Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Emisariusz Niepodległej. Wspomnienia z lat 1896–1919

Emisariusz Niepodległej. Wspomnienia z lat 1896–1919

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65979-72-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Emisariusz Niepodległej. Wspomnienia z lat 1896–1919

Michał Sokolnicki – działacz niepodległościowy, historyk i dyplomata, współpracownik Józefa Piłsudskiego – opisuje drogę, jaką przeszło jego pokolenie i on sam od przełomu wieku do odzyskania niepodległości. Pojawiają się tu: antycarska konspiracja, PPS, Związek Strzelecki, I wojna światowa, Legiony, tajne misje w służbie odradzającej się Polski. Autor kreśli wyrazisty obraz formacji, dla której istniał tylko jeden cel – Niepodległa, a też jeden do niej przewodnik – Piłsudski.

 

„Zamierzyliśmy zmienić mapę Europy, stanęliśmy przeciwko woli narodów, myśleliśmy złamać bieg logiczny zdarzeń. W świecie zmechanizowanej rutyny, spowszedniałej taniości i opasłych wygód, byliśmy jedynymi fanatykami wojny. Wierzyliśmy w mickiewiczowską wojnę ludów, w odkupienie męczeńskiej narodowości – i społeczeństwo wytlałych zamiarów mieliśmy zniszczyć, aby wykuć wolę boju. I był pośród nas człowiek, któremu uwierzyliśmy wszyscy, że wolę martwą w narodzie zbudzi. […]

Piłsudski, wielki rachmistrz, grał na stawkę ludzi. W roku 1906 stawką była organizacja, partia, w dziesięć lat potem, w 1916 – wojsko, naród. W jednym i w drugim wypadku czynna Polska była jedną kroplą biegnącą skroś uśpione morze. Więc Piłsudski nie dbał o ludzi, stronnictwa, idee, szukał, by obudzić, bierność mas. Tymczasem wciąż «pracowała dla nas Historia»”.

Michał Sokolnicki

Polecane książki

  Kolejna powieść Agnieszki Lingas-Łoniewskiej zapewniająca czytelnikom huśtawkę emocji – od smutku przez zwątpienie po żarliwą nadzieję. Seria Bezlitosna siła opowiada o mężczyznach uprawiających walki MMA – każdy z nich ma za sobą mroczną historię, która go prześladuje. A także o kobietach, które ...
W swojej najnowszej książce Nancy Fraser śledzi ewolucję amerykańskiego ruchu feministycznego od lat 70. ubiegłego wieku i zapowiada nową, radykalną i egalitarną, fazę feministycznej myśli i praktyki. Feminizm wyrósł fermentu wokół Nowej Lewicy i wkroczył w życie jako ruch wyzwolenia kobiet. Dołączy...
To znakomity poradnik Agnieszki Wróbel, psychoterapeutki, autorki m.in. bestsellera „Asertywność na co dzień…”. Książka przyjaznym i zrozumiałym językiem podpowiada jak wychować odważne i twórcze dziecko, które wyrośnie na asertywnego, szanującego siebie i innych dorosłego. „Sztuka wychowania, czyli...
Mgła jak z tanich horrorów. Tyle że prawdziwa, bliska swej strasznej doskonałości. Niepokój urasta do lęku, chciałoby się przemieścić w stronę konkretu, ale która to strona? Trzeba trwać, jak inni. Stoją, ani drgną, związani bagnem lepkiej, gęstej skropliny. Koślawe po...
Jedyne na rynku praktyczne kompendium wiedzy o spółce komandytowej wraz z suplementem uwzględniającym najnowsze zmiany przepisów od 2019 r.* Prawo, podatki, rachunkowość, czyli wszystko, co musisz wiedzieć o spółce komandytowej w 400 pytaniach i odpowiedziach. Książka zawiera odpowiedzi na praktyczn...
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition. „Znak czterech” (inny tytuł polskiego przekładu: „Znamię czterech”) – powieść kryminalna autorstwa sir Arthura Conana Doyle’a wydana w lutym 1890 roku, druga powieść o przygodach Sherlocka Holmesa. ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Michał Sokolnicki

© by Spadkobiercy Michała Huberta Sokolnickiego, 2019

© by Ośrodek KARTA, 2019

REDAKTOR SERII Agnieszka Knyt

WYBÓR I OPRACOWANIE Agnieszka Dębska

IKONOGRAFIA Małgorzata Pankowska-Dowgiało

OPRACOWANIE GRAFICZNE SERII RZECZYOBRAZKOWE

SKŁAD TANDEM STUDIO

ZDJĘCIE NA OKŁADCEMichał Sokolnicki jako sekretarz generalny NKN. Fot. Franciszek Kryjak / Muzeum Józefa Piłsudskiego w Sulejówku

DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW

Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

Partner publikacji

Ośrodek KARTAul. Narbutta 29, 02-536 Warszawatel. (48) 22 848-07-12kontakt do wydawnictwa: ok@karta.org.pldystrybucja:kolportaz@karta.org.plksięgarnia internetowa:ksiegarnia.karta.org.plwww.karta.org.pl

Wydanie I

Warszawa 2019

ISBN 978-83-65979-72-8

Od wydawcy

Świadectwo przewodnika Polski. Właśnie – współ-przewodnika, a nie przywódcy. Michał Sokolnicki pokazuje Polsce drogę, którą może przejść z XIX wieku niewoli ku XX wiekowi samostanowienia. Jest oddanym uczestnikiem i wnikliwym obserwatorem tego odważnego przechodzenia po linie, ponad agresywnymi, wybitnie wrogimi przestrzeniami. A zarazem staje się najświatlejszym komentatorem tego usiłowania, bo nie tylko wierzy w racje swego wodza, Józefa Piłsudskiego, ale najgłębiej je podziela. Jako wykształcony i ideowo zmotywowany historyk, a potem dyplomata, lepiej rozumie, jak „pracuje dla nas Historia”.

Przedstawione tutaj ćwierćwiecze było nie tylko czasem wydobywania Polski z państwowego niebytu, wytyczania jej przyszłych granic i celów. Było w największym stopniu okresem wybierania jej możliwej postaci – spośród różnych potencjalnych kształtów. Kolejne punkty zwrotne opowiedzianej przeszłości – lata 1898, 1905, 1908, 1914… – spektakularnie ilustrują, na jakich rozdrożach Polska stawała. Przy tym – jak nieliczni byli ci, którzy w jej imieniu wybierali. Jest to, jak się okazuje po minionym stuleciu, uniwersalny problem Rzeczpospolitej: która z jej twarzy jest prawdziwa i zwycięska.

Gdy w 1919 roku doszło do bezpośredniej rozmowy Autora z Romanem Dmowskim, ten dylemat potencjalnego oblicza zdawał się spersonifikowany. Sokolnicki może być tu uosobieniem Polski otwartej, niezideologizowanej, ale też nierejterującej wobec nacjonalistycznej kategoryczności. Charakterystyczne, że na tym akurat rozdrożu antagonistyczne strony godził – choć na krótko – Ignacy Jan Paderewski; Polak niosący Polskę spoza sporu wewnętrznego, wolny wcześniej od rozterek, z którym z zaborców kolaborować w imię Niepodległej, a uruchamiający na jej rzecz światową demokrację.

Świadectwo Sokolnickiego przekonuje jednak, że finalnie u progu II RP nie miało miejsca starcie dwóch ideologicznych obozów. Obecny w znaczących działaniach Polskiej Partii Socjalistycznej, do czasu jej aktywny emisariusz, zdumiewająco wcześnie odrzucił socjalizm jako ideowy grunt, z którego zrodzić by się mógł byt niepodległy. Już osobiste doświadczenie rewolty 1905 roku okazało się przestrogą przed zawierzeniem takiej rewolucyjności. Gdy w następnych latach Autor, wraz z Piłsudskim, stawiał jako cel główny tworzenie polskiego wojska – nie akcentował ani ideologicznej nadbudowy, ani zwierzchności partyjnej. A sam Piłsudski nie mógł jesienią 1918 „wysiąść z lewicowego tramwaju”, bo od dekady nim nie jechał.

Autor nie występuje w roli „cienia Wodza”, gdyż – mimo bezgranicznego zawierzenia Komendantowi – nie była to relacja podległości, lecz partnerstwo. Dzięki temu pozostawił po sobie wiarygodny raport z centrum dowodzenia nieistniejącej armii – ze sztabu ideowego. Wiosną 1918 Sokolnicki zapisał w dzienniku swą niewiarę w „rzeczywistość polską”, a jesienią, będąc jeszcze poza krajem, tłumaczył obcym, że Polska to Piłsudski. Chwilę później miało się to ziścić w postaci Naczelnika Państwa.

Przedstawiona tu kompozycja chronologicznie podanych źródeł – wspomnień, listów, zapisów dziennikowych – buduje obraz ponownych narodzin Polski, wskrzeszenia jej nie tyle z wojennych realiów, co ze zdeterminowanego wewnętrznie marzenia: o Polsce bezprzymiotnikowej, nienaznaczonej ideologicznym kolorem, zapewniającej wolność. Autor urzeczywistnił tę „chimerę” swojego życia. Lecz trwała ona zaledwie do końca pierwszej połowy tego życia; w drugiej już towarzyszył jej upadaniu.

Zbigniew Gluza

Rozdział I. LATA 1896–1904

Pierwszym moim programem politycznym w latach, kiedy myśl zaczynała się kształtować, a instynkty ukazywały życiu cel, było połączenie walki o wyzwolenie ojczyzny z dążeniem do sprawiedliwości społecznej. Moje pokolenie od młodu karmiło się ideami. Ideały – to były niewypełnione pragnienia naszych serc. Jak zapamiętać mogę, dwa takie pragnienia rozwijały się we mnie, narastały z rozmaitych źródeł, to łącząc się i pogłębiając razem, to znowu dzieląc się i odrębne żłobiąc łożyska: pragnienie powszechnej przebudowy i pragnienie odzyskania niepodległości narodu. […]

Wzrastałem na wsi w atmosferze patriotycznej tradycji szlacheckiej. Matka przepoiła mnie uwielbieniem dla wierszy polskich, głuchą nienawiścią do wroga i gorzką pamięcią przegranej. W domu rodziców poznałem wcześnie schowki, gdzie ukryte przed wzrokiem szpiega i przed ręką żandarma leżały skromne książeczki o pożółkłych kartach, drukowane w Paryżu i Krakowie, oraz ordery zdobyte w bitwach przez pradziadów. Ciotka moja, Michalina Sokolnicka, przywoziła z mitycznej „zagranicy” książki „zakazane”; gdy byłem starszy, znajdowałem je sam w Krakowie […]. Gdy miałem lat czternaście, pojawiła się w naszej okolicy nowa stryjenka, Żmudzinka rodem, Zofia z baronów Grossów, wdowa po Władysławie Jałowieckim, Andrzejowa Sokolnicka. Przez nią otrzymałem po raz pierwszy Limanowskiego1 Stuletnią walkę narodu polskiego o niepodległość, zagraniczne wydania pism Krasińskiego i Słowackiego. […] Zatem, jeszcze w latach młodzieńczych, w wieku jazdy konnej i gry w krokieta, lekcji tańca i wycieczek łódkami po stawach, byłem już gotowym materiałem na spiskowca. […]

