Strona główna » Kryminał » FACHOWIEC

FACHOWIEC

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-053-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “FACHOWIEC

Dwudziestoletnie milczenie wkrótce zostanie przerwane… Kiedy dziennikarz śledczy Rick Hoffman traci pracę, narzeczoną i mieszkanie, jedyne, co mu pozostaje, to wprowadzić się z powrotem do domu, w którym spędził swoje smętne dzieciństwo i młodość. Odkąd ojciec Ricka po przebytym udarze zamieszkał w ośrodku opiekuńczym, dom stoi pusty i niszczeje. Próbując co nieco naprawić w tym starym budynku, Rick dokonuje szokującego odkrycia – znajduje schowane za ścianą miliony dolarów. Pieniędzy jest na tyle dużo, by całkowicie odmienić życie Ricka i wszystko to, co do tej pory wiedział i myślał o swoim ojcu. Im więcej jednak tajemnic o przeszłości ojca wychodzi na jaw, w tym większym niebezpieczeństwie zaczyna być Rick. W końcu musi uciekać przed śmiertelnie groźnymi wrogami, którzy desperacko pragną, by przeszłość pozostała pogrzebana. Ricka uratować może jedynie rozwiązanie zagadki ojca – człowieka, który od dwudziestu lat nie powiedział ani słowa… „Finder jest ceniony jako pisarz, który wniósł napięcie w świat biznesu i finansów – zrobił dla dyrektorów to, co John Grisham dla prawników – uczynił ich trójwymiarowymi, nikczemnymi i bardzo przerażającymi”. Daily Mail „Wirtuoz opowieści”. Providence Journal „Joseph Finder błyskawicznie zajął miejsce wśród czołowych współczesnych pisarzy”. Harlan Coben „Wartka narracja, rozdziały, które połyka się jeden za drugim, oraz pomysłowa fabuła, a szczególnie typowe dla Findera twórcze wykorzystanie cyfrowych technik śledczych gwarantują ekscytujące doznania literackie”. Library Journal

Polecane książki

Osoby nie znające dobrze języka angielskiego przeważnie odczuwają strach przed używaniem go. Rozmowa po angielsku jest konieczna w portach – trzeba przejąć jacht, załatwić coś w bosmanacie, oddać żagiel do naprawy, sprawdzić prognozę pogody, znaleźć kafejkę internetową, zrobić zakupy, czy choćby wyj...
Tadeusz Wojciechowski: O królu Bolesławie, biskupie Stanisławie i innych wielkich tego czasu. Szkice historyczne jedenastego wieku. Zawartość: Eremici reguły św. Romualda, czyli benedyktyni włoscy w Polsce jedenastego wieku. Astryk-Anastazy opat trzemeszyński (1001). Piastowicz eremita i biskup krak...
Drugi tom monumentalnej sagi o sile miłości i przyjaźni, nienawiści i żądzy zemsty, wplecionej w wielką historię Europy XX wieku. Apogeum II wojny światowej. Ludzie próbują odnaleźć się w świecie, w którym rządzi nazistowski terror, a życie ludzkie wydaje się kruche i niepewne. Czy w czasach zagłady...
  Gaby Cane, reporterka śledcza, odnosi coraz większe sukcesy zawodowe, ale wciąż brak jej pewności siebie. Nierozwiązane sprawy z przeszłości spędzają jej sen z powiek i nie pozwalają snuć planów na przyszłość. Ponowne spotkanie z przybranym bratem wprowadza w jej życie dodatkowy zamęt. Bowie Mc Ca...
Książka stanowi kompleksową analizę zagadnień związanych z zawieraniem umów majątkowych przez obywateli polskich będących małżonkami obywateli innych państw członkowskich UE w kontekście rozporządzenia UE Nr 2016/1103 z 24.6.2016 r., wdrażającego wzmocnioną współpracę w dziedzinie jurysdykcji, prawa...
W opowiadaniach przeczytamy między innymi o liście do Świętego Mikołaja i podbiegunowej fabryce zabawek, czarodziejskich piernikach i aniołkach, cudownej choince czy dobrodusznym zakonniku Gerwazym. Teksty przekazują chrześcijańskie przesłanie miłości i wzajemnej pomocy. Przeplatane są opisami ozdób...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Joseph Finder

Tytuł oryginału:

THE FIXER

Copyright © 2015 by Joseph Finder

Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Paweł Sajewicz

Korekta: Iwona Wyrwisz, Anna Gauza, Malgorzata Hordyńska

ISBN: 978-83-8110-053-3

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Henry’ego

1

Dom w stylu królowej Anny z 1903 roku, przy uroczej ulicy w zachodnim Cambridge, na sporej działce pełnej starych drzew. Przestronne pokoje i elegancka stolarka. Przesuwne drzwi wewnętrzne. Dwa działające kominki obudowane oryginalnymi kaflami ceramicznymi. Wymaga odnowienia – szczegóły w załączonym raporcie z inspekcji stanu budynku.

