Strona główna » Obyczajowe i romanse » Ekstaza we Florencji

Ekstaza we Florencji

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-822-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ekstaza we Florencji

Mroczniejsza i bardziej literacka wersja Jedz, módl się, kochaj. Młoda Amerykanka przyjeżdża do Florencji, by odzyskać zdrowie po wyniszczającym ataku anoreksji. Nieznane miasto odurza ją nie tylko swoim pięknem, witalnością i smakowitą kuchnią, wzbudzając w niej głód, jakiego nie czuła nigdy wcześniej. Francesca i Luca, nowi znajomi Hannah, szybko wciągają ją w tętniące energią życie włoskiego miasta: skomplikowane relacje towarzyskie, uwielbienie dla piłki nożnej i sztuki, jedzenie, wino, seks oraz ciągłe poczucie nienasycenia. Odkrywając historię regionu, Hannah rozwija w sobie obsesję na punkcie średniowiecznych mistyczek, ascetek, które w imię Boga wyrzekły się wszystkiego – także przyjmowania pokarmów – skazując się na lata cierpienia i bólu. Zaczyna kwestionować wszystko, co dotychczas myślała o anoreksji, i zaczyna postrzegać swoją chorobę w innym świetle, zadając sobie pytanie o sens swoich wyborów i moralny aspekt walki z własnym ciałem.

Polecane książki

"The Metamorphosis" is a masterpice by Franz Kafka."One morning, as Gregor Samsa was waking up from anxious dreams, he discovered that in bed he had been changed into a monstrous verminous bug. He lay on his armour-hard back and saw, as he lifted his head up a little, his brown, arched abdomen divid...
Szczególne znaczenie w obrocie gospodarczym mają znaki towarowe, ponieważ przekazując informacje o komercyjnym pochodzeniu towarów i usług, umożliwiają nabywcom wyszukanie na rynku określonego produktu (usługi). W monografii przedstawiono najbardziej sporne oraz niewystarczająco wyjaśnione zagadnien...
Bénédicte Ombredanne, nauczycielka francuskiego w liceum publicznym w Metzu, dokłada wszelkich starań, by poznać Erika, autora książki, która odmieniła jej życie. Podczas spotkań w paryskiej kawiarni i w mailach, zaczyna się zwierzać autorowi, wyjawia mu najbardziej intymne sekrety ze swojego życia...
Postawy zawodowe informatyków: jednostka, zespół, organizacja to książka interesująca z trzech perspektyw. W perspektywie publikacji naukowej jest przykładem szeroko zakrojonych badań z zakresu zachowań organizacyjnych – przynosi odpowiedzi na temat indywidualnego funkcjonowania informatyków w or...
Do rozpoznania i oceny rzeczywistości, szczególnie kryzysowej, oraz prognozowania przyszłości konieczna jest nie tylko głębsza refleksja, ale i dystans czasowy . Ważną rolę w tym procesie pełnią filozofia i historia. Jednym z celów tej książki jest właśnie próba uchwycenia dystansu wobec współcze...
W publikacji dokonano analizy skuteczności unijnego prawa administracyjnego z perspektywy osiągania celów prawa. Zbadano działanie współczesnej administracji, posługując się przykładem wyodrębnionej dziedziny unijnego prawa administracyjnego przy wykorzystaniu nowatorskiej metody rejestrowanych fakt...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jessie Chaffee

FLORENCE IN ECSTASY by Jessie Chaffee.

Copyright © 2017 by Jessie Chaffee.

By arrangement with the authors.

All rights reserved.

Copyright © 2019 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2019 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz / artnovo.pl

Zdjęcia wykorzystane na okładce: © Marty Kropp/fotolia.com, © pure-life-pictures/fotolia.com, © Swet /Adobe, © aquar /Adobe, © Heather Waraksa

Redakcja: Bogusława Wójcikowska

Korekta: Edyta Malinowska-Klimiuk, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-8110-822-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2019

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla moich rodziców, Heide i Johna,oraz mojego brata, Joshui

Dla mojego męża, Brendana

A wówczas w jednej chwili napełniły ją miłość i niezmierzona sytość, która choć nasycona,równocześnie powodowała niezmierzony głód.

Księga błogosławionej Anieli z Foglio

Wyobraź sobie rzecz starannie przyciętą, ukształtowaną, która jest ci przedstawiana jako prawda. Ale tym właśnie ta rzecz nie jest.

Prawda jest nieprawdopodobna,prawda jest fantastyczna;w tym, co myślisz, mieści się krzywe lustro,w którym widzisz prawdę.

Jean Rhys, Good Morning, Midnight

Prolog

Ten poranek jest każdym porankiem. Przebywam tu prawie od miesiąca i nadal za często za wcześnie budzę się do bzyczenia komarów, szarego światła, kołyszących się okiennic. Budzę się z gwałtownych snów wypełnionych silnymi wiatrami i trzaskającymi drzwiami, ciałami rzucanymi na okna luźno tkwiące we framugach, na framugi luźno tkwiące w murze. Budzę się we Florencji przerażona. Okiennice same się otwierają i za każdym razem, kiedy na tle fioletowego nieba dostrzegam wieżę Palazzo Vecchio, znowu się zamykają. Teraz ten widok jest znajomy. To puste mieszkanie jest moje. A jednak to nie całkiem jest życie. Dzisiaj rano znowu zapalam spiralę z cytronelą i podchodzę do okna. W alejce mężczyzna wkłada kask barwy fuksji, wsiada na skuter i skręca na Via Malenchini – ostatni gość baru na dole. Po jego odjeździe tylko ptaki przemykają koło mojego okna jak rzutki z krzykiem posyłane niewidzialną ręką. To pora karmienia.

Jak co rano czekam, aż w polu widzenia pojawi się słońce. Na początku jego promienie padają pod takim kątem, że wyłania się ukryte miasto. Przestaję widzieć krawędzie i obrysy, w ich miejsce dachówki, rynny i tafle szkła stają się jednym wielkim płótnem, na którym światło rysuje wzór. Widzę wyłącznie ów wzór ze światła i cienia. Jestem tu nowa, nieoznaczona i żywa. Ta chwila to odpowiedź, przystanek. Ten poranek jest każdym porankiem. To wtedy nie czuję się sama, wtedy wiem, że miasto mnie trzyma. Dopiero gdy słońce w pełni wzejdzie i wzór blaknie jak prześwietlony film, szczyty dachów, rynny, kamienie i okna odzyskują kontury i wracają na pierwszy plan. Przede mną rozciąga się kolejny długi dzień. Ale coś się zmienia.

Idę do łazienki, ściągam T-shirt przez głowę, pozwalam spodniom opaść na podłogę i odsuwam pomarańczową wagę od ściany. Grzechocze na niebieskich kaflach, zahacza o każdą fugę. Ustawiam wskazówkę na zero. Nie oszukując – nigdy nie oszukując – patrzę na przewijające się na wyświetlaczu cyfry, aż w końcu, rzecz oczywista, nieruchomieją.

– Jest dobrze – mówię na głos i przesuwam ręką po twarzy, ramieniu, brzuchu. – Jest dobrze – powtarzam z przesadnym zdecydowaniem i powagą, usiłując nakłonić swoje odbicie, by się z tym zgodziło. „Dzisiaj, myślę, gdy się ubieram, wiążę z tyłu włosy i wchodzę po trzech stopniach do kuchni, dzisiaj będzie inaczej”.

Otwieram żaluzjowe drzwi i wychodzę na niewielki balkon, nachylony pod tak ostrym kątem, że ma się wrażenie, iż może stoczyć się na dziedziniec. To jeden z powodów, dla których wynajęłam to mieszkanie, chociaż kiedy właścicielka podała wysokość czynszu, żołądek mi się ścisnął. Wyczuła to, zobaczyła strach na mojej twarzy i pokazała mi inny lokal, mniejszy i mroczniejszy, schrypniętym głosem mówiąc: „O wiele lepsza cena”, ale nie mogłam, nie mogłam. Potrzebowałam światła. „Tamto drugie – odparłam – to jasne”, a ona popatrzyła na mnie sceptycznie i powtórzyła: Caro, caro, caro. „To nie jest problem – skłamałam – potrzebuję światła, światła, światła”. Kiedy teraz mijam ją na schodach, zawsze posyła mi tamto spojrzenie.