Pierwszym dalszym etapem mego politycznego rozwoju było zbliżenie do idei i działania, reprezentowanych ku schyłkowi wieku przez nasz socjalizm niepodległościowy. W 1896 roku zacząłem po raz pierwszy czytać „Robotnika”; poszczególne jego numery otrzymywałem od siostry mojej ciotki, pani Celiny z Grossów Dowgierdowej. […] To, co mnie pociągało w czytanym tajnie „Robotniku”, to była przede wszystkim właśnie tajemnica, otaczająca jego wydawanie, rozsyłanie i czytanie, tajemnica żywo przypominająca książki kochane od dzieciństwa – małe książeczki narodowych wierszy, przechowywane w głębokim ukryciu starych domów, polskie opowieści i historie, przewożone z zagranicy, czasami zaszyte w poduszkach, czasami ukryte w obfitych fałdach sukien ciotczynych. […]

Po ukończeniu szkoły [Witolda] Wróblewskiego (dawniej [Jana] Pankiewicza, mieszczącej się przy ulicy Złotej 30 w Warszawie)2 i zdaniu egzaminu w rządowej szkole realnej przy ulicy Kanonii, za radą wuja mego, Włodzimierza Kamienieckiego, wysłany zostałem do Szkoły Nauk Politycznych w Paryżu. Takie skierowanie mych studiów na drogę dyplomacji i historii wywoływało, wobec nieistnienia w Polsce jednej, a zaniku drugiej, powszechne zdumienie, osłabione jedynie ustalającym się mniemaniem, iż po mnie się można było wszystkiego spodziewać. […]

W lutym 1898 stanąłem w Paryżu, zapisując się jako wolny słuchacz na trymestr wiosenny w École Libre des Sciences Politiques, na razie dla obeznania się praktycznego z językiem. Jednocześnie jednak wstąpiłem do stowarzyszenia studenckiego „Spójnia” i niebawem głównym przedmiotem moich zainteresowań stały się namiętne dyskusje i zawistne walki, rozsadzające to kółeczko skupionych na lewym brzegu Sekwany młodych Polaków. Byliśmy nieodrodnymi spadkobiercami świata, który zanikał w pobliżu nas – polskich zbiorowisk emigracyjnych, tradycji walk koteryjnych, ciągłego wykluczania się wzajem, nienawistnego wytracania swych idei i swoich wierzeń, braku wszelkiej tolerancji dla odmiennych zapatrywań i stanowisk. […]

Będąc przyjęty do Sekcji Paryskiej, wszedłem tym samym w skład Związku Zagranicznego Socjalistów Polskich3. Związek ten był organizacją ściśle tajną, jego członków i sekcje obowiązywała hierarchia konspiracyjna i każdy z nas znał tylko krąg najbliższy swego otoczenia. Zebrania sekcji poświęcone były przeważnie sprawom organizacyjnym, taktyce w stosunku do wychodźstwa i młodzieży. Limanowski rzadko ukazywał się na posiedzeniach – rezerwowano obecność „nestora socjalizmu” na wielkie zebrania i uroczystości. Doktor Kazimierz Dłuski – towarzysz „Nałęcz”, należał do Związku, ale w ścisłej tajemnicy, poza sekcją – i opłacał znaczną jak na owe czasy składkę 50 franków miesięcznie; wkrótce opuścił on Paryż, przeniósł się do Galicji i wziął udział w założeniu sanatorium w Zakopanem. […]

Należąc do Sekcji, stanąłem od razu na lewicy „Spójni”, popierany przez jednych, zwalczany namiętnie przez drugich. Wziąłem też udział żywy w zatargach i walkach odłamów młodzieży. W grudniu 1898, wybrany jako jeden z delegatów „Spójni”, pojechałem na zjazd doroczny Zjednoczenia [Towarzystw] Młodzieży Polskiej za Granicą do Genewy. Zjazd był naczelną instancją Zjednoczenia i zgromadzał delegatów wszystkich stowarzyszeń w zachodniej Europie – z Niemiec, Austrii, Belgii, Szwajcarii, Francji oraz reprezentantów z kraju i z Rosji. Odbywał się tradycyjnie między świętami Bożego Narodzenia a Nowym Rokiem i rozpoczynał – dawnym dobrym obyczajem – od wspólnego spożycia wigilii, przy której wygłaszano przemówienia, dające patetyczny wyraz różnym nurtującym stowarzyszenia prądom.

Na zjeździe w 1898 roku harmonia, jaka wiązała dotąd te rozsypane po świecie koła, została wstrząśnięta, obozy polityczne zarysowały się wyraźnie, spotykaliśmy się jako wrogowie. Z jednej strony stał obóz do niedawna prowadzony przez Zygmunta Balickiego, „narodowcy”, pragnący niepodległości i dążący jeszcze wówczas do powstania, ale bojący się rewolucji i otrząsający od socjalizmu. Z drugiej strony szedł zwartą ławą obóz socjalistyczny, wzmożony różnego autoramentu postępowcami. Wśród socjalistów znaczną większość stanowili członkowie zagranicznych sekcji ZZSP, łączący socjalizm z niepodległością. Gdy tedy oba te odłamy młodzieży podnosiły sztandar walki z obcym najazdem i wyznawały dążenie do Polski niepodległej, wydawało mi się rzeczą możliwą, a nawet łatwą, odłamy te przekonać i zbliżyć, przywrócić jedność celu, doprowadzić do zjednoczenia działań. Jechałem na ten pierwszy w życiu moim kongres pełen śmiałych marzeń. W Genewie znalazłem się jednakże od razu wśród obozów przeciwstawnych, mówiących, jak mi się czasem wydawało, innymi językami o tej samej rzeczy. Zdałem sobie wkrótce sprawę, iż celu wspólnego niepodobna jest dojrzeć, nie tylko dlatego, że był zasłonięty podstawowym konfliktem o zasady i formuły, lecz także, że ginął on czasem wśród gęstwy oparów, powstałych ze sztuczek taktycznych i z niczym nieokiełznanych ambicji jednostek. […]

Wspomnienie zjazdu w Genewie pozostało opromienione cudowną zimą i wiąże się z pierwszym poznaniem Szwajcarii – kraju czystych ulic i porządnych zabudowań, prostych i dobrych ludzi, społeczeństwa cieszącego się wyrównaniem krzywd społecznych, powszechnym dobrobytem i zupełną wolnością. Nasz kłótliwy i rozgadany, rozproszony na liczne grupy i grupki zjazd odbijał na tle świetlanych dni w wymytym mieście i napełniał hałasem mroźne wieczory cicho śpiących uliczek. Na balu, odbytym w czasie zjazdu, chociaż przez chwilę młodość i zdrowie uzyskały przewagę nad przekonaniami. Bawiliśmy się do rana, a rano powstał zamiar wycieczki wprost z balu na szczyty [góry] Salève – i jak wszystkie wówczas śmiałe zamiary, został od razu zrealizowany. Młodzieńcy poszli w lakierkach, panny – co gorsza – w pantofelkach balowych, które gubiły po drodze.

Szliśmy najpierw jeszcze w mroku przez długie, z rzadka oświetlone ulice, gdzie [Zygmunt] Limanowski, przezwany „Szczurem”, wchodził systematycznie na poszczególne latarnie i gasił jako zupełnie nam niepotrzebne. Dalej w półmroku jeszcze wchodziliśmy pod górę i zabłąkaliśmy się w terenach pełnych niespodzianek o tej niejasnej porze. Potem – szukając się wzajem – krzyczeliśmy i nawoływaliśmy w mroźnie rozjaśnione wschodem słońca powietrze, aby znów odnajdywać i śmiać się razem. Wracaliśmy w biały dzień po ulicach poprawnej Genewy, ku zdumieniu przechodniów.

Jednym z najweselszych towarzyszy tych wypraw i figlów był młody i pełen werwy Aleksander Zelwerowicz. Przyjechał właśnie do Genewy studiować na uniwersytecie nauki społeczne. Opowiadał nam rzeczy nieprawdopodobne i bawił Zjazd wygłaszaniem urwisowskich wierszy i rodzajowych monologów. W przerwie obrad, w jakiejś skromnej małej kawiarence, zacząłem z nim rozmowę na serio o jego niezwykłym talencie. Przyznał mi się, że jego właściwym powołaniem jest teatr, a na moje naiwne zaklinania odpowiedział obietnicą, że sztuki aktorskiej nie zaniedba. I obietnicy dotrzymał. […]

Na czoło „Spójni” paryskiej wybiła się już wówczas i wodziła rej grupa młodych – należałem do niej wraz z Zygmuntem Gąsiorowskim, Kazimierzem Kasperskim, Stanisławem Wolffem, Konradem Nawrowskim, Stanisławem Gierszyńskim. Zżyci osobiście, zbliżeni temperamentami i wspólnym losem, reprezentowaliśmy dość wiernie ówczesny „obóz postępowy”, spadek warszawskiego pozytywizmu na rozdrożu między polską racją stanu a socjalizmem międzynarodowym.

Ośrodkiem naszych zainteresowań były naturalnie problematy polityczne i partyjne. Między tymi, co ku końcowi wieku przybyli z Warszawy do Paryża, a w szczególności między wychowankami rosyjskich uniwersytetów czuć było na ogół mniejsze napięcie ambicji narodowej, silniejsze natomiast zainteresowania społeczne. […] W naszym małym kółku odżyły więc dyskusje, pamiętne mi ze spotkań z panią Celiną Dowgierdową, gwałtowne ścieranie się o postulat niepodległości w programie socjalistycznym, o to, co pierwsze: rewolucja społeczna czy walka zbrojna o niepodległość. […] Pochodząc z kół, gdzie wpośród mych bliskich czy sąsiadów – szlachty wiejskiej, a więc „warstwy posiadającej” obserwowałem dotychczas zanik walki o niepodległość, wygasanie ambicji narodowej, ze zdumieniem teraz otwierałem oczy na dowodzenie, iż ta zaprzepaszczona przez szlachtę, upadła wśród klas posiadających idea niepodległości Ojczyzny, wyzwolenia przyszłej „Polski ludowej”, ma być przeżytkiem burżuazyjnym, herezją narzuconą przez podświadomych „reakcjonistów” programowi robotnika. […]

Szkoła [Nauk Politycznych] znajdowała się w tym okresie, w późnych latach dziewięćdziesiątych, u szczytu swej znakomitości. […] Wykłady Alberta Sorela4 skupiały w ogromnym komplecie słuchaczy Szkoły. Francuz starego pokroju, z dobrymi manierami, z pogodną powagą i ujmującą dumą, z wyszukaną prostotą każdego słowa, z ponośną swobodą naturalnej elokwencji, był głównym przedstawicielem Szkoły i jej metod, niedoścignionym wzorem dla swych współpracowników i uczniów. Potrafił z wdziękiem i prostotą przytaczać na swych mniejszych konferencjach zabawne anegdoty z ambasad i kongresów, przedstawiać ze sceptyczną bezstronnością cienie i blaski życia politycznego, wtajemniczać z ironią w arkana sztuki dyplomatycznej. […]

Można tylko zapytać, po co była właściwie ta skondensowana do celów praktycznych wiedza, przeznaczona dla urzędników francuskich, młodemu, studiującemu w 1900 roku, Polakowi? Nasze „kariery” publiczne nie istniały – z wyjątkiem Galicji, pozostawionej wyłącznie wychowankom austriackich i austro-polskich uniwersytetów, o której zresztą, przy wyborze mych studiów, nawet nie myślałem. Sekcja ekonomiczna Szkoły nadawała się może dla bankowców czy organizatorów przemysłowych – o tym jednakże myślałem jeszcze mniej – i zapisałem się na sekcję „ogólną” prawa publicznego i historii – przeznaczoną przede wszystkim dla urzędników i dyplomacji. […]