Ten dom to była rudera, bez dwóch zdań. Ogłoszenie wisiało w internecie od siedmiu miesięcy, początkowo wywołując ogromne zainteresowanie. Ostatecznie wpłynęła tylko jedna oferta i to tak zaniżona, że agencja handlu nieruchomościami nie zaszczyciła jej nawet odpowiedzią. Agent bowiem napisał owo ogłoszenie sam i był z niego słusznie dumny. To było pierwszorzędne ogłoszenie. A także pierwszorzędny stek bzdur, co w końcu odkrył każdy, kto przyjrzał się domowi. Absolutne kłamstwo. To miejsce przypominało pobojowisko. Skarbonkę bez dna. Potencjalni nabywcy zwykle uciekali, spędziwszy chwilę lub dwie na potykaniu się o gnijące resztki wystroju.

Dlatego Rick Hoffman, który siedemnaście lat temu opuścił dom rodzinny przy Clayton Street w Cambridge, uroczyście przyrzekając sobie, że już nigdy nie powróci, obozował teraz w dawnym gabinecie swojego ojca, na piętrze. Grudzień w Bostonie mógł się zrobić potwornie zimny, jednak Rick odłączył centralne ogrzewanie, absurdalnie drogie, i sypiał grubo ubrany w polarnym śpiworze na starej skórzanej kanapie tuż obok elektrycznego piecyka. W gabinecie unosił się słaby zapach kociego moczu. Wzdłuż ścian stały oszklone gabloty na książki, wysokie i chybotliwe. Na biurku ojca spoczywały starożytny pecet marki IBM, barwy kremowej jak wszystkie pierwsze komputery, który nadawał się już do muzeum, oraz igłowa drukarka Oki Data. Gdyby lata osiemdziesiąte miały jeszcze wrócić, Rick byłby gotowy. Jego dawny pokój, który zajmował, zanim poszedł na studia, stał się magazynem połamanych mebli i kartonowych pudełek na akta. Spał więc na skórzanej kanapie w pomieszczeniu zimnym jak wnętrze zamrażarki, z ledwo uchwytnym zapachem kociej uryny w powietrzu.

Oto, zdał sobie sprawę Rick, moment największego upadku w moim życiu.

Nie miał gdzie się podziać. Tydzień wcześniej zmuszono go, by wyprowadził się z mieszkania w Back Bay, które dzielił ze swoją (aktualnie byłą) narzeczoną – Holly ogłosiła nagle, że już nie chce za niego wyjść. Kilka nocy spędził w jakimś motelu na Soldiers Field Road w Brighton, ale pieniądze szybko znikały. Dochodów nie miał już żadnych. Rozesłał swoje CV do dziesiątków czasopism i gazet, bez odpowiedzi. Sprzedał na eBayu zegarek, ładny Baume & Mercier, a większość swoich eleganckich ciuchów zaoferował do nabycia na stronie internetowej, która pośredniczyła w handlu odzieżą „ledwie używaną, najwyższej klasy”.

Pieniądze już prawie całkiem zniknęły. I tak miał szczęście, że mógł się tu dekować za darmo. Nie uważał się jednak za farciarza, sypiając w tej zimnej ruderze przy Clayton Street, w domu, w którym dorastał wraz z siostrą.

Wendy, o trzy lata młodsza od Ricka, mieszkała ze swoją partnerką Sarah w Bellingham w stanie Waszyngton. Sarah prowadziła wegańską restaurację.

– Sprzedaj tę cholerną ruinę – powiedziała kiedyś Rickowi. – Ten dom to gówno, ale działka musi być warta kilkaset tysięcy dolców. Mogłabym wykorzystać te pieniądze.

Nim Holly zerwała zaręczyny i wykopała Ricka z mieszkania na Beacon Street, ten plan zdawał się całkiem sensowny. Lecz teraz Rick potrzebował jakiegoś miejsca, w którym mógłby mieszkać, przynajmniej dopóki nie znajdzie sobie pracy i znów nie stanie na nogi.

Jeszcze dwa miesiące temu Rick zajmował stanowisko redaktora naczelnego pisma „Back Bay”, kolorowego magazynu zajmującego się życiem bostońskiej śmietanki, ludźmi bogatymi i sławnymi, tuzami i grubymi rybami. W sposób poddańczy relacjonował wytworne przyjęcia weselne celebrytów i przedstawiał sylwetki najlepszych barmanów po to, by powstał ładny, gruby, lśniący magazyn, a odrobinę ukrytego sarkazmu dodawał – balansując jak na ostrzu noża – dla przyciągnięcia pożądliwej ciekawości czytelników z aspiracjami, którzy uważali się za inteligentnych i wyrafinowanych, lecz wcale tacy nie byli.

