Strona główna » Obyczajowe i romanse » Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze

Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-276-2868-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze

Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze. Skończyła trzydzieści lat, jest filologiem klasycznym, ale pracuje w księgowości, oszczędzając każdego pensa. Nosi niezniszczalny bezrękawnik, ma stały harmonogram posiłków i niechętnie rozmawia z kolegami z pracy. Uwielbia zakupy w Tesco i swoją jedyną roślinę doniczkową. Eleanor doskonale wie, jak przetrwać, ale nie wie, jak żyć. Nie brakuje jej niczego, z wyjątkiem… wszystkiego. Ludzie na ogół mają ją za wariatkę. Są jednak wyjątki – ci, którzy chcą jej pokazać, że życie może być lepsze, nie tylko „znośne”.

Polecane książki

Callaghan Hart jest surowym, prostolinijnym ranczerem. Po odejściu z wojska Cal oddał się pracy na rodzinnym ranczu, które prowadzi razem z braćmi. Cal uchodzi za samotnika i rzadko opuszcza posiadłość, a po zawodzie miłosnym unika zaangażowania.   Kiedy bracia zatrudniają młodą Tess B...
Tom III Poligrafia Próba całościowego ujęcia zagadnień związanych z ekonomiką i organizacją rynku drukarń dziełowych. Scharakteryzowano zmiany i trendy technologiczne dotyczące poligrafii, omówiono prowadzone od kilku lat rankingi drukarń. Podjęto też próbę sformułowania zestawienia w oparci...
Czego najbardziej boją się kobiety, którym udało się schudnąć? Efektu jo-jo! To on prześladuje je dniami i nocami i nie pozwala w pełni cieszyć się sukcesem, jaki właśnie osiągnęły. Doskonale znam to uczucie i ten strach. Albo znałam. Odkąd przeszłam moją spektakularną metamorfozę i wprow...
Celem książki jest ocena potrzeby zmian normatywnych dotyczących umowy poręczenia i sformułowanie konkretnych propozycji w tym względzie. Podstawą proponowanych rozwiązań jest pogłębiona analiza zagadnień prawnych wyłaniających się na tle aktualnej regulacji poręczenia, ze szczególnym uwzględnieniem...
Minęło pięć lat odkąd napisałem tę książkę. Wiele się zmieniło. Na świecie, w Lizbonie. We mnie. Znacznie częściej w muzycznej palecie moich ulic słyszę język polski. Niewykluczone zatem, że moja historia wciąż może być Wam pomocna i zechcą się Państwo wybrać ze mną na kilka długich space...
Jest to pierwsza książka, która w szczegółowy sposób opisuje neuroplastyczność mózgu, czyli zdolność tkanki nerwowej do tworzenia nowych połączeń, które służą samonaprawie, odzyskaniu prawidłowych funkcji i poprawie pamięci. Neuroplastyczność sprawia, że ludzki mózg posiada swój wyjątkowy sposób uzd...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Gail Honeyman

Gail HoneymanEleanor Oliphant ma się całkiem dobrze

Tłumaczenie:

Mojej rodzinie

…Samotności nieodłącznie towarzyszy intensywne pragnienie, aby z niej wyjść; nie można tego dokonać siłą woli ani po prostu poprzez częstsze wychodzenie z domu, ale tylko poprzez budowanie bliskich relacji z innymi. Łatwo powiedzieć, zwłaszcza jeśli chodzi o ludzi, którzy są samotni w wyniku straty, wykluczenia czy też uprzedzeń, i mają powody, żeby się bać albo nie ufać, choć bardzo pragną towarzystwa.

…Im bardziej ktoś staje się samotny, tym mniej umie poruszać się w społeczeństwie. Samotność obrasta go jak pleśń czy mech, profilaktyczna osłona chroniąca przed kontaktem, choćby najbardziej upragnionym. Samotność się nasila, powiększa, wydłuża. Kiedy się umocni, trudno się z niej wyzwolić.

Olivia Laing, The Lonely City

Dobre dni1

Kiedy ktoś mnie pyta, czym się zajmuję – taksówkarze, asystentki dentystyczne – odpowiadam, że pracuję w biurze. Przez prawie dziewięć lat nikt nie chciał wiedzieć, w jakim biurze ani co tam robię. Nie wiem, czy powodem jest to, że idealnie odpowiadam wyobrażeniu pracownika biurowego, czy to, że kiedy ludzie słyszą określenie „praca w biurze”, sami dopowiadają sobie resztę – kobieta powielająca dokumenty, mężczyzna stukający w klawiaturę. Wcale się nie skarżę. Jestem zadowolona, że nie muszę wdawać się w fascynujące zawiłości księgowania faktur. Gdy mnie tam przyjęto, pytana o zatrudnienie, za każdym razem mówiłam, że pracuję w firmie graficznej, ale wtedy wszyscy zakładali, że jestem pracownikiem kreatywnym. Zaczął mnie nużyć widok ich obojętniejących twarzy, gdy wyjaśniałam, że pracuję na zapleczu, nie używam cienkopisów ani wyrafinowanych programów komputerowych.

Zbliżam się do trzydziestki, a pracuję tam od dwudziestego pierwszego roku życia. Bob, właściciel, przyjął mnie niedługo po otwarciu firmy. Chyba było mu mnie żal. Miałam dyplom filologa klasycznego i żadnego doświadczenia zawodowego, o którym warto by wspomnieć. Przyszłam na rozmowę o pracę z podbitym okiem, kilkoma wybitymi zębami i złamaną ręką. Może wyczuł wtedy, że nie mogę liczyć na nic innego niż słabo płatna praca biurowa, że nie odejdę i oszczędzę mu trudu związanego z koniecznością szukania kogoś nowego. Może zorientował się także, że nie wezmę urlopu, aby wyjechać w podróż poślubną, ani nie pójdę na macierzyński. Sama nie wiem.

W biurze zdecydowanie panuje system kastowy; kreatywni to gwiazdy filmowe, a reszta – aktorzy drugiego planu. Patrząc na nas, łatwo określić, do której kategorii się zaliczamy. Szczerze mówiąc, ma to po części związek z płacą. Pracownicy biurowi zarabiają żałosne pieniądze, więc nie stać ich na modne fryzury i dziwaczne okulary. Ciuchy, muzyka, gadżety – chociaż projektanci rozpaczliwie chcieliby uchodzić za niezależnych wolnomyślicieli, z uporem maniaka noszą mundurki. Grafika mnie nie interesuje. Jestem urzędniczką w księgowości. Mogłabym wystawiać faktury na cokolwiek: broń, flunitrazepam, orzechy kokosowe.

Chodzę do pracy od poniedziałku do piątku, na wpół do dziewiątej rano. Przysługuje mi godzinna przerwa na lunch. Kiedyś przynosiłam własne kanapki, ale jedzenie w domu ciągle psuło mi się przed zużyciem, więc teraz kupuję coś na mieście. W piątki zawsze wyskakuję do Marks & Spencer, co przyjemnie wieńczy tydzień pracy. Siadam z kanapką w pomieszczeniu socjalnym, czytam gazetę od pierwszej do ostatniej strony, a potem rozwiązuję krzyżówki. Kupuję „Daily Telegraph”, nie dlatego, że szczególnie lubię tę gazetę, ale ponieważ ma najlepsze hasła kalamburowe. Nie rozmawiam z nikim – gdy już kupię „kanapkę dnia”, przeczytam gazetę i rozwiążę obie krzyżówki, godzina na lunch się kończy. Wracam za biurko i pracuję do piątej trzydzieści. Jazda do domu autobusem zajmuje mi pół godziny.

