Europa nie potrzebuje euro
- Wydawca:
- Studio Emka
- Kategoria:
- Biznes, rozwój, prawo
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-64437-40-3
- Rok wydania:
- 2013
- Słowa kluczowe:
- byłem
- europa
- komunikuje
- możliwe
- niemiec
- niewygodnych
- potrzebuje
- realizację
- temat
- wyższą
- zasiadał
- zjednoczeniu
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Europa nie potrzebuje euro”
Trzy lata temu Thilo Sarrazin, wybitny niemiecki ekonomista i polityk, znany ze swych niekonwencjonalnych poglądów i wypowiedzi, wywołał w swoim kraju burzę publikując książkę pt. „Niemcy likwidują się same”. Postawił w niej kilka bardzo kontrowersyjnych tez a to, że imigranci przysparzają państwu więcej kosztów niż wynosi ich wkład w rozwój gospodarki, w innym miejscu, że są kultury mądre, oświecone, otwarte na świat i kultury głupie, ksenofobiczne, nasiąknięte nacjonalizmami. W swojej najnowszej książce Europa nie potrzebuje euro, stosując wypróbowaną metodę krytyczną, Sarrazin kreśli historię euro. Opisuje dewastujące skutki politycznego myślenia życzeniowego, stawiając debatę wokół euro i kryzysu europejskiego zaufania z powrotem na głowie.
Fragment ze wstępu Autora:
Oto przygnębiające wrażenie, jakie przynosi wiosna 2012: projekt Europejska Unia Walutowa rozwija się w zgodzie z własnymi prawami, których nawet sternicy naw państwowych i ich doradcy nie są w stanie przeniknąć. Nie wyznaczają oni kursu, lecz w najlepszym razie reagują na wydarzenia, a Angela Merkel, której głos przypomina mi damski głos w nawigatorze mojego samochodu, wydaje się pełnić dokładnie taką samą rolę. Kiedy mianowicie źle jadę, słyszę przez jakiś czas ostrzeżenie: „Jeśli to możliwe, zawróć”, a potem, kiedy mój błąd rośnie,pada polecenie: „Skręć w lewo”. A kiedy samochód opuści teren objęty kontrolą GPS, słyszę miły głos: „Cel leży w podanym kierunku”. Jeśli chodzi o samochód, którym jadę, to wiem, że ten miły głos nie ma wpływu na kierunek jazdy, jedynie komunikuje mi stan faktyczny. Obawiam się, że podobnie ma się rzecz z kierunkiem rozwoju unii walutowej. W znamiennej rozmowie z Güntherem Jauchem Angela Merkel powiedziała całkiem jasno, że w swoich decyzjach co do euro niejako jedzie na oślep, kierując się wymogami chwili. Strategia tego kursu jest jednak zrozumiała co najwyżej na poziomie abstrakcyjnym. Strategice nawarstwia się tu wiele pytań, z których każde z osobna nie znajduje już jednoznacznej odpowiedzi lub opuszcza różne odpowiedzi w zależności od preferencji i skali wartości odpowiadającego. (...) Kiedy w roku 1996 wydałem wspomnianą wcześniej książkę na temat euro, była to książka, którą rozpocząłem pisać jako sceptyk, a ukończyłem – jako zwolennik euro. Byłem pod wrażeniem ogromnych wysiłków fiskalnych podjętych przez Włochów, Francuzów i inne kraje. Stawiałem na to, że wyłączenie zasady odpowiedzialności za długi innych krajów członkowskich wprowadzi dostateczną dyscyplinę fiskalną, gdyż „grzesznicy” będą karani wyższą stopą procentową. Niestety dziś obudziliśmy się już z tego liberalnego snu o euro. Ja sam nie spieszyłem się jednak z przewartościowaniem moich poprzednich sądów.
Książka z pewnością da do myślenia zarówno ekonomistom, jak i zwykłym „zjadaczom chleba”. Zatem: czy Polska potrzebuje nowej waluty? Rozpocznijmy debatę.
Thilo Sarrazin jest jednym z najwybitniejszych polityków Republiki Federalnej Niemiec. Dzięki kompetencjom zawodowym w dziedzinie finansów oraz odwadze mówienia niewygodnych prawd zyskał opinię profesjonalisty, człowieka stanowczego, obdarzonego szczególnym autorytetem. Sprawował wiele ważnych funkcji. Jako ekonomista z zawodu i polityk był odpowiedzialny za koncepcję i realizację niemieckiej unii walutowej. Nadzorował Urząd Powierniczy. Po zjednoczeniu Niemiec został powołany do zarządu niemieckich kolei Deutsche Bahn Netz AG. Od 2002 do 2009 zasiadał w Senacie Berlińskim. Był też członkiem zarządu Deutsche Bundesbank.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Thilo Sarrazin
Tytuł oryginału:
Europa braucht den Euro nicht.
Wie uns politisches Wunschdenken in die Krise geführt hat
Przekład: Barbara Tarnas
Polska wersja okładki: Łukasz Pawlak
Redakcja: Elżbieta Sobolewska
Copyright © 2012 by Deutsche Verlags-Anstalt, a division of Verlagsgruppe Random House GmbH, München, Germany
Copyright © for the Polish edition by Studio EMKA, Warszawa 2013
Wszelkie prawa, łącznie z prawem do reprodukcji tekstów w całości lub w części, w jakiekolwiek formie – zastrzeżone.
Wszelkich informacji udziela:
Wydawnictwo Studio EMKA
ul. Królowej Aldony 6, 03-928 Warszawa
Tel./fax 22 628 08 38, 616 00 67
wydawnictwo@studioemka.com.pl
www.studioemka.com.pl
ISBN 978-83-63773-41-0
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Wstęp
W podejściu do problemów społecznych warto stosować amerykańską zasadę If it ain’t broke, don’t fix it (nie naprawiaj tego, co się nie zepsuło). Zgodnie z tą zasadą ostatnią rzeczą, jaką Niemcy na początku lat dziewięćdziesiątych powinni byli zreformować, była ich waluta. Nawet bowiem najzagorzalszy zwolennik euro nie może powiedzieć, że marka się nie sprawdziła.
Myślenie magiczne
W oczach tych Europejczyków, których los skazał na zarabianie, płacenie i gromadzenie majątku w drachmach, lirach czy escudach, sprawy wyglądały oczywiście zupełnie inaczej. Mieli oni bowiem skłonność do mylenia świetności niemieckich produktów technicznych, niemieckiego standardu życia, dobrego stanu infrastruktury, stosunkowo wysokiej stabilności cenowej w Niemczech i wielu innych rzeczy, których Niemcom zazdroszczono – z okolicznością, że w Niemczech płaci się w markach.
Temu magicznemu myśleniu ulegali jednak nie tylko zwykli ludzie, ale także politycy, ludzie mediów i rządy w całej Europie: wspólna waluta naznaczona siłą i prestiżem wchłoniętej marki niemieckiej miała być czarodziejskim napojem, eliksirem życia wprowadzającym wreszcie równość gospodarczą i usuwającym żenującą i traktowaną jako wyrzut przepaść dzielącą strefę marki od reszty Europy.
Przypomina to komiks o Asteriksie. Przed wprowadzeniem wspólnej waluty tylko Niemcy (a w mniejszym stopniu także Holendrzy, Austriacy i Duńczycy, którzy jednak tak bardzo się nie liczyli) byli tak silni jak Obeliks. Kiedy jednak Mirakuliks sporządzi czarodziejski napój pod nazwą „wspólna waluta” – myślano – i wszyscy go wypiją, wtedy wszyscy będą tak silni jak Obeliks. Zwłaszcza że niemiecki Obeliks miał nieczyste sumienie z powodu swojej siły i chętnie by się nią podzielił, aby raz na zawsze pozbyć się poczucia winy, które trapiło go od czasów drugiej wojny światowej i nie pozwalało spokojnie cieszyć się z własnego sukcesu.
Gdyby ktoś jeszcze szukał potwierdzenia cudów, jakich dokona wspólna waluta, to niezbitym dowodem na to wydawała się niemiecko-niemiecka unia walutowa z roku 1990 i postępujące w ślad za nią zjednoczenie Niemiec. Ale fakt, że Niemcy zachodnie zapłaciły za „sukces” tej unii z krajem o czterokrotnie niższej liczbie mieszkańców około 1500 mld euro, nie dotarł do powszechnej świadomości.
Wiosną 1990 roku kanclerz Niemiec stojących u progu zjednoczenia, Helmut Kohl, odrzucił tradycyjne niemieckie stanowisko, że wspólna waluta możliwa jest tylko w europejskim państwie federacyjnym. W interesie zjednoczenia Niemiec nie chciał drażnić Francji, wielkiego przyjaciela i partnera, i dawać pożywki do zwątpienia w proeuropejski kurs Niemiec. Początkowo Helmut Kohl próbował jeszcze tuszować ustępstwo w tej podstawowej sprawie, by nie dawać powodu do ataków niemieckim sceptykom unii walutowej. 6 listopada 1991 oświadczył w Bundestagu:
„Musimy to w kółko powtarzać: unia polityczna to konieczność wobec unii gospodarczej i walutowej. Najnowsza historia, i to nie tylko Niemiec, przekonała nas o fałszywości wyobrażenia, jakoby możliwe było utrzymanie na dłuższą metę unii gospodarczej i walutowej bez unii politycznej”1.
Jeśli tak się rzeczy miały i Helmut Kohl naprawdę w to wierzył, to odpowiedzialność za Niemcy powinna była skłonić go do przedłożenia europejskim partnerom jasnej opcji: wspólna waluta zostanie wprowadzona wówczas, kiedy nastąpi porozumienie co do jednoznacznego traktatu na rzecz unii politycznej i traktat taki zostanie podpisany. Czy i kiedy to nastąpi, zależałoby wówczas od woli partnerów: za rok, za dziesięć lat, za pięćdziesiąt – czy nigdy.
Wartości polityczne
Zamiast tego strona niemiecka, kosztem interesów niemieckich, przyjęła niejasne w treści i niosące nieokreślone ryzyko założenie: właśnie z tej przyczyny, że unia walutowa nie może na dłuższą metę przetrwać bez unii politycznej, istnienie unii walutowej niejako automatycznie wymusi przyjęcie unii politycznej. Takie stanowisko jeszcze i dziś można wyczytać z wypowiedzi ministra finansów Wolfganga Schäublego.
Niektórzy zaś sądzą, że politycy nie mają wcale tyle siły. I w gruncie rzeczy to prawda. Ale mają przynajmniej tyle siły – i dowodzą tego na każdym kroku – że w konkretnym przypadku potrafią zignorować wiedzę ekspertów, podejmując błędne decyzje, których dramatycznych skutków nie potrafią przewidzieć, a kiedy one nastąpią, zbyt długo je bagatelizują i ukrywają.
Kiedy wreszcie zapadła decyzja o wprowadzeniu unii walutowej bez unii politycznej, niemieckiej dyplomacji udało się za pośrednictwem traktatu z Maastricht znaleźć drogę, która mogłaby okazać się efektywna, gdyby wszyscy partnerzy, kierując się duchem i literą traktatu, zreformowali odpowiednio swoje gospodarki. Z drugiej jednak strony gdyby wszyscy partnerzy mieli odpowiednią strukturę gospodarczą, to unia walutowa byłaby niepotrzebna lub też wytworzyłaby się w sposób organiczny jako produkt końcowy unii politycznej.
Ja sam kierunek zmian zapoczątkowany w końcu lat dziewięćdziesiątych uważałem za ryzykowny, ale też kryjący w sobie pewne szanse, pod warunkiem, że wszyscy zainteresowani wezmą pod uwagę istniejące rodzaje ryzyka i wykorzystają pojawiające się możliwości. W roku 1966 w następujący sposób zdefiniowałem dwa główne obszary ryzyka:
„Zwłaszcza biedniejsze regiony nie będą już mogły liczyć na to, że okazjonalna deprecjacja ich narodowej waluty poprawi automatycznie konkurencyjność ich gospodarek i w ten sposób pomoże wyrównać dotychczasowe błędy polityki płacowej. W sytuacji przeciwnej szanse jednolitej waluty zostaną najlepiej wykorzystane dla wzrostu gospodarczego i wzrostu zatrudnienia, jeśli w zakresie bezpośrednich i pośrednich kosztów pracy będzie istniała maksymalna regionalna i sektoralna elastyczność, aż po płaszczyznę pojedynczych zakładów pracy”2.