Siedem albo osiem lat temu pismo przejął pewien zręczny inwestor kapitałowy, Morton Ostrow, który wpompowując do „Back Bay” gotówkę, uczynił je jeszcze bardziej lśniącym i atrakcyjnym, zabawką dla bogaczy. Zapoczątkował tym samym złotą erę sowitych wynagrodzeń i niemal nieograniczonych funduszów reprezentacyjnych. „Aby zarabiać pieniądze, trzeba pieniądze wydawać!” – lubił powtarzać Ostrow. Biura redakcji przeniósł z ciasnego, choć eleganckiego ceglanego budynku przy Arlington Street w Back Bay do odrestaurowanego młyna przy Harrison Avenue w nowobogackiej, artystycznej dzielnicy SoWa na South Endzie. Krokwie i cegły, wielkie industrialne okna z XIX wieku tudzież posadzki z polerowanego betonu. Imprezy o zmroku, kluby przypominające bunkry, do których trudno było trafić, sponsorowane przez Ketel One lub Stoli Elit.

Rick, będąc w wieku, w którym łatwo ulega się wpływom, obejrzał film Wszyscy ludzie prezydenta i dostał na jego punkcie obsesji. Zapragnął zostać kimś takim jak Woodward lub Bernstein, nieustraszonym reporterem, wydobywającym na światło dzienne rządowe oszustwa i spiski ludzi władzy. Zatrudnił się w gazecie „Boston Globe” w sekcji miejskiej, gdzie zyskał rozgłos jako autor demaskatorskiego artykułu o prywatnych, komercyjnych więzieniach. Napisał też o korupcji w miejskim przedsiębiorstwie taksówkarskim oraz szereg innych artykułów, na przykład o tym, jak łatwo w Massachusetts wywinąć się z zarzutów o jazdę po pijanemu. Wmówił sobie, że znajdował się na krzywej wznoszącej ku ideałom woodwardyzmu-bernsteinizmu, aż do chwili, gdy na imprezie promocyjnej jakiejś książki w Cambridge poznał Morta Ostrowa. Ostrow, niski, przysadzisty, przypominający żabę mężczyzna, z miejsca polubił Ricka. Podkupił go gazecie „Globe”, skusiwszy śmiesznie wysoką pensją, co miało podkreślić wizerunek „Back Bay” jako magazynu o „elicie władzy” – skandale na Harvardzie, intrygi w parlamencie, plotki o magnatach kierujących funduszami hedgingowymi. Rick dostał pozwolenie na przekłuwanie balonów i nabijanie na rożen.

Wystarał się o wielkie mieszkanie przy Beacon Street oraz pasującą do niego piękną blondynkę. Chodzili z Holly na przyjęcia i kolacje niemal co wieczór. Dzwoniąc zaledwie pół godziny wcześniej, Rick umiał załatwić stolik w maleńkiej, najbardziej ekskluzywnej restauracji, gdzie miejsca rezerwowano z wielomiesięcznym wyprzedzeniem (na szczęście nie wieloletnim, bądź co bądź to tylko Boston). Nosił garnitury skrojone przez krawca samego Ostrowa (rozpinane guziki na rękawach, najlepszy gatunek wełny, idealny fason) w cenach dla przyjaciół i rodziny. Raz w tygodniu jadał z Mortem Ostrowem śniadanie przy jego stoliku w Bristol Lounge w hotelu Four Seasons.

Dopóki trwało, było to całkiem fajne życie.

Grzejnik brzęczał i warczał. Rick jakby coś usłyszał… tupot w ścianach tuż obok. Ciche zamieszanie, skrobanie charakterystyczne dla gryzoni. Myszy? Szczury? Wiewiórki? Na przestrzeni długich lat, gdy w domu nikt nie mieszkał, przez komin i otwory wentylacyjne mogły się tu dostać różne zwierzęta. Gryzonie lub ptaki mogły znaleźć sobie lokum w ścianach. Wstał z kanapy i przez chwilę wsłuchiwał się w ciszę; dotarł do niego stłumiony chrobot, dochodzący z wnętrza tylnej ściany gabinetu. Rick uderzył w nią pięścią.

Gdy przewróciła się jedna z gablot na książki, rozległ się wielki huk; zawartość wypadła na podłogę, szkło pękło na drobne kawałki.

– Cholera – zaklął Rick. Ale przynajmniej chrobotanie ucichło.

Odłamki szkła walały się po całym pokoju, jego poszarpane okruchy lśniły w porannym świetle. Posadzkę zaścielały też czerwone, oprawne tomy periodyku „Massachusetts Law Reporter”. Ojciec Ricka, Leonard, był prawnikiem. Działał na własną rękę, a jego klientela obejmowała także dość podejrzane postaci: striptizerki, producentów pornografii, właścicieli klubów nocnych. Ojciec wynajmował biuro przy Washington Street w centrum Bostonu, lecz w swym domowym gabinecie przechowywał drugi zestaw wszystkich swoich prawniczych książek.