Jest koniec sierpnia. Od tygodni inne okna są ciche i ciemne z wyjątkiem mieszkania naprzeciwko, piętro niżej, gdzie cały dzień siedzi stara kobieta z łokciami opartymi na parapecie. Czasami tylko patrzy, czasami gotuje sosy, których zapach czuję, kiedy para wydostaje się i unosi ponad terakotowe dachy. Ale dziś rano nawet jej okno jest puste. Włosi uciekli z miast na wybrzeże, w całej Florencji do drzwi sklepów poprzyklejano ręcznie napisane informacje. CHIUSO PER FERIE FINO AL 1 SETTEMBRE. Taki rodzaj notek zazwyczaj zawiadamia: „Wracam za pięć minut”, tutaj jest „Wracam za miesiąc”. Kartki nie odstręczają turystów zapełniających piazza przed Duomo, o świcie ustawiających się w kolejce, żeby wejść jako pierwsi do Galerii Uffizi; targujących się i kłócących na Mercato Centrale; krzyczących na autobusy, które na nic nie zważając, toczą się ciężko wąskimi uliczkami; wieczorami spacerujących po mostach z gelato kapiącymi im z rąk i słuchających, jak włoskie zespoły śpiewają Beatlesów. Maniakalny, gorączkowy ruch powtarza się dzień w dzień, noc w noc. Patrzą w górę, zawsze w górę. Na freski pokrywające sklepienia w kościołach, na paradę Madonn w muzeach, na ogromną głowę, dłonie i stopy Dawida, na artystów ulicznych przebranych za mumie, którzy poruszają się jedynie na dźwięk pieniędzy wpadających do słoików, na budynki zwieńczone krążącymi w nieskończoność aniołami.

Ja wcale nie jestem inna. Nadal nie potrafię wieczorem przejść przez Piazza della Signoria, by nie popatrzeć na złotego lwa na szczycie Palazzo Vecchio, na surowe spojrzenie Neptuna władającego fontanną przed pałacem, na wijące się rzeźby w loggii w rogu placu: oświetlona z dołu Sabinka wykręca się i wykręca z uchwytu napastnika, kamień zwęża się od masywnej podstawy ku jej jednemu wycelowanemu w niebo palcowi, który mówi: „Jest coś więcej”.

Rozdział 1

– Signorina.

Signora Rosa. Cóż za delikatne imię. Korpulentna i miękka, z aureolą białych włosów, musi być czyjąś babcią – to wszystko mnie zwiodło, kazało myśleć, że wobec mnie też będzie delikatna, tymczasem składa się wyłącznie z ostrych kantów. Ledwo zamykam drzwi, już jest na schodach i jak zwykle zerka z ukosa. Dlaczego? Jest prawie wrzesień, prawie nowy miesiąc. „Tylko gotówka”, powiedziała, kiedy się zgodziła wynająć mi to słoneczne mieszkanie, mimo że było caro, caro, caro. Tylko gotówka. Z góry.

– Signorina – chrypi określenie przeznaczone dla osoby o wiele młodszej niż ja, dziewczynki. Chciałabym zbić jej założenia, powiedzieć, że mam szczery zamiar zapłacić, ale nie potrafię sformułować słów.

– Sì, sì, mi scusi, momento – mamroczę tylko i umykam za róg do banku, by stawić czoło swoim kurczącym się funduszom. Wystarczy, żeby przetrwać wrzesień, i tyle. Co do centa. Kiedy jednak wręczam jej banknoty w starym kamiennym holu, czuję się wolna.

Potem chodzę. Codziennie rano chodzę: krążę po kościach Florencji, stąpam po wydeptanej ścieżce wśród ciał przyjezdnych, dla których jestem niewidzialna. Dzisiaj chodzę tak długo, aż w końcu skóra mnie pali, a nogi mam lepkie i rozdygotane. Aż jest mi niedobrze od odoru ścieków, wyciąganych przez upał z każdej szczeliny. Aż w głowie mi się kręci, umysł drętwieje, kiedy docieram do miejsca, gdzie zawsze kończę swoje wędrówki: przy murze nad Arno w centrum miasta. Opieram się o mur, czuję żar bijący z kamieni, ciężar napierających na mnie ciał, turystów wpychających się, by strzelić fotki Ponte Vecchio – ich aparaty raz po raz magazynują ten sam obraz.

Poniżej w cieniu mostu na wąskim nabrzeżu znajduje się klub wioślarski. Z tego miejsca startują łodzie, które nawet teraz, w tym upale, kreślą linie w dół i w górę leniwej Arno. Od wielu dni z tej grzędy obserwuję młodych Włochów znoszących skify do rzeki. Jest coś kojącego w ich ruchach, w spokoju, z jakim kładą łodzie na ramiona, niczym żałobnicy trumnę, a potem spuszczają je na wodę.

Dzisiaj jednak jest inaczej. Ponieważ po raz pierwszy na nabrzeżu pojawia się kobieta z łodzią balansującą na ramieniu i wiosłami na biodrze. Jest sama. Jest rozluźniona. Patrzę, jak opuszcza łódź na wodę, wsuwa w pierścienie najpierw jedno wiosło, potem drugie. Wodzi spojrzeniem po Arno – na razie nikogo nie ma, rzeka należy wyłącznie do niej – i ostrożnie wchodzi do łódki. Odpycha się od brzegu, rzeka nie stawia oporu, gdy wioślarka z wdziękiem sunie, poprawia wiosła i wykonując celowe ruchy, rusza w kierunku następnego mostu. To oddzielna egzystencja, daleka od tego miasta z jego natłokiem ciał, hałasów i zapachów. Odprowadzam ją wzrokiem, wreszcie wioślarka znika mi z oczu, jedyna spokojna osoba.

Przy tłocznej ulicy za moimi plecami są zielone drzwi, które także rano obserwuję, a obok nich mała plakietka – napis głosi: SOCIETÀ CANOTTIERI FIRENZE, Florencki Klub Wioślarski – w połowie ukryta za wózkiem sprzedawcy, ciężkim od pasków zwisających niczym grube i ciemne winorośle. Po prawej stronie jest długi dziedziniec otoczony ramionami Galerii Uffizi, zielone drzwi znajdują się po lewej.

„Dzisiaj będzie inaczej”. Biorę głęboki wdech i przepycham się między ciałami na drugą stronę ulicy. Kiedy od drzwi dzieli mnie kilka kroków, otwierają się z podmuchem chłodnego powietrza i wypada z nich grupa nastolatków, poszturchując mnie z chóralnym permesso, scusi, permesso. Za nimi kolejna postać. Wysoki mężczyzna z ciemnymi włosami zaczesanymi do tyłu.

– Attenzione, ragazzi! – woła, kiedy znikają na ulicy w eksplozji dźwięków. – Scusi, eh? – mówi do mnie, przytrzymując drzwi. Skóra zbiera się wokół jego oczu fałdkami, gdy policzki się naciągają, żeby pomieścić bardzo szeroki uśmiech. Czuję się przez niego otoczona.

– Dove va? Dokąd idziesz?

Patrzę poza niego w ciemność, twarz mam rozpaloną od marszu, sukienka lepi mi się do ciała.

– Mi dica – dodaje.

Co mu powiedzieć? Questa è la Canottieri Firenze? Te słowa w moich ustach wydają się dziwne, w połowie połknięte.

– Sì, sì. – Gestem wskazuje, bym weszła. – Che cosa vuole, signora?

– Vorrei… – Wyciągam ręce ku otoczeniu i czuję zapach swojego potu. Jest w moich nozdrzach kwaśny, ostry jak infekcja – taki jest od miesięcy i nie wiem, czy zmienił się odór, czy mój zmysł węchu. – Żeby się zapisać – mówię wreszcie, przyciskając ręce do boków.

– Va bene – mówi mężczyzna i się śmieje. Szerzej otwiera drzwi. – Allora, musisz porozmawiać ze Stefanem.

– Grazie – mamroczę, przemykając obok niego do ciemnego holu.

– Certo. Arrivederla, signora, arrivederla. – Słyszę jego śmiech, potem drzwi nagle się zamykają, odcinając mnie od żaru, światła i tego roześmianego mężczyzny.

