące mojej osoby. Długo przeglądał papiery, marszczył brwi, robił srogie miny, a po tym mimicznym wstępie zaczął wyrażać wątpliwości dotyczące mojej postawy. Wyczytał bowiem, że byłam nieobecna podczas świątecznej kolędy, że nie przyjęłam sakramentu bierzmowania. Jak się domyślam, znalazł tam również inne informacje, które zatrzymał dla siebie. Później ów ksiądz zajął się oceną mojego narzeczonego, którego zresztą nigdy nie widział. Przestrzegał mnie przed nieuczciwością i złymi zamiarami człowieka, z którym żyję w końcu od sześciu lat. Zadał wreszcie pytanie, które mnie kompletnie rozbroiło, a brzmiało mniej więcej tak: «Na jakiej podstawie ufasz mu, że nigdy wcześniej nie wziął ślubu? Mógł przecież to zrobić na jakimś chińskim stadionie». Oczywiście, uciekłam z kancelarii.
Po tygodniu wróciłam z nadzieją, że spotkam tam kogoś innego. I tak się stało. Tym razem był to ksiądz proboszcz, którego interesowałam bardziej ja niż moje papiery. Nie oceniał mojego sposobu życia, nie rozwiewał moich wątpliwości, ale pytał, słuchał, uszanował moją odmienność, dał mi do niej prawo. Był otwarty nie tylko na mnie, ale również na mojego narzeczonego, z którym, naturalnie, się spotkał. Postawił jednak twardy warunek, że przed ślubem muszę przyjąć sakrament bierzmowania. Uważam, że zrobił słusznie. Dał mi szansę uczestnictwa w uroczystości, którą przeżyłam na swój sposób, ale pokazał też, że muszę ponieść jakiś wysiłek, ofiarę, by móc przyjąć sakrament małżeństwa.
Ktoś mógłby zarzucić mi, że na podstawie jednostkowego doświadczenia z dwoma księżmi wyciągam zbyt ogólne wnioski dotyczące Kościoła. Jednak cała ta historia zrobiła na mnie tak duże wrażenie, że zaczęłam rozmawiać o niej z moimi przyjaciółmi i znajomymi. Okazało się, że właściwie wszyscy mamy dość podobne doświadczenia. Ale też, ku mojemu zdumieniu, kilka osób zostało tak zranionych, czy też, jak mówią, upokorzonych przez księży, że zupełnie odsunęło się od Kościoła.
Myślę, że człowiekiem wątpiącym targają dwie siły. Jedna odpycha go od Kościoła, druga do niego przyciąga. Oczywiście, rolą księży jest wzmocnić to przyciąganie. I chyba nie przez ocenę postępków delikwenta, nie przez potępienie czy indoktrynację, ale przez otwartość, gotowość wysłuchania, wskazanie jakiegoś kierunku i zostawienie wolnego wyboru. Myślę, że księża powinni pamiętać o tym, że nie każda ze zbłąkanych owieczek będzie miała tyle samozaparcia, by jeszcze raz zapukać do drzwi kancelarii parafialnej”.
SŁOWA, KTÓRE RANIĄ
Jest jeszcze słowo; słowo, które może bardzo ranić. Opowiadał mi dziennikarz i jednocześnie poeta (są i takie połączenia), zresztą człowiek wierzący, choć czasami zbuntowany (co się ze sobą często wiąże), jak zirytował się podczas Mszy świętej, którą obejrzał w telewizji. W kazaniu ksiądz – nawiązując do przedstawianego w mediach sporu o ulicę Jerzego Grotowskiego i kontrowersji wokół jego eksperymentów z religiami Dalekiego Wschodu – bardzo pogardliwie i nieprzyjemnie potraktował buddyzm. A przecież ta religia to tysiące lat tradycji, wielka myśl filozoficzna! Kiedy przedstawiciele innych religii albo ateiści zbywają w podobny sposób chrześcijaństwo, oburzamy się, czasami słusznie. A jakże często w drugą stronę, wobec siebie, nie stosujemy tej samej miary. Przecież wszystko da się łatwo wyśmiać (jak zrobił to ten ksiądz) i zbyć pogardą. Niestety, po tym często rozpoznaje się ludzi małego ducha. „Sam słyszałem – mówi dziennikarz i poeta – jak Mongoł, absolwent filozofii (sic!), zateizowany przez komunizm i holocaust tamtejszego Kościoła buddyjskiego, mówił: a Boga widziałeś, a dziewictwo Maryi, a Wniebowstąpienie? On szydził, a ja byłem oburzony. Dlatego my takim samym pogardliwym stwierdzeniem: a reinkarnacja, a zwierzątka, nie powinniśmy zbywać tysięcy lat tradycji i świętości wielu istnień ludzkich, które stoją za buddyzmem”.