Robię sobie kolację i jem ją, słuchając w radiu The Archers. Przeważnie przyrządzam makaron z pesto i sałatę – jeden rondel i jeden talerz. Jako dziecko czułam się jak na kulinarnym rollercoasterze, w tych latach karmiono mnie zarówno przegrzebkami z ręcznego połowu, jak i mrożonym filetem z dorsza. Po wnikliwym rozważeniu politycznych i socjologicznych aspektów żywienia doszłam do wniosku, że jedzenie zupełnie mnie nie interesuje. Lubię to, co jest tanie, łatwe do zdobycia i przetworzenia, a jednocześnie dostarcza potrzebnych do życia składników odżywczych.

Po umyciu naczyń czytam książkę, a czasami oglądam telewizję, jeśli jest w niej coś, co poleca „Telegraph”. W środy zwykle (cóż, zawsze) mniej więcej przez piętnaście minut rozmawiam z mamą przez telefon. Około dziesiątej kładę się do łóżka, przez pół godziny czytam, a potem wyłączam światło. Przeważnie nie mam kłopotów z zasypianiem.

W piątki po pracy nie idę od razu do autobusu; zamiast tego udaję się do Tesco Metro za rogiem i kupuję pizzę margaritę, chianti i dwie duże butelki wódki Glen’s. Po powrocie do domu jem pizzę i piję wino. Później strzelam sobie wódkę. W piątki niewiele mi potrzeba, tylko kilka głębszych. Zazwyczaj budzę się na kanapie około trzeciej nad ranem i wlokę się do łóżka. W ciągu weekendu wypijam resztę wódki; rozkładam to na dwa dni, żeby nie być ani pijana, ani trzeźwa. Do poniedziałku mam dużo czasu.

Mój telefon dzwoni rzadko – kiedy już zadzwoni, aż podskakuję – i zwykle są to ludzie, którzy pytają, czy nie sprzedano mi jakiegoś trefnego ubezpieczenia. Syczę wtedy: „Wiem, gdzie mieszkasz”, a potem delikatnie, bardzo delikatnie się rozłączam. W moim mieszkaniu od roku nie było nikogo z wyjątkiem fachowców z administracji; nie wpuszczam za próg żadnych ludzkich istot, chyba że chodzi o odczyt stanu licznika. Pewnie pomyślicie, że tak się nie da żyć, prawda? A jednak się da. Przecież żyję, no nie? Chociaż często mam wrażenie, że mnie tu nie ma, że jestem wytworem własnej wyobraźni. Są takie dni, kiedy czuję się tak luźno związana z ziemią, że łączące nas więzy wydają się cienkie jak nitki babiego lata czy waty cukrowej. Mógłby je przerwać silniejszy powiew wiatru i odleciałabym jak puch z dmuchawca.

Te więzy wzmacniają się nieco od poniedziałku do piątku. Ludzie dzwonią do biura w sprawie linii kredytowych, przysyłają e-maile dotyczące umów i wycen. Koledzy, z którymi siedzę w pokoju – Janey, Loretta, Bernadette i Billy – zauważyliby, gdybym się nie zjawiła. Po kilku dniach (często się zastanawiam ilu) zaczęliby się niepokoić, że nie powiadomiłam ich o chorobie – to do mnie takie niepodobne – i wydobyliby z teczki personalnej mój adres. W końcu chyba zadzwoniliby na policję, prawda? Czy policjanci wyważyliby drzwi do mieszkania? Znalazłszy mnie, zasłoniliby twarze, powstrzymując mdłości od smrodu? Koledzy w biurze mieliby o czym gadać. Nie lubią mnie, ale przecież nie życzą mi śmierci. Tak mi się w każdym razie wydaje.

Wczoraj poszłam do przychodni. Mam wrażenie, że nie byłam tam od wieków. Tym razem trafiłam na młodego lekarza, bladego faceta o rudych włosach. Byłam z tego zadowolona. Im są młodsi, tym lepiej wykształceni, a to korzystne. Nie znoszę, gdy w rejestracji kierują mnie do starej doktor Wilson; ma około sześćdziesiątki i nie wyobrażam sobie, żeby wiedziała zbyt wiele o najnowszych lekach i najświeższych odkryciach medycznych. Ledwie umie obsługiwać komputer.

Ten młody lekarz, podobnie jak większość z nich, mówił, nie patrząc na pacjenta; czytał moją kartę na ekranie i przewijając ją, uderzał w klawisz z coraz większą zaciętością.

– Co tym razem pani dolega, pani Oliphant?

– Ból w plecach, panie doktorze – odpowiedziałam. – To męka.

Wciąż na mnie nie spojrzał.

– Jak długo to trwa? – zapytał.

– Od paru tygodni – odparłam.

Skinął głową.

– Chyba wiem, co go powoduje – podjęłam – ale chciałam zasięgnąć pańskiej opinii.

Przestał czytać i wreszcie na mnie popatrzył.

– A co go według pani powoduje?

– Chyba piersi, panie doktorze.

– Piersi?

– Tak – potwierdziłam. – Zważyłam je. Ważą prawie trzy kilo… to znaczy, razem, nie każda osobno! – Zaśmiałam się. Patrzył na mnie poważnie, bez wesołości. – To duży ciężar do dźwigania, nie sądzi pan? – zagadnęłam. – Gdybym przywiązała panu do piersi trzy kilogramy żywego ciała i kazała z nimi chodzić przez cały dzień, rozbolałyby pana plecy, no nie?

Przyjrzał mi się, a potem odchrząknął.

– Jak… jak je pani…?

– Na wadze kuchennej – wyjaśniłam, kiwając głową. – Umieściłam na niej jedną. Nie ważyłam obu, założyłam, że każda ma mniej więcej taki sam ciężar. Nie jest to może naukowe podejście, ale…

– Przepiszę pani kolejne leki przeciwbólowe – powiedział, pisząc na komputerze.

– Tylko tym razem silniejsze – rzuciłam stanowczo – i większą ilość. – Próbowali mnie zbyć aspiryną w małych dawkach. Potrzebowałam skuteczniejszych medykamentów. – Czy może pan także przepisać mi tamten środek na egzemę? W okresach stresu czy ekscytacji wyraźnie mi się pogarsza.

Nie zaszczycił mojej uprzejmej prośby odpowiedzią, tylko kiwnął głową. Żadne z nas nie odzywało się do czasu, gdy drukarka wypluła recepty, które mi wręczył. Ponownie spojrzał na ekran komputera i wrócił do pisania. Zapadła niezręczna cisza. Jego talenty towarzyskie pozostawiały wiele do życzenia, zwłaszcza że w swoim zawodzie miał kontakt z ludźmi.

– To do widzenia, panie doktorze – powiedziałam w końcu. – Bardzo dziękuję, że poświęcił mi pan czas. – Ale on zupełnie nie zwrócił uwagi na mój ton. Wciąż był zajęty pisaniem. To jedyna wada tych młodych lekarzy; nie mają podejścia do pacjenta.

To było wczoraj rano, w innym życiu. Dzisiaj, później, gdy jechałam do pracy, autobus przemieszczał się sprawnie. Padało i wszyscy wyglądali żałośnie, skuleni w płaszczach, zaparowując szyby porannymi kwaśnymi oddechami. Codzienność przezierała przez krople deszczu na oknie, jej zapach sączył się wśród woni wilgotnych ubrań i przemoczonych butów.