Schodzę w dół, ślepa, dopóki mój wzrok nie przywyka – jedno żarzące się jarzeniówką biuro, potem następne. Nikogo tu nie ma. Powinnam odejść. Myślę jednak o kobiecie na wodzie i wtedy słyszę odległy przerywany odgłos, który muszą wydawać ludzie. Stefano. Czepiam się tego imienia i idę dalej: przez drzwi i znowu w dół po schodach. Drążę tunel do jaskini, do jamy, w dół i w dół, aż wreszcie docieram do niskiego kamiennego łuku, pod którym muszę się schylić – atakuje mnie zapach kawy i potu. Mały bar wypełniony stolikami, za nim światło dnia. Stary mężczyzna w stroju wioślarskim unosi wzrok znad gazety, mrużąc powieki jak rozgniewany gnom. Czekam, aż zada mi zagadkę, ale on potrząsa gazetą i spuszcza oczy.

Za kontuarem drugi mężczyzna z białymi wąsami napełnia szklankę jaskraworóżowym sokiem. Obserwuje mnie.

– Buongiorno – mówi. – Americana? – Wkłada łyżeczkę do szklanki, po czym palcem wskazuje siebie. – Manuele.

– Hannah. – Odprężam się. Żadnych zagadek, żadnych sztuczek. – Czy jest Stefano?

– Anna – mówi, gubiąc „h”. – Annadi…? – Unosi brwi.

– Di Boston.

– Anna di Boston: ecco Nico. – Wskazuje starego mężczyznę, który wzdycha i szurając stopami, kieruje się do kontuaru.

– Sera – mamrocze, potem pije sok.

Manuele mruga do mnie i krzyczy:

– Stefano!

W zalanych słońcem drzwiach pojawia się trzeci mężczyzna. Jest wysoki i bardzo opalony, jego usta tworzą ostrą linię. Manuele coś do niego mówi, ale za szybko, żebym mogła zrozumieć. Wreszcie słyszę:

– Anna di Boston.

– Hannah – koryguję. – Chciałabym wstąpić do klubu. Człowiek na górze powiedział mi…

– Sì, certo. – Uśmiech Stefana jest nadal napięty, czoło niemal zmarszczone. – Wiosłujesz?

– Nie.

– Nigdy?

Waham się. Wiem, jak muszę wyglądać w jego oczach – mam to wypisane na sobie w spacjach i lukach. Ale doszłam tak daleko, ciągnę więc:

– Nigdy. Ale chciałabym się nauczyć.

Stefano chwilę milczy, potem mówi:

– Va bene. Nauczysz się. Andiamo. – Gestem daje mi znać, żebym wyszła za nim na słońce. Nad nami rozciąga się Ponte Vecchio, bestia z trzema brzuchami, łuki łapią świetlne refleksy, woda przepływa między słupami niczym wirujący cień. Turyści przechylają się przez mur, gdzie też niedawno stałam, ale tamten świat jest teraz odległy. Wydaje się, jakby samo miasto się otworzyło, jakbym spoglądała na nie z jego wnętrza.

– Och. – Cicho wypuszczam powietrze z płuc.

– Bello, no?

Rozglądam się za wioślarką, ale rzeka jest pusta, nikogo też nie ma na pasie trawy ani na długich ceglanych stopniach prowadzących na brzeg Arno.

– Dzisiaj jest spokojnie z powodu wakacji – mówi Stefano. – Ale jutro ludzie wrócą. – Potem mieszaniną angielskiego i włoskiego wyjaśnia, że w tym miejscu były stajnie dla koni Medyceuszy. Kiedy mówi, z jego uśmiechu znika napięcie. Jest kierownikiem klubu, tak jak przed nim jego ojciec.

– Hej, Stefano – mówi wesoło młody człowiek, mijając nas w drodze na pomost.

– On też jest Amerykaninem – wyjaśnia Stefano. – Student. – Prowadzi mnie z powrotem do środka, pokazuje szatnie i siłownie, potem idziemy ciemnym korytarzem pomiędzy dwoma rzędami łodzi; na końcu stary mężczyzna zajmuje się jednym ze skifów, leżącym przed nim niczym ciało. Łagodnie poleruje wygięte w łuk drewniane burty.

– Ciao, Correggio! – woła Stefano, po czym wchodzimy do sali pełnej ergometrów wioślarskich. Pod jedną ścianą znajduje się na podniesieniu zbiornik wodny, wzdłuż jego brzegu ustawiono cztery przesuwne ławeczki. – Do ćwiczeń przy złej pogodzie – wyjaśnia. – To wyjątkowa sala. Wiesz dlaczego? – Patrzę na ciche ergometry, spokojną wodę, nasze odbicia w lustrzanej ścianie; wreszcie Stefano pokazuje sufit, uśmiechając się cierpko. – Uffizi – zdradza mi sekret. – C’è state?

– Oczywiście. – Uśmiecham się, naprawdę się uśmiecham po raz pierwszy od wielu dni, może tygodni. Jesteśmy pod muzeum. Wyobrażam sobie tłumy wędrujące po galeriach nad nami – to mogłabym być ja, to byłam ja, a jednak w ciągu miesiąca, dnia, jednego popołudnia można się stać kimś nowym, zniweczyć siebie dotychczasowego, ale też się przekształcić.

Kiedy więc Stefano mówi mi, ile kosztuje członkostwo, i pyta: „W porządku?”, kiwam głową, ledwo mi wystarczy do końca miesiąca, ale potakuję.

– Idealnie – mówię.

– Okay. Jutro wraca moja asystentka, zapiszesz się u niej. Zaczniesz tutaj, w tej sali, żeby poćwiczyć, nauczyć się, okay? Tydzień, dwa. A potem na rzekę!

– Tak szybko?

– Sì. Certo. Bo dlaczego nie?

– Bo dlaczego nie – powtarzam, ujmując ciepłą dłoń, którą do mnie wyciąga.

Przed wyjściem wędruję tam i z powrotem korytarzem z drewnianymi łodziami. Odwrócone dnem do góry, z podniesionymi grzbietami, z wyciągniętymi burtami są ustawione w rzędach przy obu ścianach od podłogi do sufitu, poczynając od największych, ośmioosobowych łodzi, na małych, jednoosobowych skifach kończąc. Czuję przeszłość czającą się tuż pod teraźniejszością, co tak często mi się tutaj zdarza, moja przeszłość nadpływa pośpiesznie, gwałtownie i nagle sobie przypominam. Idę wolno, studiując nazwy wypisane białymi drukowanymi literami na burtach: FORTUNATO, BOREA, PERSEFONE. Szukam niekonsekwencji w powtarzającym się symbolu na czerwono-białej chorągiewce, która faluje na każdej łodzi, próbuję znaleźć miejsce, gdzie ludzka dłoń zadrżała.

Boston. W muzeum panowała ciemność. Był lipcowy poniedziałek i teraz po godzinach (tak to zostało zaplanowane, żebym mogła przychodzić i wychodzić niemal niepostrzeżenie) wychodziłam, w każdym razie powinnam. Skręciłam do łazienki, przyjrzałam się swojej zapadniętej twarzy w lustrze. Zwymiotowałam.

Później szłam przez puste galerie, ściskając kopertę, rozwiązanie umowy o pracę wręczone mi ze spuszczonym wzrokiem, ponieważ sama doprowadziłam się do tego miejsca, na dno. W pewnej chwili spojrzałam na obraz. Nocny pejzaż morski. Niebieski i srebrny, choć z bliska głównie szary, mgła ciężka od cieni, jedynym urozmaiceniem było kilka pomarańczowych pociągnięć pędzlem, najjaśniejszych blisko środka – pożar na odległym wybrzeżu? – ale tak słabych i dalekich, że wiesz, iż nigdy nie zdołasz tam dotrzeć. Tak się czułam. Może przez lata. Jakby wszyscy dokoła mnie zrozumieli coś, czego ja nie do końca potrafiłam pojąć. Dlatego pozostawałam w tumanie mgły.

Byłam wyczerpana, ściślej rzecz biorąc, ledwo trzymałam się na nogach, mimo to zatrzymałam się przed obrazem i zapatrzyłam na tę smugę pomarańczu blisko środka, to miejsce poza miejscem, w którym niewytłumaczalnie się znalazłam. Wyciągnęłam rękę, by je dotknąć – a dlaczego nie? co teraz mogliby mi zrobić? – musnąć ten znikający punkt, gdzie wszystko rozpływa się i łączy. To była płytka dolina, szorstka pod moim palcem. Poczułam, jak wydarzenia poprzednich miesięcy umykają. Poczułam otwierające się drzwi, szczelinę poszerzającą się na tyle, bym mogła się przez nią prześliznąć.