Przypominało mi się często wtedy i potem wzruszenie ramion, z jakim traktowano pobłażliwie to moje zboczenie na drogę ze wszystkich możliwych najmniej realną i praktyczną. Pocieszałem się tym, iż prawie jednozgodnie bliżsi i dalsi obserwatorzy mojej młodości uważali mnie za beznadziejnie straconego; sam także, w chwilach jaśniejszego na rzecz patrzenia, uważałem się za zagubionego w upartym, konsekwentnym a beznadziejnym szukaniu nieistniejącej Ojczyzny. W studiach moich, tak odskakujących od tego wszystkiego, co było realnym życiem społeczeństwa w niewoli, wyrabiała się w rezultacie coraz bardziej zawistna i przykra samotność. […]

Poprosiłem kiedyś Sorela o chwilę rozmowy i po załatwieniu pretekstu – jakiegoś pytania, dotyczącego mej pracy dyplomowej – zagadnąłem go, co sądzi o dążeniach obecnych odzyskania niepodległości Polski. Nie były w zwyczaju w Szkole jakiekolwiek personalne stosunki ani rozmowy między profesorami a uczniami, przeciwnie – zachowywano dystans i hierarchię; toteż zdziwienie, z jakim Sorel przyjął moje zapytanie, było podwójne. Odpowiedział krótko, że na wykładach z katedry profesorskiej wypowiada z całą swobodą swe przekonania i nie waha się ujawnić swoich sympatii; że jednak poza wykładami nie jest skłonny wyrażać osobistych zapatrywań, a stanowisko jego nakłada nań obowiązek zupełnej rezerwy w stosunku do spraw polityki bieżącej. Tak niefortunnie się skończył pierwszy mój wywiad młodzieńczy. […]

Usposobienie moje – tak, jak ono mi się dzisiaj w pamięci przedstawia – pochodziło z jednego podstawowego uczucia, którym przesycona musiała być moja młodość i które mi pozostało jakby odskocznią przyszłego życia. Nienawidziłem z głębi mojego serca całego tego pokoju, jaki owładnął Europą, podczas gdy w niewoli pozostawał mój naród. Wydawała mi się fałszem i przybraną sztucznie maską zgoda państw, służąca łapczywym współzawodnictwom o obce dalekie lądy. […] Nienawidziłem nawet porządku społecznego tych wielkich państw, gdy oparcie go na prawie widziałem urzeczywistnione, im dalej ku wschodowi, oparciem na bagnetach.

W tych czasach kiedyś, wybierając różne drogi między Paryżem a Berlinem i Wiedniem – i chcąc w ciekawości młodej poznawać rozmaite kraje, zbaczając z wielkich dróg, zabłądziłem między Francją a Niemcami na jedną z bocznych kolei alzackich. Zobaczyłem wówczas w osłupieniu, iż zaczyna się tam, w bezpośrednim sąsiedztwie najbardziej cywilizowanego i wolnego z krajów, panowanie ucisku, bezprawia i gwałtu. Kończyła się poza głównymi liniami oficjalna uprzejmość, z jaką pociągi spotykano na granicach; zaczynał się przymus paszportowy, brutalnie przeprowadzane rewizje, żandarmska ochrona stacji i wagonów, szpiegowskie węszenie po kątach – wszystkie objawy, tak mi znane z Aleksandrowa, Sosnowca czy Granicy5.

Nie trzeba było w istocie szukać Alzacji, aby się Polak mógł przekonać, na jakich faktach opiera się pozór pokojowej cywilizacji europejskiej. Po 24-godzinnej podróży bez paszportowego przymusu, z formalną li tylko rewizją, z zachowaniem form kurtuazji urzędniczej, wtaczał się pociąg niemiecki czy austriacki na graniczne rosyjskie stacje. Pasażer, przygotowany już dostosowaną o ile możności do rosyjskiej bezwzględnością żandarmerii pogranicznej austriackiej czy pruskiej, przechodził z zamkniętego na klucz wagonu do otoczonych wojskiem miejsc peronu i sal dworca, gdzie nawet służba bagażowa czyniła wrażenie jakiejś posługi katowskiej, w wypchanych rosyjskich długich kitlach i białych fartuchach. Zaczynała się napastnicza rewizja, namiętne poszukiwanie za czymś ukrytym czy przypadkiem nadającym się do wykrycia i przez godzinę, półtorej trwało przerzucanie z miejsca w miejsce człowiekiem i bagażem, jakby dla sadyzmu pokazania, że przecież wszystko z nim zrobić można, każde upokorzenie mu zadać, wszelką wymyśloną karę doń zastosować; człowiek powracał w ten sposób natychmiast spośród iluzji cywilizacji do samopoznania niewoli.

Tak powracałem z zachodnich wolnych szkół, z żyjących w miłym dobrobycie i jasnym porządku cywilizowanych siedzib, ze świata dalekiego swobodnie ścierających się ludzkich zbiorowisk i mniemań, za słupy graniczne, gdzie zaczynało się jedno wielkie więzienie. Z moją coraz to swobodniejszą myślą, z coraz bardziej wybujałym pragnieniem indywidualnej swobody, ze wzmagającymi się pragnieniami tworzenia lepszych urządzeń dla ludzkości, wracałem na każde wakacje na smętne i pełne naiwnego wdzięku równiny ojczyzny i zastawałem ciągle tak samo człowieka pod batem, myśl pogardzoną i wyklętą, zbiorowość społeczną zatrzymaną gwałtem w rozwoju, wszelką chęć swobody, zmiany, naprawy, wtłoczoną w podziemie życia. Spotykałem się na każdym kroku z tym samym zezwierzęceniem szkoły, znanym mi od dziecka, z tymże naigrawającym się nad bezbronną słabością obcym urzędnikiem i żandarmem, z oddziałami tejże samej znienawidzonej wrogiej armii, brutalnie panującej nad krajem i społeczeństwem. Spotykałem się z powrotem z tymiż samymi cechami upodlonego niewolnika we własnym moim społeczeństwie: z pogardy godną uległością, z odruchami gorliwego służenia Rosji, z podłym strachem, zabijającym każdą wolną myśl, każde śmiałe słowo, każdy naturalny w człowieczej naturze odruch buntu.

Wytwarzała się pomału niewyrównana przepaść między mym paryskim wykształceniem, moją wyrabiającą się psychiką wolnego obywatela Zachodu, rozwojem mego umysłu, opartym na ideach i postulatach, a krajem własnym, któremu zamierzałem służyć – i nawet sprawą samą, za którą w dziecinnych marzeniach mego pokolenia najwyższym zaszczytem było walczyć i ginąć. Wyjeżdżałem więc częstokroć z ulgą na Zachód – do ojczyzny mych zasad cywilizacyjnych i mojej myśli wolnej – ale tam znajdowałem znowu obojętny egoizm i na zadowolonym z siebie dobrobycie oparty spokój; konstatowałem po dawnemu, że nic się nie dzieje, że nie ma wypadków, co wstrząsnąć by mogły sumieniem świata. […]

W tym nastroju witałem w Paryżu nadeszły wiek dwudziesty. My, młodzi, łączyliśmy z jego przyjściem śmiałe oczekiwania, bujne nadzieje przyszłości. Niektórzy z nas spędzili ten jedyny w życiu człowieka moment na Parvis Notre-Dame, wsłuchując się stamtąd, na tle dawnych wieków, w bicie zegara. Inni spędzili te chwile w samotnym rozpamiętywaniu rzeczy własnych i dalekich. Niejeden z nas chciał raz jeszcze odtąd zacząć śmielsze i lepsze życie. Tymczasem zacieśniała się nad nami atmosfera obca i coraz bardziej dominująca.

Wczesnym latem otworzona została wspaniała wystawa światowa, z zabudowaniem ogromnych przestrzeni naprzeciw Inwalidów, koło Trocadéro, na Polu Marsowym, z jasnymi pawilonami, ogromnym zbiorowiskiem tandety powszechnej, z blichtrem nowoczesnych wynalazków, z przedziwną, pierwszy raz otworzoną podziemną koleją. Przedmiotem pielgrzymek był pawilon finlandzki, zbudowany z drewna w formie wielkiej łodzi, schludny i pełen wyrobów naturalnych i prostych: właśnie od niedawna zamach Mikołaja II na konstytucję finlandzką spowodował przypływ wszystkich sympatii wolnościowych i rewolucyjnych dla małego północnego narodu6.

Jednocześnie gdzieś wśród pstrokacizny wszechstylów i wszechnarodów odkryliśmy któregoś dnia mały pawilon, jedyny w swoim rodzaju: najdonioślejszym tego pawilonu sprzętem był wielki, mosiężny, z Tuły sprowadzony, samowar, wokoło niego na półkach stały rozmaite naczynia i butelki, na ścianach widniało nieco statystyki, u wejścia był orzeł dwugłowy cesarsko-rosyjski, a we wnętrzu grzeczny i elegancki, we wzorowym tużurku opięty, witał i informował gości gospodarz wystawy monopolu spirytusowego Wszechrosji. Gospodarzem tym okazał się nie kto inny, jak rodowy polski szlachcic, hrabia Skarżyński. Po krótkiej naradzie […] wybraliśmy się do niego z wizytą. W formie wyszukanej, żywcem przyniesionej z wytwornych sal naszej szkoły i z tradycji dyplomatycznego obejścia, złożyliśmy „panu hrabiemu” uroczyste podziękowanie, iż swoim dobrym polskim nazwiskiem i swym uczynnym poświęceniem pokrywa szalbierstwa carskich urzędników i reprezentuje niewolę narzuconą ludom przez carat i zaparcie się własnej ojczyzny. Efekt był piorunujący: wytworny pan zachwiał się nieco i cofnął przed nami, po czym spokojnie go opuściliśmy. […]

W maju 1901 nastąpił inny epizod, który wstrząsnął głęboko moją wyobraźnią. Z obszernych telegramów w prasie paryskiej dowiedzieliśmy się, że ważny więzień Krestów petersburskich zbiegł ze szpitala, gdzie go od pewnego czasu pomieszczono – i zaginął bez śladu. Telegramy opisywały dalej bezskuteczną pogoń policyjną i wojskową za zbiegłym rewolucjonistą polskim. W zniekształconym w doniesieniach prasy francuskiej nazwisku odgadliśmy prędzej, niż odczytali, że więźniem i zbiegiem tym był Piłsudski7.

O Józefie Piłsudskim i jego aresztowaniu w redakcji „Robotnika” w Łodzi wiedziałem naturalnie dawniej z komunikatu w „Robotniku” i z udzielanych szeptem, w wielkiej tajemnicy, informacji o znaczeniu tego faktu. Kierownictwo partyjne nie zdradzało natomiast przede mną jako przed szeregowcem całego niepokoju i zamieszania, jakie powstało w związku z aresztowaniem przywódcy […]. Dla podstaw ideowych partii aresztowanie łódzkie stwarzało, jak się przekonaliśmy niebawem, równie groźne niebezpieczeństwa: spowodowało mianowicie próbę usunięcia postulatu niepodległości, „oczyszczenia” programu i zwrotu na rzecz głoszonej przez niektórych „jedności socjalistycznej”. Ucieczka Piłsudskiego była więc dla tych zagranicznych przywódców partyjnych, z jakimi miałem sposobność się spotkać, znaczenie wyzwalające. Nie wątpiono ani przez jedną chwilę – taki był z daleka autorytet i aureola niezwykłości, otaczające tego człowieka – że Piłsudski, gdy raz zdołał wyrwać się z rąk wroga, potrafi uciec i uniknąć wszystkich nastawionych nań w tej chwili matni. […]

W lipcu 1901 nastąpiły ostatnie egzaminy w Szkole Nauk Politycznych – pierwszą ich część zdawałem w lipcu 1900. Moją tezę dyplomową przyjął Albert Sorel nie bez krytyki, ale przychylnie; zwrócił on uwagę na język: znać na nim było cudzoziemca, niemniej jednak usiłowania dobrego i pewnym polotem odznaczającego się stylu. […] Zaraz potem opuściłem Paryż, przerywając linię francuskiej edukacji – z zamiarem z góry powziętym uzupełnienia jej wykształceniem w Niemczech. […]

W 1901 kończyłem dwudziesty pierwszy rok życia i w związku z tym musiałem stanąć przed komisją poborową w Królestwie. Dwie były formy w ówczesnym państwie rosyjskim odbycia służby wojskowej: ukończywszy państwową szkołę średnią, można było się zapisać na służbę ochotniczą, która trwała przez jeden rok i dawała, po odbyciu powierzchownego egzaminu, stopień praporszczika zapasa8, najniższą kategorię oficerską w wypadku ponownego powołania; albo też odbycie normalnej dwu- do trzechletniej służby wojskowej z powołania. W pierwszym wypadku można było wybierać w pewnym zakresie broń, do jakiej się było zaliczonym, w drugim obowiązkowa służba przeznaczała przede wszystkim do piechoty. W służbie ochotniczej stosowano szczególnie dla szlachty pewne przywileje, podczas gdy w służbie normalnej, w piechocie, uważanej tradycyjnie za niższą broń – obowiązywał zwykły tryb żołnierski.