„Polityka pieniężna może jednak tylko wtedy wywierać dyscyplinujący wpływ na politykę finansową, jeśli państwa niestabilne finansowo nie będą mogły liczyć na »bailing out« ze wspólnej kasy lub za pośrednictwem mechanizmów wyrównywania poziomów finansowych”3.
Niestety oba wskazane typy ryzyka wystąpiły, jak o tym świadczy z jednej strony wzrastające zróżnicowanie konkurencyjności krajów strefy euro, z drugiej zaś strony kryzys finansów państwowych w obrębie strefy euro. Większość specjalistów była wówczas do tego planu nastawiona sceptycznie, wysuwali rozsądne, przekonywające argumenty. Dlaczego więc ich nie posłuchano? Prawda jest taka, że ludzie nie kierują się argumentami. Tylko eksperci myślą w tych kategoriach, kiedy rozmawiają między sobą. Zwykli ludzie myślą obrazami, i to tym bardziej, im mniej rozumieją z całej sprawy. Wiedzą o tym doskonale skuteczne dyktatury, podobnie jak skuteczni spece od reklamy.
Wizjonerstwo
Obrazami myślą także wiodący politycy, nie tylko ci, którym przewodzą, i u nich także odpowiedni obraz może pokonać nawet najlepszy argument. Amerykański prezydent Ronald Reagan na początku swojej prezydentury miał dyrektora do spraw budżetu, niejakiego Davida Stockmana. Polityk ten toczył bohaterską walkę w obronie prawidłowej polityki budżetowej i podatkowej, w szczególności z ministrem obrony Casparem Weinbergerem. I poległ na polu chwały. Jako szczytowy moment swojej porażki opisuje jedno z posiedzeń u prezydenta Reagana poświęcone budżetowi resortu obrony. Stockman przedstawił prezydentowi suche liczby. Wróżyły one bardzo źle, gdyby minister obrony przeforsował swoje żądania, ale cyfry te nie wywarły na prezydencie specjalnego wrażenia. Następnie Caspar Weinberger wyświetlił folię z rysunkiem: z lewej strony naszkicowany był wychudzony, obdarty piechur, z prawej rosły, silny żołnierz piechoty morskiej w pełnym uzbrojeniu. Pod rysunkiem po lewej stronie był podpis „Ich armia”, a pod prawym – „Nasza armia”. Prezydent wskazał na prawy obrazek, mówiąc: „Chcę tego”. Dyskusja była skończona, największy powojenny program zbrojeniowy zatwierdzony, a finansowano go, zadłużając budżet. David Stockman niedługo już zabawił na stołku ministra, ustąpił w sierpniu 1985 r. Ale jego książka o latach ministrowania u Ronalda Reagana jest godna polecenia każdemu ministrowi finansów4.
Podobnie jak Ronald Reagan również Helmut Kohl nie miał głowy do szczegółów, był raczej wizjonerem. Był przy tym bardzo emocjonalny. Najwidoczniej na folii, którą pokazano Helmutowi Kohlowi w 1991 r., przeciwstawiono „Ich Europę” „Naszej Europie”.
„Ich Europa” to była lista małodusznych zastrzeżeń nielubianych technokratów i politycznych fanatyków porządku, którzy mogliby powstrzymać wielką europejską ideę lub zmienić ją nie do poznania.
„Nasza Europa” to były tablice Mojżeszowe z napisem „Europejska Unia Walutowa”, wskazujące drogę do Ziemi Obiecanej pod nazwą „unia polityczna”. W tym obrazie Helmut Kohl odgrywał rolę Mojżesza narodu niemieckiego na drodze do europejskiej ojczyzny.
Nakreślony przeze mnie obraz nie jest kpiną ani cynizmem. Jestem przekonany, że właśnie tak się to odbyło. Jak wielu ludzi w starszym wieku, Helmut Kohl kierował się emocjonalną potrzebą ostatecznego uregulowania jeszcze za własnego życia ważnych długofalowych zagadnień, dla których załatwienia mogłoby przyszłym pokoleniom zabraknąć mądrości lub siły. Biorąc pod uwagę powyższe, kwestia paru niejasnych punktów technicznych nie miała większego znaczenia. Taką oto drogą Niemcy dorobiły się euro. Eksperci tacy jak Hans Tietmeyer, Horst Kohler, Jürgen Stark i wielu innych pomocników na wysokich stanowiskach zgrzytało zębami, formułowało zastrzeżenia, w końcu jednak przyłożyło rękę do powołania do życia wymarzonej „Europejskiej Unii Walutowej”. Eksperci ci wymyślili nawet specjalny inkubator o nazwie „pakt stabilizacyjny”.
Wszystko na nic! Ideał, skoro tylko przyszedł na świat, okazał się niesforny i rozwijał się – zwłaszcza w ostatnich latach – według własnych praw, wymykając się spod kontroli swych twórców.
Byłoby niesprawiedliwe i bezcelowe prawić morały obecnym przywódcom i obwiniać ich o przeszłość. Merkel, Sarkozy i wszyscy inni sternicy naw państwowych nie są odpowiedzialni za przeszłość, ale muszą się borykać z jej skutkami. Jednak zwykły obywatel nie ma powodu, by w sprawie wspólnej waluty ufać politykom bardziej niż w roku 1992. Wielu ludzi karmionych scenariuszami kryzysu, przepowiedniami katastrof, apelami o solidarność i wzajemnymi zarzutami nie wie już, co o tym wszystkim sądzić, doznaje wręcz porażenia myśli, a do tego wszystkiego dochodzi jeszcze szerokie społeczne niezadowolenie. W tym kontekście Jürgen Kaube zacytował zdanie starożytnego historyka Tucydydesa, że w czasie wojny słowa przestają być jednoznaczne, gdyż wszyscy używają ich wyłącznie taktycznie, i zauważył, że zdanie to odnosi się najwyraźniej także do kryzysów gospodarczych5. Zaufanie do euro drastycznie spadło, szczególnie alarmująca jest zaś okoliczność, że młodsi wierzą w euro jeszcze mniej niż starsi6.
Zwłaszcza Angela Merkel nie ponosiła żadnej odpowiedzialności za cały ten bigos, który dostał jej się w spadku. Przejmując jednak dziedzictwo Kohla i wypowiedzianą latem 2011 r. formułę: „Jeśli upadnie euro, upadnie także Europa”, okazała się jego godną polityczną córką. Tym samym zamanifestowała bowiem jasno swoją postawę, że teraz nie czas na egoizmy narodowe i małostkowe rozważania fiskalne. Zagrożona zdawała się bowiem całość wielkiego przedsięwzięcia, politycznego testamentu Roberta Schumana i Konrada Adenauera. Do tego podejścia doskonale pasowały poglądy federalnego ministra finansów Wolfganga Schäublego, bardziej troszczącego się o przyszłość Europy niż o finanse państwa niemieckiego.
Również Helmut Schmidt, z całym swoim autorytetem byłego kanclerza federalnego i ekonomisty gospodarki globalnej, podkreślił tę samą linię, kiedy 4 grudnia 2011 r. przemawiając na zjeździe SPD, połączył ze sobą fakty, poczynając od niemieckiej winy za Holocaust, poprzez polityczne dziedzictwo
Roberta Schumana i Konrada Adenauera, aż po wspólną walutę europejską i konieczność ponoszenia współodpowiedzialności za długi krajów partnerskich strefy euro7. Przemówienie to jak w soczewce skupiło dylemat Niemiec – trwałe zafiksowanie w winie wynikającej z II wojny światowej. Helmut Schmidt ukazał moralną siłę, jaką Niemcy czerpały i nadal czerpią z faktu uznania tej winy. Mimo woli wskazał on jednak również na niebezpieczeństwo, jakie pojawia się wówczas, gdy niemieckie poczucie winy wpływa na decyzje, które powinny być podejmowane na podstawie zdrowych przesłanek ekonomicznych i starannego uwzględnienia interesów stron. Taka już jest bowiem taktyka Helmuta Schmidta, że nawet kiedy nie ma racji, zachowuje dar przekonywania dzięki klarowności i pięknu sformułowań okraszonych przemawiającymi do wyobraźni obrazami.
Ja osobiście – czym różnię się od Helmuta Schmidta i wielu protagonistów euro – uważam, że należy starannie oddzielać od siebie płaszczyzny argumentacji. Tak też mam zamiar postępować w niniejszej książce, rozpatrując osobno następujące aspekty:
– Ekonomiczna korzyść (lub szkoda) wspólnej waluty dla dobrobytu, wzrostu gospodarczego i zatrudnienia w krajach członkowskich unii walutowej musi być rozpatrywana i oceniana sama w sobie według wewnętrznych kryteriów.
– Jako osobne zagadnienie należy potraktować rolę, jaką wspólna waluta może odegrać w procesie dalszego zacieśniania jedności europejskiej aż po unię polityczną. Jeśli proponuje się w tym celu kroki, które nie są optymalne z ekonomicznego punktu widzenia, to należy tę kwestię poddać otwartej debacie. Nie wolno przemilczać ekonomicznej ceny, jaką przyjdzie zapłacić za osiągnięcie celów politycznych.
– Jeśli polityka niemiecka stoi na stanowisku, że z powodów politycznych w związku z winą za II wojnę światową i Holocaust Niemcy winny ponosić szczególne ofiary w imię „solidarności europejskiej”, to ten punkt również należy otwarcie przedyskutować i przedstawić argumenty „za”.
W trudnych zagadnieniach związanych z unią walutową nadmiar sentymentów europejskich nie służy klarowności myśli. Hasło „Jeśli upadnie euro, upadnie Europa” ma charakter emocjonalny i fundamentalny, o co zresztą chodziło. Sformułowanie to jest jednak skrajnie nieostre. Co bowiem w tym kontekście oznacza „Europa” i jakimi kryteriami mamy mierzyć jej „upadek”? Czy Brytyjczycy, Szwedzi, Polacy, Czesi nie są Europejczykami albo żyją w upadłych państwach tylko dlatego, że nie płacą w euro? Czy na południu Włoch lub na Peloponezie mamy kwitnące rolnictwo tylko dlatego, że tam walutą jest euro? Tej szeptanej propagandzie o klęsce i końcu świata przeciwstawiam pragmatyczną tezę: „Europa nie potrzebuje euro”.
Jak to możliwe, że odbudowa Europy po 1945 r., największy wzrost dobrobytu w historii ludzkości i jeden z najdłuższych okresów pokoju w Europie przez sześćdziesiąt lat obywały się bez wspólnej waluty i bez konieczności płacenia długów jednych państw przez drugie? I nagle dzisiaj okazuje się, że dobrobyt i pokój w Europie będą tylko wówczas możliwe, kiedy będzie istniała nie tylko wspólna waluta, ale ponadto wspólna kasa państwowa, dzięki której ostatecznie każdy kraj będzie musiał płacić rachunki wszystkich innych?
Nasuwa się podejrzenie, że politycy wymachują grubymi banknotami, gdyż w politycznym dialogu i rzeczowej argumentacji zabrakło wartościowej drobnej monety. Ale z drugiej strony nie chodzi też o to, żeby gołosłownie wynosić się ponad tych, którzy z braku argumentów sięgają po wielkie słowa.