Ilu z nas, księży, zdaje sobie sprawę z tego, jak wiele wśród ludzi wierzących jest osób wrażliwych na każde nasze krzywdzące, niesprawiedliwe słowo, również w stosunku do wyznawców innych religii?
SPOTKANIE
Trzeba również umieć odczytać „moment” w życiu wewnętrznym człowieka. Znany pisarz wspomniał w rozmowie ze mną o dwóch spotkaniach z duchownymi; pierwsze z księdzem Michałem, które wspomina z wdzięcznością, i drugie, które go czegoś nauczyło. „Zapytałeś mnie o moje spotkania, dobre czy złe, z duchownymi. Pierwsze wzięło się ze szczodrego gestu braterstwa księdza Michała i pomogło mi przeżyć kilka lat w poczuciu, że jeśli tacy ludzie jak On istnieją, to warto być, bez przesady! Z drugiego wynoszę wniosek prosty: ze statystycznego punktu widzenia rozkład pewnych cech, postaw, zachowań etc… kształtuje się wedle krzywej Gaussa we wszystkich zbiorowościach w podobny sposób: siedmiu wspaniałych, osiemdziesięciu sześciu takich sobie, siedmiu okropnych, i niewiele się na to poradzi (ze statystycznego punktu widzenia). Ale – jak wiesz – statystyka, nauka wspaniała, operuje nader często kwantyfikatorami nazbyt wielkimi. Przyjmijmy zatem, że rzecz kryje się w szczegółach”.
I dlatego właśnie tak bardzo zwracam uwagę na szczegóły. Ten sam pisarz zauważył, że każde spotkanie, również z księdzem, to wzajemne oddziaływanie na siebie tych, którzy podejmują rozmowę. Nic nie rodzi się z próżni: złość i wrogość jednej ze stron bywa funkcją (reakcją) drugiej strony. Zdarza się jednak niekiedy, że jedna ze stron spotkania przystępuje do rozmowy z gotowym wyobrażeniem dotyczącym drugiej strony i trzyma się tego wyobrażenia kurczowo, bo w przeciwnym przypadku musiałaby zrezygnować z tego, czego się nauczyła (czego ją nauczono) i uznała za pewnik, za część fundamentu swej wiary i jestestwa.
Lękowa odmowa rozumienia – tak chyba można by to nazwać. Poczucie, że jeśli rozmówca nie przystaje do apriorycznego wizerunku (niemalże) Mefista – to jest zapewne umiejscowiony w jeszcze głębszych strefach otchłani. No i już nie ma powrotu! Oczywiście droga powrotu istnieje.
LIST
Na zakończenie chciałbym w całości przytoczyć odpowiedź na moją ankietę, jaką otrzymałem od Tadeusza Sobolewskiego, znanego krytyka filmowego i eseisty, którego bardzo cenię i szanuję. Zgodził się na tę publikację, podpisaną imieniem i nazwiskiem. Napisał tekst w formie osobistego listu; tekst, który mnie bardzo porusza, uczy otwartości i pokazuje, jak dużo, a zarazem niewiele (to nie jest paradoks!) oczekuje się od księży.
Drogi Andrzeju!
Zadałeś mi temat: jak widzę postać księdza, działającego wśród inteligencji, o której kiedyś mówiono, że składa się z niedowiarków, a dziś mówi się, że „ma różne opcje”, że jest otwarta, poszukująca, nieortodoksyjna. Jaką postawę ma wobec niej przybrać ksiądz katolicki? Kim powinien dla nich być? Jaka jest jego rola dziś?
Odpowiedź na Twoją ankietę nie jest dla mnie łatwa, bo po pierwsze nie jestem księdzem, a po drugie nie jestem poszukujący. Dla mnie ksiądz jest przede wszystkim rozdawcą sakramentów. Należę jednak do środowiska „otwartego” i praktykuję tę otwartość nawet we własnym domu. Mogę więc odpowiadać z własnego doświadczenia.
Upamiętniło mi się kilka ważnych spotkań z księżmi. To nie były żadne dysputy światopoglądowe. Raczej rozwiewanie wątpliwości. Bardzo ważne było dla mnie spotkanie przedślubne z pewnym dominikaninem (braliśmy ślub w kościele w siedem lat po ślubie cywilnym). Po wysłuchaniu moich zastrzeżeń co do tego, czy Kościół może mnie uważać za „swego”, bo chyba znajduję się gdzieś na obrzeżach, zakonnik powiedział jako oczywistość: jesteś w samym środku. W tym momencie nabrałem poczucia, że rzeczywiście znajduję się w środku. Zrozumiałem, że kwestia moich poglądów na tę czy inną kwestię jest drugorzędna. Religia nie jest „określonym” światopoglądem, jest czymś więcej. Zobaczyłem, że Kościół ma wiele aspektów, różni się wewnątrz tak, jak różnią się między sobą ideały zakonne. Zadanie księdza dziś, w społeczeństwie otwartym, widzę jako otwieranie oczu ludziom będącym z dala od Kościoła na jego bogactwo i różnorodność. Ksiądz nie jest od poglądów, ksiądz jest od duszy. Od Pana Jezusa. Od wolności. Od katolicyzmu, rozumianego jako powszechność.