Zawsze szczyciłam się tym, że umiem funkcjonować sama. Jestem jedynym ocalałym rozbitkiem – nazywam się Eleanor Oliphant. Nie potrzebuję nikogo – w moim życiu nie ma wielkiej pustki; w puzzlach, jakie ono stanowi, nie brakuje żadnego elementu. Tak przynajmniej zawsze sobie powtarzam. Ale minionego wieczoru znalazłam miłość swojego życia. Kiedy zobaczyłam go wchodzącego na scenę, po prostu wiedziałam. Miał na głowie stylowy kapelusz, ale nie to do mnie przemówiło. Nie – taka płytka nie jestem. Był ubrany w trzyczęściowy garnitur, z odpiętym ostatnim guzikiem przy kamizelce. Prawdziwy dżentelmen zostawia ostatni guzik niezapięty, tak zawsze mówiła mama – to jedna z oznak, których należy szukać, charakteryzująca wyrafinowanego, eleganckiego mężczyznę z odpowiedniej klasy, o odpowiedniej pozycji towarzyskiej. Ta jego piękna twarz, głos… wreszcie ktoś, po tak długim czasie, kogo można ze sporą dozą pewności uznać za „materiał na męża”.

Mama będzie zachwycona – pomyślałam.

2

W pracy panowała wręcz wyczuwalna piątkowa radość, wszyscy zgodnie wmawiali sobie, że weekend będzie wspaniały, a następny tydzień – inny, lepszy. Ci ludzie nigdy się nie nauczą. Jednak dla mnie rzeczywiście coś się zmieniło. Spałam niespokojnie, ale mimo to czułam się dobrze, lepiej, doskonale. Mówią, że kiedy spotka się „tego jedynego”, to po prostu się wie. Wszystko się zgadzało, nawet to, że los postawił go na mojej drodze w czwartek wieczorem i już nie mogłam doczekać się weekendu, który zapowiadał się obiecująco i niósł wiele nadziei.

Jeden z grafików kończył tego dnia pracę w firmie – jak zwykle mieliśmy go pożegnać tanim winem, drogim piwem i czipsami w miseczkach do płatków śniadaniowych. Liczyłam, że impreza zacznie się wcześniej – że zdążę się na niej pokazać i wyjdę o czasie. Musiałam przecież jeszcze zrobić zakupy przed zamknięciem sklepów. Pchnęłam więc drzwi i zadrżałam pod wpływem klimatyzacji, mimo że miałam na sobie bezrękawnik. Billy brylował. Stał odwrócony do mnie plecami, a pozostali byli zbyt na nim skupieni, aby zauważyć, że wślizgnęłam się do pokoju.

– Jest stuknięta – mówił.

– Wszyscy wiemy, że jest stuknięta – powiedziała Janey. – Nigdy nie było co do tego wątpliwości. Pytanie tylko, co zrobiła tym razem.

Billy prychnął.

– Wygrała dwa bilety na ten głupi koncert i zaproponowała mi, żeby z nią poszedł, macie pojęcie?

Janey się uśmiechnęła.

– Coroczna loteria Boba. W puli darmowe eventy najgorszych klientów. Pierwsza nagroda: dwa darmowe bilety. Druga nagroda: cztery darmowe bilety.

Billy westchnął.

– Właśnie. Totalna żenada… macie pojęcie, czwartkowa impreza charytatywna w pubie, z udziałem pracowników działu promocji naszego największego klienta, do tego różne żałosne występy znajomych i krewnych? I żeby było jeszcze gorzej – z nią?

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Nie mogłam nie przyznać mu racji; nie była to upojna dekadencka zabawa w stylu Gatsby’ego.

– W pierwszej części występował taki zespół… Johnnie jakiś tam i Pilgrim Pioneers… który nie był wcale najgorszy – ciągnął. – Grał przeważnie własne kawałki, ale i covery, klasyczne standardy.

– Znam tego gościa… to Johnnie Lomond! – włączyła się Bernadette. – Był na jednym roku z moim bratem. Któregoś razu przyszedł do nas na imprezę, kiedy rodzice wyjechali na Teneryfę… on i kilku kumpli brata. Jeśli dobrze pamiętam, skończyło się na tym, że zatkała się umywalka w łazience…

Odwróciłam się, bo nie chciałam słuchać o jego młodzieńczych wyskokach.

– W każdym razie – podjął znowu Billy; z tego, co zauważyłam, nie lubił, kiedy mu przerywano – jej ten zespół się zupełnie nie spodobał. Siedziała nieruchomo, ani drgnęła, nie klaskała, nic. Kiedy tylko skończyli grać, oznajmiła, że musi wracać do domu. Nie dotrwała nawet do przerwy i musiałem przez resztę koncertu siedzieć sam jak palec.

– Jaka szkoda, Billy. Wiem, że chciałeś zabrać ją później na drinka, może nawet na tańce – rzuciła Loretta, dźgając go łokciem.

– Bardzo śmieszne, Loretto. Nie, wypadła stamtąd jak pocisk. Zanim zespół skończył program obowiązkowy, na pewno leżała już w łóżku z kubkiem kakao i „Chwilą dla Ciebie”.

– Och, nie sądzę, żeby czytała „Chwilę dla Ciebie” – zauważyła Janey. – Raczej coś bardziej od czapy. „Tygodnik Wędkarza”? „Karawaning dla Każdego”?

– „Koń i Ogar” – oświadczył Billy z przekonaniem. – Ma prenumeratę.

Wszyscy zarechotali.

To mnie nawet rozbawiło.

Nie spodziewałam się, że to stanie się właśnie tamtego wieczoru, zupełnie. Dlatego trafiło mnie jeszcze mocniej. Należę do ludzi, którzy lubią wszystko planować, być przygotowanym. A tu taka niespodzianka; to było jak policzek, cios w brzuch, grom z jasnego nieba.

Zaproponowałam Billy’emu, żeby poszedł ze mną na koncert, głównie dlatego, że był najmłodszy w biurze; pomyślałam, że jeśli komuś spodoba się ta muzyka, to właśnie jemu. Słyszałam, jak inni, myśląc, że wyszłam na lunch, nabijali się z niego. Nie wiedziałam wiele o tym koncercie, nie słyszałam nic o żadnym z występujących zespołów. Sama szłam z poczucia obowiązku; wygrałam bilety na loterii i wiedziałam, że potem będą pytać mnie w biurze, jak było.

Sączyłam kwaśne białe wino, ciepłe i zalatujące plastikowym kubkiem, w którym je podano. Mieli nas za dzikusów! Billy uparł się, żeby postawić mi drinka, w ramach podziękowania. Wiadomo było, że to nie jest żadna randka. Sama myśl o tym wydawała się śmieszna.

Zgasły światła. Billy nie chciał oglądać występu grupy supportowej, ale ja się uparłam. Nigdy nie wiadomo, czy nie ujrzymy narodzin nowej gwiazdy, nie wiadomo, kto wejdzie na scenę i ją zdobędzie. I jemu się to właśnie udało. Patrzyłam na niego. Bił od niego blask. Wręcz jaśniał. Wydawało się, że wszystko, czego dotknie, ulegnie przemianie. Siedziałam wyprostowana na brzegu krzesła, żeby być bliżej. Znalazłam go. Wreszcie.

Teraz, kiedy los ukazał mi moją przyszłość, musiałam dowiedzieć się o tym człowieku czegoś więcej. Pomyślałam, że zanim zabiorę się do rozliczeń na koniec miesiąca, istnego koszmaru, zajrzę na parę stron w internecie – ze sprzętem elektronicznym – aby sprawdzić, ile kosztuje komputer. Mogłam przyjść w weekend do biura i skorzystać z komputera, ale istniało ryzyko, że ktoś się nawinie i spyta, co robię. Nie to, żebym zamierzała robić coś nielegalnego, ale po prostu wolałabym nie mówić Bobowi, że pracuję w weekendy i wciąż nie mogę zabrać się do wielkiego stosu faktur, które czekają na zaksięgowanie. Poza tym miałam inne zajęcia w domu, choćby wypróbowanie dań, które mogłabym ugotować na naszą pierwszą wspólną kolację. Mama powiedziała mi przed laty, że mężczyźni przepadają za pasztecikami z mięsem. Jeśli chce się zdobyć serce któregoś z nich, powiedziała, to warto upiec paszteciki: gorące kruche ciasto, dobrej jakości mięso. Od lat nie przyrządzałam niczego oprócz makaronu. Nigdy nie piekłam pasztecików. Choć nie sądzę, żeby to było wyjątkowo trudne. To tylko ciasto i kupne mielone mięso.