Jazda bez kierowcy
Oto przygnębiające wrażenie, jakie przynosi wiosna 2012: projekt „Europejska Unia Walutowa” rozwija się w zgodzie z własnymi prawami, których nawet sternicy naw państwowych i ich doradcy nie są w stanie przeniknąć. Nie wyznaczają oni kursu, lecz w najlepszym razie reagują na wydarzenia, a Angela Merkel, której głos przypomina mi damski głos w nawigatorze mojego samochodu, wydaje się odgrywać dokładnie taką samą rolę. Kiedy mianowicie źle jadę, słyszę przez jakiś czas ostrzeżenie: „Jeśli to możliwe, zawróć”, a potem, kiedy błądzę coraz bardziej, pada polecenie: „Skręć w lewo”. A kiedy samochód opuści teren objęty kontrolą GPS, słyszę miły głos: „Cel leży w podanym kierunku”. Jeśli chodzi o samochód, którym jadę, to wiem, że ten miły głos nie ma wpływu na kierunek jazdy, jedynie komunikuje mi stan faktyczny. Obawiam się, że podobnie ma się rzecz z kierunkiem rozwoju unii walutowej. W znamiennej rozmowie z Güntherem Jauchem Angela Merkel powiedziała całkiem jasno, że w swoich decyzjach co do euro niejako jedzie na oślep, kierując się wymogami chwili8. Strategia tego kursu jest jednak zrozumiała co najwyżej na poziomie abstrakcyjnym. Nawarstwia się tu wiele pytań, z których każde z osobna nie znajduje już jednoznacznej odpowiedzi lub dopuszcza różne odpowiedzi w zależności od preferencji i skali wartości odpowiadającego. A oto katalog pytań:
– Jaki kształt państwowy ma ostatecznie przybrać wspólna Europa: czy ma to być Europa Ojczyzn z jednym wspólnym rynkiem i zniesieniem wewnętrznych granic państwowych, czy też scentralizowane europejskie państwo ze ścisłą kontrolą fiskalną jego części składowych?
– Jakie zalety ma Zjednoczona Europa w coraz gęściej zaludnionym świecie? A może rozwiązanie to ma również wady?
– Czy może Europejska Unia Walutowa opiera się na błędnych założeniach i jakie są te ewentualnie błędy? Czy też jest to konstrukcja solidna, a jedynie niewłaściwie obsługiwana?
– Czy może globalizacja i integracja światowych rynków towarowych i finansowych zaszła już tak daleko, że globalne decyzje stały się zbyt skomplikowane, a tym samym kurs gospodarki światowej stał się nieprzewidywalny?
– A może brakuje tylko właściwej regulacji międzynarodowych rynków finansowych, i jak wobec tego taka regulacja powinna wyglądać?
– Jakie podstawowe błędy doprowadziły do kryzysu finansowego lat 2007-2009 i czego się z tego nauczono, albo czego się można nauczyć?
– Dlaczego niektóre państwa strefy euro uważane są za zagrożone niewypłacalnością, podczas gdy kraje takie, jak Wielka Brytania czy Turcja, które w porównaniu ze swoimi gospodarkami zaciągają o wiele większe długi, za takowe uważane nie są?
– Skąd bierze się optymistyczne przekonanie, że na płaszczyźnie europejskiej można za pomocą metody kija i marchewki zapanować nad polityką finansową Grecji czy Włoch, skoro tego rodzaju próby dyscyplinowania nie udają się nawet w obrębie poszczególnych krajów, jak o tym świadczą na przykład wypadki w regionach południowych Włoch czy w niektórych krajach związkowych Niemiec?
– Czy budżety państw generalnie za mocno się zadłużają i czy może się w tym okazać pomocny ustawowy hamulec zadłużania się?
– Czy wspólny rząd gospodarczy i finansowy może przyczynić się do stabilizacji Europejskiej Unii Walutowej i co to właściwie znaczy?
– Jaka jest nasza wizja państw narodowych i całej Europy: czy mają one przede wszystkim stwarzać ogólne ramy dla społecznej gospodarki rynkowej, a resztę załatwi swobodna konkurncja, czy myślimy raczej o państwie opiekuńczym?
– Czego uczą nas przykłady tradycyjnych, stabilnych państw federalnych, takich jak USA czy Szwajcaria?
Katalog jest niekompletny, poszczególne pytania nakładają się na siebie. Ponieważ chodzi tu częściowo o sądy wartościujące, a częściowo nawet o trudne do udowodnienia oceny istniejących związków przyczynowych, odpowiedzi na postawione pytania nie da się po prostu ocenić jako „prawdziwe” lub „fałszywe”. Również proponowane przeze mnie odpowiedzi nie są wolne od ocen i sądów wartościujących.
Kiedy w roku 1996 wydałem wspomnianą wcześniej książkę na temat euro, była to książka, którą zacząłem pisać jako sceptyk, a ukończyłem – jako zwolennik euro. Byłem pod wrażeniem ogromnych wysiłków fiskalnych podjętych przez Włochów, Francuzów i inne kraje. Stawiałem na to, że wyłączenie zasady odpowiedzialności za długi innych krajów członkowskich wprowadzi dostateczną dyscyplinę fiskalną, gdyż „grzesznicy” będą karani wyższą stopą procentową.
Niestety dziś obudziliśmy się już z tego liberalnego snu o euro. Ja sam nie spieszyłem się jednak z przewartościowaniem moich poprzednich sądów.
Jako członek zarządu Bundesbanku byłem wprawdzie przeciwny pomocy dla Grecji, pierwszemu parasolowi ochronnemu w postaci wykupu długów przez EBC, stanowiło to bowiem dokładne przeciwieństwo mojego liberalnego snu o euro. Z poglądem tym nie wychodziłem jednak na zewnątrz. Nieco później uznałem, że nie powinienem dawać pożywki do dalszych nierzeczowych dyskusji na temat mojej książki Niemcy likwidują własne państwo, pozostając przy paru sztywnych tezach na temat euro.
Z sympatią śledziłem krytyczne recenzje wielu wybitnych ekonomistów, takich jak choćby Otmar Issing, Hans-Werner Sinn czy Stefan Homburg, skargę do Trybunału Konstytucyjnego Petera Gauweilera czy mocno zaangażowaną krytykę Hansa-Olafa Henkela. Nie wszystkie zastrzeżenia podzielałem, ale z istotą wielu z nich się zgadzałem.
Porządkowanie chaosu
Czasem trzeba zrobić coś, co z zawodowego punktu widzenia jest błędne, jeśli w grę wchodzą wyższe cele. Przedmiotem moich wątpliwości, zajmującym mnie przez ostatni rok, była przyszłość Europy i jej stosunek do wspólnej waluty. Czy to możliwe – zastanawiałem się – aby to, co błędne z gospodarczego punktu widzenia, było politycznie właściwe, gdy chodzi o cele wykraczające poza sferę gospodarki? O tym także jest mowa w niniejszej książce.
U podstaw traktatów rzymskich, które w roku 1958 powoływały do życia Europejską Wspólnotę Gospodarczą (EWG), legła koncepcja Wspólnego Rynku.
Koncepcja ta, właściwie pojęta i konsekwentnie przeprowadzona, oznacza, że wszędzie zapanuje swoboda osiedlania i porównywalne szanse we współzawodnictwie gospodarczym. Państwa członkowskie mogą wpływać na owo współzawodnictwo poprzez dobre wykształcenie ogólne i zawodowe, efektywną naukę, dobrą infrastrukturę, niezawodne usługi państwowe, poprzez tanią, elastyczną i nieprzekupną administrację publiczną.
W porządku Wspólnego Rynku wszystkie działające podmioty zachowają jednak dotychczasową odpowiedzialność, i tylko one, nikt inny poza nimi, odpowiadają za swoje długi. Do tych podmiotów działających w ramach Wspólnego Rynku należą oczywiście również państwa członkowskie.
W ramach tego porządku wspólna waluta zasadniczo też niczego nie zmienia i jest z nim kompatybilna w warunkach istnienia niezależnego banku emisyjnego, którego celem jest w pierwszej kolejności stabilność wartości pieniądza.
Oczywiście wszystkie państwa mają w ramach tego porządku prawo do popełniania błędów, na przykład zaciągania długów wyższych niż to jest dobre dla danej społeczności państwowej. Szkodę ponoszą wówczas obywatele, którzy mogą po prostu wybrać inny rząd. Szkodę ponoszą także wierzyciele, kiedy dane państwo napotyka trudności przy obsłudze zadłużenia. Wierzyciele państw dłużników, tak jak w przypadku firm i prywatnych dłużników, muszą się po prostu zastanowić, komu i na jakich warunkach pożyczają.
Jednego tylko nie da się zrobić – taka jest w każdym razie moja teza wyjściowa: nie da się niejako centralnie wymusić rozsądnego zachowania dłużników państwowych. Po pierwsze, nie da się jednoznacznie ustalić, co w danym wypadku znaczy rozsądne zachowanie. Różne światopoglądy i cele polityczne mogą powodować różnice w polityce zadłużeniowej, których nie da się w prosty sposób umieścić na skali: „dobre – złe”. Po drugie, skuteczna kontrola zachowań dłużniczych w takim wypadku spowoduje albo pozbawienie danego państwa suwerenności, albo też będzie nieskuteczna.
Ale po kolei. Nie chcę Czytelnika z góry krępować określonymi opiniami, zwłaszcza że na końcu książki okaże się, że ja również nie odkryłem absolutnej prawdy. W trakcie lektury Czytelnik zostanie skonfrontowany z faktami i pewnymi schematami argumentacyjnymi, które pozwolą mu wyrobić sobie własne zdanie.
– Zacznę od rekapitulacji historii gospodarczej i walutowej, począwszy od reformy walutowej aż po zawarcie Europejskiej Unii Walutowej. Wszystkie tematy, które obecnie podlegają dyskusji, już wówczas wywoływały kontrowersje. I prawie wszystkie błędy, nad którymi dziś się zastanawiamy, były już wówczas rozważane.
– Następnie zajmę się genezą i przesłankami koncepcyjnymi traktatu z Maastricht. Wszystko, co później poszło na opak, już na początku lat dziewięćdziesiątych było rozpoznawalne jako potencjalne ryzyko. Omawiając następnie realizację unii walutowej w latach 1999-2010, pokażę, co poszło na opak i dlaczego.
– Na tym tle zrekapituluję przebieg i efekty trzyletniej polityki ratunkowej, a następnie spróbuję odpowiedzieć na pytanie, czy wspólnej walucie można w ogóle przypisać jakieś zasadnicze zalety.
– Europejski dramat walutowy przebiega w zglobalizowanym świecie. Na jego kształt i dalszy rozwój wpływają również skutki światowego kryzysu finansowego przełomu lat 2008/2009, a zagadnienia tego nie da się też oddzielić od wielkich kwestii systemowych, które aktualnie są dyskutowane.
– W centrum kryzysu unii walutowej znajduje się kryzys zadłużenia państwowego wielu krajów. Dlatego zajmę się rolą budżetów państwowych i możliwością ich sanacji.
– Każdy, kto ma jakieś zdanie na temat euro, ma też tym samym – świadomie lub nie – jakieś zdanie na temat Europy. Trzeba tu wziąć przede wszystkim oficjalną politykę niemiecką, która poświęciła markę, aby zbudować europejskie państwo federacyjne. A sformułowanie Angeli Merkel: „Jeśli upadnie euro, upadnie także Europa”, pokazuje, że miarodajnym politykom nie chodzi wcale o walutę, tylko o wiele dalej idący cel. A tu nasuwa się pytanie: jakiego rodzaju waluty i ustroju finansowego potrzebuje Europa, jakiej byśmy sobie życzyli? A może wiąże się tu dwie sprawy, które nie mają ze sobą nic wspólnego?
– Na koniec naszkicuję elementy pewnej mapy drogowej: z jednej strony na nic się nie zda lament nad błędnymi decyzjami, których od 1999 r. aż do dziś podjęto wiele. Z drugiej jednak strony jest rzeczą niebezpieczną i naganną kontynuować błędne rzeczy tylko dlatego, że się już zaczęło.