Rick poszedł po zmiotkę i szufelkę, aby uprzątnąć stłuczone szkło. Schowek na miotły znajdował się niedaleko kuchni, piętro niżej.

Na drewnianych schodach zebrała się gruba warstwa kurzu i śmieci, w tym zgniecione puszki po piwie Narragansett oraz opakowania po prezerwatywach. Do domu wchodzili nastolatkowie – stąd wybite okno – ale chyba nie squattersi. Żadnych długoterminowych mieszkańców. Przez większość czasu od udaru Lena, czyli od osiemnastu lat, dom był wynajmowany. W miarę jak miejsce to z wolna obracało się w ruinę, a remont pozostawał w sferze zamiarów, obniżała się również jakość tutejszych najemców. Ostatni z nich byli tak niesforni i zdegenerowani, że sąsiedzi zaczęli się skarżyć. Trzy lata temu Rick przestał dom wynajmować w ogóle.

W korytarzu panowała ciemność – żarówki w lampach na suficie wypaliły się – lecz on znał drogę na pamięć. Mógłby chodzić po tym domu, nawet gdyby był niewidomy. Znalazł wnękę na szczotki, w której leżało kłębowisko sklepowych jednorazówek, ale ani jednej zmiotki. Jedynie stara mechaniczna zamiatarka do dywanów, która – jeśli nawet jeszcze działała – nie nadawała się do zbierania odłamków szkła. Rozejrzał się po kuchni. Jeszcze więcej puszek i butelek po piwie, porozwalane opakowania po Big Macu.

– Nie ruszaj się, dupku! – ktoś krzyknął.

Rick podskoczył zdumiony. Odwrócił się i zobaczył wysokiego, chudego, łysiejącego mężczyznę w kurtce, dżinsach i solidnych butach.

– O, to ty – powiedział mężczyzna. – Dobrze cię widzieć, Rick!

– Cześć, Jeff. – Rick uśmiechnął się z ulgą. – Kopę lat.

– Wybacz, stary, nie chciałem cię wystraszyć. Myślałem, że to znowu te małolaty z Rindge and Latin. – Wyciągnął kółko z kluczami, którymi zabrzęczał. – Dwa, trzy lata temu Wendy dała mi klucze i prosiła, żebym miał chatę na oku.

– Nie ma problemu. – Rick potrząsnął głową. – Naprawdę doceniam, dzięki.

Jeff Hollenbeck mieszkał po sąsiedzku, dorósł tam, a potem odziedziczył dom po śmierci swoich rodziców. Był młodszy od Ricka o mniej więcej rok. Nie przyjaźnili się, lecz kiedyś grywali razem w koszykówkę, jeden na jednego, na podjeździe przed domem rodziców Jeffa, rzucając do obręczy zamontowanej nad garażem. Jeff, zawsze wysoki, chudy i wysportowany, zwykle wygrywał. Gdy poszedł do Rindge and Latin, miejscowego publicznego liceum, Rick wyjechał do Linwood Academy, prywatnej szkoły, a wówczas ich raczkująca przyjaźń zupełnie podupadła. Poza tym Jeff zaczął się naśmiewać z „pedalskiego mundurka” Ricka – niebieskiego blezera, białej koszuli oraz szkolnego krawata w karmazynowo-szare paski. Uniform dawał wprawdzie uzasadnione powody do bezlitosnych nastoletnich drwin, ale to także nie przysłużyło się ich przyjaźni.

W liceum Jeff zaliczył podobno etap narkotykowy, raz nieomal wyleciał ze szkoły, z czasem jednak się opamiętał i poszedł na studia w miejskim college’u Bunker Hill. Rick nie wiedział dokładnie, jak Jeff zarabia na życie – miało to chyba coś wspólnego z handlem artykułami budowlanymi. Jego łysiejąca głowa była po bokach wygolona na zero. Jako nastolatek Jeff nosił włosy do ramion, teraz zaś, jakby rekompensując sobie łysinę, zapuścił kozią bródkę, sztywną i szpakowatą. Oczy miał wodniste, szaroniebieskie.

– Myślę, że w ogólniaku rozniosła się wieść, że dom stoi pusty. Grupka gówniarzy urządza tu sobie imprezki, pieprzy się itede, itepe. Kiedy ich słyszę, wpadam i wyganiam. Jak ma się twój tata?

Rick uśmiechnął się smutno i potrząsnął głową.

– Wciąż tak samo.

– Tak samo, co? Ciągle jest w tym domu opieki?

Rick potwierdził.

– Tylko je i cały dzień przesiaduje przed telewizorem. Tak wygląda jego życie, niestety… – To było więcej niż smutne. Fakt, że ojciec skończył w ten sposób, rozdzierał Rickowi serce.