– Hannah? – Głos dochodził z końca korytarza i nie oglądając się za siebie, wybiegłam w szary letni wieczór.

Swoje wieczorne posiłki we Florencji wybieram starannie. Na samym początku popełniłam błąd, idąc do tradycyjnego lokalu ze świecami, gdzie pary mierzyły mnie podejrzliwym wzrokiem. Nie spodziewałam się takich spojrzeń. Nieprzychylne i karcące, prezentowały wspólny front, mówiły: „To miejsce jest nasze”, kiedy za dużo czasu poświęciłam na studiowanie menu, po czym nieuchronnie zdecydowałam się na contorni, przystawki, i pośpiesznie je zamówiłam, unikając sceptycyzmu w oczach kelnera: È tutto? Tak, to wszystko. A gdy podano moje talerzyki, spojrzenia powróciły, pary podniosły głowy znad swoich talerzy z wysokimi stosami mięsa lub makaronu – a te potrawy, połyskując, także się na mnie gapiły. Przyjęłam ich spojrzenia i szybko zjadłam.

Tak więc wybieram starannie. Tuż za jedną z wielkich bram miasta jest winnica Fuori Porta, Za Bramą, ostatni oświetlony budynek w modnej dzielnicy, za nim droga wije się w górę ku ciemnym wzgórzom. Pomiędzy szóstą a dziewiątą wieczorem na kontuarze stoją przekąski. Moja kolacja składa się z pikli i marchewek. Wypijam trzy kieliszki wina. Słucham gwaru. Kiedy młody barman pyta, czy mam ochotę na czwarty kieliszek, uśmiecham się i odmawiam. „Z tego, co on się orientuje, spotykam się z przyjacielem na kolacji”, myślę. Wychodząc z Fuori Porta, zawsze czuję się lepiej. Coś w powrocie pieszo do domu cichymi ulicami obok zakurzonych budynków i przez Ponte alle Grazie – most podziękowań – nadaje mi lekkości.

Jest też Shiso, bar sushi, dokąd chodzę, jeśli czuję się na tyle przytomna, by stawić czoło rozmowie z Dariem, właścicielem. Dzisiaj wieczorem, gdy wychodzę zza zakrętu, zastaję go na kłótni z jednym z pijaków, którzy zapełniają skwer przed barem – włosy mają sztywne od tłuszczu, oczy wyprane z koloru. Gdy ich mijam, czasami czuję ich gorący oddech, słyszę zaczepkę, ale dalej się nie posuwają. Nie jestem dla nich zagrożeniem. A poza tym coś z nich jest we mnie.

– Dai! Dai! – krzyczy Dario na jeden z tych cieni, z ręki zwisa mu papieros. Dostrzegając mnie, obniża głos i wciska coś w dłoń tamtego. Potem prostuje plecy i nabiera powietrza głęboko w płuca, patrząc gdzieś przed siebie, podczas gdy mężczyzna znika w zaułku. Udaje, że mnie nie widział.

– Ciao – mówi z przesadną familiarnością, kiedy się do niego zbliżam. – Come stai?

– Bene. A co u ciebie?

– Praca, wiecznie praca – odpowiada z westchnieniem. To jego mantra, chociaż w restauracji nigdy nie ma więcej niż kilku gości. Wydaje mi się, że jestem jego jedyną stałą klientką.

Gasi papierosa i otwiera drzwi, ujmując mnie za łokieć. Wnętrze w stali i czerwieni jest mniej więcej o dekadę spóźnione, żeby mogło uchodzić za nowoczesne. Restauracja to jego pasja, otworzył ją po podróżach do Japonii. Pewnego wieczoru wszystko mi opowiedział. „Bardzo dobre”, skłamałam, skubiąc małe paski o wiele za drogiej ryby. Ponieważ czasami dobrze jest być znaną. Pewnego wieczoru pozwalam mu odprowadzić się do domu, pozwalam, żeby mnie pocałował przed drzwiami. Ale nie dzisiaj wieczorem. Dzisiaj wieczorem będzie inaczej.

Tylko jeden stolik jest zajęty – przez dwoje młodych Amerykanów – i posępna kelnerka nawet nie rusza się ze swojego miejsca przy kuchni. Dario wyciera kontuar i nalewa mi szczodrą porcję wina.

– Dobry dzień? – pyta.

– Bardzo dobry – odpowiadam, po raz pierwszy naprawdę tak uważając.

– Szczęściara z ciebie, że jesteś na wakacjach. Ja tylko pracuję, zawsze jestem zajęty. Jaką masz pracę w Bostonie?

Zaskakuje mnie.

– Zbieram fundusze – mówię, jakby to nadal była prawda. – Dla muzeum.

– Cosa?

– Pracuję ze sztuką.

– Ach. Artystka.

Nie koryguję go. Jaki jest sens tłumaczenia mu, że moja praca nie miała nic wspólnego ze sztuką (chociaż z tego powodu ją przyjęłam), natomiast wszystko z pieniędzmi? Na początku byłam w tym dobra. To znaczy udawałam, że strasznie mnie to obchodzi. Udawałam, że to ma sens.

– W takim razie rozumiesz, jak to jest – ciągnie Dario – kiedy człowiek zawsze jest zajęty.

Kiwam głową. Jego pewność siebie jest agresywna i zaraźliwa, ja także zachowuję się tak, jakbym nie widziała pustych stolików, grymasu kelnerki przyjmującej moje zamówienie, potu na czole i czaszce Daria, w miejscu, gdzie włosy mu rzedną. Przyjmuję drugi kieliszek wina i gdy kelnerka przynosi mi talerz, jem wolno, myśląc o minionym dniu. Dario krzyżuje swoje grube ręce i wdaje się w nowy monolog.

– Mam tę knajpę od trzech lat. Tre anni, prawie.

On mówi, a ja rozpoczynam konieczny rytuał: listę. Tworzę ją starannie w głowie.

– Czasami myślę…

Poranna kawa: bez mleka, bez cukru.

– …è brutto, Hanno. Davvero.

Na szczycie umieszczam grzanki: dwie, przełknięte na siłę.

– Sicilia. Penso di…

Sałatka po porannym marszu stanowi większe wyzwanie.

– …è sempre la stessa cosa.

Kiwam głową. Dario zawiesza głos, dolewa mi wina.

– Allora jadę na wakacje…

Zaczynam na nowo: dzielę listę na przegródki, grzanki przesuwam na jedną stronę, wino umieszczam w osobnej kratce, większej, to prawda. Alkohol też się liczy, nie jest powietrzem, wiem o tym. Ale pozwala mi przetrwać, więc biorę to pod uwagę. Zostawiam miejsce.

– …è diverso…

Wracam do sałatki. Rozbieram na części. Zgniatam kawałki.

– …che cazzo…

Liść sałaty. Pokrojony na cienkie kawałki pomidor. Niemal przezroczysty plaster sera.

– …non voglio ma…

Nie ma miejsca na migdały, na tę garść dzisiaj wieczorem przed wyjściem.

– …è un casino.

W końcu łosoś. Pięć kawałków. Oślizłych. Już czuję, jak pływają mi w żołądku.

– Mówi do mnie: „Dario”…

Następnie układam elementy jeden na drugim. Tworzą wieżę, wysoką i wiotką.

– Che posso fare?

Ale ta wieża wcale nie wydaje się wiotka. Czuję jej ciężar.

– Così è la vita…

Migdały leżą z boku, niepokoją. Nie mogę umieścić ich na szczycie.

– …però in futuro…

Nie ośmielę się.

– …credere… – Dzwoni telefon Daria. – Cazzo! – ryczy, odchodząc pośpiesznie w kąt restauracji.

Ponownie spoglądam na wieżę. Zamykam oczy. Próbuję to zrozumieć. Zaczynam od nowa.