Pomimo to wszystko, nie mając wielkiego rozumienia o honorze ochotniczej powinności wojskowej dla Rosji, zaryzykowałem powołanie w trybie zwykłym, a zarazem staranie o uwolnienie zupełne. Wybór ten nie odbył się wszakże bez wahań, gdyż z jednej strony – mój ojciec był żywiołowo i może ponad wszystkie inne rzeczy w życiu, prócz polowania, zainteresowany w wojsku i sprawach wojskowych; z drugiej zaś – chwilami budziła się we mnie myśl, czy jednak przejście przez wojsko nie przyda mi się w rewolucyjnych, wyzwoleńczych perspektywach przyszłości. Decyzja powzięta została przez moich rodziców w obawie, iż właśnie moje rewolucyjne przekonania i aż do chorobliwości natężona nienawiść do Rosji, moja przynależność już do jakichś organizacji tajemnych, mogą stworzyć wyjątkowo niebezpieczną kolizję w czasie samego odbywania służby. Poza tym na tej drodze istniały, jak się okazało, dość realne widoki na całkowite uniknięcie wojska.

Wśród urzędników powiatowych rosyjskich ważne stanowisko komisarza włościańskiego – komissara po kriestjanskim diełam – zajmował pan Rybaczkow, rodowity Rosjanin, człowiek bystry, inteligentny i obyty. Jego urząd był jednym z ważnych posterunków polityki rosyjskiej na miejscu; zbliżony do ludu, był on zarazem rozjemcą, miał w ręku szereg spraw spornych pomiędzy szlachtą a chłopami i możność dyskontowania dla władzy carskiej dobrodziejstw społecznych, płynących nie tylko z uwłaszczenia włościan, ale z dalszej, przez państwo subwencjonowanej akcji parcelacyjnej. Toteż pan Rybaczkow był niewątpliwie dość ważnym agentem polityczno-rządowym w kutnowskim powiecie. Jednakże było coś w nim zagadkowego, podwójnego i nie tylko nauczył się on dobrze po polsku, lecz chętnie zbliżał się do różnych Polaków, co wzbudzało obawy.

W domu naszym nie przyjmowano urzędników ani dostojników rosyjskich, nigdy nie zapraszano ich na żadne przyjęcia, jeżeli zaś ktoś z nich zjawił się w interesie, ojciec przyjmował go sam i wyłącznie w zakresie sprawy urzędowej. W tym charakterze komisarz włościański bywał od czasu do czasu w naszym domu i stawał się wtedy przedmiotem specjalnego zainteresowania i szczególnej ostrożności. O nim to ojciec mój opowiadał, że gdy przyjmował go kiedyś w salonie, nie zaś w swoim gabinecie i gdy wprowadziwszy, usunął jakieś rozłożone przedmioty, przekładając jedną książkę na drugą, pan komisarz po krótkiej chwili wstał i książkę niżej odłożoną wyjąwszy, starannie ją obejrzał i zbadał.

Z nim więc, jako do pewnego stopnia znajomym, doszła do skutku drażliwa transakcja. Stanęło na sumie 250 rubli, z czego większą część miał dostać doktor, a coś także inni członkowie komisji, wraz naturalnie z panem komisarzem. Rzecz wydawała mi się, mimo wszystko, co słyszałem ciągle naokoło, bardzo ryzykowna i wątpliwa – i z mieszanym uczuciem czekałem zbliżającej się daty, a obawy moje podniósł fakt pewnych rozmów pana komisarza ze mną, z których wynikało, że orientuje się on dość dobrze w stanie moich przekonań politycznych i uczuć narodowych. Od tej chwili uważałem go za prowokatora, rzecz zaś całą za nastawioną na mnie pułapkę.

Komisja poborowa odbywała się, nie wiem dla jakich już wojskowo-organizacyjnych powodów, w dość oddalonym Gostyninie. Pamiętam tę brudną salę o typowym wyglądzie rosyjsko-polskich urzędów; zapełniający ją tłum chłopski, gdzie między zainteresowanymi snuli się i ciekawi, może pokątni agenci, może szpiedzy, może lada jacy, szukający położonych nieostrożnie portmonetek. Pośrodku duży stół i wygalonowani członkowie komisji, z boku jakby instruktor tej szczególnej komedii, jowialny i wygadany pan komisarz, no i smutne typy nagich zupełnie mężczyzn, chudych, brzydkich, źle zbudowanych, stających w bladym strachu przed uroczystym areopagiem. Zdumiewały mnie zapadające niedbale i prędko wyroki – najczęściej opriedielenije w służbu – zaliczenie do szeregów. Brano i wpisywano na listę niejednego cherlaka, dodając ze śmiechem, że się w wojsku „poprawi”. Gdy na mnie przyszła kolej, stanąłem jak wszyscy inni i rzeczywiście czułem się w tej chwili wyzuty nie tylko ze wszystkiego ubrania, ale z jakichkolwiek przywilejów. Jednak już po niespełna minucie doktor znalazł zdecydowany bronchit, komisarz wręcz się przeraził moim wyglądem, chór komisji przywtórzył jednogłośnie i ze wzruszającą jednomyślnością zostałem uznany za zupełnie niezdolnego do służby wojskowej. Otrzymałem zaraz potem niebieski bilet, chroniący mnie od tego czasu w pokoju i wojnie jako ratnika wtorogo opołczenija9 – zupełnie niezdatnego, wraz ze ślepymi, głuchymi i kulawymi, do jakiegokolwiek wojska. Roli pana komisarza nie umiałem sobie nigdy – ani wówczas, ani potem – wytłumaczyć, podobnie jak go nie zrozumiałem i wtedy, gdy w 1906 roku zbliżał się i komunikował z polskimi organizacjami rewolucyjnymi. Zaliczano go do kategorii tych Rosjan, którzy w Polsce liberalniczeli.

W tych warunkach, na jesieni 1901 mogłem ponownie wyjechać na studia za granicę – ale nie wyjechałem do Niemiec. Wczesną jesienią brat mój, Gabriel10, doniósł mi ze Lwowa, że zwrócił się do niego profesor tamtejszego uniwersytetu Szymon Askenazy w sprawie następującej: w seminarium profesora zaczęto od niedawna w rozległych ramach pracę nad polską epoką napoleońską. Jedną z najmniej znanych, a najbardziej interesujących postaci tej epoki, zarówno żołnierzem, jak politykiem, był stryj naszego dziada, generał Michał Sokolnicki. Właśnie w tym czasie dostarczyć miał profesor Askenazy Stefanowi Żeromskiemu, dla opracowania przezeń Popiołów, danych o tym znakomitym a zapoznanym człowieku. Należało więc czym prędzej odnaleźć i zebrać dokumenty rodzinne, jakie po generale pozostać mogły. W każdym razie on, profesor Askenazy, byłby gotów instruować mnie w tej pracy i wydać monografię przeze mnie napisaną. Z propozycją tą łączyły się pochlebne wyrazy o roli historycznej naszego przodka i zachwyty nad jego, tak przewyższającą [Józefa] Poniatowskiego, świetnością wojskową. […]

Znalazłem się tedy we Lwowie wśród uczniów Askenazego, wraz z Józefem Bojasińskim, Kazimierzem Marianem Morawskim, Adamem Skałkowskim, Maciejem Loretem: nie było to we właściwym słowa znaczeniu seminarium, lecz prywatna obok katedry Askenazego, dotąd docenta, od niedawna nadzwyczajnego profesora, szkoła nowoczesnej polskiej historii z wyraźnie wytkniętym kierunkiem. […] Przepajał w szczególności nas wszystkich entuzjazm profesora dla wysiłku polskiego z doby Legionów [Polskich we Włoszech]. Podniecało nas przekonanie, że kwestia polska związana była i jest głębokimi wewnętrznymi fibrami z całością ustroju politycznego Europy, że jest nieodłączną częścią pewnych międzynarodowych zespołów i zagadnień. Widzieliśmy w przeszłości, że kiedyś zdobyli się Polacy, wbrew fałszywemu i jednostronnemu przekonaniu utrzymującemu się w naszej tradycji, na zrozumienie położenia europejskiego, na wystąpienie w chwili odpowiedniej z bronią w ręku, na użycie siły w kierunku realnym i dla celów osiągalnych. […]

W związku z moją przynależnością partyjną zgłosiłem się w tym czasie do zamieszkującego od niedawna we Lwowie Witolda Jodki-Narkiewicza. Po przelotnym spotkaniu na radzie zuryskiej w 1899 roku, tutaj dopiero poznałem go bliżej. Państwo Jodkowie zajmowali wielki apartament przy ulicy Dąbrowskiego w pobliżu parku. Główną jego część stanowiły dwie połączone ze sobą sale, półciemne, przypominające jakieś wnętrza zamkowe: u wejścia, na odrzwiach, wymalowany był herb Jodków, sale zaś od podłogi do sufitu zajmowały książki. W tej wielkiej, rodowej i własnej bibliotece było właściwe tło dla tego pół bojara, pół litewskiego, kresowego panka, z wysoką łysą czaszką, z ciemną, starannie strzyżoną brodą, z zimnymi oczyma. Mówił dość szybko, urywanymi zdaniami, jednostajnym głosem, z suchym dowcipem i niedopuszczającą zaprzeczeń pewnością siebie. Dom Jodków utrzymany był zgodnie z jego typem na wysokiej skali i odbywały się tam wspaniałe przyjęcia, gdzie starą modą litewską liczne wychylano puchary.