– Wendy nadal w Oregonie?

– Prawie. W stanie Waszyngton.

– A ty jesteś grubą rybą w „Boston Magazine”?

Rick wzruszył ramionami, zbyt zmęczony, żeby poprawić nazwę czasopisma, które miał na myśli Jeff, co by się z kolei wiązało ze wspomnieniem o byłym stanowisku pracy. Poza tym pewną przyjemność sprawił mu fakt, że w prawdziwym świecie plotki o jego zwolnieniu nie dotarły jeszcze do wszystkich. Co za odświeżające uczucie odwiedzić miejsce, gdzie nie słyszano cichego bicia tam-tamów.

Co prawda sam go nie słyszał, dopóki nie było już za późno.

Rick był bowiem ostatnią osobą, która domyślała się, że zostanie wylana z pracy. Jego wyniki – liczba prenumerat oraz wolumen sprzedaży – wyglądały świetnie. Powiedział nawet Holly, że spodziewa się podwyżki. Mówiono także o wypłacie rocznych premii, jeśli zysk czasopisma „przekroczy plan”.

Później dowiedział się oczywiście, iż pogłoski o końcu jego kariery rozgrzewały linie telefoniczne już od kilku tygodni. Mort podjął parę decyzji katastrofalnych z ekonomicznego punktu widzenia. Przegrał wielki przetarg na zakup kopalni złota, stracił też chińską firmę drzewiarską. Jego fortuna zniknęła jak zdmuchnięta. Przynajmniej tak utrzymywali plotkarze.

Rick dowiedział się o wszystkim podczas śniadania w hotelu Four Seasons, między złożeniem zamówienia a wypiciem pierwszej filiżanki kawy.

Otóż nie został wyrzucony z pracy, wcale nie; po prostu jego stanowisko uległo likwidacji. Mort rezygnował z dalszego wydawania pisma w druku. Nie mógł już pozwolić sobie na sute wynagrodzenia i nieograniczone wydatki. Luksusowa strategia nie wypaliła. Handlowcy odpowiedzialni za pozyskiwanie reklamodawców musieli oferować im upusty, aby zapełnić czymś strony periodyku, a pozostałą przestrzeń wykorzystywali na reklamę samego magazynu – co się rzucało w oczy. Nadszedł czas na stanowcze działania! Mort zaczął od cięcia płac i zwalniania redaktorów, którzy zbyt wysoko się cenili. Etaty przekształcono w samozatrudnienie, płacono od artykułu, z opóźnieniem. Ricka poproszono, aby podrzucał tematy nowemu redaktorowi i wydawcy zarazem, odrażającej małej wiewiórce w trampkach od Chucka Taylora, koszulach od Bena Shermana oraz szyderczych okularach w stylu Buddy’ego Holly’ego, którą rok wcześniej sam zatrudnił jako redaktora wersji internetowej.

Zanim pojawił się omlet z prosciutto i szparagami, Rick zdążył stracić apetyt.

– Dalej mieszkasz za rzeką? – zapytał Jeff.

– Nie, wyprowadziłem się. – Rick nie chciał się wdawać w przykre szczegóły. Przynajmniej nie z Jeffem Hollenbeckiem.

Uniesiona brew.

– Wprowadzasz się tutaj?

Rick potrząsnął głową.

– Tylko na chwilę, czas już znaleźć kupca.

– Ogłoszenie wisi od dawna. Chyba nie ma zbyt wielu chętnych, co?

Rick rozłożył ręce.

– Dostaliśmy jedną zaniżoną ofertę. To miejsce to nora.

– Zdecydowanie wymaga remontu. Ale konstrukcja jest solidna. Gdyby ktoś chciał zainwestować trochę czasu i pieniędzy, dom mógłby wypięknieć.

– Tak właśnie pomyślałem. Może wynajmę jakiegoś cieślę, kogoś od tynków, wypiaskuję podłogi, położę nową farbę…

– Chyba nie zamierzasz robić tego sam?

– Coś ty. Nie mam takich zdolności.

– Zatrudniłeś już kogoś?

Rick znów potrząsnął głową.

– Kiepsko stoję z kasą. Może za parę miesięcy. – Rzucił to lekko, jakby nadejście tsunami pieniędzy było jedynie kwestią czasu.

Jeff przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą.

– Mógłbym się tym ewentualnie zająć. Wiesz, że to moja praca, prawda?

– Serio?

– No. Budowlanka, ciesielka, renowacja fundamentów, wszystko do kupy. – Z przedniej kieszeni kurtki wyciągnął wizytówkę i podał Rickowi. Widniał na niej napis FIRMA BUDOWLANA JEFF HOLLENBECK. – Obecnie pracuje u mnie paru ludzi. Nie wiem, o jakich kwotach mówimy, ale mogę dać ci upust, wiesz – koledzy z dzieciństwa i tak dalej.