Włączyłam komputer i wpisałam hasło, ale rzęch się zawiesił. Uruchomiłam go ponownie, ale tym razem nie pojawiło się nawet pole z hasłem. Wkurzające. Poszłam do Loretty, naszej kierowniczki. Ma zawyżone mniemanie o swoich zdolnościach administracyjnych, a w wolnym czasie wykonuje obrzydliwą biżuterię, którą potem sprzedaje kretynom. Powiedziałam jej, że mój komputer nie działa i że nie mogę się skontaktować z Dannym z działu informatycznego.

– Danny odszedł, Eleanor – odparła, nie odrywając wzroku od ekranu swojego komputera. – Na jego miejsce przyszedł nowy. Raymond Gibbons? Zaczął pracę w zeszłym miesiącu? – powiedziała, jakbym powinna była to wiedzieć. Wciąż nie podnosząc głowy, zapisała jego nazwisko i numer wewnętrzny na samoprzylepnej karteczce, którą mi podała.

– Bardzo dziękuję, jak zwykle byłaś niezwykle pomocna, Loretto – rzuciłam. Oczywiście, puściła to mimo uszu.

Zadzwoniłam pod podany numer, ale połączyłam się z automatyczną sekretarką:

– Dzień dobry, tu Raymond, choć jednak nie tu. Jak kot Schrödingera. Proszę zostawić wiadomość po sygnale. Do usłyszenia.

Z niesmakiem pokręciłam głową, a następnie powiedziałam wolno i wyraźnie:

– Dzień dobry, panie Gibbons. Nazywam się Oliphant, pracuję w księgowości. Mój komputer nie działa i byłabym wdzięczna, gdyby zajrzał pan dziś do niego. Mój numer wewnętrzny to pięć, trzy, pięć. Bardzo panu dziękuję.

Miałam nadzieję, że moja jasna, zwięzła wiadomość stanie się dla niego wzorem. Odczekałam dziesięć minut, sprzątając biurko, ale nie oddzwonił. Po dwóch godzinach papierkowej roboty, wobec braku odzewu ze strony pana Gibbonsa, postanowiłam zrobić sobie przerwę na lunch nieco wcześniej. Przyszło mi do głowy, że powinnam przygotować się na spotkanie ze swoim muzykiem i zadbać o siebie. Tylko czy miałam zacząć od środka, czy od zewnątrz? Ułożyłam w myślach listę zabiegów związanych z wyglądem zewnętrznym, którym musiałam się poddać: włosy (na głowie i całym ciele), paznokcie (u rąk i nóg), brwi, cellulit, zęby, rozstępy… to wszystko wymagało korekty, poprawy, udoskonalenia. W końcu postanowiłam zacząć od zewnątrz – jak to zazwyczaj dzieje się w przyrodzie. Zrzucanie skóry, odrodzenie. Zwierzęta, ptaki i owady potrafią być inspirujące. Gdybym kiedykolwiek miała wątpliwości, jaki obrać kurs, powinnam pomyśleć: „A co zrobiłaby fretka?” albo: „Jak w takiej sytuacji zachowałaby się salamandra?”. I w końcu znalazłabym odpowiedź.

Codziennie w drodze do pracy przechodziłam obok salonu piękności U Julie. Dopisało mi szczęście, bo okazało się, że ktoś odwołał wizytę. To potrwa z dwadzieścia minut, zajmie się mną Kayla, koszt: czterdzieści pięć funtów. Czterdzieści pięć! Jednak, kiedy Kayla prowadziła mnie do gabinetu na parterze, uznałam, że mój muzyk jest tego wart. Dziewczyna, jak inne kosmetyczki, miała na sobie biały strój przypominający kitel chirurga i białe klapki. Podobał mi się ten pseudomedyczny uniform. Weszłyśmy do niekomfortowo małego pomieszczenia, ledwie mieszczącego łóżko, krzesło i boczny stolik.

– A teraz – powiedziała Kayla – niech pani wyskoczy z… – Spojrzała na dolną część mojego ciała. – …Eee, ze spodni i bielizny, a potem położy się na łóżku. Może pani pozostać goła od pasa w dół albo, jeśli pani woli, wskoczyć w to. – Położyła na łóżku małe zawiniątko. – Niech się pani przykryje ręcznikiem, a ja wyskoczę na chwilę i wrócę za parę minut. W porządku?

Kiwnęłam głową. Nie spodziewałam się, że to będzie wymagało tyle skakania.

Kiedy zamknęły się za nią drzwi, zdjęłam buty i spodnie. Nie wiedziałam, czy mam zostać w skarpetkach. Uznałam, że chyba tak. Zdjęłam majtki i zaczęłam się zastanawiać, co z nimi zrobić. Jakoś nie mogłam się zdobyć, żeby powiesić je na krześle, na widoku, tak jak spodnie, więc złożyłam je starannie i schowałam do torby. Ponieważ czułam się trochę obnażona, wzięłam zawiniątko, które Kayla zostawiła na łóżku, i zajrzałam do środka. Wytrząsnęłam jego zawartość i podniosłam: była to para bardzo małych, bardzo skąpych czarnych majtek, w fasonie, który w Marks & Spencer nosił nazwę „tanga”, i wykonanych z takiej samej papierowej tkaniny jak torebki herbaty ekspresowej. Włożyłam je i naciągnęłam. Były o wiele za małe i moje ciało wylewało się z nich ze wszystkich stron, z przodu, z tyłu i po bokach.

Łóżko było bardzo wysokie, ale znalazłam plastikowy stopień, dzięki któremu się na nie wspięłam. Położyłam się; było wyłożone czarnymi ręcznikami, z takim samym sztywnym niebieskim papierem na wezgłowiu, jakie znajdują się na kozetkach u lekarza. U moich stóp leżał złożony inny czarny ręcznik, więc go pociągnęłam, żeby zakryć się do pasa. Jakież to obrzydliwe plamy miał zamaskować ten kolor? Popatrzyłam w sufit i policzyłam światła punktowe, a potem rozejrzałam się wokoło. Mimo słabego oświetlenia dostrzegłam rysy na jasnych ścianach. Kayla zapukała do drzwi i weszła, cała radosna i pełna energii.

– A więc co dziś robimy? – zapytała.

– Tak jak mówiłam, depilację okolic bikini.

Uśmiechnęła się.

– Tak, wiem, ale jaką?

Zastanowiłam się przez chwilę.

– Zwykłą… woskiem, takim od świecy? – odpowiedziałam.

– W jaki kształt? – rzuciła zwięźle, a potem zauważyła moją minę. – Bo mamy – wyjaśniła cierpliwie, pokazując na palcach – depilację francuską, brazylijską i hollywoodzką.

Zdumiałam się. Powtórzyłam w myśli wymienione przez nią nazwy, odwołując się do tej samej techniki, której używałam przy rozwiązywaniu anagramów w krzyżówkach, i czekając, aż coś się z nich wyłoni. Francuska, brazylijska, hollywoodzka… Francuska, brazylijska, hollywoodzka…

– Hollywoodzka – zdecydowałam w końcu. – Jak szaleć, to szaleć, w filmowym stylu.

Zignorowała mój komentarz i uniosła przykrywający mnie ręcznik.

– Ojej… – jęknęła. – No dooobrze… – Podeszła do stołu i wysunęła szufladę, a następnie coś z niej wyjęła. – To będzie kosztowało dwa funty więcej, za użycie maszynki do strzyżenia – oświadczyła surowo, wkładając lateksowe rękawiczki.