Tam, w tej dystyngowanej atmosferze starożytnych mebli, na tle ścian pełnych książek, w spokoju i ciszy opowiadających o przeszłości, spotkałem któregoś dnia mieszkającego wówczas pod Lwowem Józefa Piłsudskiego. Jest rzeczą dziwną spotkać realnie człowieka, opromienionego aureolą i będącego po trosze legendą, a takim był w 1901 roku już dla wielu, w tej liczbie i dla mnie, Piłsudski. Na tle tej legendy pamiętam go jako młodego jeszcze, szczupłego blondyna o niewielkiej bródce, z niebieskimi, bystrymi oczyma, o niezwykle spokojnym, wstrzemięźliwym sposobie bycia. W odróżnieniu od Jodki, nie narzucał się, mówił mało, z pewnymi wahaniami, zresztą widać było, że spogląda na ludzi nieufnie i udziela się niechętnie. […]

Nie byłem krępowany żadnymi określonymi datami w mej pracy uniwersyteckiej lwowskiej, toteż już wczesnym latem 1902 spełniłem powzięty od czasu rozpoczęcia pracy nad życiorysem generała Sokolnickiego zamysł: pojechałem do Wielkopolski odszukać i odwiedzić moją tamtejszą dalszą rodzinę. Czyniłem to po części z ciekawości osobistej, z chęci zwiedzenia nieznanego mi dotychczas trzeciego zaboru, po części pod pretekstem znalezienia dokumentów, wyszukania nowych źródeł, może dokonania jakiego odkrycia w dziedzinie czasów badanych przeze mnie. Wewnętrzną pobudką takiej podróży była, jak wielokrotnie u mnie, podróż sama – nęcił mnie niepokój nowych miejsc, ponosiły zmienne krajobrazy, korciła każda nieznana część ziemi z jej wioską, doliną, miastem, kościołem. Zajmował mnie poza tym sam rytm podróży, interesowali nowi ludzie, budziły nieokreślone nadzieje inne spotkania. […]

W Poznaniu udałem się z krakowskimi i lwowskimi poleceniami do kierujących osobistości polskiego życia naukowego i społecznego. […] Na ogół spotkałem się z czymś, co nie było bezpośrednio strachem, gdyż ludzie ci byli opanowani, rzeczowi, spokojniejsi niż w innych dzielnicach Polski; ale z jakąś niechęcią rozmowy, zbliżania, porozumiewania i wywnętrzania się, przede wszystkim zaś – z wrodzonym ścisłym legalizmem. Odczuwałem na każdym kroku, jeżdżąc po miastach i wioskach tego zaboru, ustalone poszanowanie dla istniejącego porządku rzeczy, pietyzm ładu, ścisłe przystosowanie się do warunków, które dawały dobrobyt i ciszę. Mniejsza, iż nie było protestu – nie było nawet żadnej jego chęci. Jeżeli nienawidzono Niemców, to jakoś ze zwyczaju, bez żadnego konstrukcyjnego celu; utrzymywano narodowość, ale także bez żadnej, prócz przeciwstawiania się Niemcom, linii własnych dążeń. Nawet w konspiracji, w której u nas w Królestwie tak na każdym kroku i każdej chwili wystawiano ideały i wierzono w hasła – tutaj tworzono z cicha tylko pewne usposobienie.

Wydało mi się, że nie ma żadnej zawieszonej nad tym społeczeństwem nadziei. Z rosnącym przerażeniem konstatowałem, jak w mowie moich rodaków przyjął się akcent niemiecki, jak częste były powtarzania, szczególnie jeśli chodziło o używanie nowoczesnych urządzeń techniki, form państwowej organizacji, niemieckich pojęć i nawet słów. Widziałem groźną chmurę nasuwającej się germanizacji we wszystkich społecznych warstwach. Uderzało mnie powodzenie celowego, konsekwentnego niemczenia miast. Jeśli się było oddalić od polskiego dworu i wioski, jechać szlakiem kolei, przejść przez dworce, kończyła się od razu polskość dzielnicy, kraj się stawał całkowicie i bez reszty niemiecki. Niemieckie też były miasteczka, a nawet w Poznaniu świeżą pychą wydźwignięta dzielnica śródmiejska upodabniała miasto do innych w Niemczech nowo wybudowanych placów i ulic. Na tych centralnych miejscach, na tych głównych szlakach mowę polską słychać było tylko niejako ukradkiem, gdzieś po kątach, jakby wstydliwie, w trzeciej klasie pociągów i poczekalni, w wagonach komunikacji lokalnej.

Mimo zupełnie niepolitycznego celu mej podróży, mimo spokoju tej włóczęgi po drogach, gdzie mnie interesował krajobraz, gmach, człowiek, i gdzie nie myślałem o działaniu, powoli zaczynała mnie buntować cała ta atmosfera obcej przewagi na polskich ziemiach. Nie miałem ani wtedy, ani potem jakiejś wrodzonej do Niemców niechęci, przeciwnie – odczuwałem zawsze pociąg do kultury niemieckiej i do wielu dziedzin ich pracy, a całą nienawiść, na jaką młoda dusza zdobyć się była zdolna, ześrodkowywałem na głównym wrogu – Rosji. Ale w tym pierwszym zaraz zetknięciu z prusactwem odczułem jego stosunek do mego narodu jako dotkliwą zniewagę. To panowanie przemocy nad Polską i Polakami złączone było z czymś, czego nie znałem zupełnie ze zwyczajów zaboru rosyjskiego: z poczuciem wyższości nad nami, z poniżeniem i pogardą dla tego, co polskie. Stosunek ten dojmował mnie tym głębiej, że był niejako dobrowolnie uznany i przyjmowany przez poddaną prusactwu społeczność polską. Tak jak inteligentny Polak w zaborze rosyjskim uważał się za coś lepszego od gnębiącego go czynownika czy sołdata i tę samą wyższość uciśnionych odczuwali prześladowcy, podobnież tutaj – najeźdźca uważał się za wyższego, a żyjący w niewoli Polacy przyjmowali tę wyższość jako rzecz naturalną.

W granicach też mojego prywatnego zachowania się postanowiłem sobie postępować po mojemu i w czasie kilkutygodniowej podróży po zaborze pruskim nie przemówiłem – wyjąwszy spotkania w domach prywatnych – ani słowa po niemiecku. Spowodowało to dla mnie wiele trudności i wywołało kilka zabawnych epizodów. Na głuchej prowincji, w oddalonych miasteczkach, na małych stacjach, w pocztowych skromnych urzędach nie kwestionowano mej buntowniczej polskości i co najwyżej z mniej lub więcej okazywaną niechęcią odpowiadano po niemiecku.

Inaczej było na centralnych szlakach i w większych miastach. Tam konstatowałem, iż użycie mowy polskiej w urzędach wywoływało swoiste wrażenie. Najczęściej pierwsza urzędowa odpowiedź brzmiała: „Hier wird Deutsch gesprochen”11. „Niestety, nie mówię po niemiecku” – odpowiadałem spokojnie i skromnie, po czym zawiązywał się dialog, krótszy lub dłuższy, w którym strona oficjalna starała się wywołać odpowiednie wrażenie podnoszeniem głosu, ja zaś w końcu rozbrajałem moim łagodnym i tępym uporem. Najdłuższa z tych scen wydarzyła mi się na dworcu poznańskim, gdzie dzięki mojej uprzejmej metodzie przy kasie za mną utworzył się kilkudziesięcioosobowy ogonek, który ostatecznie nawet w obliczu władzy pruskiej zaczął się lekko niecierpliwić – nie na mnie, gdyż moich skromnych odpowiedzi słychać nie było, ale na wydziwiającego urzędnika. Nie zapomnę nieopanowanej pasji, z jaką w końcu rzucił mi bilet i resztę pieniędzy – jak się okazało, rozumiał dobrze od początku, o czym po polsku do niego mówiłem. […]

Jakoś w tym czasie odbywałem pierwszy mój nielegalny przejazd przez granicę rosyjską, z dość wątpliwym powodzeniem. Nie miałem jeszcze powodu kryć się specjalnie przed panami żandarmami, ale zachciało mi się powracać nieco częściej do rodzicielskiego domu, a żal mi było straty czasu na trwające zawsze dni kilkanaście wyrabianie nowego paszportu. Pozycja kosztów – 25 rubli płaconych za paszport – także, jak to mówią, piechotą nie chodziła. Dość, że jakąś drogą pośrednią dostałem paszport austriacki nieznajomego mi zresztą człowieka o nazwisku, nie pamiętam już dziś, Jabłoński, Jaworski czy Jakubowski, nazwisku dość częstym i mieszającym się łatwo z innymi.

Jako młodzieniec 22-letni nie mogę powiedzieć, abym się odznaczał praktycznością życiową. Przyjechałem na stację w Sosnowcu, pozamykano stereotypowo nasze wagony, odbył się z dzwonieniem ostróg zwykły przemarsz żandarmów i odebrano nam paszporty. Potem wypuszczono pasażerów, jak cielęta z obory, zagnano do zwykłego okólnika, gdzie odbywało się przeszło godzinne systematyczne znęcanie rewizyjne, aż wreszcie można było pójść do sali bufetowej na upragnioną po tych emocjach herbatę. Ledwie zasiadłem spokojnie do miłego, parującego napoju, zadałem sobie rozsądne, ale za późne pytanie, jak ja się właściwie nazywam… Przez parę minut przeżyłem otchłań imaginacyjnych przestrachów. Przekląłem siebie do następnego pokolenia za nieuwagę, brak pamięci, a przede wszystkim za rzeczywiście karygodne niezapisanie własnego nazwiska. Wyobrażałem sobie, jak przyjdą żandarmi do wagonów z paszportami i powtórzą mi to samo moje niedyskretne pytanie. Zżymałem się przede wszystkim na swoją głupią wtedy sytuację i trudność znalezienia rozsądnego argumentu.

Nie znałem jeszcze, niestety, fortelu pani Zaborowskiej ze Starej Wsi, o którym później opowiedziała mi matka: staruszka z naszych okolic przejeżdżała kiedyś, nie wiem dla jakiego powodu, granicę pod obcym nazwiskiem. Paszport oddała naiwnie, jak ja, i nazwiska swego, podobnie jak ja, zapomniała. Nie przypomniawszy go sobie, gdy przyszli żandarmi i wręcz ją, jak się nazywa, zapytali, odpowiedziała: „Nie wiem”. Wielka była konsternacja groźnej służby wojskowo-państwowej i ostre na nią z góry hukania. Ale staruszka nie w ciemię bita, rzeczywiście bardzo już podeszła i nieco głuchawa, tylko za głowę się wzięła: „A dajcie mi ludzie spokój, stara jestem, chora jestem, zapomniałam”. Cóż mieli robić? Zaczęli jej nazwiska wymieniać, paszport oddali i staruszkę puścili. Jakież ja jednak w młodszym wieku mogłem wynaleźć odpowiednie dla mnie fortele? Po paru ciężkich minutach przypomniałem sobie nazwisko, potem imię, zapisałem je sobie poniewczasie, no i wreszcie śmiało je wypowiedziałem oddającym paszporty żandarmom. Tak dość wcześnie rozpocząłem kosztować zakazanych owoców nielegalnego istnienia.

Z uporem, z jakim traktowałem sprawy osobiste, i w szczególności drogi mego wykształcenia, przeprowadziłem w 1902 roku moje wstąpienie na uniwersytet niemiecki. Dyplom Szkoły Nauk Politycznych w Paryżu, pomimo swego znaczenia, nie dawał stopnia naukowego. Dotychczasowe wykształcenie francuskie zbudziło we mnie reakcję i poszukiwanie metod bardziej filozoficznie ugruntowanych. Osobiście chciałem odczynnika na ten przyciągający, wchłaniający młodą duszę wpływ Paryża. Studia zamierzyłem prowadzić dalej zupełnie samodzielnie i pragnąłem uniknąć na przyszłość tego nieco obcesowego urabiania na swą modłę, jakie odczułem w kraju. Miałem niepowstrzymany pociąg do Zachodu, do nowych form cywilizacyjnego istnienia, do najnowszych wynalazków i urządzeń – i pragnąłem duchowość francuską, którą byłem przepojony, uzupełnić ścisłą metodyką niemiecką. Zdecydowałem się uczynić to w centrum życia niemieckiego i wyjechałem jesienią 1902 do Berlina. […]

Na samym progu czekała mnie trudność charakterystyczna dla ówczesnych zagadnień kształcenia się naszej młodzieży. W Warszawie ukończyłem kurs szkoły średniej u Trejdosiewicza i zdałem egzamin rządowy, dający mi prawa wojskowe, ale nie mogłem wówczas pozostać w uzupełniającej siódmej klasie realnego gimnazjum rządowego; przepełniała mnie taka zawzięta nienawiść do wszystkiego, co rosyjskie, moja wybuchowa uczuciowość tak bardzo reagowała na formy szkolnego ucisku, mój umysł tak się buntował przeciw aroganckiej przewadze wroga i poniewieraniu polskości, że rodzice moi nie zdecydowali się na ryzyko pozostawienia mnie jeszcze przez cały rok w kontakcie z rosyjskim systemem oficjalnym. Wobec tego nie uzyskałem pełnych praw, jakie w prawodawstwie rosyjskim dawało dopiero ukończenie dodatkowej klasy siódmej. W granicach imperium rosyjskiego mogłem wprawdzie, ukończywszy tę klasę, wstąpić tylko na politechnikę; za granicą jednak, tam, gdzie rozróżnianie filologicznego i „realnego” wykształcenia nie było takie bezwzględne i ścisłe, patent z klas siedmiu mógł dawać pełne prawa uniwersyteckie.