– Hm. – Rick nigdy nie myślał o Jeffie jako człowieku dorosłym i poważnym, nie mówiąc już o odnoszącym sukcesy budowlańcu.

– Nie uwierzyłbyś, jak domy schodzą w tej dzielnicy, stary. Istne szaleństwo. Znasz na przykład tę chatę po D’Agostino po drugiej stronie ulicy?

– Pewnie.

– Myślę, że dostali za nią jakieś półtora miliona, a nie była wcale tak ładna jak ta… to znaczy, jak ta mogłaby być.

– Półtora miliona dolców? Za tamtą ruderę?

– Wiem, szaleństwo. Ale jeśli włoży się w ten dom trochę solidnej pracy, dostaniesz lekką ręką dwa miliony. Nawet więcej.

– Nie mam, by tak rzec otwarcie, płynności finansowej.

Jeff kiwnął głową.

– Możemy pójść na układ. Moja firma wykona roboty, a ja wezmę swoją działkę po sprzedaży. Dogadamy się tak, żeby było korzystnie dla obu stron. – Wyciągnął paczkę marlboro i zapalniczkę. – Mogę?

– Jeszcze pytasz? Wszystko, byle tylko zlikwidować ten zapach kocich szczyn.

Jeff zaśmiał się cicho i zapalił papierosa.

– Na szczęście ja nie czuję.

– Najgorzej jest na górze, w gabinecie taty. Poza tym w ścianach żyją jakieś stworzenia.

Jeff wypuścił dwie bliźniacze smużki dymu.

– Więc co sądzisz?

Rick długo milczał. „A co mi tam”, pomyślał. „To może być prawie bezbolesne”.

– Kiedy mógłbyś zacząć?

– W każdej chwili. Nawet teraz.

– Mały ruch w interesie?

– W zimie zawsze. To znaczy, mam kilka dużych zleceń, które czekają na marzec albo kwiecień…

– Ciekawy pomysł. O ile się dogadamy, oczywiście.

– Więc się namyśl. Tymczasem sprawdzę ten zapach na górze. Mam pewne wyobrażenie, co to mogłoby być.

Jeff poszedł za Rickiem po schodach.

– O rany – powiedział, dotykając butem opakowania po prezerwatywie. – Nawet nie uprzątną po sobie tego gówna.

Kiedy dotarli do gabinetu, Jeff rzucił:

– Więc stąd ten huk, który słyszałem. – Pociągnął nosem. – No tak, teraz czuję. Paskudnie. Czekaj, zaraz wracam.

Stoczył się niezdarnie po schodach. Rick zbierał właśnie większe odłamki szkła, gdy w drzwiach ukazał się Jeff z miotłą i szufelką w jednej ręce oraz łomem w drugiej.

– Pomyślałem, że się przydadzą. – Podał Rickowi miotłę i szufelkę. Następnie, potrząsając łomem, rzekł: – Jeśli mówiłeś poważnie, że chcesz wyremontować ten dom, mogę rozbić ścianę i zobaczyć, w czym problem.

Rick wzruszył ramionami.

– Śmiało, czemu nie.

Jeff ruszył ostrożnie na środek pokoju, omijając stłuczone szkło. Stanął z uniesioną głową i nasłuchiwał. Po chwili znów dał się słyszeć jakiś szelest. Jeff skierował się za dźwiękiem ku tylnej ścianie, po czym znieruchomiał na kilka kolejnych sekund. Otworzył drzwi garderoby, ciężkie i drewniane, z ozdobną mosiężną klamką. Zauważył zwisający sznurek – włącznik światła – i pociągnął go, by zapalić nagą żarówkę zamontowaną na ukośnym suficie.

Kiwnął głową i się uśmiechnął.

– Gnieżdżą się zwykle w takich wąskich ciągach zabudowy. Założę się, że to wiewiórki. Dostają się przez otwory wentylacyjne w dachu albo wygryzają dziury w podbiciu. Niegrzeczne małe gnojki.

Uniósł łom i uderzył hakowatą końcówką w wewnętrzną ścianę garderoby. Jej spory kawał odpadł ze zgrzytem. Nie był to gips ani deszczułka, zauważył Rick, lecz spory fragment dykty, szeroki na dwadzieścia kilka centymetrów i długi na ponad pół metra.

– Proszę bardzo – powiedział Jeff. – Łatwizna.

Gdy długa deska spadła na podłogę garderoby, wzbijając chmurę pyłu, Jeff odsunął się o krok. W tylnej ścianie ukazała się sporej wielkości dziura, zbyt wąska, by się przez nią przecisnąć, lecz wystarczająco duża, żeby dało się zobaczyć jej mroczne wnętrze. Rozległ się pisk oraz tupot małych nóg niczym walenie deszczu o dach, szalona kotłowanina drobnych istot.