Maszynka brzęczała, a ja patrzyłam w sufit. To wcale nie bolało! Kiedy skończyła, wielkim grubym pędzlem zmiotła ogolone włosy na podłogę. Poczułam, że ogarnia mnie panika. Kiedy weszłam, nie zwróciłam uwagi na podłogę. A jeśli tak samo robiła przy innych klientach – i teraz ich włosy łonowe znajdowały się na podeszwach moich skarpetek w kropki? Na samą myśl poczułam mdłości.

– No, już znacznie lepiej – skomentowała. – Będę się streszczać. Proszę przez co najmniej dwanaście godzin nie używać w tej okolicy perfumowanych mleczek, dobrze? – Poruszyła naczyniem z woskiem, który podgrzewała na bocznym stoliku.

– Nie ma obawy, nie przepadam za takimi smarowidłami, Kayla – odparłam.

Wytrzeszczyła na mnie oczy. Myślałam, że personel w branży kosmetycznej ma podejście do klienta. A ona była równie beznadziejna, jak moi koledzy z pracy.

Odsunęła papierowe majtki na jedną stroną i poprosiła, żebym naciągnęła skórę. Potem drewnianą szpatułką nałożyła na mój wzgórek łonowy ciepły wosk i przycisnęła w tym miejscu pasek materiału. Chwyciwszy jego koniec, oderwała go płynnym szybkim ruchem, tak że z bólu ujrzałam pod powiekami gwiazdy.

– Morituri te salutant – szepnęłam, czując, jak od łez pieką mnie oczy. To właśnie mówię w takich sytuacjach i zawsze od razu robi mi się lepiej. Próbowałam usiąść, ale Kayla delikatnie pchnęła mnie z powrotem na łóżko.

– Obawiam się, że to jeszcze nie koniec – powiedziała raźnie.

Ból to pestka; dla mnie nic nowego. Wycofałam się do białego pokoiku w swojej głowie, tego w kolorze chmur. Pachnie w nim czystą bawełną i młodziutkimi królikami. Powietrze, które go wypełnia, jest barwy najjaśniejszego cukrowo-migdałowego różu, i słuchać piękną muzykę. Tego dnia było to Top of the World The Carpenters. Ten wspaniały głos… taki błogi, pełen miłości. Cudowna, szczęśliwa Karen Carpenter.

Kayla kontynuowała smarowanie i zrywanie. W pewnej chwili poleciła, żebym zgięła kolana i zetknęła pięty. Jak do żabki, zauważyłam, ale zajęta pracą, zupełnie mnie zignorowała. Okazało się, że wyrwała mi włosy tam, na dole, niemal spode mnie. Nie wiedziałam, że coś takiego jest w ogóle możliwe. Skończywszy, poprosiła, żebym położyła się normalnie, a potem znowu odchyliła mi papierowe majtki. Nałożyła gorący wosk na pozostałe jeszcze włosy i wyrwała je triumfalnie.

– No – powiedziała. Zdjęła rękawiczki i wierzchem dłoni otarła czoło. – Teraz wygląda o wiele, wiele lepiej!

Podała mi lusterko, żebym mogła się obejrzeć.

– Ależ ja tam jestem zupełnie łysa! – odparłam ze zgrozą.

– Zgadza się, depilacja hollywoodzka – oświadczyła. – Tak sobie pani życzyła.

Zacisnęłam dłonie w pięści i z niedowierzaniem pokręciłam głową. Przyszłam tam, żeby stać się normalną kobietą, a ona zrobiła ze mnie dziecko.

– Kayla – powiedziałam, nie wierząc, że znalazłam się w takiej sytuacji – facet, którym się interesuję, to normalny dorosły mężczyzna. Miałby ochotę na seks z normalną dorosłą kobietą. Sugerujesz, że to jakiś pedofil? Jak śmiesz!

Popatrzyła na mnie z przerażeniem. Miałam tego dosyć.

– Wyjdź, proszę, żebym mogła się ubrać – rzuciłam, odwracając twarz do ściany.

Wyszła, a ja wstałam z łóżka. Wciągnęłam spodnie, pocieszając się myślą, że zanim dojdzie do mojej pierwszej łóżkowej randki, włosy odrosną. Wychodząc, nie zostawiłam Kayli napiwku.

Po powrocie do pracy zobaczyłam, że mój komputer nadal nie działa. Usiadłam przed nim ostrożnie i ponownie zadzwoniłam do Raymonda z działu informatycznego, ale tak jak wcześniej włączyła się automatyczna sekretarka. Postanowiłam więc pójść na górę i sama go odszukać; sądząc z groteskowego nagrania na sekretarce, był z tych, którzy ignorują dzwoniący telefon i zbijają bąki. Kiedy już odsuwałam krzesło, podszedł do mnie jakiś facet. Był niewiele wyższy ode mnie. Nosił zielone sportowe buty, rozciągnięte dżinsy i T-shirt z leżącym na budzie rysunkowym psem; pod koszulką rysował się niewielki brzuch. Miał włosy jasnoblond, obcięte krótko, aby ukryć, że się przerzedzają, zwłaszcza nad czołem, oraz jasny nierównomierny zarost. Skóra, zarówno na twarzy, jak i ciele, była bardzo różowa. Przyszło mi do głowy jedno słowo: prosiak.

– Eee… czy pani Oliphant? – zapytał.

– Tak… Eleanor Oliphant… we własnej osobie – odpowiedziałam.

Rzucił się w stronę mojego biurka.

– Jestem Raymond, z działu informatycznego – przedstawił się.

Podałam mu rękę, którą w końcu, z pewnym wahaniem, uścisnął. Kolejne świadectwo godnego pożałowania upadku dobrych manier we współczesnym świecie. Cofnęłam się i ustąpiłam mu miejsca za biurkiem.

– Na czym polega problem? – zapytał, patrząc na ekran mojego komputera.

Wytłumaczyłam mu.

– Dobrze, panie bobrze – odparł i zaczął stukać głośno w klawiaturę.

Wzięłam swój „Telegraph” i oznajmiłam, że będę w pokoju socjalnym; nie było sensu, żebym stała przy nim, gdy będzie naprawiał komputer.

Autorem krzyżówki tego dnia był „Elgar”, którego hasła zawsze były eleganckie i przyjemne dla oka. Właśnie stukałam długopisem w zęby, zastanawiając się nad dwanaście poziomo, gdy Raymond zajrzał do pokoju i przerwał mi tok myśli. Spojrzał mi przez ramię.

– Krzyżówki, co? – zagadnął. – Nigdy mnie nie interesowały. Za to codziennie mogę grać na komputerze. Na przykład w Call of Duty…

– Naprawił pan? – Przerwałam mu tę czczą gadaninę.

– Uhm – odparł z zadowoleniem w głosie. – Miała pani paskudnego wirusa. Wyczyściłem twardy dysk i wgrałem od nowa ochronę. Powinna pani raz w tygodniu skanować cały system. – Musiał zauważyć moją minę. – Chodźmy, pokażę pani. – Ruszyliśmy korytarzem. Pod jego obrzydliwymi butami trzeszczała podłoga. Kaszlnął.

– Więc… długo tu pani pracuje, Eleanor? – zapytał.

– Owszem – odparłam, przyspieszając kroku.

Dogonił mnie, ale był lekko zdyszany.

– Aha. – Odchrząknął. – Ja przyszedłem kilka tygodni temu. Wcześniej pracowałem u Sandersonów. W centrum. Zna ich pani?

– Nie.

Znaleźliśmy się przy moim biurku, więc za nim usiadłam. Facet pochylił się nade mną. Zbyt nisko. Zalatywało od niego kuchnią i – lekko – papierosami. Nieprzyjemnie. Zaczął mi tłumaczyć, co mam robić, a ja wykonywałam jego polecenia, starając się wszystko zapamiętać. Kiedy skończył, mój dzienny limit zainteresowania sprawami technicznymi był na wyczerpaniu.