Nie liczyłem się z tymi trudnościami ani w Paryżu, gdzie wstęp do Szkoły Nauk Politycznych nie był niczym ograniczony, ani we Lwowie, gdzie pozostawałem słuchaczem wolnym. Zasadniczy ten szkopuł poznałem dopiero, badając sprawę przyjęcia mnie na uniwersytet w Berlinie. Rzecz wydawała się beznadziejna, ale postanowiłem próbować. Zgłosiłem się z papierami osobistymi do sekretariatu i tam wskazano mi adres zaprzysiężonego urzędowego tłumacza aktów. Znalazłem go w skromnym, typowo berlińskim mieszkanku, w dzielnicy Friedrichstrasse, ciemnym, zastawionym meblami i obwieszonym bohomazami. Tłumacz, człowiek w średnim wieku, wyraził gotowość spełnienia swej funkcji, ale zapytał mnie o stan rzeczy. Wówczas wspomniałem o pewnych oczekiwanych przeze mnie trudnościach i przytoczyłem formułę, zawartą w moim patencie, określającą kurs siedmioklasowy jako wystarczający dla przyjęcia do szkoły wyższej.

Tłumacz nic mi nie odpowiedział ani nic ze mną w tej sprawie nie mówił nazajutrz, oddając mi odnośny dokument. Gdy jednak, wróciwszy do siebie, zbadałem tekst dokonanego urzędowego tłumaczenia, stwierdziłem ze zdumieniem, że przez nieznaczny retusz czy opuszczenie słów paru dokument nabrał zgoła innej wartości. Dawał on mi teraz pełną podstawę praw zwyczajnego słuchacza. Gdy udałem się potem do sekretariatu, wydano mi bez trudności książkę immatrykulacyjną i zapisano w poczet studentów uniwersytetu berlińskiego. Tłumacza nie zobaczyłem już potem nigdy w życiu i nie dowiedziałem się motywów jego niezwykłego postąpienia.

Wpisanie do społeczności uniwersyteckiej – do ksiąg immatrykulacyjnych – wywołało jeszcze jeden znamienny epizod. Na okładce, obok imienia i nazwiska, znajdowała się rubryka: Staatsangehörigkeit12; naturalnie, wpisałem w rubryce tej słowa: Königreich Polen13. Gdy następnym razem w związku z jakąś formalnością udałem się do bedela14 uniwersytetu i przedłożyłem swą książkę, spotkałem się natychmiast z tonem wściekłej pasji. „Wie? Was ha’n sie drauf geschrieben?”15 – pytał zaperzony urzędnik. „Königreich Polen” – odpowiadałem rzeczowo. „Es gibt kein Königreich Polen”16 – brzmiało urzędowe pouczenie. W tonie słodkim próbowałem przedstawicielowi władzy wytłumaczyć, że się myli, że na pewno taki kraj istnieje, gdy zaś inne perswazje nie pomogły, przytoczyłem wątpliwy argument tytułu cesarza rosyjskiego – „króla Polski”. To wytrąciło go definitywnie z równowagi i stał się naprawdę śmieszny. „Es gibt kein Polen” – powtarzał mi bez potrzeby nad uchem kilka razy, a w końcu sam własnoręcznie wykreślił z mojej matrykuły te straszne i niebezpieczne słowa. Z tak pokreśloną książką immatrykulacyjną chodziłem już przez dalsze trzy semestry mego berlińskiego pobytu.

Wkrótce Berlin stał się dla mnie zawodem; przede wszystkim w tej właśnie dziedzinie, gdzie tyle się po nim spodziewałem. Ogromny organizm uniwersytetu z setkami wykładów i tysiącami słuchaczy, z mnogością sal, z ciżbą na seminariach, nie przyciągnął mnie do siebie wcale. […] Ale bardziej obco jeszcze niż umysłowość niemiecka zaciążył nad duszą moją Berlin. Mieszkałem najpierw w wynajętym pokoju na Karlstrasse, w ciemnoszarej dzielnicy po północnej stronie frydrychowskiego dworca, potem w małym mieszkanku blisko Savignyplatz w Charlottenburgu. Skończyły się rozległe krajobrazy Paryża, logiczne konstrukcje perspektyw. Zniknęły z mych oczu te ulice, wiodące w określonym kierunku, place zarysowane w jednolitą postać, gdzie formy architektury uzupełniały całość widoku i ukazywały swe własne znamienne piękno. Na próżno szukać było piękna w Berlinie.

Podróż koleją miejską odsłaniała całą nagą brzydotę człowieczego zbiorowiska. Sklepy wylewały na przechodnia swą tanią pospolitość. Kwadratowe narożniki ukazywały coraz to brzydsze pękate gzymsy kamienic. Poznawałem prototyp pamiętnych z dziecinnych lat pałaców Łodzi. Cały środek miasta przeszywały dźwięki pojękliwego tętna tramwajów elektrycznych po szynach i jednostajne huki pociągów Stadtbahnu. Miasto zasnute było dymami od parowozów i fabryk – nie było paryskiego słońca, które by w dni słodkiej francuskiej jesieni przedarło się w nowoczesnym mieście skroś dymy, tumany i mgły. Złowieszcza pycha panowała w każdym centralnym miejscu, ambicja bez miary i bez gustu cechowała epokę. Właśnie niedawno wzdłuż od Siegessäule, mającej w ciężkim berlińskim stylu naśladować wyniosłą, polotną Colonne de Juillet17, wytknięto w myśli wskazań artysty cesarza – Wilhelma II – Siegesallee, najszkaradniejsze nagromadzenie pomników, na jakie zdobyć się mógł brak stylu i niezdolność do harmonii. […]

Wśród moich stosunków berlińskich pamiętna mi została znajomość z gościnnym i kulturalnym domem państwa Rundsteinów. Szymon Rundstein, prawnik i ekonomista, miał wówczas docenturę na berlińskim uniwersytecie i ostrożnie, ze względu na swe stanowisko, a pod kątem widzenia raczej teoretycznym – z uwagi na swe naukowe zainteresowania, zajmował się zagadnieniami polityki. On też pierwszy zwrócił mi uwagę na wyłaniający się od późnej jesieni konflikt rosyjsko-japoński na Dalekim Wschodzie i na doniosłe jego perspektywy. […]

Ku końcowi stycznia 1904 konflikt między Japonią a Rosją doszedł do najwyższego napięcia i lada chwila oczekiwać można było rozstrzygających wieści. Przywykłem wówczas zachodzić przynajmniej raz dziennie do jednej z wielkich kawiarń berlińskich i oglądać wywieszane raz po raz zwyczajem stolicy biuletyny telegraficzne Biura Wolffa18. W tym też celu w niedzielę 7 lutego wstąpiłem w południe do Café Central przy Friedrichstrasse i tam ze świeżego jeszcze od prasy białego zwitka odczytałem komunikat rosyjskiej agencji o zerwaniu stosunków dyplomatycznych przez Japonię. W godzinę potem obwieściły nowinę dodatki nadzwyczajne „Lokal-Anzeigera”. Żadne spomiędzy zdarzeń dotychczasowych mego życia, żadna z wieści z bliska ani z daleka nie wywarła na mnie tak wstrząsającego wrażenia, jak ta, odległa, niezwiązana z mym życiem, zdawałoby się obca w swej treści wszystkiemu, co mnie otaczało. Oto jednak po raz pierwszy od 1864 i 1877 roku niewzruszony autorytet Rosji w świecie załamał się. Oto pęknięty był krąg zabobonnej bojaźni, otaczający ze wszystkich stron białe państwo carów. Znalazł się ktoś śmiały, kto stawił Rosji czoło. Znalazło się miejsce, gdzie zatrzymał się ślepy rozpęd potwornej ekspansji. […]

Poczułem od razu, iż przez wojnę na Wschodzie zerwała się tama, utrzymująca świat w znienawidzonym dla mnie spokoju i bezwładzie. […] Świat zdawał się zakuty w okowy stężałego spokoju. Granice nabrały cech twardej nienaruszalności; już trzecie pokolenie patrzyło z kolei na te same linie graniczne, przecinające wskroś Polskę, stałe, wiekowe, bez zmian od kongresu wiedeńskiego. […] Marzenia socjalistyczne, o ile takie w ogóle istniały, były jeszcze mniej realne niż inne: znikąd nie można było dostrzec przybliżania się rewolucji socjalnej; praktyka polityczna wielkich krajów Europy zapowiadała, całkiem przeciwnie, drogę ewolucyjną. […] Gdy rewolucja socjalna Europy oddalała się w nieskończoność, gdy demokracja francuska sprzymierzała się z caratem, gdy Anglia liberalna, mordując Burów19, odwracała się od spraw Europy, gdy nieruchomość niewoli i gwałtu wcielona była w potężne, przez nikogo niezaczepione, przez wszystkich bojaźliwie szanowane siły rosyjską i pruską – cóż mogło urzeczywistnić wyobraźnię, wypełnić świat pragnień, wyzwolić Polskę i Polaka uczynić człowiekiem, jeśli nie – wojna? […]

Wychodziłem właśnie w południowych godzinach, we wtorek 9 lutego, wraz z tłumem codziennym spod wiaduktu stacyjnego na Zoologischer Garten, gdy roznosiciele gazet zaczęli wywoływać nadzwyczajny dodatek „Lokal-Anzeigera” – atak torpedowców japońskich na pancerniki rosyjskie, stojące w Port Arthur, początek wojny. Patrzyłem na ludzi wokoło mnie. Śledziłem bacznie twarze, zwracałem się z milczącym zapytaniem: czy zdają sobie sprawę z nowej epoki historii, która zaczyna się od tej chwili? I konstatowałem zaraz, iż mam przed sobą, tu jak w innych stolicach, plemiona kramarzy, mierzące pieniądzem dobro i zło, kalkulujące zyskiem czy stratą firmy przyszłość ludzkości. W takich chwilach jak ta wzbierało we mnie poczucie wyższości wewnętrznej: oto jestem niewolnik zagubiony w tym potężnym mieście, wgnieciony kołami przez znienawidzoną przemoc, wyzuty z praw, jakie ma każdy szary przechodzień, lekceważony i mijany przez siły, władające światem; tymczasem ja jeden właśnie, wśród wszystkich tutaj naokoło, wiem i niosę w sobie pewność, rozumiem zwężające się kręgi losów, czuję, co jutro przynosi i znam wyroki ruchu i zmiany, wyroki wszechmocy boskiej, nieznającej zastoju i spokoju.