Odpadło wiele dodatkowych ról, które spełniał ksiądz w zniewolonej Polsce: był strażnikiem patriotyzmu, narodowości połączonej w naturalny sposób z katolicyzmem (to dziś już nie jest wcale oczywiste). Budził respekt, połączony z lękiem, i kiedy przychodził po kolędzie, domownicy stawali przed nim na baczność jak dzieci przed dobrym wujkiem, rozdającym obrazki. Cały ten zespół cech, ta księżowska rola stała się nieaktualna.
Pamiętam z lat siedemdziesiątych (jeszcze przed naszym ślubem i przed papieżem) pierwszą wizytę księdza z parafii. Miałem wtedy nowy adapter, słuchaliśmy razem Mozarta. I tyle. Potem się dowiedziałem, że był to wybitny duszpasterz młodzieży. Ze stanu wojennego zapamiętałem innego księdza z Chłodnej, którego nazywaliśmy „ksiądz z loczkiem”. Pamiętam, jak dbał o liturgię Wielkiego Tygodnia, którą dzięki niemu zaczęliśmy lepiej rozumieć i przeżywać. Pamiętam porozumienie z nim na tle sytuacji ogólnej, szczerość księdza, tak wielką, że pozwoliła mu przy mnie skrytykować przełożonych za zbyt kompromisową postawę, jego zdaniem, wobec „Wrony”. Pamiętam też księdza Chrapka, jeszcze jako redaktora „Powściągliwości i Pracy” w kościele michalitów na naszym osiedlu; zamawiał u mnie wywiad z Konwickim, poprosił kiedyś o publiczne zabranie głosu w kościele na jakimś spotkaniu, a spotkany po latach jako biskup powitał tak bezpośrednio i serdecznie, jakbym był jego dawnym kolegą.
Imponuje mi u księży ich dobra pamięć do ludzi. Ksiądz Wojciech Czarnowski, spotkany po latach gdzieś na ciemnej klatce schodowej, rozpoznał mnie i pytał, co słychać, choć byłem tylko jednym z setek czy tysięcy, którzy przewinęli się w stanie wojennym przez kościół na Żytniej. Zapamiętałem mocno postać starego księdza z Bemowa, z czasów, kiedy jeszcze nie było budynku kościoła i klękało się na piasku. Nie wiem, czy kiedykolwiek rozmawialiśmy. Ale było to nowe miejsce zamieszkania, puste osiedle – i na tym osiedlu charakterystyczna sylwetka księdza. Nosił czarny parasol, wyglądał ubogo, miał w sobie coś żarliwego, troskliwego, a poza tym był chory, kaszlał, chyba umarł.
Cieszyłem się, że mogę tych wszystkich księży pokazywać mojej niekatolickiej żonie, która w dzieciństwie usłyszała od katechetki, że Żydzi nie będą zbawieni i pójdą do piekła. Wydaje mi się, że sprawa pochodzenia, przynależności, poglądów ani nawet wiary nie powinna być na pierwszym planie w kontaktach księdza z nowymi, nieznanymi środowiskami. Tak jest, nawet sama wiara i jej szerzenie nie wydaje się najistotniejsze! Wielu ludzi, tak zwanych niewierzących, nie wie o tym, że są wierzącymi. I na odwrót, wielu oficjalnie wierzących na siłę tłumi w sobie odruchy niewiary.
Jestem przekonany, że doświadczenie wiary i niewiary jest awersem i rewersem tego samego dążenia, i że wiara musi być stale zdobywana (Liebertowskie „codziennie wybierać muszę”). Stąd tak ważne jest, aby w kontaktach duszpasterskich nie starać się rozwiewać wszystkich wątpliwości, nie reprezentować doktryny, nie dobierać się zbyt głęboko do przekonań swojego rozmówcy. To sprawa delikatna, tajemnicza, nie zawsze mieszcząca się w słowach, często sprzeczna z tym, co się mówi. Lepiej odsunąć kwestię wiary na dalszy plan, kosztem nadziei. No i miłości. Ksiądz nie powinien przekonywać do wiary, ale okazywać, że sam jest wierzący w to, co głosi. Wielu tak zwanym niewierzącym imponuje czyjaś szczera wiara. Tylko że wiara księży nie zawsze wygląda na szczerą.