– Wiewiórki – obwieścił Jeff. – Wiedziałem. – Zakaszlał. – Uch, ohyda.

Rick podszedł bliżej, aby rzucić okiem.

– Nie cierpię wiewiórek – powiedział Jeff. – Szczury z puszystymi ogonami.

Ponownie wbił łom w ścianę i wyrwał sąsiednią deskę. Zanim upadła ze stukotem na podłogę, usłyszeli jęk gwoździ wyszarpywanych z drewna.

– Nie ma tynku – rzekł Jeff. – Dziwne. Jakby pomalowali od razu dyktę.

– Co to takiego, dziupla? – spytał Rick. – Nie chcę, żeby te cholerne wiewiórki biegały po domu.

– Nie, jeśli mają dziuplę, to raczej z drugiej strony budynku. Tutaj urządziły sobie latrynę.

– Latrynę?

– Wiewiórki zwykle nie kalają własnej dziupli.

– Sądzisz, że ciągle tu są? – zapytał Rick.

– Może tak, może nie. Jeśli w dziupli są młode, nie odejdą.

– Więc co teraz?

– Pułapki, to najlepszy sposób. Albo jakoś je stąd wygonić, a potem załatać dziury wełną mineralną i stalową siatką.

Rick widział teraz wnętrze otworu za ścianą nieco wyraźniej. W mdłym, cętkowanym świetle – z powodu licznych małych dziur w dachu, jak sądził – rysował się zarys jakby sterty, wysokiej na metr.

– Patrz pod nogi, stary – powiedział Jeff.

Rick zrobił jeszcze kilka kroków i wszedł do otworu. Musiał stać zgarbiony – ze względu na stromo opadający dach nie można się tu było wyprostować.

– Wiesz co – rzekł Jeff – gdybyś chciał wyburzyć część tych ścian tutaj, moglibyśmy uzyskać dodatkowych parę metrów powierzchni. Wnęka sypialniana, pokoik dziecięcy, cokolwiek. Można nawet dać świetliki – byłoby fajnie. Mam dobre doświadczenia z oknami na poddasze marki Velux Cabrio.

Gdy oczy Ricka przywykły do ciemności, podszedł bliżej sterty. Czarny brezent, pod którym ustawiono chyba jakieś skrzynki. Teraz deskowanie ściany garderoby nabrało sensu. Kiedyś, w prawie stuletniej historii domu, tę zwykle pustą przestrzeń wykorzystywano zapewne do celów magazynowych. Być może właśnie tędy do niej wchodzono, przez garderobę, używając ruchomej ściany. Niewykluczone, że uwzględniono ją w oryginalnym projekcie.

– Bądź ostrożny – rzucił Jeff. – Widziałem już wiewiórki, które atakowały ludzi. Niekoniecznie chore na wściekliznę. Wystarczy, że zagrozi się ich dziupli…

Rick pociągnął brezent za róg, ten jednak ani drgnął; był połączony zszywkami z innym kawałkiem. Szarpnął mocniej, kilka zszywek urwało się i rozsypało po podłodze. Rick zobaczył, co jest w środku.

– Jezu.

Spojrzał ponownie. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi.

– Ugryzły cię? – zarechotał Jeff.

Światło w środku było słabe, wystarczające jednak, aby odróżnić liczbę 100 i rozpoznać oblicze Bena Franklina. Rick miał chyba przywidzenia. Wetknął dłoń w otwór w brezencie i wyjął zeń pierwszą rzecz, jaką zdołał pochwycić.

Zwitek studolarówek, nie ma wątpliwości. Paczkę otaczała banderola, na której dwukrotnie wydrukowano 10 000 $.

Zdał sobie sprawę, że drżą mu ręce.

– Co jest, stary? – zapytał Jeff.

– Nic – odparł Rick.

2

W pierwszym, instynktownym odruchu postanowił wszystko zataić. Niewiele myśląc, obrócił się tak, by stanąć między Jeffem a przykrytą brezentem stertą, zasłaniając tamtemu widok.

…widok na co?

Cokolwiek znajdowało się w tej zwalistej pryzmie, wysokiej na ponad pół metra i szerokiej na półtora, Rick wiedział już, że na samej górze leżą paczki pieniędzy. Paczki studolarówek. Nie mogły tworzyć całej sterty, to byłoby niedorzeczne, po prostu niewyobrażalne. Paczki z pieniędzmi na szczycie… czego? Papierów, może dokumentów?

To nie mogła być wyłącznie gotówka. Niemożliwe. Odrzucił banknoty z powrotem na stos.

Nie potrafił myśleć jasno. Musiał przyjrzeć się jeszcze raz, ale nie w towarzystwie Jeffa. To, co zobaczył, wstrząsnęło nim do głębi. Trzymał w ręku dziesięć tysięcy dolarów. Sto studolarówek. W jednej paczce. Która leżała na innych.