Wczesną wiosną 1904 opuszczałem Berlin. Zdrowie moje nie wytrzymywało już próby wielkich miast. W stolicy pruskiej, pełnej pospolitego szychu20 i próżnej pychy, nie znajdowałem warunków pracy naukowej. Zanadto wrażliwa i płynna moja natura nie sprostała pierwszemu zetknięciu z tym zimnym i twardym światem.[1]

1 Bolesław Limanowski (1835–1935) – działacz socjalistyczny i niepodległościowy, publicysta, współtwórca Polskiej Partii Socjalistycznej.

2 Obecnie XXVII Liceum Ogólnokształcące im. Tadeusza Czackiego. W okresie edukacji Michała Sokolnickiego dyrektorem szkoły był biolog, były profesor Uniwersytetu Warszawskiego, Jan Trejdosiewicz.

3 Związek Zagraniczny Socjalistów Polskich (ZZSP) – organizacja powstała w Paryżu w 1892 roku, stanowiąca zagraniczną reprezentację Polskiej Partii Socjalistycznej.

4 Albert Sorel (1842–1906) – francuski dyplomata, historyk i pisarz.

5 Granica (obecnie Sosnowiec Maczki) była ostatnią stacją Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej przed granicą rosyjsko-austriacką.

6 W 1899 roku car Mikołaj II ograniczył autonomię Finlandii, znajdującej się od 1809 roku pod panowaniem rosyjskim.

7 Aresztowany w lutym 1900 Józef Piłsudski był w Petersburgu przetrzymywany nie w więzieniu Kresty, lecz w szpitalu psychiatrycznym Mikołaja Cudotwórcy.

8 Ros.: chorążego rezerwy.

9 Ros.: poborowego drugiej kategorii.

10 Gabriel Sokolnicki (1877–1975) – inżynier elektryk, działacz polityczny i społeczny, od 1921 roku profesor Politechniki Lwowskiej.

11 Niem.: Tu mówi się po niemiecku.

12 Niem.: obywatelstwo.

13 Niem.: Królestwo Polskie.

14 Bedel – urzędnik administracyjny na uniwersytecie.

15 Niem.: Co? Co pan tu napisał?

16 Niem.: Nie ma Królestwa Polskiego.

17 Siegessäule – Kolumna Zwycięstwa, znajdująca się w parku Grosser Tiergarten w Berlinie; Colonne de Juillet – Kolumna Lipcowa na palcu Bastylii w Paryżu, upamiętniająca rewolucję 1830 roku.

18 Wolffsche Telegraphenbüro – niemiecka agencja prasowa, założona przez Bernharda Wolffa.

19 Na przełomie XIX i XX wieku Wielka Brytania prowadziła w Afryce Południowej dwie wojny przeciw Burom (Afrykanerom) walczącym o niezależność, zakończone ich klęską.

20 Szych – pozorna świetność.

Rozdział II. LATA 1904–1905

Letnią stolicą Polski stało się Zakopane od czasu wojny japońskiej, która podobna głuchym odgłosom odległych grzmotów zapowiadała zbliżanie się zmian świata. Minęły już wówczas dawno czasy skromnej wioski podgórskiej: [Stanisław] Witkiewicz o niespokojnym i zbolałym sercu spędzał jesień swego życia w łagodnym Lovranie1; Sabała2 – jak dziś go pamiętam, gdy brzękając na skrzypkach w podwieczornych cieniach smreków, przyszedł do naszego domku na Bystrem wydziwiać i gwarzyć – odszedł już w głębsze cienie legendy; [Tytus] Chałubiński już nie żył – pomnikiem jego pamięci stawało się właśnie zakładane staraniem pani [Marii] Dembowskiej Muzeum Tatrzańskie; Eljasza poetyczny przewodnik Tatr i Pienin3 wychodził z użycia. I ta mała polska Ameryka z chwilą, gdy została odkryta, dzielić miała zwyczajny los innych – rozszerzać się, bogacić, wzrastać i pospolicieć.

„Chata” Witkiewicza przemieniała się w „styl” zakopiański i zaczynała słabo konkurować ze wzorami kamienic zwiezionymi z najgorszych ulic Polski; pierwsze budy kramarskie ostały się jeszcze długo tuż obok wystających na małe trotuary sklepów szykownych; furka góralska […] teraz ustępowała coraz częściej przed powozikiem – fiakrem, naśladowanym z Wiednia; zaś szlak z Chabówki odbywało się wąziutką doliną Raby Wyżnej, za sapiącym parowozem, w brudnym cesarsko-królewskim pociągu. Tędy, w ślad ułatwionej komunikacji, zjeżdżać zaczęli ze wszystkich stron Polacy – chorzy szukać przytułku, artyści gonić za natchnieniem, młodzi znajdować niebezpieczeństwa, politycy szeptać po kątach. Zaroiły się Krupówki mnóstwem typów polskich, w lesie przy ulicach Chałubińskiego i Zamoyskiego rozmnożyły się pensjonaty – i tylko znoszące łatwiej przeciwności i tolerujące ludzi powietrze otaczało tak samo jak za pierwszych czasów wszystkich przybywających swą ostrą rześkością, leśnym chłodem, przeszywającą wonią igieł i ziół.

W ten sposób powstawało dość dziwaczne człowiecze zbiegowisko, gdzie znalazł swój przytułek wybujały polski intelekt, uciekając od rosyjskich kaźni, stroniąc od austriackiej pospolitości. Tutaj można było wbrew wszystkiemu próbować być sobą, tworzyć na podnóżu własnych gór i w ostępach świerków ojczystych udzielną myśl, kształtować według własnych potrzeb naukę, prowadzić przemyślenia ku niezawisłym celom. Tutaj, w lecie 1904 zorganizowane zostały przez grupę warszawskich naukowych postępowców w przymierzu z galicyjskimi ideologami ludowymi pierwsze wakacyjne kursy naukowe, mające chwytać w swą sieć, korzystając z częstych deszczów, młode umysły w przerwie między wycieczkami w góry. Zostałem powołany na nie jako wykładowca […]. Za temat wykładów wybrałem rzecz idącą po linii moich ówczesnych zainteresowań myślowych – filozofię historii. […]

Przez zimowe miesiące pozostałem w Zakopanem. Na osłabione tułaczką zagraniczną zdrowie wpłynął kojąco spokój tatrzańskiej przyrody. Zaczęła się złota jesień, na reglach czerwieniły się buki, w dolinach, nad drogami, upuszczały powoli szerokie swe liście, jak drogocenne wieńce, klony. […] Zamieszkałem w „Obrochtówce”, pensjonacie panien Marchlewskich, położonym w lesie przy ulicy Zamoyskiego. Domek był jednym z budowanych jeszcze za czasów pobytu Witkiewicza na Podhalu i nosił znamiona tego szczególnego wdzięku oraz wybitnej niepraktyczności, jaką się odtąd miał odznaczać tak zwany styl zakopiański. Trzy panny Marchlewskie, Marta, Józefa i Wanda, siostry znakomitego profesora chemii [Leona Marchlewskiego], a także osławionego przywódcy socjalnej demokracji [Juliana Marchlewskiego], zaczęły właśnie niedawno prowadzenie pensjonatu, niebawem jednego z najpopularniejszych w Zakopanem. […]

Podczas gdy pracom moim intelektualnym nadawałem coraz bardziej oderwany kierunek i w tym samym czasie, gdy leczyłem płuca oddechem z czystej krynicy powietrza Tatr, z zewnątrz, spoza zaczarowanych dolin płynęły i dopływały coraz chyżej echa nieczekających na człowieka wypadków. Gorzała z daleka i rozpościerała coraz szerzej swe płomienie wojna japońska. Niezmierzony był jej wpływ na dusze, jak moja, na umysły błądzące w europejskich labiryntach, na niepewność krytyczną, na wahanie pesymistyczne. Nie tylko otwierały się wraz z zwycięstwami Japonii możliwości w Rosji, a wraz z nimi problematy polskie nabierały ciała i krwi – ale ten daleki huk dział prowadził za sobą bezpośrednie konsekwencje w Polsce samej i od razu przenosił nas, młodych idealistów i teoretyków, poszukiwaczy prawdy czy niewolników złudy w obręb rzeczywistego życia, ze wszystkimi jego łamaniami i zahaczeniami. Takim sposobem o jeden krok od mojej filozofii historii i średniowiecznej sztuki zobaczyłem nagle otwartą tuż przede mną przepaść polskiego życia, a zamiast zagadek i tajemnic duszy wiedzącej, zamiast wiecznych zapytań historii o życie, znalazłem przed sobą otwarty, wymagający działania problemat przyszłości Polski. […]

Wieści z wojny przechodziły przez pryzmat polskiej wyobraźni i ulubionego u nas nowinkarstwa, często wyolbrzymiane, sycone utajonymi nadziejami, pełne złośliwej radości, że znalazł się w końcu ktoś dość naiwny, aby zamiast Polski z Rosją się bić i guzy obrywać. Japonia stała się popularna w stolicy, na wsi i w miasteczkach. […] Nas młodych przenikało poczucie triumfu: oto sprawdzają się wszystkie powzięte od początku rachuby, oto już zadrżał i niebawem zachwieje się znienawidzony carat. […]

W atmosferze duchowego napięcia, w oczekiwaniu groźnej próby żyło nieliczne grono polskich pisarzy i poetów, gromadzące się tradycyjnym zwyczajem czy chroniące resztki swego zdrowia i sił u podnóża Tatr. Dojeżdżał tam już i budował sobie dom Jan Kasprowicz, zamieszkali w 1905 roku prawie stale Gustaw Daniłowski, Władysław Orkan, Stefan Żeromski. Wiązał się z nimi miłośnik górskich rzeczywistości, podówczas organizator pogotowia ratunkowego w Tatrach, Mariusz Zaruski. Dopełniali tę grupę badacze czy myśliciele społeczni – zamieszkały w Zakopanem cichy pracownik, głęboki myśliciel i szlachetny człowiek, Dionizy Bek; zjawiający się tu od czasu do czasu znakomity już, ale nieuleczalnie chory Edward Abramowski. Centrum, gdzie się skupiali i zbierali ci ludzie, była Czytelnia i Biblioteka Publiczna w Zakopanem.

Tam, z licznie prenumerowanych pism, dowiadywano się o nadchodzących i rozpoczynających się wypadkach i na miejscu, na gorąco, je dyskutowano. Tam zbierano się na małe konwentykle, rozprawiając, wyrzekając i projektując. Drewniany, niski budyneczek wznosił się opodal Krupówek, tuż koło pensjonatu „Podlasie”, a skromna jego weranda, zakopiańskim zwyczajem, wyglądała na ruchliwą i pospolitą, zakurzoną w dni suszy ulicę, podczas gdy ślepa ściana przegradzała salę czytelni i umysły pełne zamierzeń od chłodnej, szumiącej tuż obok fali Białki, od rozległego za nią widoku na regle i hale.

Przychodził tam też często człowiek nieznany mi jeszcze osobiście, a zwracający uwagę wszystkich. Wysoki, lecz nieco przygarbiony, o chorowitym i przemęczonym wyglądzie, ciemnej brodzie, zwiększającej posępność oblicza, dużych, trochę zwichrzonych włosach, o ruchach – jak gdyby mieszaninie dumnego poczucia wyższości i drażliwej nieśmiałości zarazem. Był to Stefan Żeromski. W początku jesieni przychodził do czytelni w czarnej pelerynie, rozwianej w miarę jego żywych ruchów. […] Poznanie nasze nastąpiło na jesieni 1904: przedstawiłem się Żeromskiemu, oddając mu jakąś pożyczoną przez Piłsudskiego książkę. Wywarł na mnie od pierwszej chwili szczególny urok – czymś, co biło z jego uduchowionej twarzy, a więcej jeszcze ze smutno-tęsknych i figlarno-ciekawych oczu. Oczy te, spod wysoko sklepionego czoła i w górę rozchodzących się brwi, wyglądały na skośne i patrzyły na ludzi, jak gdyby z góry coś odpychając, a jednocześnie wiecznie czegoś oczekując.