– Dziękuję panu za pomoc, Raymondzie – powiedziałam znacząco.

Wyprostował się i zasalutował. Trudno było jednak wyobrazić sobie kogoś o mniej wojskowej postawie i zachowaniu.

– Drobiazg, Eleanor. Do zobaczenia!

Bardzo wątpię, pomyślałam, otwierając arkusz kalkulacyjny z płatnościami czekającymi na uregulowanie. Informatyk oddalił się dziwnym sprężystym krokiem, zbyt mocno przenosząc ciężar na palce. Zauważyłam, że wielu nieatrakcyjnych facetów tak chodzi. A sportowe buty bynajmniej nie poprawiają wrażenia.

Mój piosenkarz poprzedniego wieczoru miał piękne skórzane brogsy. Był wysoki, elegancki i pełen wdzięku. Trudno uwierzyć, że on i Raymond należą do tego samego gatunku. Zaczęłam wiercić się na krześle. Piekło mnie tam na dole i już zaczęło swędzieć. Może powinnam włożyć z powrotem majtki? – pomyślałam.

Impreza pożegnalna zaczęła się około czwartej trzydzieści. Postarałam się gorąco zaklaskać na koniec przemówienia Boba i głośno zawołać: „Brawo, brawo!”, żeby wszyscy mnie zauważyli. Wyszłam o czwartej pięćdziesiąt dziewięć i udałam się do domu towarowego tak szybko, jak tylko pozwalało na to podrażnienie świeżo wydepilowanego łona. Szczęśliwie, dotarłam na miejsce piętnaście po piątej. Biorąc pod uwagę wagę zadania, pomyślałam: „Lepszy wróbel w garści” i od razu skierowałam się do największego sklepu wielobranżowego. Pojechałam windą do działu z urządzeniami elektrycznymi.

Młody mężczyzna w szarej koszuli i lśniącym krawacie patrzył na szereg wielkich ekranów telewizyjnych. Podeszłam do niego i poinformowałam, że chciałabym kupić komputer. Wyraźnie się przestraszył.

– Desktop, laptop, tablet? – zaintonował.

Nie miałam pojęcia, o czym on mówi.

– Nigdy wcześniej nie kupowałam komputera, Liam – wyjaśniłam, przeczytawszy jego imię na plakietce. – Ma pan do czynienia z klientem zupełnie nieobeznanym w najnowszej technologii.

Pociągnął kołnierzyk u koszuli, jakby chciał wyzwolić z jego więzów wielkie jabłko Adama. Miał wzrok gazeli albo impali, jednego z tych nijakich zwierząt o wielkich, okrągłych oczach po bokach głowy. Zwierząt, które kończą w paszczy lamparta.

To był kiepski początek.

– Do czego sprzęt ma służyć? – zapytał, unikając kontaktu wzrokowego.

– To nie pańska sprawa – odparłam z oburzeniem.

Wyglądał, jakby miał się rozpłakać, więc zrobiło mi się przykro. Był taki młody. Musnęłam jego ramię, choć nie znoszę dotykania.

– Jestem trochę wytrącona z równowagi, bo muszę koniecznie w ten weekend skorzystać z internetu – wytłumaczyłam. Z jego twarzy jednak nie zniknęło zdenerwowanie. – Liam – podjęłam wolno – po prostu chcę kupić komputer, którego mogłabym używać w zaciszu domowym, żeby przeprowadzić poszukiwania w sieci. Niewykluczone, że za jakiś czas będę wysyłać z tego urządzenia pocztę. To wszystko. Ma pan na składzie coś odpowiedniego?

Chłopak spojrzał w sufit i zamyślił się głęboko.

– Laptop i mobilny dostęp do internetu? – rzucił.

Po co pytał, na litość boską? Kiwnęłam głową i wręczyłam mu swoją kartę debetową.

Kiedy wróciłam do domu, lekko oszołomiona kwotą, którą wydałam, zdałam sobie sprawę, że nie mam nic do jedzenia. Piątek oczywiście był dniem pizzy, ale mój tryb życia, po raz pierwszy od dłuższego czasu, został zaburzony. Przypomniałam sobie, że włożyłam do szuflady ze ściereczkami ulotkę, którą kiedyś wrzucono mi do skrzynki pocztowej. Znalazłam ją bez trudu i rozprostowałam. Na dole widniały kupony zniżkowe, których ważność minęła. Przypuszczałam, że od tego czasu cennik się zmienił, ale założyłam, że numer telefonu pozostał aktualny. Już tamte, dawne ceny były niedorzecznie wysokie i wzbudziły moje rozbawienie. W Tesco Metro pizze kosztowały o połowę mniej.

Postanowiłam jednak zadzwonić. Owszem, to była ekstrawagancja i słabość, ale dlaczego nie? W życiu powinno się próbować nowego, przekraczać granice – przypomniałam sobie. Człowiek po drugiej stronie linii poinformował mnie, że pizza przybędzie za piętnaście minut. Przeczesałam włosy, zdjęłam kapcie i z powrotem włożyłam buty do pracy. Zastanawiałam się tylko, jak poradzą sobie z pieprzem. Czy dostawca będzie miał ze sobą młynek? Chyba nie popieprzy mi pizzy, stojąc w progu? Wstawiłam wodę na gaz w razie, gdyby miał ochotę na herbatę. Powiedziano mi, ile będę musiała zapłacić, więc wyjęłam pieniądze, włożyłam je do koperty i napisałam na niej „Pizza Pronto”. Adres sobie darowałam. Nie bardzo wiedziałam, jak to ma być z napiwkiem, i żałowałam, że nie mam kogo spytać. Mama by mi nie pomogła. Nie umie nawet zdecydować, co chciałaby zjeść.

Wadą planu z pizzą był brak wina. Nie dostarczali go, jak powiedział mi tamten facet przez telefon i nawet sprawiał wrażenie rozbawionego, gdy o to zapytałam. Dziwne – chyba wino do pizzy to najnormalniejsza rzecz na świecie? Nie miałam pomysłu, skąd wytrzasnąć picie do posiłku. Bo przecież musiałam coś wypić. Martwiłam się tym, czekając na dostawę.

Koniec końców cały ten eksperyment okazał się mocno rozczarowujący. Dostawca wcisnął mi pudełko w ręce, wziął kopertę i grubiańsko ją przy mnie otworzył. Usłyszałam, jak licząc monety, mruknął pod nosem: „Niech to szlag”. Od jakiegoś czasu zbierałam na ceramicznym talerzyku pięćdziesięciopensówki i uznałam teraz, że to idealna okazja, aby je wykorzystać. W ramach napiwku dorzuciłam jedną dla niego, ale nawet nie podziękował. Gbur.

Pizza była okropnie tłusta, a samo ciasto rozmiękłe i bez smaku. Postanowiłam, że nigdy więcej nie zamówię jej do domu, a już na pewno nie w towarzystwie swojego muzyka. Gdyby kiedyś desperacko zachciało nam się pizzy, a bylibyśmy zbyt daleko od Tesco Metro, w grę wchodziły tylko dwa rozwiązania. Pierwsze: złapiemy taksówkę i pojedziemy do jakieś wspaniałej włoskiej restauracji. Drugie: on sam przyrządzi dla nas pizzę, tak po prostu. Zagniecie ciasto, rozciągając je długimi zadbanymi palcami, i uformuje. Potem stanie przy kuchence i przygotuje sos pomidorowy ze świeżymi ziołami, redukując go, aż stanie się gładki i lśniący od oliwy.