Kilka słów dla uspokojenia Czytelnika. Podjęty przez mnie temat jest niewątpliwie skomplikowany, ale nie aż tak jak utrzymują niektórzy! To nie złożoność materii, tylko myślenie życzeniowe polityków pchnęło nas w ślepą uliczkę albo na skraj przepaści niesłychanego ryzyka. Wielu „ekspertów” dopomogło w tym politykom, dlatego również do ekspertów powinno się mieć tylko ograniczone zaufanie.
Europa nie potrzebuje euro
Książka niniejsza krok po kroku daje Czytelnikowi podstawy do wyrobienia sobie własnego zdania, co nie znaczy, że stanie się on ekspertem od spraw walutowych. Nie każdy musi podzielać wnioski końcowe, jakie formułuję. Myślę jednak, że nie można ich też tak łatwo obalić.
Rozpoczynam od przedstawienia rozwoju sytuacji w Niemczech, począwszy od reformy walutowej aż po utworzenie Europejskiego Systemu Walutowego (ESW), poprzednika Europejskiej Unii Walutowej. Dopiero bowiem fiasko światowego systemu stałych kursów walutowych pod koniec lat sześćdziesiątych oraz liczne, aczkolwiek nieudane próby utrzymania stałych kursów walut, przynajmniej w obrębie Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej – stworzyły polityczną motywację i merytoryczny punkt wyjścia do utworzenia Europejskiej Wspólnoty Walutowej.
1 Cyt. za Otmar Issing: Die Wahrungsunion auf dem Weg zur Fiskalunion, „FAZ“ z 6 stycznia 2011, s. 10.
2 Thilo Sarrazin: Der Euro. Chance oder Abenteuer?, wyd. 3, Bonn 1998, s. 306 i nn.
3 Ibidem, s. 309.
4 David Stockman: The Triumph of Politics: Why the Reagan Revolution Failed, Nowy Jork 1986.
5 Por. Jürgen Kaube: Demo, Büro, Techno, Euro, „FAZ” z 8 listopada 2011, s. 31.
6 Ankieta przeprowadzona jesienią 2011 przez TNS Infatrest wykazała, że obawy Niemców przed inflacją rosną. Jedna trzecia ankietowanych podała brak zaufania lub niewielkie zaufanie. 30% podało, że ma zaufanie. 36,5% nie miało zdania. Spośród osób starszych (powyżej 60 roku życia) 36% miało zaufanie, spośród osób młodszych (przedział wiekowy 18 do 39 lat) tylko 26% miało zaufanie. Por. Viele Deutsche fürchten Inflation, „FAZ” z 8 grudnia 2011, s. 12.
7 Por. „Handelsblatt” z 5 grudnia 2011, s. 6.
8 Audycja wyemitowana 25 sierpnia 2011.
IOd niemieckiej reformy walutowej do Europejskiego Systemu Walutowego – prehistoria Europejskiej Unii Walutowej
System z Bretton Woods
W Stanach Zjednoczonych i w Wielkiej Brytanii rozważania nad zasadami międzynarodowego porządku politycznego oraz gospodarczego i walutowego po zakończeniu II wojny światowej rozpoczęły się na długo przed kapitulacją Niemiec w maju 1945 r. Pierwszym ich efektem była Karta Atlantycka określająca zasady porządku międzynarodowego wypracowane wspólnie przez Wielką Brytanię i USA w roku 1941. Stała się ona podstawą dla późniejszej Karty Narodów Zjednoczonych, podpisanej przez pięćdziesiąt jeden państw w czerwcu 1945 r. w San Francisco.
Równolegle USA i Wielka Brytania pracowały nad nowym światowym systemem gospodarczym i walutowym. Prace te zakończyły się porozumieniem z Bretton Woods z czerwca 1944 r., podpisanym przez czterdzieści cztery zwycięskie kraje.
W myśl porozumienia dolar i funt szterling miały być walutami światowych rezerw walutowych. Zakładano stałe kursy wymiany i w miarę możności wolny handel światowy. Chciano zapobiegać nadmiernej inflacji. System miał być jednak na tyle elastyczny, aby wypłacalność międzynarodowa wzrastała bez napięć, odpowiednio do potrzeb finansowych i obrotów w handlu międzynarodowym. Tym sposobem miano nadzieję uniknąć zarówno galopującej inflacji, do jakiej doszło w Niemczech na początku lat dwudziestych, jak i kryzysów wypłacalności i wyścigu dewaluacji walut narodowych, do czego doszło podczas Wielkiego Kryzysu w 1929 r. Główny wpływ na prowadzone dyskusje miał brytyjski ekonomista John Maynard Keynes, którego teorie od końca lat trzydziestych stanowiły dominującą podstawę w wyjaśnianiu zarówno przyczyn Wielkiego Kryzysu, jak i ujmowaniu wszelkich kwestii polityki gospodarczej.
W systemie stałych kursów wymiany zadaniem banków centralnych był zasadniczo systematyczny skup obcych walut po gwarantowanych kursach, względnie sprzedaż własnej waluty. W celu szerokiego zabezpieczenia systemu utworzony został Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Miał on zapewnić zabezpieczenie wypłacalności w skali międzynarodowej i pokrywać chwilowe braki dewizowe poszczególnych banków emisyjnych przez udzielanie kredytów pomocowych. Rolę tę jako „pożyczkodawcy ostatniej instancji” (lender of last resort) MFW odrywa po dziś dzień. Ponadto w ciągu dziesięcioleci MFW rozwinął wyrafinowaną technikę łączenia kredytów dewizowych z nakładami na uzdrowienie gospodarki odnośnych krajów. To z powodu tych doświadczeń MFW został włączony w akcję kredytów pomocowych dla Grecji, jakkolwiek jego zaangażowanie właściwie wykracza poza system, gdyż Grecji brakuje nie dewiz, ale środków pieniężnych we własnej walucie, czyli euro.
W systemie z Bretton Woods główna waluta rezerw walutowych, czyli dolar, miała pokrycie w złocie: amerykański bank emisyjny gwarantował nieograniczoną wymianę dolara na złoto w wysokości 35 dolarów za uncję. Tym samym zasadniczo wszystkie waluty świata utrzymujące stały kurs wymiany z dolarem miały pośrednio pokrycie w złocie, mogły bowiem w każdej chwili zamienić swoje rezerwy dolarowe na złoto.
„Made in Germany”: niemiecka marka i cud gospodarczy
Niemiecka marka z roku 1948 narodziła się niejako w obrębie tego systemu. Analogicznie do waluty przedwojennej została ona wyposażona w stały kurs wymiany do dolara w stosunku 4,20 marki za dolara.
Jak bardzo zmieniły się czasy od roku 1948, można uświadomić sobie, biorąc pod uwagę dwie cyfry:
– Cena z jedną uncję złota wynosi dziś nie 35 dolarów, lecz 1669 dolarów (stan z 7 marca 2012 r.).
– Kurs wymiany dolara do marki (w przeliczeniu na podstawie kursu marki do euro) wynosi dzisiaj nie 4,20 marki, lecz 1,52 marki (stan z 7 marca 2012 r.).
Wyrażona w wartościach pieniężnych wartość dolara skurczyła się do 2% wartości wyjściowej, a w stosunku do marki o 36%. Twórcy systemu walutowego z Bretton Woods z pewnością nie tak to sobie wyobrażali. A przecież to właśnie te dwa podstawowe elementy światowego porządku gospodarczego ustanowione w Bretton Woods – stałe kursy wymiany i (w miarę możności) wolny handel – stworzyły podstawy ramowe do bezprzykładnego wzrostu gospodarki niemieckiej, a wraz z nią pozycji marki niemieckiej w okresie powojennym. Jako dziecko byłem naocznym świadkiem wzrostu gospodarczego w Niemczech, przy jednoczesnych trzeszczeniu i ostatecznym załamaniu się systemu walutowego z Bretton Woods. Włączam te osobiste doświadczenia w tok rozumowania:
Do moich pierwszych wspomnień – człowieka urodzonego w lutym 1945 r. – z kręgu pozarodzinnego należy reforma walutowa z czerwca 1948 r. Początkowo wzrastałem wśród ruin Zagłębia Ruhry, a następnie w atmosferze powszechnego optymizmu i wiary w postęp lat odbudowy. Studia ekonomiczne podjąłem w 1967 r. w warunkach pierwszej powojennej recesji. Dyplom uzyskałem w 1971 r., w szczytowym punkcie nowego boomu gospodarczego. Pracę w Federalnym Ministerstwie Gospodarki rozpocząłem w 1975 r. – w czasie trwania drugiej fali powojennej recesji. Od tamtych czasów byłem bez przerwy statystą, czasem pomniejszym aktorem, na scenie procesów walutowych i finansowych Republiki Federalnej Niemiec.
Na przestrzeni tych lat wielokrotnie zmieniałem poglądy, co czynię do dziś. Uświadamiałem sobie w coraz większym stopniu, że takie kategorie jak „błędne” i „słuszne”, „prawdziwe” i „fałszywe” w ekonomii politycznej, a także w wewnętrznie sprzecznej rzeczywistości realnie istniejącego społeczeństwa i gospodarki narodowej nie są wcale tak proste i jednoznaczne, jak byśmy chcieli. Rzadko związki przyczynowo-skutkowe są oczywiste i namacalne, zwykle nakładają się na nie inne czynniki działające równolegle.
Dlatego też złośliwi twierdzą, że ekonomia nie jest nauką. Mają rację o tyle, że ekonomia nie jest nauką ścisłą. Zwykle w przypadku prawa ekonomicznego przy innym postawieniu pytania, czy przy lekko choćby zmienionych warunkach ramowych, również jego przeciwieństwo jest prawdziwe. Trzeba uwzględnić chociażby wpływ preferencji i hierarchii wartości: cel egalitarny może uderzać w dobrobyt, dążenie do bezpieczeństwa socjalnego – hamować wolną konkurencję.
Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, jeśli uwzględnimy kwestie rozwoju środowiska i pokoju światowego, jeśli skoncentrujemy się nie na jednostce, ale na państwie narodowym, Europie czy społeczności całego globu. W takim wypadku zachowanie pokoju może okazać się ważniejsze niż izolowana wydajność gospodarcza. Również wartości kulturowe mogą wpływać na oceny gospodarcze. I tak na przykład obchodzenie świąt religijnych, przestrzeganie nakazu postu, obyczaje dotyczące stroju czy zasada rozdziału płci – mogą wpływać na organizację produkcji, zachowując pierwszeństwo przed aspektem czysto ekonomicznym.
Podobnie różny charakter kultur i jednostek może powodować, i faktycznie powoduje, że porównywalne ekonomiczne i prawne warunki ramowe mogą prowadzić do całkowicie różnych efektów końcowych. Dzisiejsze kłopoty Europejskiej Unii Walutowej są tego najlepszym przykładem.
Wielu obserwatorów i politycznych decydentów skłania to do swego rodzaju agnostycyzmu w kwestiach polityki ekonomicznej i finansowej i usprawiedliwia w ich oczach pozbawioną prawideł, pozornie pragmatyczną dowolność w podejmowaniu decyzji. Często utwierdzają ich w tym nauki ekonomiczne. W odniesieniu do wielkiego kryzysu finansowego z lat 2007-2009 i obecnego kryzysu w strefie euro za każdym z tych wzajemnie sprzecznych rozstrzygnięć stał jakiś amerykański noblista.
Politycy czerpią stąd doskonałe usprawiedliwienie dla obchodzenia niewygodnych rad ekspertów i taktyczny wybór oportunistycznych rozwiązań. Zwykle jest to pójście po linii najmniejszego oporu. Postawa taka może powodować brzemienne w skutki błędne decyzje, tak zaczynał się niejeden kryzys.
Bo prawa ekonomiczne naprawdę istnieją, a wszystkie one, co do istoty, wypływają z chęci zysku, względnie egoizmu jednostki czy jakiejkolwiek organizacji ludzkiej zdolnej do samodzielnego działania. Oto przykłady takich praw:
– Wzrost cen lub oczekiwań cenowych powoduje wzrost produkcji, spadek cen powoduje spadek produkcji.