Wkrótce potem Żeromski, wraz z otaczającym go gronem młodszych literatów i artystów, zaczął organizować w Czytelni zakopiańskiej cotygodniowe wieczory literackie. W przytłumionym blasku lamp naftowych czytano tam utwory nowe i przypominano dawne. Żeromski, przezwyciężając cechującą go wstydliwość, odczytał tam raz coś z utworów własnych, poza tym z pobłażliwą wyrozumiałością przysłuchiwał się temu, co produkowali inni, a z jakąś niecierpliwą tęsknotą wyczekiwał, wyszukiwał talentów. Snobizm zakopiański, połechtany słynnym nazwiskiem i fascynującą postacią autora Popiołów, zapełniał szczelnie małą salkę drewnianego domu.

Pojawiał się tam tajemniczy [Tadeusz] Miciński, posępny Orkan, brał udział chudy i wiecznie mizerny Daniłowski, przynosił atmosferę swych niespokojnych i fantastycznych myśli geolog, literat i reformator teatralny, Mieczysław Limanowski. Przychodzili malarze: Tymon Niesiołowski, [Stefan] Filipkiewicz, młody Stanisław Witkiewicz. Zwracała uwagę swą pańską sylwetką i wdzięczną urodą przy boku chorowitego męża pani [Maria] Kazimierzowa z Górskich Sobańska. Przychodzili intelektualiści krakowscy, lekarze zakopiańscy, reprezentowana była zawsze dość licznie nasza gromadka z pensjonatu Marchlewskich. […]

Żeromski znał mnie ze słyszenia już dawniej, gdy podczas pisania przez niego ostatniej części Popiołów Askenazy posyłał mu ustępy z przygotowanej przeze mnie monografii mego pradziada. W szczególności jednak pojawienie się moje w Zakopanem na tle artystycznych wieczorów Czytelni poruszyło zapewne jedną z najbardziej przejmujących strun w charakterze Żeromskiego jako człowieka i pisarza. Wiecznie nękany chorobą, niezadowolony z własnej twórczości, a pragnący doskonalenia się, często zmęczony niepełnymi swymi wizjami, utrudzony swym borykaniem się ze słowem polskim, by mu nadać flaubertowską zwięzłość, wagę, kolor i zapach – Żeromski instynktownie poszukiwał młodych przyjaciół, pomocników i kontynuatorów swego zaczętego dzieła, może nie tylko w dziedzinie twórczości piśmienniczej, lecz także w plastyce, w obrazie, w muzyce, a wreszcie, i najwięcej może, w czynie.

Ciągle znękany polskim niedostatkiem, nędzą i cierpieniem ojczystego losu, spalał się pragnieniem szczęścia dla ojczyzny. Chociaż zawsze powracał w końcu do nuty strasznej niewiary i beznadziei, do ponurych proroctw i cierpiących samobiczowań, to jednak w chwilach lepszych wierzył, tak jak my młodzi, w wyzwalającą duszę z jej udręczeń osobistych, a naród z jego kajdan – siłę wolnego czynu. W jednej z takich chwil mówił mi z cechującą jego opowiadania głęboką i przenikającą troską o Józefie Piłsudskim, jako o tym, który jedyny jest zdolny czyn ten podjąć. Te ukochania i te tęsknoty, te mroczne zwątpienia i te młode porywy w sercu Żeromskiego budziły w nim jakąś czułą czujność na młode dusze. I za każdym razem, gdy pojawiał się na jego widnokręgu człowiek nowy, z ambicją artysty i z pragnieniem Polaka, Żeromski miał instynkt przywiązania się do niego, jak do własnego syna, udzielenia mu swych zgryzot i tęsknot – obudzenia w nim swojej wiary, jak gdyby oddania w jego ręce wątłej, egzotycznej rośliny, ledwie dopiero co żywej, aby ją ten nowy człowiek umocnił, życiu przywrócił, uczynił odporną, dał jej siłę energii i wzrostu. Takimi byli na drodze Stefana Żeromskiego Jan Witkiewicz, Stanisław Karłowicz, Karol Szymanowski – każdego z nich pamiętam obdzielonego w tym czasie hojnymi skarbami umysłu i serca Żeromskiego. Takim i jednym spomiędzy innych stałem się w tym czasie i ja.

Żeromski coraz częściej zdawał się potrzebować mego towarzystwa. Tryb jego życia w Zakopanem był spokojny i mało dopuszczał urozmaiceń. Spacery dozwolone mu były tylko w wygodnych ekwipażach; zajeżdżał po niego przed zajmowany przezeń dom przy ulicy Zamoyskiego powóz parokonny, a potem, w zimie, duże, obłożone futrami sanie. Stało się jego zwyczajem zabierać mnie na te wędrowania po płaskich podhalańskich szlakach, wśród kolumn smreków między widmami gór. Towarzyszyły nam w zimie tęskne dzwonki, rozlegające się w przestrzeniach śnieżnych. Żeromski opowiadał mi swoją estetykę, zaznajamiał z półcieniami kolorów, gdy gasło słońce, z ciszą lasu świerkowego, z tajemniczym budzeniem się podmuchów halnych między drzewami – i opowiadał wtedy historie i widowiska, zaczerpnięte z różnych stron Polski i z rozmaitego jej istnienia. Najczęściej powracał we własne strony rodzime, błądził myślą po ukochanych Górach Świętokrzyskich, opowiadał ze wstrząsającym uczuciem dochodzącą do szałów harmonię śpiewu w wiejskim kościele, zasłyszaną przezeń dzieckiem.

Opowiadania Żeromskiego miały swój szczególny charakter i wdzięk: zaczynał je nieśmiało, wstydliwie, na wpół niechętnie, jakby bojąc się zrazu wkładać w nie swą duszę. Ale potem przychodził jakiś jeden obraz z jego pamięci lub porywała go nagle jedna zasadnicza myśl, lub też odżywała w nim tchnąca życiem obserwacja: i wtedy od razu się przeobrażał, stawał się tym, czym był w najlepszych swych utworach – uczuciowym epikiem. Z mistrzowską pewnością doboru słowa, ze szczególnym blaskiem radości i przejęcia w swym wzroku, z udzielającą się siłą imaginacji i zapału wywoływał niezapomniane obrazy. Opowiadania Żeromskiego dawały wizję żywą rzeczy i ludzi. Cechowała je przejmująca prawda – czasem aż do najdrobniejszego zapamiętanego szczegółu. Zdarzenia i sytuacje odcinały się z uderzającą plastyką, zaś opisywane osoby mówiły własną, do śmieszności, mową i przesuwały się własnymi, uchwyconymi w locie, ruchami.

Sam opowiadający, wywoławszy swój obraz, zasuwał się jak gdyby w cień. Nie przestawał zresztą nigdy być wtedy, jako szczery artysta, bezwzględnie skromny, a w rozmowach intymnych przypominał czasem jako niedoścignione wzory opowiadania Stanisława Witkiewicza, mądry dowcip [malarza] Jana Stanisławskiego. Gdyśmy jeździli do Kuźnic, pokazywał dom ojców albertynów i opowiedział kiedyś historię Brata Alberta, znakomitego malarza, tak jak ją zasłyszał od Stanisława Witkiewicza; i żywo jeszcze odzwierciedlała się w jego słowach ta opowiadana z paryskich przeżyć malarza scena, gdy Chmielowski, wśród wyuzdanej pijatyki i beztroskiej zabawy braci po fachu, wśród szkiców ledwie zaczętych pomysłów geniusza – nagle postawił krzyż pośrodku pracowni i ogłosił, że przestaje być malarzem, gdyż tu, na tym miejscu i w tej chwili, powstaje nowy, stworzony przez niego zakon pokornych, Bractwo świętego Alberta. […]

Często z uporem, z czcią, z jaką się mówi o tajemnicach, z niedomówieniami pełnymi zagadek powracał do nazwiska i do działalności Piłsudskiego. Tak się też stało dziwnie, że będąc już od lat kilku członkiem Polskiej Partii Socjalistycznej i zahaczając się już niejednokrotnie o instancje partyjne, nie przez partię i nie przez jej arkana, nie na drodze programu czy pism, ale na tej bezpośredniej trudnej ścieżce od człowieka do człowieka – przez Stefana Żeromskiego – doszedłem do Józefa Piłsudskiego.

Tymczasem zaciemnił się horyzont i w początkach zimy 1904 rozpoczęły się doniosłe wypadki. 13 listopada odbyła się zbrojna manifestacja na placu Grzybowskim w Warszawie – jak się dowiedzieliśmy niebawem – z polecenia naczelnych władz PPS4. 22 stycznia 1905 w Petersburgu odbył się pochód popa Gapona do Pałacu Zimowego, zakończony tragicznymi salwami5. Pośrodku między tymi datami – 1 stycznia – dowódca Port Arthur, komendant [Anatolij] Stössel, poddał Japończykom ten klucz panowania Rosji na Dalekim Wschodzie. W obrębie tych dat rozwijały się i potęgowały nastroje wyzwolenia ludów spod władzy caratu. Oczekiwanie przełomowych zdarzeń przenikało społeczeństwo polskie.

Również w naszym górskim ustroniu raz po raz rozbrzmiewały echa oddalonych spraw. W końcu listopada 1904 przybył do Zakopanego Piłsudski. Na urządzonym staraniem członków partii obchodzie 29 listopada wygłosił on odczyt o ruchach zbrojnych. Mówiąc o tradycjach powstańczych, nawiązał do manifestacji 13 listopada. Wypadki warszawskie były, jego zdaniem, dziełem tych Polaków, co cenili honor swój i bronili godności człowieka. Pierwszy raz Polacy stanęli znów oko w oko z wrogiem, pierwszy raz nie ulękli się obcej siły. Nauka stąd płynąca – to przygotowanie na przyszłość siły własnej, polskiej, to potrzeba ćwiczeń i obeznania się z bronią przez obywateli.

W sali „Sokoła”6, zimnej i nieprzytulnej, zebrało się niewiele osób. Piłsudski przyszedł w szczelnie zapiętym serdaku. Był chudy i mizerny, przemawiał z trudnością, dobierając słowa, powtarzając się i jakby z rozmysłem unikając żywszego efektu. Odczyt jego nie wywarł wrażenia; co do mnie, po pamiętnych wzorach zachodnioeuropejskiego krasomówstwa, chropowatość formy i twarda rzeczowość treści raczej mnie zainteresowały, a pierwszy raz zasłyszane praktyczne postawienie kwestii zbrojenia odpowiadało przemyśleniom własnym.

W zimie przeniosłem się z pensjonatu panien Marchlewskich z lasu Zamoyskiego do domu niedawno postawionego przez Józka Roja, słynnie pięknego górala – przewodnika, żonatego ze schłopiałą panną z krakowskiego waszecia7. Dom ten, jako ostatni z szeregu przy uliczce za pocztą, wznosił się na małym wzgórku, obok willi – pensjonatu państwa [Izabeli i Mariusza] Zaruskich. „Limba”, jak inne domki w tym czasie stawiane, była ładna, obrócona oszklonymi werandami ku słońcu i górom, poza tym, jak inne, zbudowana niepraktycznie i niehigienicznie. […]