Chichot za moimi plecami. Otwieram oczy. W lustrze widzę amerykańską parę – patrzą w moją stronę, kobieta zakrywa dłonią usta. Dlaczego? Przyglądam się swojemu odbiciu. Co ona widzi? Kobietę niemal trzydziestoletnią, starszą od siebie, muszę być od niej starsza, o twarzy ściągniętej i poważnej, o wiotkich włosach. Przed wyjściem pomimo upału wysuszyłam je suszarką i powinny puszyście okalać moje rysy. Ale to się nie udało i opadły – leżą płasko na głowie, niczym sznurki zwisają mi do ramion. Jak u tych mężczyzn na skwerze. Jak kapiąca ślina. Sznurki śliny.

Jest coś, co zapomniałam zrobić. Coś w ciągu dnia albo wieczorem, nie wiem. Próbuję się skupić, złapać to, ale odeszło poza mój zasięg. Czemu niczego nie potrafię zatrzymać? Zawsze się wymyka, wyślizguje, ucieka.

Krzyk. Mój? Nie. Na dworze. Na ulicy mężczyzna krzyczy na kogoś lub na coś.

– Magari. – Dario głośno wzdycha. – Hai visto? Co mam zrobić. Wiecznie zajęty. – Znika za drzwiami, a ja otwieram portfel i zostawiam pieniądze na kontuarze. Myślę, że za dużo, ale chcę wyjść. Zanim wróci Dario i pozwolę, żeby mnie odprowadził. Rozglądam się pośpiesznie, szukając kelnerki, ale jej także nie ma. Pozostała tylko zadowolona z siebie para.

Na dworze jest ciemno, choć powietrze nadal się klei. Za plecami słyszę podniesione głosy, gonią mnie. Kamienie zahaczają o moje obcasy, za każdym razem niesie się głośne echo. Zapomniałam coś zrobić. Moja ulica jest pusta, z klubu dudni muzyka. Drzwi do budynku wydają się ciężkie, tak samo jak powietrze w holu.

Z kliknięciem zapalam światło, klatka schodowa jaśnieje, ale kiedy jestem na trzecim piętrze, znowu robi się ciemno. Kładę rękę na ścianie i idę po omacku, moje kroki są głośne i niezgrabne, gdzieś tam na dole otwierają się drzwi.

– Signorina? – To właścicielka. Czego jeszcze ode mnie chce? Przyśpieszam i zakręcając na podeście, uderzam udem o balustradę. Czuję w tym miejscu gorąco, które się rozlewa: będę miała siniak. Gdy wchodzę na korytarz, słyszę przeraźliwie dzwoniący telefon.

Tak, to jest to. Znowu zapomniałam. Cztery, pięć, sześć, sygnałów. Odnajduję drzwi, wkładam klucz do zamka. Przekręcam raz, drugi, trzeci. Dzwonienie nie ustaje. Siedem, osiem, dziewięć. Drzwi się otwierają i dźwięk mnie przeszywa. Dziesięć, jedenaście, dwanaście.

– Hannah? – Głos mojej siostry uderza mnie niczym zimna woda, wciąga do środka. Nawet z tej odległości czuję to wciąganie. Jestem obciążona. Biorę wdech, robię wydech. – Skarbie, wszystko w porządku?

Kiwam głową. Nie będę płakała.

– Hannah?

– Wszystko w porządku, tylko uderzyłam się w nogę.

– Co? Co to znaczy? – Kate jest podejrzliwa. Zawsze jest podejrzliwa.

– Nic. Nie wiem. Właśnie wróciłam do domu.

– Lista, Hannah. Minęło pięć dni. Nie…

Lista. Mój remanent. W ciemności wieża kołysze się przede mną. W górę musuje czyjś śmiech.

– Bastardo! – krzyczy mężczyzna. Kolejny wybuch śmiechu.

– Nie możesz tak robić, Hannah. – Widzę ją siedzącą na wysokim stołku przy blacie, raz po raz wybierającą numer, zdeterminowaną, by naprawiać. Naprawianie ma w naturze.

– Nic mi nie jest. – Widzę te słowa i wypowiadam je. – Miałam sporo zajęć.

– Jakich? Co robisz całymi dniami? – Urywa. – Przepraszam. Co u ciebie?

– Wyszłam na kolację – odpowiadam. – I chciałam do ciebie napisać, ale zapomniałam.

– Hannah, nie możesz zapominać. Taka jest umowa.

Tak uzgodniłyśmy. Co trzy dni lista. Oraz żadnych wag – ale Kate nie ma pojęcia o tej pomarańczowej, którą kupiłam pierwszego dnia zaraz po przyjeździe. I wysyłam listy. Ale dzisiaj było inaczej i słowa zaczynają toczyć się z moich ust chaotycznie, pośpiesznie, kiedy tłumaczę: posiłek, wino, mężczyźni, krzyki, pieniądze zostawione na barze.

– Za dużo, ale musiałam wyjść, zanim wróci Dario. A potem zapomniałam do ciebie napisać. Z powodu tego wszystkiego, co się stało.

Spierdoliłam to. Zdaję sobie z tego sprawę, zanim jeszcze Kate pyta:

– O czym ty mówisz? Kim jest Dario?

Zastanawiam się nad tym. Lustro, migdały, okrzyki. Jest tu odpowiedź, której nie potrafię znaleźć. Wymyka się, wymyka, wymyka. Rezygnuję, to nie będzie miało dla niej sensu. Kate głośno nabiera powietrza i widzę ją patrzącą w okno, jakby mogła mnie zobaczyć z odległości tych wszystkich kilometrów.

– Porozmawiamy o tym w przyszłym tygodniu – mówi. – Po twoim powrocie.

Teraz muszę jej powiedzieć.

– Nie wyjeżdżam.

– Co takiego? Czy ty…

– Zostaję. Jeszcze na trochę. Już przebukowałam bilet. Załatwione.

– Jesteś pewna? Nie sądzisz, że pora wracać do domu? Zacząć szukać pracy? Zaczęłaś szukać? Choć tym nie musisz się przejmować. Możesz zamieszkać u nas.

– Nie – mówię cicho.

– Hannah… – Głos jej się załamuje. – Nie możesz tak po prostu zniknąć.

Tego właśnie się boi, mojego kompletnego wymazania. „Ja znikam”. Ale już nie. Już nie.

– To miała być przerwa – ciągnie błagalnie. – Przerwa. Tak mówiłaś. Ale minął miesiąc. Skąd weźmiesz pieniądze? Jak masz zamiar żyć?

– Wszystko u mnie w porządku – odpowiadam, koncentrując się na słowach.

– Nie rozumiem tego. Nie wiem, co począć.

Tym samym tonem mówiła przed miesiącami, kiedy zeszłam tak głęboko i nisko jak nigdy wcześniej. To ton, który przywołuje obraz skalistego dna mojej egzystencji.

– Nie wrócisz do domu?

Wzbiera we mnie gniew, przedziera się przez mgłę i jestem zaskoczona warczeniem w swoim głosie, gdy powtarzam:

– Nie.

W żadnym razie nie brzmię jak ja. „Jest moje” – chcę powiedzieć. Nie wiem, co to jest, ale należy do mnie.

Kate płacze. Potrzebuję czegoś – czegoś, żeby ją przekonać. A potem z mgły otulającej dzień wyłania się obraz. Kobieta na wodzie, jej spokojne ciało.

– Wiosłuję – mówię. – Zapisałam się do klubu wioślarskiego. To pomaga. Na rzece jest pięknie. Spokojnie. – W gruncie rzeczy to nie jest kłamstwo; nie, jeśli zamienię je w prawdę, a tak zrobię. Jeśli tylko uda mi się przetrwać tę rozmowę, zasnąć, wstać jutro rano z czystym kontem.

– Brzmi miło – mówi Kate cicho. I dodaje: – Zadzwoń jutro. Zadzwoń, kiedy poczujesz się lepiej.

Rozłączam się i zdejmuję spódnicę, moje ciało pędzi. Kładę się do łóżka. Kolacja wydaje się teraz bardzo odległa. Klub wydaje się bardzo odległy, dom jeszcze bardziej. Jestem tu ustawiona bez żadnego tła. Jestem sztywna, prosta. Nie miękka jak moja siostra, jaka powinnam być. Ona jest pytajnikiem, myślę, zanim zapadam w sen. Wiele kilometrów stąd zwinięta w ciemności jest pytajnikiem, a ja wykrzyknikiem. Wydaje się, że wszystko, czego mi trzeba, żeby sprawy się uporządkowały, to ponownie stać się pytajnikiem.