– Jeśli jakaś działalność rokuje pewne zyski, to zawsze znajdzie się ktoś, kto ją podejmie, i to tym łatwiej, im większe zyski ona obiecuje.
– Jeśli istnieją bezpieczne prawa własności, wzrasta wola inwestowania.
– Jeśli jakaś produkcja jest nierentowna, nie jest wykonywana.
– W warunkach konkurencji wszyscy uczestnicy produkcji bardziej się starają. Produkty stają się lepsze, technologie bardziej innowacyjne, ceny niższe.
Komunizm i socjalizm państwowy upadły ostatecznie dlatego, że nie respektowały w dostatecznym stopniu tych elementarnych praw ekonomicznych. Nawet logika skomplikowanych transakcji finansowych w obrębie cyfrowego handlu instrumentami pochodnymi, których bez pomocy technicznej żaden śmiertelnik nie jest w stanie ogarnąć, da się sprowadzić do tych podstawowych praw.
Poprzez tworzenie prawnych warunków ramowych państwo winno dbać o to, by chęć zysku pozostawała w społecznie akceptowalnych granicach i nie prowadziła do niepożądanych efektów ubocznych. Funkcję tę państwo pełni ze zmiennym skutkiem, czasem mizernym, czasem wręcz żadnym. Dlatego wraz ze wzrostem możliwości technicznych należy też doskonalić państwowe ramy prawne. Tam gdzie państwo nie wypełnia należycie swych zadań jako prawodawca i opiekun prawa, z reguły występuje niższy poziom dobrobytu i stopień rozwoju gospodarczego.
Powszechne dążenie do zysku powoduje nieustannie owczy pęd inwestorów, który ostatecznie prowadzi do błędnych decyzji. Błędy te usuwane są następnie w okresie recesji, czemu towarzyszy zawsze wzrost upadłości firm i wzrost bezrobocia. Do największych złudnych utopii wielu ekonomistów należy wiara w to, że przez odpowiednie mechanizmy sterowania polityką monetarną i fiskalną można w dużym stopniu zapobiegać ekscesom cykli koniunkturalnych i zapewnić trwały rozwój gospodarczy.
Ostatnia wielka odsłona tej utopii w Ameryce ery Greenspana w znaczącym stopniu wpłynęła na głębię i niebezpieczeństwo kryzysu finansowego w latach 2007-2009. Tym bardziej godne jest ubolewania, że tego rodzaju utopiści w dalszym ciągu mają wszędzie swobodę działania. Do tej kwestii jeszcze wrócimy.
Niemieckie podejście do pieniądza, waluty i zadłużenia państwowego podyktowane jest dwukrotnym doświadczeniem wielkiej inflacji w odstępie zaledwie dwudziestu pięciu lat. Dwukrotnie zostały zniszczone majątki włącznie z akcjami i wartościami trwałymi. Przez tę totalność i nagłość dwukrotnych strat szok wywłaszczeniowy Niemców różni się zasadniczo od doświadczeń inflacyjnych Brytyjczyków, Francuzów czy Amerykanów. Również w tamtych społeczeństwach wartość pieniądza ucierpiała na przestrzeni dziesięcioleci w wyniku wojen. Jednakże straty były tam pełzające, stopniowe. Dawało to możność dostosowania się, kraje te nigdy nie przeżyły czegoś takiego jak „reforma walutowa” w rozumieniu niemieckim. Z uwagi na to, że powszechny lęk przed spadkiem wartości pieniądza był w tamtych społeczeństwach mniejszy, tolerowały one wyższe stopy inflacji niż w Niemczech. Różnica ta jest odczuwalna po dziś dzień.
Z drugiej strony w tamtych krajach nie pojawił się „efekt przebudzenia” związany z niemiecką reformą walutową 1948 r. W zniszczonych Niemczech zachodnich po wprowadzeniu nowej waluty pieniędzy było wprawdzie mało – 40 nowych marek na osobę i przestawienie płac denominowanych w markach przedwojennych na nową markę w stosunku 1:1 – ale równoczesne uwolnienie płac i zniesienie systemu kartkowego spowodowało, że z dnia na dzień półki sklepowe i okna wystawowe się zapełniły. Mieszkańcy wprawdzie byli w większości jeszcze biedni, ale pieniądze, jakie mieli, posiadały realną siłę nabywczą.
Choć wówczas nie zdawano sobie z tego tak do końca sprawy, potencjał produkcyjny gospodarki zachodnioniemieckiej wyszedł z wojny w lepszym stanie, niż mogłyby na to wskazywać wielkie zniszczenia budynków i dróg. Był nawet w miarę nowoczesny, trzeba bowiem pamiętać, że produkcja wojenna osiągnęła szczyt jesienią 1944 r. Ponadto napływająca fala uciekinierów i wysiedlonych z nawiązką wyrównała spowodowany przez wojnę ubytek siły roboczej. Istniał więc popyt generowany przez siłę nabywczą nowego pieniądza, rozpoczął się równomierny proces wzrostu, który począł słabnąć dopiero w latach sześćdziesiątych. Już w połowie lat pięćdziesiątych młoda Republika Federalna zrównała się pod względem produktu społecznego ze zwycięskimi mocarstwami: Francją i Anglią.
Reforma walutowa połączona z uwolnieniem cen i prawie całkowitym zniesieniem reglamentacji była siłą napędową zdumiewającej eksplozji gospodarczej. Wkrótce nazwano to cudem gospodarczym, który napełnił Niemców zachodnich dumą, a u byłych zachodnich aliantów, a obecnie świeżo upieczonych sojuszników, wywowywał lekki niepokój.
W dniu wejścia w życie reformy walutowej jechałem z ciocią i młodszą siostrą tramwajem linii nr 8 przez Zagłębie Ruhry, z Recklinghausen do Bochum-Langendreer. Rodzina się przeprowadziła, a ciocia zawoziła nas do nowego mieszkania. Miałem wtedy trzy lata i cztery miesiące i pamiętam do dziś, jak stałem niezdecydowany na nieznanej klatce schodowej, a w głowie huczało mi słowo „reforma walutowa”. Mimo najszczerszych chęci nie byłem w stanie zrozumieć, co to znaczy. Ale słyszałem to wyrażenie w czasie jazdy tramwajem, wszyscy o tym mówili, również rodzice i ciocia rozmawiali na ten temat.
W 1951 r. wróciliśmy do Recklinghausen. Nowe mieszkanie znajdowało się w odbudowanej ze zgliszcz kamienicy, począwszy od pierwszego piętra wszystko było nowe. Poza kilkoma domami cała ulica leżała jeszcze w gruzach. Kiedy w 1955 r. wyprowadzaliśmy się do własnego domku jednorodzinnego, wszystkie domy były już odbudowane.
Jak to się stało? Oczywiście zdaniem rodziców i wszystkich znanych mi dorosłych było to możliwe dzięki reformie walutowej i fantastycznej polityce gospodarczej Ludwiga Erharda. Zgoda, wywołaliśmy straszną wojnę, wiedziałem o tym już jako ośmio – i dziesięciolatek. Zgoda, moja babcia i mama straciły ojczyznę, majątek, męża, ojca, synów i braci. W ich ojczyźnie mieszkali teraz Rosjanie i Polacy. Słyszałem o tym prawie codziennie. Zgoda, byliśmy krajem okupowanym. Świadczyły o tym brytyjskie ciężarówki wojskowe, które widywałem na naszej ulicy. Ale mieliśmy markę i cud gospodarczy; tego nikt nie mógł nam odebrać. W takiej atmosferze dorastałem. Naszą dumą narodową był sukces gospodarczy. Dzięki temu inni czuli przed nami respekt. Poza tym niewiele było rzeczy, z których moglibyśmy być dumni.
W 1964 r. po raz pierwszy odwiedziłem Anglię i z niejakim zdumieniem, graniczącym z młodzieńczą ignorancją, zobaczyłem w miastach, na ulicach bylejakość, jakiej nie znałem – nie tak wyobrażałem sobie mocarstwo światowe, choćby już nawet podupadające. (Czar brytyjskiego nastawienia do rzeczy materialnych odkryłem dopiero przy kolejnych wizytach.) W 1965 r. wędrowałem przez Grecję, gdzie zetknąłem się z archaicznymi warunkami życia. Na wsi głównym środkiem transportu był osioł. Kawiarnie o każdej porze pełne były mężczyzn, którzy przesiadywali tam najwidoczniej całymi dniami przy kawie „turk” lub ouzo. Podawano do tego dużą szklankę wody, a wszystko kosztowało dwie drachmy, czyli niecałe dwadzieścia sześć fenigów. Nocleg w prywatnej kwaterze wynosił trzy marki. Na dworcu ujrzałem najprawdziwszy telegraf Morse’a. Kiedy po trzech tygodniach mój pociąg wjechał na Dworzec Główny w Monachium, poraził mnie widok jego wielkości i nowoczesności.
Zacząłem się interesować gospodarką, długie godziny spędzane w kancelarii wojskowej podczas służby zasadniczej w Oldenburgu poświęcałem na lekturę dodatków gospodarczych do „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, „Spiegla” i „Zeit”.
Właśnie wtedy skończył się ostatecznie boom gospodarczy1 : w 1965 r. realny wzrost gospodarczy spadł z 9% (!) do 5,7%, w 1966 – do 2,8%, a w 1967 produkt społeczny skurczył się nawet do 0,2%. Stopa inflacji wzrosła do 3,5%. Bank Federalny zareagował na to stopniowym podnoszeniem do maja 1966 r. stopy dyskontowej do 5%. Spór o budżet federalny na rok 1967, w którym groził deficyt w wysokości 5% wydatków, to znaczy 4 mld marek, doprowadził do wyjścia FDP z koalicji rządowej i końca kanclerstwa Erharda. 1 grudnia 1966 r. wybrano Kurta Georga Kiesingera na kanclerza Niemiec w rządzie tak zwanej wielkiej koalicji. Rozpoczęły się lata wielkich reform i polityki koniunktury gospodarczej nastawionej na uniknięcie cykli koniunkturalnych. W roku 1969 minister finansów Karl Schiller ogłosił z dumą, że niemiecka gospodarka osiągnęła w 1968 r. ośmioprocentowy wzrost.
Żyjąc w koszarach, śledziłem z zapartym tchem dyskusje toczone w owych czasach: trwały wzrost i rosnący dobrobyt nie były wszak czymś oczywistym!
Ludwig Erhard ze swymi apelami do zachowywania umiaru okazał się bezzębnym tygrysem, podczas gdy pazury pokazał Bank Federalny! Wymusił on spadek stopy inflacji za cenę recesji i wzrostu bezrobocia do 2,2% (1967).
Bundesbank udowodnił, że autonomia banku centralnego zagwarantowana ustawą z roku 1958 oraz jego główne zadanie utrzymywania stabilności cen nie były próżnym hasłem i że na tym polu mogą się pojawić potencjalne konflikty.
Ale euforia planowania, która stała się wizytówką wielkiej koalicji, zdawała się rozwiązywać i ten problem. Nowy federalny minister gospodarki Karl Schiller
– hamburski profesor o nieposzlakowanej opinii – niejako z urzędu wprowadził w Niemczech teorie Johna Maynarda Keynesa. Ustawa o stabilizacji i wzroście gospodarczym z roku 1967 stworzyła instrumentarium, które miało na przyszłość uchronić Republikę Federalną przed stratami gospodarczymi. Tak przynajmniej wówczas wierzono i takie też było moje najgłębsze przekonanie.