Posłałem kiedyś mojego kolegę, który chciał ochrzcić swoje dziecko, do dominikanina, o którym wspominałem. Rozmowa zaimponowała mu. Opowiadał potem: inteligentny ksiądz i chyba rzeczywiście wierzący. Pierwszy raz takiego spotkał! Dotąd wydawało mu się, że księża przede wszystkim reprezentują instytucję, pilnującą prawowierności, i że sami koniecznie wierzyć nie muszą. W stanie wojennym, kiedy życie kulturalne zeszło do kościołów, odbywała się kiedyś w Muzeum Archidiecezjalnym dyskusja na temat istoty zła. Zaczął pewien prawosławny teolog, od szalenie zawoalowanej i subtelnej interpretacji Księgi Rodzaju, takiej, którą mógł przyjąć każdy kulturalny człowiek. Bardzo to było ekumeniczne i bardzo się podobało snobistycznej publiczności. A potem w dyskusji zabrał głos ojciec Jacek Salij. Wyłożył chrześcijańskie credo, po czym powiedział: proszę państwa, ja w to wszystko wierzę dosłownie! Po sali przeszedł szum, słuchacze aż się odgięli w swoich krzesłach do tyłu, jakby zgorszeni lub przerażeni tą deklaracją.
Czy to nie sprzeczność, że oczekuje się od księdza równocześnie, aby był dyskretny w sprawach wiary i żeby potrafił powiedzieć: ja w to wszystko wierzę dosłownie? Żeby był w świecie, za pan brat ze swoimi wiernymi (i niewiernymi), a zarazem żeby miał dystans wobec świata i potrafił wskazywać na inny wymiar rzeczywistości? Żeby był bezceremonialny i potrafił żartować, nawet ze świętości – a zarazem, żeby w każdym momencie reprezentował duchowość? Żeby był giętki i nieprzejednany równocześnie? Wierzący i inteligentny?
No to tyle zdołałem wydusić z siebie przed Twoim przyjazdem, a teraz idę do kuchni robić herbatę.
Tadeusz
Wręczył mi ten list, a potem piliśmy herbatę i rozmawialiśmy o filmie, o jego Mironie Białoszewskim; taki wspaniały osobisty wieczór. Potem przeczytałem ten list. I choć trudno jest mi odsuwać wiarę na dalszy plan, to jednak przyznaję – za świętym Pawłem – że z „tych trzech” największa jest miłość, choć wszystkie trzy stanowią nierozerwalną jedność.
CZY WODA JEST DO CHODZENIA?
Andrzej, też dziennikarz, powiedział mi, że ksiądz dla niego to ktoś, kto w sposób nienachalny, ale konsekwentny prezentuje stosunek do świata zgodny z Dekalogiem, to ktoś, kto nie narzuca się ze swoją wiarą, ale zawsze spieszy z pomocą potrzebującym i nie oczekuje w zamian zbyt wiele. Nie oczekuje, ale jednak otrzymuje: przyjaźń w wymiarze ludzkim, a nade wszystko świadomość nadającą sens życiu księdza, że pomógł komuś wejść na drogę przyjaźni z Bogiem, a to oznacza, że sam ksiądz też wszedł na tę drogę.
Jednocześnie sam staram się nie zapominać, że autentyczna wiara jest ostatecznie darem, łaską, na którą trzeba chcieć się otworzyć, a dla wielu to „otwarcie się” jest najtrudniejsze. Bo jak spotkać Chrystusa, jak zobaczyć Jego teraźniejszość i powiedzieć za Piotrem, który zwątpił: Panie, każ mi przyjść do siebie po wodach? Przecież woda nie jest do chodzenia. Jak zauważył kiedyś legendarny biskup Jan Pietraszko, bardzo istotna w życiu człowieka jest chwila, kiedy znalazł się on pomiędzy łodzią, którą opuścił, a Chrystusem, do którego jeszcze nie doszedł. W takiej sytuacji był Piotr, w takiej sytuacji może znaleźć się każdy z nas.
Ksiądz może pomóc nawiązać przerwany zwątpieniem węzeł jedności; pomóc zrobić ten pierwszy „szalony” krok do Chrystusa, by spotkać się z Nim na falach. To jest wielkie zadanie (szczególnie dziś) dla Kościoła, bo przecież na tym polega Ewangelia, czyli Dobra Nowina o zbawieniu: oto widzialny Chrystus odchodzi i niewidzialny wciąż powraca. Chce, żeby ludzie Go przyjęli i na Niego czekali. A może właśnie księża mają z tym „czekaniem” największy kłopot? Prawdziwy chrześcijanin jest zawsze poszukiwaczem. Jeśli uzna, że znalazł, to znaczy, że wszedł na równię pochyłą i upadek jest blisko.