Jutro zacznę się zginać. Zacznę jutro.

Rozdział 2

Sala gimnastyczna. Trzy dziewczyny w rzędzie stojące na baczność – dlaczego? Pogardliwie uśmiechnięty chłopak. Bałam się tego chłopaka, który szedł od jednej do drugiej, nazywając nasze piersi. „Płaska jak deska”. „Ukąszenie komara”. „Melony”. Wcale nie był wyższy ani silniejszy, a mimo to przyjmowałyśmy jego pogardę i obserwowałyśmy, jak on chłonie nasze puste twarze, niezdolność do reakcji. Uśmiechnął się szerzej, stał się czymś, z czym nie umiałam sobie poradzić. Odszedł zadowolony. Nie patrzyłyśmy na siebie. Nie rozmawiałyśmy o tym.

Ale to nie tak. Tę historię opowiadali mi ludzie. „Oto, gdzie się to zaczyna” – mówili, wskazując ekrany, billboardy i pogardliwie uśmiechniętych chłopców pokazujących palcami, którzy wyrosną na mężczyzn, pozbędą się tego uśmiechu i nie będą więcej pokazywać, a mimo to i uśmiech, i pokazywanie pozostaną wyczuwalne. Ale to nie tam się zaczęło. Nie dla mnie. A jednak kiedy po wielu latach widywałam w muzeum szkolne grupy, czekałam, aż wyłoni się z niej ten chłopak z pogardliwym uśmieszkiem. Patrzyłam, jak okrąża dziewczyny takie jak ja; chciałam go uciszyć, zanim się odezwie, chciałam wejść za nim do tej gromadki i sprawić, by się rozpierzchła jak ptaki. Czy to by pomogło? W końcu dzieci tak się zachowują. Dzieci tak się zachowują i nie kończą jak ja.

Nazajutrz rano znajduję miasto przekształcone. Włosi wrócili, o tej wczesnej porze na nowo przejmują Florencję i miasto się porusza, jeszcze nieobciążone wolnym strumieniem turystów, pełzającym jak ameby i nieprzewidywalnym. Teraz po starych kamieniach warkoczą samochody i grzechoczą rowery, autobusy nagle się zatrzymują i równie szybko odjeżdżają, mężczyźni i kobiety w biznesowych ubraniach wsiadają i wysiadają, skutery, które przez całą noc stały w podwójnych szeregach wzdłuż krawężników, jeden po drugim ruszają i włączają się w szum nad mostami, samochody dostawcze tkwią uparcie przy sklepach spożywczych, co powoduje, że całe ulice z rykiem nieruchomieją. Czuję się odurzona tą nową energią, kiedy przemierzam centrum. Oto Florencja we wrześniu.

Korzystam z automatu fotograficznego koło dworca, mrugając mocno przy każdym błysku. Cztery zdjęcia są identyczne. Moje oczy wyglądają na zaskoczone, nos jest za wielki, uśmiech za szeroki. „Popatrz na siebie”. Czy to jestem ja?

Ale nikt mnie nie zaczepia, gdy idę do klubu. Wydaje się, że nikt mnie nie widzi. Ani mężczyźni w wykrochmalonych koszulach i mokasynach. Ani kobiety na szpilkach i w wąskich spódnicach zręcznie zsiadające ze skuterów. Wszyscy zanurzają się we wrzawie ciasnych kafejek – każda dzisiaj rano jest gwarnym państwem – a po wyjściu znikają za drzwiami, które zapewne prowadzą do biur i szkół, opuszczając scenę, zanim się zapełni drugą falą. Ogarnięta ulgą, że na własny sposób mogę się do nich przyłączyć, wchodzę do klubu zdecydowana urzeczywistnić to, co powiedziałam Kate.

– Per la carta – wyjaśniam kobiecie w biurze, podając jej zdjęcie po tym, jak ściągnęła opłatę z mojej karty kredytowej.

Patrzy na fotografię, nie mówi: „Popatrz tylko na siebie”, tylko się uśmiecha i odpowiada Sì, wsuwając ją do karty członkowskiej.

– Eccola. – Podaje mi legitymację.

Zyskałam prawa.

Odtwarzając wczorajszą trasę, schodzę w dół do szatni. Z męskiej niesie się donośne echo głosów, damska jest pusta, wykafelkowana chłodną bielą i cicha. Szybko się przebieram.

– Ciao, Anno z Bostonu – mówi Manuele, kiedy wchodzę do baru, dzisiaj pełnego. Podobnie jak do miasta na górze, tu też wrócili miejscowi, ale są to sami mężczyźni, zerkają na mnie i już przestaję być niewidzialna. Śpiesznie wychodzę na słońce. Więcej oczu. Starzy – między nimi Nico w swoim kostiumie – siedzą na krzesłach rozstawionych na trawie. Podnoszą wzrok znad gazet i zaczyna się mruczenie. Te ich szepty napełniają mnie wściekłością. Sprawiają, że chcę się ukryć.

– Attenta, Hannah!

Odwracam się i o mało nie zderzam z wielką łodzią, która ciężko spoczywa na ramionach Stefana i dwóch innych mężczyzn.

– Buongiorno – mówi jeden, kiedy mnie mijają, ich nierówne kroki dudnią na metalowym pomoście. Automatycznymi ruchami przenoszą łódź z ramion na dłonie i trzymając za krawędzie, obracają ją, by wreszcie opuścić na wodę. Stefano się prostuje, wycierając ręce w uda.

– Aspetta – mówi do swoich towarzyszy. Gestem daje mi znać, żebym zeszła, ujmuje mnie za ręce, całując w policzki, co ucisza gderanie starców.

– Ti presento Sergio. – Stefano łapie przedramię swojego kolegi z zespołu, krępego, o nietypowych rudych włosach i wielkich zębach, uśmiechającego się szeroko do mnie.

– E Giovanni.

Trzeci mężczyzna, wysoki, z małą bródką i błyszczącymi oczami, chwyta mnie za ręce:

– Per gli amici Gianni.

Od tygodni nie miałam tylu fizycznych kontaktów. Od tamtego dnia na lotnisku, kiedy Kate mocno mnie objęła, a moje ciało było sztywne w jej ramionach, odrzucało uścisk. „Dbaj o siebie” – powtarzała. Potem dodała: „Kocham cię”, ale odebrałam to jak duszenie.

Te ręce jednak nie są wścibskie ani kontrolujące, ale ciepłe, i ogarnia mnie uniesienie. Jakby to wyczuwając, Gianni mnie puszcza, rozpościera ramiona i odrzuca głowę do tyłu.

– Che bello giornata, no? Słońceee! – krzyczy, wysoki elegancki ptak w jaskrawych obcisłych spodenkach witający dzień.

– Nasz pierwszy trening po wakacjach – wyjaśnia Stefano.

– Ragazzi, che giornata! – Z mroku wyłania się czwarty mężczyzna, na ramieniu niesie cztery wiosła.

– Ecco Luca – mówi Stefano.

Luca uśmiecha się zaskoczony i rozpoznaję w nim śmiejącego się mężczyznę, którego wczoraj spotkałam przy wejściu do klubu.

– Hannah – mówię, twarz znowu mam rozpaloną.

– Buongiorno, Hannah. Witaj z powrotem – odpowiada z tym samym śmiechem. Ale nic więcej nie dodaje, nie zdradza mnie. Klepie Stefana po ramieniu i podaje wiosła Gianniemu i Sergiowi, którzy wsuwają je w pierścienie na burcie. Wchodzi do łodzi, jedną ręką opierając się o nabrzeże, i opuszcza się na drugą ławeczkę.

– Ćwiczymy razem od lat – mówi Stefano. – Od… – Przykłada rękę do pasa. – Questi ragazzi sono ì miei… jak to powiedzieć?… starzy przyjaciele.

– Najlepsi przyjaciele! – krzyczy Gianni, zajmując swoje miejsce w łodzi. Po nim wsiada Sergio.

– Sì. I miei grandi amici – mówi Stefano z uczuciem.

Wszyscy kiwają głowami z wyjątkiem Luki, który bez uśmiechu na mnie patrzy.

– Moi wielcy przyjaciele? Io, no, nie lubię tych gości – mówi, co prowokuje chór jęków.

– Allora, Hannah. Dzisiaj ćwiczysz? – pyta Stefano.

– Na maszynach.