Latem 1967 r., będąc studentem pierwszego semestru ekonomii politycznej, miałem w tym zakresie ugruntowane poglądy i święcie wierzyłem w to, że zagwarantowanie wiecznego wzrostu gospodarczego i wciąż rosnącego dobrobytu jest tylko kwestią rozsądku i siły woli. To przekonanie nie przetrwało długo. Bo oto już w latach 1970-1971 okazało się, że rząd federalny – teraz już socjalliberalny – nie poradził sobie z problemem przyhamowania w porę nadmiernego boomu gospodarczego. Zadanie to przerastało go politycznie i prognostycznie, podobnie jak w latach 1964-1965 przerosło wyśmiewanego Ludwiga Erharda. Piękny zestaw instrumentów polityki gospodarczej zapisanych w ustawie o stabilizacji i wzroście gospodarczym sprzed zaledwie czterech lat na nic się nie zdał.
W maju 1971 r. pierwszy socjaldemokratyczny minister finansów Alex Moller podał się do dymisji po zaledwie półtorarocznym urzędowaniu, nie był bowiem w stanie przeforsować swojej polityki wydatków w starciu z innymi resortami. Wówczas to Karl Schiller przejął dodatkowo federalne ministerstwo finansów jako swego rodzaju „superminister”, ale skłócił się z SPD na punkcie polityki podatkowej i w lipcu 1972 r. podał się do dymisji. Jego następcą został Helmut Schmidt.
Koniec porządku walutowego z Bretton Woods
Helmut Schmidt, który kilka lat później został „globalnym ekonomistą” i w 1975 r. razem z francuskim prezydentem Giscardem d’Estaing powołał coroczne światowe szczyty gospodarcze, zaczął się interesować ekonomią jako amator.
W czasie istnienia wielkiej koalicji rządowej 1966-1969 był przewodniczącym frakcji SPD w Bundestagu.
Wtedy po raz pierwszy ujawniły się napięcia w światowym systemie gospodarczym. Powojenny porządek walutowy, tak zwany system z Bretton Woods, wprowadził światowy porządek walutowy cechujący się stabilnymi kursami wymiany. Ale już w latach pięćdziesiątych okazało się, że jedne kraje mają tendencję do nadwyżek bilansowych, inne zaś raczej do deficytów. Podobnie zróżnicowane były stopy inflacji.
Rosnące nadwyżki w bilansie niemieckiego handlu zagranicznego już w roku 1961 doprowadziły do waloryzacji marki o 5%: dolar kosztował już nie 4,20, lecz 4,00 marki. Dostosowanie to było wielkim wyjątkiem w stałej siatce kursów wymiany przyjętym w Bretton Woods. Jednakże napięcia w ramach systemu wzrastały i w latach 1969-1971 doprowadziły stopniowo do jego załamania. Salda poszczególnych bilansów płatniczych zanadto już różniły się od siebie, podobnie jak stopy inflacji. Krajom notorycznych deficytów, takim, jak na przykład Wielka Brytania, w którymś momencie kończyły się pieniądze przeznaczone na do działania interwencyjne na rynkach dewizowych, zaś kraje notorycznych nadwyżek bilansowych popadały w odwrotne trudności – na przykład Republika Federalna Niemiec miała coraz większe trudności z uzgodnieniem stabilnej polityki pieniężnej z kursem marki w stosunku do innych walut.
Tuż przed wyborami do Bundestagu 1969 r. marka ponownie została zwaloryzowana, kolejna waloryzacja miała miejsce zaraz po wyborach, a wraz z upadkiem systemu z Bretton Woods nastąpiło też uwolnienie kursów walutowych. W roku 1971 r. dolar kosztował już tylko 2,30 marki. W sierpniu 1971 r. prezydent USA Richard Nixon zniósł wymienialność dolara na złoto.
Wybory parlamentarne 1969 r. zdominowane zostały przez zacięty spór wokół kwestii waloryzacji marki. Minister finansów Karl Schiller z SPD, jak i większość ekonomistów, był za waloryzacją. Przedstawiciele gospodarki natomiast byli w większości przeciw. Obawiali się oni spadku konkurencyjności i opowiadali się za zaletami planowania związanego ze stałymi kursami wymiany. Popierał ich federalny minister finansów StrauB (nawiasem mówiąc, również przewodniczący frakcji SPD Helmut Schmidt).
Wynik wyborów do Bundestagu został powszechnie odczytany jako poparcie „nowoczesnej” polityki gospodarczej Karla Schillera i waloryzacji marki aż po uwolnienie kursów wymiany. Ale triumf nie trwał długo. Oto bowiem gospodarka światowa weszła w pełną napięć fazę charakteryzującą się wysoką inflacją.
Wojna w Wietnamie już od początku lat sześćdziesiątych powodowała, że Stany Zjednoczone notowały deficyty bilansu płatniczego, a w pozostałej części świata rosły dolarowe salda kredytowe. Ponieważ dolar był walutą światowych rezerw walutowych, oznaczało to globalny wzrost rezerw walutowych i zbyt ekspansywną politykę pieniężną w skali światowej. Od połowy lat sześćdziesiątych wzrastały nie tylko nierówności bilansów płatniczych poszczególnych krajów, lecz dramatycznie wzrastała też inflacja. O ile jeszcze w roku 1965 stopa inflacji w USA wynosiła 1,8%, to w 1970 r. podskoczyła ona do 5,9%, osiągając punkt szczytowy w roku 1974 wartością 11,0%2.
Rozwój gospodarczy zapoczątkowany w roku 1967 przez politykę Karla Schillera około 1970 r. wymknął się spod kontroli. Nawet uczeń czarnoksiężnika Karl Schiller nie potrafił zapanować nad rozpętanymi przez siebie siłami. Waloryzacja marki hamowała wprawdzie wzrost cen, stopa inflacji wzrosła z 2,0% w roku 1969 do 5,1% w 1971 r., osiągając w 1974 r. punkt szczytowy wartością 7,0%3. Większość w rządzącej od 1969 r. koalicji socjalliberalnej SPD/FDP była przeciwna bardziej restrykcyjnej polityce, która oznaczałaby wzmożone oszczędności fiskalne. Domagający się polityki oszczędności Karl Schiller poległ na polu chwały. Narastały także sprzeczności między jego liberalno-wolno-rynkowym kursem a wzrastającym lewicowym trendem w SPD. Latem 1972 r. Karl Schiller ustąpił ze stanowiska, opuszczając jednocześnie szeregi SPD.
Jego następca Helmut Schmidt, którego doradcą był przyjaciel z kortów tenisowych Karl Klasen (członek rady nadzorczej Deutsche Bank, a od 1970 do 1977 r. prezes Niemieckiego Banku Federalnego), długo wzbraniał się przed waloryzacją marki, opowiadając się za stałymi kursami walut. Kampanię w wyborach do Bundestagu w 1972 r. zdominowała kwestia wyrażona przez niego dosadnie w stwierdzeniu, że woli pięcioprocentową inflację niż pięcioprocentowe bezrobocie. Pełniąc funkcję federalnego ministra finansów, uczył się szybko, do dziś jednak zachował wiarę w stałe kursy wymiany.
Aż do roku 1982 – najpierw jako minister finansów, a następnie jako kanclerz Niemiec – Helmut Schmidt miał zdecydowany udział w próbach stworzenia europejskiego systemu walutowego opartego na stabilnych kursach walut. Punktem docelowym tych prób była powołana do życia w roku 2000 Unia Gospodarcza i Walutowa.
Teoria Keynesa nie sprawdziła się w praktyce
Jako student od roku 1967 śledziłem pilnie dyskusje w zakresie polityki gospodarczej i finansowej, a od roku 1970 byłem coraz bardziej rozczarowany, że nie pojawia się efekt antycyklicznej polityki keynesowskiej w postaci tworzenia nadwyżek budżetowych w okresach wysokiej koniunktury. Wręcz przeciwnie
– budżety publiczne pęczniały jak nigdy dotąd, chociaż do roku 1973 deficyt utrzymywał się w granicach kontrolowalnych. Wpływy i wydatki rozjeżdżały się coraz bardziej. Przy czym wpływ ekspansywnej polityki budżetowej na wzrost gospodarczy zauważalnie spadał. Wskaźniki wzrostu malały, a ceny szły w górę bardziej niż kiedykolwiek.
Mój niepokój znalazł teoretyczną podbudowę, kiedy w semestrze zimowym 1969/70 zacząłem uczęszczać na seminarium „Teoria inflacji” prowadzone przez profesora Timmermanna, a latem 1970 r., przygotowując się do egzaminu dyplomowego z przedmiotu do wyboru „Pieniądz i kredyt”, przeczytałem zbiór prac Teoria pieniądza i polityka pieniężna H.G. Johnsona4. Oto elementy wiedzy, jaką wówczas posiadłem i którą od tamtych czasów z jednej strony pogłębiam, z drugiej zaś kwestionuję – wiedzy, która po dziś dzień jest podstawą moich analiz ekonomicznych i myślenia w kategoriach systemowej polityki ekonomicznej:
– Skutki kroków podjętych w polityce gospodarczej, walutowej i finansowej podlegają wpływom oczekiwań ze strony podmiotów gospodarczych. Jeśli na przykład podmioty te oczekują spadku cen (deflacja), najprawdopodobniej będą wstrzymywać się z wydatkami. Jeśli oczekują wzrostu cen, będą to uwzględniać w przyszłych żądaniach płacowych oraz (dotyczy to przedsiębiorców) w polityce płacowej, gdyż oczekiwania wzrostu inflacji spowodują nacisk na wzrost płac i cen. Oczekiwania wzrostu inflacji mogą się stać samospełniającą się przepowiednią.
Tabela 1.1. Wskaźniki podstawowe w całkowitym budżecie publicznym Niemiec w latach 1962 do 1982 (w % PKB)
Rok
1962
1966
1970
1975
1982
Dochody
29,0
28,1
29,9
28,9
31,0
Wydatki
29,5
29,7
31,1
35,1
35,4
Saldo płatnicze
– 0,5
– 1,6
– 3,2
– 6,2
– 4,4
Deficyt budżetowy
8,6
9,7
18,6
24,8
38,7
Źródło: Statistisches Bundesamt i wyliczenia własne. Dane budżetowe według rubryk statystyki finansowej.
Tabela 1.2. Wskaźniki podstawowe rozwoju ogólnogospodarczego w Niemczech w latach 1960-1982
Źródło: Statistisches Bundesamt i wyliczenia własne.
– Oczekiwania inflacyjne są zmienne w czasie, jak też zmieniają się w zależności od doświadczeń podmiotów gospodarczych: przy niskich oczekiwaniach inflacyjnych może się na przykład pojawić impuls rozwojowy, który prowadzi do wzrostu inflacji, rosnącego realnego popytu, a tym samym do spadku bezrobocia. Ten krótkoterminowy „tradeoff” pomiędzy inflacją i bezrobociem ukazuje tak zwana krzywa Philipsa5. Z chwilą jednak, gdy podmioty gospodarcze dostrzegą, że przy impulsach ekspansywnych rośnie inflacja, zachowanie ich ulega zmianie. Oznacza to, że trzeba sukcesywnie zwiększać „dozę inflacji”, by zachować ten sam skutek dla wzrostu gospodarczego i rynku pracy.
– Wielokrotne powtarzanie tej terapii może doprowadzić do stagflacji, to znaczy stagnacji gospodarczej połączonej ze wzrastającym bezrobociem mimo wysokiej i rosnącej stopy inflacji.
– Multiplikatory i realne skutki polityki fiskalnej mającej na celu wpływanie na popyt ogólnogospodarczy są zmienne, a ponadto wykazują trudne do przewidzenia przesunięcia w czasie. Skutki pojawiają się mianowicie dopiero wówczas, kiedy nie są już korzystne lub okazują się wręcz szkodliwe.
– Ponadto polityka ma tendencję do unikania konfliktów. Dlatego wspieranie popytu za pomocą deficytu w okresach recesji występuje częściej i w większym stopniu niż jego lustrzane odbicie – hamowanie popytu w okresach ożywienia. Stąd w rzeczywistości politycznej polityka antycykliczna typu keynesowskiego łatwo prowadzi do wzrastającego zadłużenia państwa przy niepewnych efektach wzrostu i zatrudnienia.