Będzie miał na sobie najstarsze, najwygodniejsze dżinsy, opinające jego zgrabne biodra, i będzie przytupywał gołymi stopami w rytm piosenki, którą zaśpiewa swoim boskim głosem podczas mieszania w rondlu. Po nałożeniu kawałków karczocha i fenkuła wsadzi pizzę do piekarnika. Weźmie mnie za rękę i zaprowadzi do kuchni. Nakryje do stołu, z wazonem gardenii pośrodku i świeczkami o mrugających przez kolorowe szkło płomykach. Powoli, z miłym dla ucha odgłosem, odkorkuje butelkę barolo, postawi ją na stole i podsunie mi krzesło. Zanim usiądę, weźmie mnie w ramiona i pocałuje, przyciągając tak blisko, że czułabym pulsowanie jego krwi, słodki korzenny zapach skóry i ciepły balsamiczny oddech.

Dojadłam marną pizzę i właśnie skakałam po pudełku, żeby dało się je złożyć i wsadzić do kosza na śmieci, kiedy przypomniałam sobie o brandy. Mama zawsze mówiła, że brandy jest dobra na wszelkie stresy, więc przed laty na wszelki wypadek kupiłam butelkę. Schowałam ją do szafki w łazience, z innymi środkami na różne dolegliwości. Zajrzałam tam i ją znalazłam, za zrolowanymi bandażami i ochraniaczami nadgarstków – był to półlitrowy rémy martin, jeszcze nieotwarty. Odkręciłam go i łyknęłam sobie. Nie smakował jak wódka, ale nie był zły.

Niepokoiłam się o laptopa, bo nigdy nie instalowałam komputera, ale poszło mi całkiem łatwo. Z mobilnym internetem też sobie poradziłam. Zabrałam brandy i laptopa na stół kuchenny, wpisałam wiadome nazwisko w Google’a i kliknęłam „szukaj”, po czym zasłoniłam dłońmi oczy. Kilka sekund później zerknęłam przez palce. Pojawiły się setki linków! Wyglądało na to, że sprawa będzie całkiem prosta, więc postanowiłam dawkować sobie informacje; w końcu miałam przed sobą cały weekend, nie musiałam się spieszyć.

Pierwszy link zaprowadził mnie na stronę internetową mojego jedynego, na którą składały się prawie wyłącznie zdjęcia – jego samego i zespołu. Przysunęłam twarz bliżej ekranu, aż niemal dotknęłam go nosem. Nie wyobraziłam sobie tego faceta ani nie przesadziłam w ocenie jego urody. Drugi link wiódł na jego profil na Twitterze. Pozwoliłam sobie przeczytać trzy ostatnie posty, z których dwa były szalenie dowcipne, a trzeci – czarujący. Mój ukochany wyrażał w nim koleżeński podziw dla innego muzyka. Co za klasa!

Następna była jego strona na Instagramie. Zamieścił prawie pięćdziesiąt zdjęć. Kliknęłam pierwsze z brzegu, ukazało się zbliżenie jego twarzy, spokojnej i zrelaksowanej. Miał idealnie prosty nos, o klasycznych proporcjach. Idealne uszy, ani za duże, ani za małe, małżowiny i chrząstki nieskazitelnie symetryczne. Oczy – piwne.

Na stronie znajdowały się całe szeregi zdjęć, ale zmusiłam się, żeby z niej wyjść i wrócić do przeglądarki. Przejrzałam resztę linków, podsuniętych przez Google’a. Były wśród nich wideoklipy jego występów na YouTube. Artykuły i recenzje. A to dopiero pierwsza strona z wynikami. Zamierzałam przeczytać wszystkie informacje na jego temat, jakie tylko dało się znaleźć, i jak najlepiej go poznać – w końcu jestem bardzo dobra w wyszukiwaniu danych i rozwiązywaniu problemów. Nie chcę się chwalić, po prostu stwierdzam fakt i tyle. Musiałam dowiedzieć się o nim jak najwięcej, to było rozsądne podejście, jeśli miał być miłością mojego życia. Wzięłam brandy, nowiutki notes oraz zatemperowany ołówek, który pożyczyłam z biura, i przeniosłam się na kanapę, żeby wdrożyć swój plan działania. Brandy działała rozgrzewająco i kojąco, więc popijałam ją dalej.

Obudziłam się tuż po trzeciej nad ranem; ołówek i notes leżały na podłodze. Powoli przypomniałam sobie, że w miarę jak alkohol rozchodził się po moim ciele, traciłam zapał do pracy i oddałam się marzeniom. Wierzchy dłoni miałam „wytatuowane”, wszędzie widniało jego imię, niekiedy w serduszkach, wypisane czarnym tuszem, tak że na skórze nie było już ani kawałeczka wolnej powierzchni. W butelce pozostał łyk brandy. Wypiłam go i poszłam do łóżka.

3

Dlaczego akurat on? Dlaczego akurat teraz? Usiłowałam do tego dojść w poniedziałek rano, czekając na autobus. Trudna sprawa. Bo kto przeniknie ścieżki losu? Próbowały tego dokonać – i odniosły porażkę – znacznie tęższe umysły od mojego. Oto on, dar bogów – przystojny, elegancki i utalentowany. Było mi dobrze, zupełnie dobrze samej, ale chciałam, żeby mama, zadowolona i spokojna, przestała wreszcie suszyć mi głowę. Chłopak – mąż? – mógł spełnić to zadanie. Nie żebym ja sama kogoś potrzebowała. Jak już wspomniałam, czułam się świetnie sama ze sobą.

Dokładnie przejrzawszy przez weekend jego zdjęcia, doszłam do wniosku, że ma on w oczach coś hipnotyzującego. Moje, choć w podobnym kolorze, nie były ani w połowie tak piękne, brakowało im tamtej skrzącej miedzianej głębi. Gdy oglądałam te wszystkie fotografie, ujrzałam kogoś. Było to jak zatarte wspomnienie, twarz pod lodem albo owiana dymem, niewyraźna. Oczy zupełnie jak moje, osadzone w drobnej twarzy, szeroko otwarte i bezbronne, pełne łez.

To śmieszne, Eleanor. Nie powinnam pozwalać sobie na sentymentalizm, choćby tylko przez chwilę. Przecież mnóstwo ludzi na świecie ma piwne oczy, jak ja – to fakt naukowy. Jest statystycznie nieuniknione, że niektórzy nawiążą ze mną kontakt wzrokowy w ramach relacji interpersonalnych.

Jednak niepokoiło mnie coś innego. Badania naukowe dowodzą, że ludzie wybierają partnera mniej więcej tak atrakcyjnego jak oni sami; podobieństwa się przyciągają, taka jest zasada.

Nie miałam złudzeń. Jeśli chodzi o wygląd, w skali jeden do dziesięciu on mógł dostać dziesięć punktów, a ja… sama nie wiem. Na pewno mniej. Rzecz jasna, miałam nadzieję, że nie okaże się powierzchowny, że spojrzy trochę głębiej, ale jak mówiłam, zdawałam sobie sprawę, że jego zawód wymaga, aby miał co najmniej ładną partnerkę. W przemyśle muzycznym, show-biznesie, prezencja odgrywa kluczową rolę i ktoś taki jak on nie może pokazywać się z kobietą, która będzie postrzegana jako mało atrakcyjna. Miałam tego świadomość. Musiałam zrobić więc wszystko, żeby stanąć na wysokości zadania.

Mój ukochany tymczasem wrzucił do internetu kilka nowych fotek, dwa portrety, z lewego i prawego profilu. Były doskonałe i identyczne – obiektywnie i dosłownie nie miał gorszej strony. Jasne, piękno charakteryzuje się przede wszystkim symetrią, co do tego zgadzają się wszystkie autorytety. Zaczęłam się zastanawiać, jaka pula genów wydała takie przystojne potomstwo. I czy miał rodzeństwo? Jeśli byliśmy sobie pisani, pewnie bym je poznała. Sama niewiele wiedziałam o rodzicach w ogólności ani o rodzeństwie w szczególności, bo miałam dość… niekonwencjonalne dzieciństwo.