– Ci vediamo presto, okay? – Stefano ściska mnie za ramię, po czym zajmuje pierwsze miejsce w łodzi.

– Alessandro, vieni qua! – woła Gianni, a obok mnie przebiega nastolatek, wskakuje do łodzi i podwijając nogi pod siebie, zajmuje miejsce na dziobie twarzą do Stefana. Łapie linę łączącą go niczym lejce ze sterem za jego plecami. Sternik. Odpychają się od nabrzeża i nieruchomieją.

– Pronti! – Głos Stefana wytycza prostą linię, chłopak poprawia linę, naciąga ją mocno, mężczyźni unoszą wiosła. – Via! – krzyczy Stefano. Równocześnie zanurzają wiosła i zaczynają wiosłować drobnymi pociągnięciami, używając tylko rąk. Wolno suną po Arno w kierunku Ponte alle Grazie, gdzie zakręcają łodzią tak, że teraz są odwróceni plecami do klubu. Zatrzymują się, jednocześnie robią wdech i wydech, potem znowu słyszę głos Stefana: – Pronti! Via! – Rozlega się głośny plusk i oddalają się z niewiarygodną prędkością, teraz używając także nóg. Stefano woła: – Tutti insieme! Uno! Due! – Kiedy mijają klub, widzę, że poruszają się jak jedno ciało, jednocześnie składają się i prostują, składają i prostują, ich mięśnie napinają się i rozluźniają.

– Uno! Due! Uno! Due! – Głos Stefana niesie się echem po wodzie, gdy zbliżają się do Ponte Vecchio. Po kilku sekundach są w cieniu mostu, potem giną w blasku słońca po jego drugiej stronie.

Cztery miesiące wcześniej. Stałam przed zwiastowaniem otoczona ludźmi, potencjalnymi donatorami. To był specjalny obchód, do którego poprowadzenia wybrano mnie, ponieważ studiowałam te rzeczy i ponieważ jeden z uczestników znał włoski, a ja tego języka też się uczyłam, chociaż kiedy zaczął mówić, moje puste spojrzenie zamknęło mu usta.

W galerii było jasno, co uniemożliwiało dostrzeżenie rysów otaczających mnie ludzi, z wyjątkiem bogatej kobiety w środku, tej, która na początku obchodu zapytała: „Nie jest pani za ciepło, skarbie?”, głową wskazując mój sweter. Był maj, ale wtedy zawsze marzłam.

Mówiłam o perspektywie, kiedy grunt zakołysał mi się pod nogami, twarze zmieniły w niewyraźne smugi, jakby ktoś jedną po drugiej wymazywał. Musiałam upaść, mocno. Ciemność. Nic. Później głos, światło, twarz, którą znałam. Jeden ze strażników pomagał mi wstać. Lubił mnie. On o niczym by nie powiedział, nie zrobiłby tego. Ale ktoś powiedział. Musiał.

Następnego dnia Claudia zaprosiła mnie na lunch. Bardzo się różniłyśmy, ale wiele nas łączyło. Pomogła mi się zatrudnić pięć lat wcześniej, została moją mentorką, później przyjaciółką. Ufałam jej.

Poszłyśmy do kafejki przy muzeum. Słońce prażyło bezlitośnie, wokół nas huczał ruch uliczny, ale Claudia była opanowana jak zawsze: siedziała spokojna i wysoka, z ustami zaciśniętymi w zdecydowaną linię przeglądała menu. Zawahałam się. Zamówiłam owoce i jogurt, zaszalałam.

– Ostatnio nie jesteś sobą, Hannah – powiedziała, gdy tylko zostałyśmy same. Jej oczy, przenikliwie i niebieskie, niebieskie, niebieskie, nie pozostawiały miejsca na pytania czy wątpliwości. – Popełniasz błędy.

Kiwnęłam głową. Zawsze byłam dobra w pracy. Nie tak dobra jak Claudia, która zajmowała się najcenniejszymi darami, ale potrafiłam ciągle się uśmiechać. Byłam kompetentna i przez większość czasu niewidzialna. Chyba że popełniałam błąd. Co mi się zdarzyło więcej niż raz.

– To nie są drobne pomyłki.

W moich dniach były luki. Szczegóły pożerane przez kolejny posiłek, ćwiczenia w zanegowaniu go, rozważania, czy muszę zwymiotować, jak i gdzie. I jeszcze ten głos, ciągle ten głos. „Gdybyś tylko była”. Codziennie czułam się bliżej.

– Kosztują pieniądze.

Kręciło mi się w głowie, gdy patrzyłam w ekran, wywoływałam zły plik, akceptowałam złą płatność…

– Ten mejl był jak bomba.

…przesyłałam złą wiadomość. I nagle wcale nie byłam niewidzialna.

– Po imprezie złożono skargę. Jeden z gości powiedział, że upadłaś.

Bez słowa kiwnęłam głową. Gdybyśmy tylko potrafiły ograniczyć rozmowę do pracy, do moich licznych błędów.

– Powiedziałam im, że byłaś chora – ciągnęła Claudia. – Robert o tym nie wie.

Dyrektor.

Podano nam jedzenie i patrzyłam, jak Claudia je. Nie broniłam się. Myślałam, że na tym koniec. Ale Claudia przyszła uzbrojona w noże.

– Myślę, że masz problem – powiedziała, znowu patrząc mi w oczy. Jej spojrzenie przewiercało mnie na wylot.

Przede mną stał zimny jogurt. Nie byłam w stanie unieść łyżki.

– Hannah?

Wzięłam wdech, próbując ją zapewnić, że wszystko ze mną w porządku. Może nie zdawała sobie z tego sprawy. Nie potrafiłam jednak dłużej patrzeć jej w oczy.

– Nie wydaje mi się, żebyś to rozumiała – mówiła Claudia. – Masz poważny problem.

Coś we mnie się zatrzymało. Scena zaczęła się rozplątywać. Nie byłam wiarygodnym źródłem, wiedziałam, a mimo to…

– Czuję się dobrze – powiedziałam cicho.

– Wcale nie czujesz się dobrze. Głodzisz się. Popatrz na siebie. Wypadają ci rzęsy.

Ten obraz ze mną pozostanie, może na zawsze. Nie był prawdziwy, ale przywarł. To był koniec naszej przyjaźni. Straciłam także innych przyjaciół, choć niezupełnie w taki sam sposób.

Pod koniec mojego pierwszego tygodnia w klubie poznałam Francescę.

Przychodzę codziennie, ćwiczę na ergometrze w sali pod Galerią Uffizi i sekwencja ruchów tej nowej czynności z wolna staje się znajoma: zajmuję pozycję na małej przesuwnej ławeczce i ściskam drewnianą rączkę. Kiedy pcham nogami, ławeczka przesuwa się w tył po metalowej szynie. Przyciągam rączkę do klatki piersiowej, napięcie liny, do której jest przymocowana, naśladuje opór wody. Pozwalam, by pociągnęło mnie w kierunku stóp, moje ciało zwija się do przodu, kolana podnoszą pod brodę. Kołowrót wydaje powiew, który mnie chłodzi, zanim odskakuję w tył. Przez ubiegły rok straciłam dużo mięśni i pierwsze pociągnięcia są trudne, ręce i nogi mi się trzęsą, ławeczka pode mną dygocze, potem wpadam w rytm. Zwijam się w przód, odskakuję w tył. Wolno, później szybciej. Ruch jest ulgą, zużywana energia równoważy moją ciągle powiększającą się listę – moją inwentaryzację. Mimo to nadal nie patrzę na swoje odbicie w lustrzanej ścianie. Oczy mam utkwione na rączce, na kole, na stopach.

Stefano pomógł mi w tych pierwszych dniach, kiedy walczyłam z urządzeniem. Niezależnie od pory dnia rozmawiam tylko z nim i Manuelem, z żadnym z pozostałych mężczyzn. Rano przekomarzanki starych odbijają się echem po korytarzu przy akompaniamencie – szczęk, szczęk, szczęk – atlasów. W środku dnia, gdy miasto ma sjestę, przychodzą ćwiczyć pracujący. Po szkole chłopcy chaotycznie biją wiosłami w wodę, a Stefano wykrzykuje instrukcje z motorówki, jego dodające otuchy uśmiechy przeplatają się z grymasami, gdy początkujący zataczają się, kołyszą i za bardzo zbliżają do zaśmieconych brzegów Arno. O tej godzinie starzy nadal są na nabrzeżu, kończą dzień krytyką, gdy nastolatkowie przepływają obok nich w małych drewnianych skifach.