– Również skutki dyskrecjonalnej polityki pieniężnej są niepewne i zmienne. Prawdą jest jednak, że bez wystarczającej podaży pieniądza nie może dojść do inflacji. Dlatego rację ma Milton Friedman, że inflacja jest zawsze zjawiskiem monetarnym.
Dlatego słuszne jest prowadzenie polityki pieniężnej opartej na regułach, których stosowanie pozwala utrzymywać oczekiwania inflacyje na niskim poziomie. Wskazane jest jednak również utrzymywanie podaży pieniądza na odpowiednio niskim poziomie. Obfite zaopatrzenie rynku w tani pieniądz może rodzić skłonności do ryzykownych transakcji finansowych i powstawania majątków typu „bańki mydlane”. Polityka pieniężna musi być także odpowiednio surowa, aby w każdej chwili można było nakładać sankcje na zachowania destabilizujące.
– Prowadzenie polityki fiskalnej powinno być zaś skoncentrowane na wypełnianiu stałych zadań i w miarę możności unikaniu nowych zadłużeń, a przeciwdziałać cyklom koniunkturalnym powinno się tylko w wyjątkowych wypadkach. Byłem i jestem natomiast przekonany, że próba sterowania polityką fiskalną w celu daleko idącego wyrównywania wahań koniunktury prowadzi w rezultacie jedynie do nadmiernego zadłużenia państwa.
Rzeczywistość niemiecka, która rozwijała się na moich oczach w latach od 1970 do 1975, była najlepszym dowodem na słuszność moich obaw. Dostosowanie pozagospodarcze, manifestujące się w kilkakrotnym uwolnieniu kursu wymiany do dolara w latach 1969-1973, jak również pierwszy kryzys naftowy, który rozpoczął się jesienią 1973 r., przyniosły dodatkowe turbulencje w zakresie stabilności cen i koniunktury.
Rząd socjalliberalny najwyraźniej zawiódł nie tylko w kwestii konsolidacji budżetu. Mimo powołanej do życia przez Karla Schillera „Akcji uzgodnionej” (zinstytucjonalizowanej tury rozmów z udziałem pracodawców i organizacji związkowych) rząd nie był w stanie zapanować nad działaniami partnerów układów zbiorowych. Zimą 1974 r. związkowi zawodowemu służb publicznych OTV, mimo rozpoczynającej się recesji, udało się wynegocjować dziesięcioprocentową podwyżkę płac, co wywołało wzrost i tak już wysokiej 6% stopy inflacji oraz spowodowało dodatkowe dziury w budżecie. W latach 1973-1974 Bank Federalny próbował zwalczyć inflację przez podniesienie stóp procentowych, co dodatkowo zdławiło koniunkturę.
W poszczególnych krajach związkowych rozpoczęła się seria klęsk wyborczych SPD. Ucierpiał też autorytet kanclerza Willy’ego Brandta, który w wyniku afery Guillaume’a w maju 1974 r. podał się do dymisji. Jego następcą został Helmut Schmidt.
Jesienią 1973 r. zostałem sekretarzem Biura Planowania Stałej Komisji SPD przy Fundacji Friedricha Eberta. Komisja ta miała za zadanie wypracować dla SPD długofalowy program znany jako „Ramy Orientacyjne”. Dla młodego człowieka było to fascynujące doświadczenie. Przez półtora roku w trakcie dyskusji członków komisji byłem świadkiem ścierania się utopijnych planów z coraz mroczniejszą rzeczywistością. Po raz pierwszy w życiu miałem możność obserwowania z bliska polityków w akcji, w tym wysokich rangą funkcjonariuszy i młodych wilków partyjnych. Widziałem, jak ideologia i interesy determinują poglądy. Widziałem, jak rodzą się kompromisy.
Wielu członków komisji ceniłem i podziwiałem, lecz te półtoraroczne doświadczenia ugruntowały we mnie konserwatywne przekonania w zakresie polityki gospodarczej i finansowej. Utwierdziłem się w przekonaniu, że temu kreatywnemu chaosowi należy zakreślić wąskie ramy fiskalne i systemowe. Ku mojej radości udało się wreszcie zawrzeć w tekście programu całkiem rozsądne zasady polityki gospodarczej i finansowej. Dramatyczne pogłębianie się kryzysu naftowego i zaostrzanie recesji ułatwiło nam to zadanie. Wtedy nauczyłem się zasady: „Ten, kto pisze, zostaje”. Wszak to ja przygotowywałem większość projektów tekstów dotyczących ekonomicznej części programu. A niełatwo jest, a właściwie wręcz niemożliwe, tak przeformułować spójny treściowo tekst, by nadać mu przeciwny sens.
Niedługo po zakończeniu prac nad projektem programu, z początkiem 1975 r., przeniosłem się do ministerstwa finansów; najpierw pracowałem w referacie polityki podatkowej, a następnie w referacie „Kwestie finansowe gospodarki rzemieślniczej”. Na początku roku 1975 weszła w życie wielka reforma podatku dochodowego przewidująca dla podatników znaczne ulgi. Stała się ona konieczna ze względów strukturalnych, ale jednocześnie przez zwiększenie dochodów netto oznaczała bardzo pożądany bodziec keynesowski. Już latem 1975 r. gospodarka zaczęła się znów rozkręcać, podnosząc się z najniższego punktu. Równocześnie jednak liczba bezrobotnych wzrosła z 273 000 w roku 1973 r. do ponad miliona w roku 19756. W tamtych czasach była to horrendalna cyfra.
Szkody dla budżetów publicznych pozostałe po przezwyciężonej recesji były zaiste ogromne. Teraz zemściło się to, że bezpośrednio przed wybuchem recesji nie przystąpiono do konsolidacji. W roku 1975 nowe zadłużenia wszystkich budżetów publicznych razem wyniosły 64 mld marek, czyli 6,2% produktu społecznego brutto. Dobre lata powojenne należały do przeszłości. Tyle tylko, że jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. Od tego czasu miał nam aż po dziś dzień towarzyszyć stały wzrost zadłużenia państwa. W roku 1975 jego poziom – patrząc z dzisiejszej perspektywy – był jeszcze niesamowicie niski – 24,8% PKB (obecnie 81%).
Na razie jednak między rokiem 1976 a 1978 nastąpił ponowny wzrost gospodarczy. Na jego przerwanie wpłynęły skutki drugiego kryzysu naftowego. Kryzys ten rozpoczął się w 1979 r. rewolucją w Iranie i obaleniem szacha. Ponowny wzrost stopy inflacji po raz kolejny zmusił Bank Federalny do zaostrzenia polityki pieniężnej w latach 1979-1982.
W latach 1975-1976, pracując w federalnym ministerstwie finansów, uczestniczyłem w wielu inwestycjach finansowych, oczywiście zawsze w charakterze niewiele znaczącego pomocniczego referenta bez żadnych uprawnień decyzyjnych. Mimo to mogłem sobie wyrobić zdanie na temat rozmiarów tego dreptania w miejscu, starych przyzwyczajeń, a zarazem rezerw w aparacie państwowym w różnorodnych kategoriach usług publicznych7.
Kraje nadwyżek budżetowych jako kozły ofiarne – teoria lokomotywy
W roku 1977 zostałem oddelegowany na pół roku do Międzynarodowego Funduszu Walutowego w Waszyngtonie8. Czas spędzony w Waszyngtonie spędziłem głównie w Departamencie Europejskim, Oddział Europa Północna, intesywnie zajmując się stosunkowo świeżymi w praktyce banków emisyjnych „celami pośrednimi polityki monetarnej”9. Temat celów pośrednich polityki pieniężnej (na przykład utrzymywanie określonej ilości pieniądza) był wówczas jeszcze czymś nowym i wzbudzał kontrowersje, instrumenty te wykorzystywano jednak coraz szerzej w praktyce kilku banków emisyjnych.
Koncepcja Miltona Friedmana, że bank emisyjny winien koncentrować się na ograniczaniu przyrostu ilości pieniądza i średnioterminowym jego normowaniu oraz że w ten sposób najlepiej przyczynia się on stabilizacji cen i stałego wzrostu gospodarczego, po piętnastu latach znalazła dojście do banków centralnych i MFW i stała się tam rzeczywiście przedmiotem debat.
Fiasko ostatniego dziesięciolecia w zakresie polityki walutowej i monetarnej było zresztą ewidentne. Przyjęty w roku 1944 na konferencji w Bretton Woods międzynarodowy system walutowy oparty na stałych kursach wymiany legł w gruzach, dramatycznie spadła siła nabywcza najmocniejszych walut, a zadłużenie państw wzrosło. Zwiększyły się zatem oczekiwania inflacyjne, nieracjonalny stał się też wysoki wzrost wynagrodzeń.
Wykorzystując dodatkową swobodę w polityce finansowej, wynikłą z uwolnienia kursów wymiany, dzięki rygorystycznej polityce w zakresie stóp procentowych oraz zmniejszeniu podaży pieniądza Bank Federalny zdołał wyraźnie zmniejszyć inflację i oczekiwania inflacyjne w Republice Federalnej Niemiec. W 1977 r. wzrost cen dóbr konsumpcyjnych w Niemczech wyniósł 3,7% – dla porównania w USA 6,5%, we Francji 9,4%, w Anglii 15,8%, we Włoszech 18,5% (statystyki MFW).
Równocześnie jednak RFN i Japonia miały wysokie i ciągle zwiększające się nadwyżki bilansu płatniczego, podczas gdy ich wzrost gospodarczy był znikomy. Stąd też USA, Anglia, Francja i Włochy oraz wiele innych krajów uprzemysłowionych cierpiało na deficyty w bilansie płatniczym, powiększane dodatkowo w wyniku polityki stymulowania popytu.
Właśnie wtedy narodziła się „teoria lokomotywy”. Zgodnie z opinią dominującą zarówno w MFW, jak i przede wszystkim w krajach z deficytami bilansu płatniczego, Niemcy i Japonia wykazywały nadmierne tendencje oszczędnościowe i prowadziły zbyt ostrożną politykę makroekonomiczną. Powinny one były pobudzić popyt wewnętrzny i jako „lokomotywy” pociągnąć za sobą kraje trapione deficytem bilansu płatniczego, a tym samym pobudzić koniunkturę międzynarodową. Ten schemat myślenia do dziś można zauważyć u tych, którzy pokładają nadzieję w „skoordynowanej” polityce gospodarczej i finansowej. Legł on u podłoża francuskich koncepcji „rządu gospodarczego” dla krajów eurolandu. Do tego tematu jeszcze wrócę.
W każdym razie dyskusje tego rodzaju były dominującym tematem w MFW, kiedy w kwietniu 1977 r. zjawiłem się w Waszyngtonie. W MFW, jak i w Departamencie Europejskim silne przedstawicielstwo mieli wówczas Brytyjczycy. Stało to w jaskrawej sprzeczności z mizerną pozycją Wielkiej Brytanii na międzynarodowych rynkach walutowych i finansowych. W późnych latach siedemdziesiątych Brytyjczycy ponosili same klęski: w 1977 r. kurs funta do marki spadł dramatycznie z 11,20 do 4,05 marki za funta. Ponieważ kasa dewizowa Banku Anglii świeciła pustkami, niegdyś tak dumna Wielka Brytania, współtwórca MFW i ojczyzna największych ekonomistów w historii świata, od Adama Smitha do Johna Maynarda Keynesa, w listopadzie 1976 r. musiała prosić MFW o kredyt pomocowy w wysokości czterech miliardów dolarów. MFW zarządził zdecydowane kroki w kierunku uzdrowienia systemu. W liście intencyjnym rząd brytyjski musiał wyrazić na to zgodę, aby móc otrzymać kredyt dewizowy. To upokorzenie głęboko dotknęło Brytyjczyków, przyspieszyło upadek rządu laburzystowskiego i umożliwiło zwycięstwo Margaret Thatcher w wyborach do parlamentu w 1979 r.