Współczułam pięknym ludziom. Uroda od samego początku jest efemeryczna, niknie. To musi być trudne. Trzeba wciąż udowadniać, że masz w sobie coś więcej, pragniesz, żeby ludzie wejrzeli głębiej, kochali cię dla twojego wnętrza, a nie pięknego ciała, błyszczących oczu czy grubych lśniących włosów.

W większości zawodów starzenie się oznacza zwiększanie kwalifikacji, zdobywanie szacunku z racji wieku i doświadczenia. Jeśli jednak twoja praca zależy od urody, jest odwrotnie – jakie to przygnębiające. Nieżyczliwość innych musi być ciężka do zniesienia – tych wszystkich zgorzkniałych, mniej atrakcyjnych ludzi, niechętnych i zazdroszczących ci urody. To z ich strony strasznie niesprawiedliwe. W końcu ci urodziwi tacy przyszli na świat. Nie powinno się ich nie lubić tylko dlatego, że są atrakcyjni, i nie powinno się nie lubić nikogo dlatego, że jest kaleki.

Nie przeszkadza mi wcale, jak ludzie reagują na widok mojej twarzy i białej blizny o nierównych brzegach, przecinającej prawy policzek od skroni aż po brodę. Patrzą na mnie, wymieniają szeptem komentarze; zwracam na to uwagę. Pocieszałam się jednak myślą, że on zrozumie, bo sam zwraca uwagę, choć z zupełnie innych powodów.

Tego dnia zrezygnowałam z „Telegraph” na rzecz innej lektury. Wydałam nieprzyzwoitą kwotę na mały wybór prasy kobiecej, od cienkich, krzykliwych pisemek, po grube, błyszczące magazyny; wszystkie obiecywały szereg cudów, proste, lecz wpływające na jakość życia zmiany. Nigdy nie kupowałam takich czasopism, choć oczywiście przerzucałam je w szpitalnych poczekalniach i różnych instytucjach. Zauważyłam, niestety, że żadne nie zawierało krzyżówki kalamburowej; w jednym była „wykreślanka z gwiazdami oper mydlanych”, uwłaczająca inteligencji siedmiolatka. Za cenę tego niewielkiego pliku pisemek mogłabym kupić trzy butelki wina albo litr markowej wódki. Niemniej, po głębokim zastanowieniu, doszłam do wniosku, że stanowi on nader solidne i przystępne źródło informacji, których szukałam.

Z czasopism tych mogłam się dowiedzieć, jakie nosić ubrania i buty, jak dobrać odpowiednią fryzurę. Jakie kupić kosmetyki i jak je stosować. To z kolei pozwoli mi stać się akceptowalną kobietą, tak żeby wszyscy przestali się na mnie gapić. Moim celem był udany kamuflaż jako samicy rodzaju ludzkiego.

Mama zawsze mi mówiła, że jestem brzydka, dziwna, odstręczająca. Robiła tak od najwcześniejszych lat, zanim jeszcze nabawiłam się blizn. Więc bardzo cieszyłam się na te zmiany. Byłam wręcz podniecona. Czułam się jak białe płótno.

Wieczorem w domu, myjąc oszpecone ręce, spojrzałam do lustra nad umywalką. Zobaczyłam sobie: Eleanor Oliphant. Długie proste jasnobrązowe włosy, opadające do pasa, jasna cera, twarz będąca palimpsestem ognia. Za mały nos i za duże oczy. Uszy: nieszczególne. Wzrost przeciętny, waga przeciętna. Przeciętność mi odpowiada. W swoim czasie byłam obiektem zbyt wielkiej uwagi. Proszę dalej, proszę dalej, nie ma tu na co patrzeć.

Z zasady nie spoglądam w lustro. Nie ma to nic wspólnego z bliznami. Raczej z niepokojącą mieszkanką genów, która odpowiada na moje spojrzenie. Widzę zbyt dużo rysów mamy. Nie potrafię dostrzec rysów ojca, bo go nie znałam i z tego, co wiem, nie zachowały się żadne jego zdjęcia. Mama prawie nigdy o nim nie wspominała, a kiedy już to robiła, nazywała go „dawcą gamet”. Kiedyś znalazłam to hasło w New Shorter Oxford English Dictionary (od gametes z greki, co znaczy „mąż” – czy to ta młodzieńcza przygoda z etymologią obudziła we mnie zainteresowanie filologią klasyczną?) i potem przez parę lat rozmyślałam o tym dziwnym stanie rzeczy. Już w młodym wieku zdawałam sobie sprawę, że wspomagane poczęcie to antyteza bezmyślnego, spontanicznego czy też nieplanowego rodzicielstwa, przemyślany krok, podejmowany przez poważne kobiety, które chcą być dobrymi matkami. Biorąc pod uwagę własny przykład i doświadczenia, nie mogłam więc uwierzyć, że mama była taką kobietą i że tak bardzo pragnęła dziecka. Jak się okazało, miałam rację.

Wreszcie zebrałam się na odwagę i żeby uzyskać jakieś informacje na temat tego mitycznego dawcy nasienia, czyli swojego ojca, zapytałam ją wprost, jak zostałam poczęta. Jak każde dziecko w takiej sytuacji – a nawet bardziej, w mojej szczególnej sytuacji – w skrytości ducha pielęgnowałam małe, ale intensywne fantazje dotyczące charakteru i powierzchowności nieobecnego rodzica. Mama śmiała się i śmiała.

– Dawca? Tak powiedziałaś? To była tylko metafora, kochanie – oznajmiła.

Kolejne słowo, które musiałam sprawdzić w słowniku.

– Chciałam oszczędzić ci przykrości. To była raczej… spontaniczna donacja, żeby się tak wyrazić. Nie miałam w tej kwestii wyboru. Rozumiesz, co chcę powiedzieć?

Odpowiedziałam, że tak, ale skłamałam.

– Gdzie on mieszka, mamo? – zapytałam dzielnie. – Jak wygląda? Czym się zajmuje?

– Nie pamiętam, jak wygląda – odparła lekceważąco, ze znudzeniem. – Zalatywał padliną i płynnym roquefortem, jeśli to może coś pomóc. – Musiałam mieć zdziwioną minę. Pochyliła się do przodu, odsłaniając zęby. – To zepsute mięso i śmierdzący ser, kochanie. – Umilkła i uspokoiła się. – Nie wiem, czy żyje – podjęła po chwili. – Jeśli żyje, pewnie ma duży majątek, zdobyty wątpliwymi, nieetycznymi metodami. Jeśli nie żyje… a mam nadzieję, że tak… wyobrażam sobie, że przebywa w zewnętrznym pierścieniu siódmego kręgu piekła, zanurzony w rzece wrzącej krwi i ognia, i nękany przez centaury.

W tym momencie uświadomiłam sobie, że nie warto pytać, czy zachowała jakieś zdjęcia.

Tytuł oryginału: Eleanor Oliphant Is Completely Fine

Pierwsze wydanie: HarperCollins Publishers Ltd, 2017

Projekt okładki: Jaya Miceli, Simon and Schuster, Inc.

Opracowanie graficzne okładki: Emotion Media

Redaktor prowadzący: Małgorzata Pogoda

Opracowanie redakcyjne: Jolanta Nowak

Korekta: Bianka Dziadkiewicz

© 2017 by Gail Honeyman

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o. Warszawa, 2017

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce: Gettyimages.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

www.harpercollins.pl

ISBN 978-83-276-2868-8

Konwersja do formatu EPUB:
Legimi Sp. z o.o.