Tylko mężczyźni i chłopcy. A potem w sobotę wchodzę do szatni i jest tam Francesca, naga pochyla się nad umywalką, przypatrując się uważnie swoim oczom w lustrze. Są otoczone czerwonymi obwódkami.

– Jak się masz? – rzuca w moją stronę bezbłędnym angielskim. – Mam na imię Francesca. Ty jesteś Amerykanką.

– Hannah. – Mój głos dziwnie brzmi.

– Hannah. Jesteś studentką?

Z pewnością mi pochlebia.

– Nie, nie studiuję. Przyjechałam na trochę.

– Jak długo tu będziesz? – Rozprowadza krem pod i nad oczami, wmasowuje go.

– Jeszcze nie wiem.

– Ha. Pilnuj się, czas tu jest inny. – Pociera palcami skórę. – Śliski. Wydaje się, jakby mijał wolniej, ale to sztuczka. Widzisz moją twarz? – Patrzy na mnie w lustrze, naciągając mocno skórę. – Zawsze wiadomo, jak się czuję. Nie mogę być zbyt smutna. Od razu to widać. Czepia się, rozumiesz.

– Masz na myśli…

– Wiek. Zmarszczki. Ale ty jesteś za młoda, żeby o tym wiedzieć. Ile masz lat?

– Dwadzieścia dziewięć.

– Hm. – Przenosi wzrok na swoje odbicie. – Myślałam, że jesteś młodsza.

Jej uwaga zirytowałaby mnie, gdyby bardziej nie zaprzątał mnie problem, jak się przebiorę. Normalnie nie rozebrałabym się w miejscu publicznym, unikam spojrzeń, które mogłyby zmienić się w pytania. Nawet kiedy zaczęłam normalnie jeść, ciało nadal odpadało, kości wciąż mi sterczą. I mam siniaki. Bez powodu pojawiają się rano, rozkwitając na całej skórze jak świadectwo. Ale tutaj nie ma zamykanych kabin, przebieram się więc ostrożnie, zamieniając jedną część ubrania na drugą. Patrzę na Francescę. Nie jestem krucha w porównaniu z nią. Jestem amazonką, o wiele wyższą, z wielkimi dłońmi, wielkimi stopami. Echo kobiet z mojej przeszłości. Francesca jest z innego chowu. Drobna i gibka. Musi być po czterdziestce, ale z wyjątkiem zmarszczek wokół oczu nic nie zdradza jej wieku.

Z męskiej szatni przez wentylator wpada wybuch śmiechu.

– Wariaci. – Francesca oczami wskazuje źródło dźwięków i idzie do swojej szafki. – Ci faceci to wariaci. Była tu Australijka, sparzyła się trzy razy! Trzy razy! – Wciąga krótkie legginsy i patrzy na mnie trzeźwo. – Miała trzydzieści trzy lata. Można by pomyśleć, że powinna być mądrzejsza. Zachowywała się jak trzynastolatka. Ci faceci są niebezpieczni. Chociaż chłopak z Chicago wydaje się miły. Poznałaś go?

Kiwam głową. Peter. Student. Poważny wioślarz. Chodzi po klubie, trzymając te swoje umięśnione ręce lekko odchylone od ciała, jakby je nadmuchano. Jest za młody, nawet dla mnie.

– Amerykańscy chłopcy są mili. Prości. Spędziłam trochę czasu w Ameryce. Powinnam była tam zostać, ha! Z tymi tutaj nigdy nic nie wiadomo. Trzy razy się sparzyła.

– Co rozumiesz przez to… sparzyła się?

Francesca ściąga wargi i wykonuje ruch ręką.

– Upokorzyli ją. Wszyscy o tym wiedzieli. A dwóch z tych facetów było żonatych.

– Nikt jej nie powiedział?

– Nie powiedział o czym?

– Że mają żony.

– Myślałam, że wiedziała! Można było przypuszczać, że okaże się sprytniejsza w tych sprawach. Trzydzieści trzy lata! Doszło do tego, że nie mogła się tutaj pokazać! Nic się nie dało zrobić. – Francesca wraca do lustra, w milczeniu upina włosy w węzeł. Słyszę kolejny wybuch śmiechu zza ściany. Nasza część wydaje się jak krypta, jak mauzoleum. Jesteśmy tutaj rzadkimi eksponatami, niczym czerwone kafelki rozrzucone na białej jak śnieg ścianie. Przypadkowe kostki koloru.

– Nie za wiele kobiet w tym klubie, co? – pytam.

– Kilka. – Francesca wzrusza ramionami. – Głównie są tu mężczyźni. To mi nie przeszkadza, o ile wśród nich nie ma mojego męża. Gdyby tu należał, ja bym się nie zapisała. To pewne.

Nic nie mówię, ale ona patrzy mi w oczy i ciągnie:

– Nie widzę go przez cały dzień, zostaje pół godziny wieczorem. Potem idę z psami na spacer i znowu nie muszę go oglądać. – Wkłada skarpetki do kostek; nad nami przesuwa się chmura, zaraz zapomniana. Francesca ma wprawę w przekształcaniu siebie, ale teraz jestem ciekawa.

– Pochodzisz z Florencji?

– Ja? Broń Boże! Jestem z prawdziwego miasta. Z Mediolanu. Mieszkam tu od dwudziestu lat. – To brzemię kwituje westchnieniem. – Jak powiedziałam, tracisz czas.

– Poznałaś męża we Florencji?

Kolejne westchnienie, machnięcie ręką.

– Tak. Miałam dwadzieścia jeden lat. Przypomnij, ile ty masz?

– Dwadzieścia dziewięć – powtarzam.

– Ah, sì. Dwadzieścia dziewięć. Więc rozumiesz. Ja miałam dopiero dwadzieścia jeden. Za mało, żeby wiedzieć. On to jeden z tych naprawdę głośnych typów, rozumiesz? Prawdziwy neurotyk. Czasami widzę to w mojej córce. Jest na tym niezręcznym etapie, wiesz, cała w pryszczach, krótkie włosy. – Zawiesza głos. – Peter jest singlem, prawda?

– Nie wiem. To znaczy jest studentem. – O czym ona myśli?

– Tak, jest singlem. W tym wieku wszyscy faceci są. – Stanowczym gestem zamyka szafkę. – Idziesz na mecz w poniedziałek?

– Chyba nie. – Stefano rozdawał zaproszenia na tę imprezę, mecz piłki nożnej, jeden z pierwszych w sezonie. Kupił z upustem bilety dla członków klubu i chociaż wzięłam jeden, powiedziałam: tak, spotkamy się tam, to nie jestem pewna, czy się wybiorę. Przychodzenie do klubu, wymiana kilku zdań z nim nad gładkim espresso to jedna sprawa, czymś zupełnie innym jest spotykanie się z ludźmi w szerokim świecie.

– Powinnaś przyjść – mówi Francesca. – Przydałaby mi się jakaś dziewczyna, wiesz? A mecz jest niesamowity. Dobra, to dbaj o siebie. Pytaj mnie o każdego z tych facetów. – Przerywa, by spojrzeć na siebie w lustro. – Wiesz, ja to doceniam. Tę złą sprawę.

Nie jestem pewna, o kim albo o czym mówi.

– To mnie nauczyło. Ale strasznie jest się uczyć w taki sposób. – Idzie do drzwi. – Ciao!

– Ciao – odpowiadam, chociaż ona najwyraźniej mnie nie słyszy i ze śmiechem przyłącza się do głosów po drugiej stronie.

Później po południu znowu walczę z ergometrem, zdeterminowana, by robić to dobrze. Patrzę na swoje ręce, które wydają się grubsze, i odwracam wzrok. Moja twarz w lustrze jest czerwona, rośnie z gorąca. Czuję, jak rośnie. „Popatrz na siebie”. Zamykam oczy, przesuwam ławeczkę do przodu, zwijam ciało, odpycham się nogami i ciągnę rękami. Słyszę kroki, wchodzi Stefano, a za nim Luca z przewieszoną przez ramię torbą. Obserwuję ich odbicia.

– Eccola – mówi Stefano. – Troppo veloce.