Tak zwane kondycjonowanie – kredyty dewizowe w zamian za program konsolidacji i dostosowania struktur – stanowiło zresztą standardową procedurę w przyznawaniu kredytów przez MFW. Procedura ta obowiązuje w gruncie rzeczy do dzisiaj i została zastosowana również w przypadku Grecji, jakkolwiek nie chodzi w tym wypadku o kredyty dewizowe, lecz o środki wspierające budżet państwa.
W każdym razie wiosną 1977 r. niespodziewanie i bez żadnego przygotowania znalazłem się w sytuacji, gdy jako młody i pozbawiony kompetencji pracownik niemieckiego ministerstwa finansów przy stolikach w kantynach MFW, musiałem bronić niemieckiej polityki makroekonomicznej. Wskazywałem na fakt, że Niemcy właśnie dlatego stały się krajem sukcesu gospodarczego, że prowadziły inną politykę niż Anglia i USA i że ponadto przecenia się globalne skutki bardziej ekspansywnej polityki Japonii i Niemiec. Ale było to jak rzucanie grochem o ścianę – podobnie jak dzisiaj10. Ale niezależnie od tego dyskusje z fachowcami, przeważnie bardziej doświadczonymi, a tym samym bardziej kompetentnymi ode mnie, sprawiały mi wielką przyjemność.
Wiosną 1977 r. mój szef wydziału w Federalnym Ministerstwie Finansów, Manfred Lahnstein, został sekretarzem stanu ds. walutowych, kiedy jego poprzednik Karl Otto Pohl przeszedł do Banku Federalnego. W 1977 r. na jesiennym szczycie MFW i Banku Światowego Lahnstein reprezentował ministra finansów Hansa Apela. Przypominam sobie pewną rundę rozmów ministrów finansów największych państw uprzemysłowionych; siedziałem w trzecim rzędzie jako pracownik ministerstwa. Chodziło o uzgodnienie komunikatu końcowego. W komunikacie tym zamierzano zawrzeć także zobowiązanie Niemiec i Japonii do bardziej ekstensywnej polityki. Brytyjski minister finansów Dennis Healey, który przewodniczył obradom, zaproponował sformułowanie, którego sens był mniej więcej taki: „Niemcy przyczynią się do redukcji globalnej nierównowagi poprzez stymulację popytu wewnętrznego”. Manfred Lahnstein poprosił o głos: „Panie przewodniczący, chciałbym zaproponować dodanie kilku słów: Niemcy
– tak jak do tej pory – przyczynią się…”. Komentarz ten przypieczętował los proponowanej uwagi – zdanie to zostało wykreślone z komunikatu.
Moje studium na temat pośrednich celów polityki pieniężnej znalazło przyjazne przyjęcie u szefa Departamentu Europy. W pracy tej skrytykowałem jednak strategię amerykańskiego banku emisyjnego jako niezdecydowaną i mało przejrzystą, raport przekazano więc departamentowi Ameryki, gdzie spotkał się z ostrą krytyką. Wraz z szefem oddziału udałem się na nieprzyjemną rozmowę z ponurym Hiszpanem reprezentującym „działkę amerykańską” w MFW, który zjechał niemiłosiernie moją delikatną krytykę strategii amerykańskiej Rezerwy Federalnej.
Krytykowanie Amerykanów nigdy nie było łatwe. Tymczasem w USA szykował się przełom. W sierpniu 1979 r. miłego Arthura Burnsa na stanowisku prezesa amerykańskiego banku emisyjnego zastąpił Paul Volcker, który swoją niesłychanie ostrą polityką monetarną w ciągu zaledwie trzech lat ograniczył w USA inflację i oczekiwania inflacyjne. Wraz ze zmierzającą w tym samym kierunku polityką niemieckiego Banku Federalnego doprowadziło to do trwałego spadku stopy inflacji w skali światowej, gdyż inne banki emisyjne musiały się z konieczności dostosować do tego trendu. W wymiarze krótkookresowym polityka ta spowodowała wysokie koszty w postaci wzrostu bezrobocia i spadku wzrostu gospodarczego. Pośrednimi skutkami tej polityki była wygrana Ronalda Reagana w 1980 r. oraz koniec koalicji socjalliberalnej w Niemczech w 1982 r.
Wkrótce po powrocie do bońskiego ministerstwa finansów11 na początku
1978 r. przeszedłem do Federalnego Ministerstwa Pracy, gdzie moim zadaniem było pisanie przemówień i opracowywanie zasad programowych dla Herberta Ehrenberga12, który od jesieni 1976 r. był ministrem pracy. W latach 1975-1976 w wyniku kryzysu gospodarczego powstały w systemie ubezpieczeń społecznych pokaźne dziury. Dla RFN stanowiło to kolejne nowe doświadczenie. Potrzebne były reformy oszczędnościowe. Tym samym minął czas długoletniego ministra pracy Waltera Arendta, którego polityka od 1969 r. polegała na ustawowym przygotowywaniu i wprowadzaniu w życie coraz to nowych podwyżek świadczeń. Walter Arendt był wcześniej działaczem związkowym. Karierę związkowca miał za sobą również Herbert Ehrenberg, który rozpoczął od działalności w IG Bau. Cieszył się jednak również opinią dobrego ekonomisty. Dlatego w 1976 r. Helmut Schmidt uczynił go nowym ministrem pracy, chociaż obaj politycy wyraźnie się nie lubili.
Herbert Ehrenberg poszukiwał kogoś do pisania przemówień, kto rozumiałby jego sposób myślenia i potrafił jasno wyłożyć jego kurs polityczny. Kurs ten był mianowicie sprzeczny z duchem działania jego własnego ministerstwa, które łączyło w owych czasach resorty pracy, spraw socjalnych i zdrowia. Zastanawiałem się, czy warto pogrążać się w gąszczu niemieckiej polityki socjalnej, w sytuacji gdy właśnie w Waszyngtonie poznałem zapach międzynarodowej polityki walutowej. Z drugiej strony, myślałem, w MFW w zasadzie tylko gadają, chociaż na bardzo wysokim poziomie intelektualnym. Tymczasem tutaj zapadają konkretne decyzje, od których zależy przyszłość Niemiec.
W końcu zgodziłem się13, ale przejście do ministerstwa było dla mnie prawdziwym szokiem kulturowym. Nikt tu nie myślał w szerszych kategoriach, wszyscy zdawali się mierzyć sukcesy polityczne tym, by wydać jak najwięcej pieniędzy na politykę socjalną. Poszczególne wydziały, które do tej pory przygotowywały przemówienia ministra, słusznie odebrały moje zatrudnienie jako wotum nieufności z jego strony.
Kiedy żądałem tekstów, nie nadawały się one zupełnie do przemówień ministra kierującego się zasadą konsolidacji. Kiedy żądałem cyfr, dostarczano mi je z opóźnieniem, niekompletne i niespójne. Zrezygnowałem więc z przygotowywanych przez wydziały szkiców przemówień i przeforsowałem zasadę, zgodnie z którą otrzymywałem kopie wszystkich ważnych dokumentów trafiających do ministra. Jeśli chodzi o cyfry, posługiwałem się oficjalnymi danymi i raportami lub żądałem konkretnej cyfry w zakresie technicznie ściśle określonego tematu. Krótko mówiąc, cieszyłem się w ministerstwie całkowitą autarkią.
Tym oto sposobem przemówienia ministra tchnęły odtąd już nie duchem ministerstwa, lecz duchem Herberta Ehrenberga i Thila Sarrazina. Na kongresach kierownicy wydziałów słyszeli z ust swojego ministra słowa, których przenigdy by mu nie podsunęli! Stopniowo zaczęli przychodzić do mnie i nawiązywać rozmowę. Moja nowa rola zaczynała mi sprawiać przyjemność, jeszcze nigdy bowiem nie miałem takich wpływów.
W lipcu 1978 r. skrzyżowały się nagle moje doświadczenia z dwóch różnych światów. Kiedy bowiem młody urzędnik federalny Thilo Sarrazin w październiku 1977 r. opuścił Waszyngton, dyskusja na temat „lokomotywy gospodarczej” bynajmniej nie ucichła, lecz przeciwnie – przybrała na sile.
W 1978 r. Niemcy zostały gospodarzem dorocznego światowego szczytu gospodarczego, który po raz pierwszy odbył się w 1975 r. Wzmogły się znacznie naciski, by Niemcy i Japonia przez bardziej intensywną politykę pobudziły swój wzrost gospodarczy, zaostrzyła się krytyka nadwyżek w bilansie płatniczym tych krajów. OECD wyliczyła, że gospodarka niemiecka mogłaby zanotować dodatkowy dwuprocentowy wzrost, gdyby państwo wydało dziesięć do piętnastu miliardów marek na stymulację popytu14. Niemcy sprzeciwiali się poglądowi, że gospodarka może wzrastać na rozkaz. Ze swej strony domagali się, w szczególności od Stanów Zjednoczonych, bardziej restrykcyjnej polityki, zmniejszenia inflacji i deficytu w bilansie płatniczym. Rząd niemiecki jako gospodarz szczytu znalazł się oczywiście pod presją sukcesu, dlatego zgodził się wyasygnować jeden procent produktu społecznego brutto na cele intensyfikacji polityki gospodarczej, odpowiadający tym samym na propozycje OECD15. Obietnica rządowa wynikła najwyraźniej z dynamiki obrad; nie była planowana. Rankiem 17 czy 18 lipca – świeciło słońce i było gorąco – wpadł do mojego gabinetu Herbert Ehrenberg i powiedział: „Przed chwilą dzwonił Manfred Schüler (ówczesny szef kancelarii kanclerskiej). Chodzi o działania pobudzające wzrost gospodarczy w wysokości jednego procenta produktu społecznego, mamy naprędce coś wymyślić. Masz jakiś pomysł, co by się dało dobrze sprzedać pod płaszczykiem polityki socjalnej?”.
Europa nie potrzebuje euro
Miałem pomysł. Mówię: „Moglibyśmy wprowadzić urlop macierzyński po okresie ochrony matki i dziecka, tak by kobiety mogły nie pracować przez pół roku. Jest to zabieg wspierający łączenie pracy zawodowej z zajmowaniem się rodziną i wzmocni on siłę nabywczą młodych rodzin. Tym samym przyczyni się to do ożywienia koniunktury”.
Herbert Ehrenberg był zachwycony. Sporządziłem krótką notatkę. Wysłaliśmy ją do Urzędu Kanclerskiego i tym sposobem „urlop macierzyński” stał się częścią pakietu pobudzania koniunktury. Tak więc pierwsza wersja współczesnego zasiłku na dziecko – wprowadzony w 1979 r. płatny urlop macierzyński16
– była dzieckiem zastosowania „teorii lokomotywy” do Niemiec.
To nieoczekiwane połączenie „teorii lokomotywy” z bardzo niemiecką polityką socjalną, którego byłem ojcem chrzestnym, pobudziła już wtedy mój zmysł humoru. Rzuca to zarazem światło na ryzyko i niedorzeczności naciąganego sterowania gospodarką w kierunku „antycyklicznym”. Już kilka lat później miało się bowiem okazać, że wymuszona przez międzynarodowe naciski ekspansywna polityka lat 1978-1979 zderzyła się z koniecznością konsolidacji budżetu w warunkach drugiego kryzysu naftowego i była jednym z czynników rozpadu koalicji SPD/FDP w 1982 r.
Herbert Ehrenberg został w 1976 r. ministrem pracy po to, by skonsolidować systemy socjalne. Robił to z zaangażowaniem i skutecznie aż do 1979 r.: zaostrzono kryteria przyznawania zasiłku dla bezrobotnych, w ubezpieczeniu rentowym nastąpiła pierwsza przerwa w waloryzacji wypłat w powiązaniu z płacami brutto, w zakresie ubezpieczeń zdrowotnych wprowadzono system punktowy wynagrodzeń za świadczenia lekarskie.
Nie