Te pieniądze, rzecz jasna, nie należały do jego ojca, ponieważ Len nigdy nie miał żadnych pieniędzy.

– Wydawało mi się, że trzymasz w ręku gotówkę – powiedział Jeff. Coś zmieniło się w tonie jego głosu, teraz niższym i sugestywnym. Brzmiał bardziej agresywnie.

Na twarzy tamtego pojawił się cień. Rick nie widział jego oczu.

Spróbował zaśmiać się lekceważąco, lecz usta miał suche i wydał z siebie jedynie krótkie „ha”, bardziej pogardliwe, niż zamierzał.

– Chciałbym. – Wygramolił się z otworu w ścianie, zmuszając Jeffa do cofnięcia się. – To tylko stare kwity.

– No cóż, wyciągnijmy je tutaj, do światła.

– Innym razem. – W głosie Ricka pobrzmiewały znużenie i nuda. Zerknął na zegarek. – Czas na mnie.

– Moment, poczekaj chwilę – jesteśmy umówieni?

– W zasadzie tak. Ale musimy jeszcze obgadać, co dokładnie będziesz tu robił, ile to potrwa i tak dalej.

– Jasne.

– Żebyśmy się dobrze zrozumieli: nie chcę remontu generalnego. – Rick położył Jeffowi rękę na ramieniu, na szorstkiej bawełnie jego kurtki, wyprowadzając go z pokoju w kierunku schodów. – Minimalna destrukcja. Głównie naprawy i udoskonalenia. Pierwsze i drugie piętro. Pęknięcia przykryte tapetą.

– Nie wiem, czy mogę się na to zgodzić, Rick. Cały środek domu to przegniłe drewno. Poważne zniszczenia wyrządzone przez wodę. Prawdopodobnie wskutek pęknięcia starej rury – woda nacieka na sufit od lat. A może spływa z zatkanych rynien albo z uszczelki komina. Od lat deszcz dostaje się do wnętrza tej chaty, całość przesiąka wilgocią. Dlatego drewno gnije i się deformuje. Trzeba będzie usunąć próchno i tynk w niektórych miejscach. Nie wszędzie. Tylko w niektórych.

Rick jęknął.

– Mówisz serio?

– Chodź, pokażę ci.

Rick potrząsnął głową.

– Wierzę. Ale musisz mi rozrysować plan. Na papierze, żeby nie było nieporozumień.

– Jasne, jasne.

– Ile czasu ci to zajmie?

– Mógłbym zacząć nawet dziś wieczorem. Jak mówiłem, o tej porze roku ruch jest niewielki.

– W porządku – powiedział Rick.

Gdy tylko pozbył się z domu Jeffa, Rick przeszukał wszystkie szuflady w kuchni i znalazł latarkę. Nacisnął włącznik, lecz baterie padły. Wśród porozrzucanych woreczków na kanapki znalazł półtorawoltówkę i wsunął ją w miejsce po jednej ze starych baterii – latarka dawała słabe, nikłe światło.

Wrócił na piętro, do gabinetu ojca. Okno pomieszczenia wychodziło na podwórko domu Hollenbecków, co oznaczało, że Jeff mógł widzieć wnętrze pokoju. Ale zamknięcie żaluzji skutkowałoby całkowitym mrokiem, a żarówka na suficie tu także była wypalona. Poza tym wyglądałoby to dziwnie, gdyby Rick nagle rozwinął żaluzje – jakby próbował coś przed Jeffem ukryć.

Pozostawił więc okna odsłonięte i wszedł do ciągu wentylacyjnego. Wciąż czuć tu było wiewiórczą uryną, lecz Rick nie zwracał już na to uwagi. Słabe światło latarki skierował na przykrytą brezentem stertę. Mocno pociągnął za materiał, wyrywając kolejne zszywki. Odciągnął go na bok i poświecił latarką na to, co znajdowało się pod spodem.

Był to równo ułożony stos, wysoki na pół metra i szeroki na prawie metr. Zajeżdżał stęchlizną. Na tyle, na ile Rick mógł cokolwiek stwierdzić, przesuwając wątły snop światła z góry na dół i podnosząc kolejne paczki, miał przed sobą wyłącznie banknoty. Z dołu do góry.

Zanim latarka padła, naliczył 398 paczek. Większość – 290 rulonów – zawierała studolarówki; pozostałe – 108 – pięćdziesiątki. W portfelu znalazł stary, sfatygowany paragon ze stacji benzynowej i zapisał na nim wynik swych obliczeń. W sumie 3 440 000 dolarów.

Ponad 3,4 miliona.

Odczuł dziwny zawrót głowy, jakby spadał w jakąś olbrzymią przepaść. Kręciło mu się w głowie, obrazy migotały przed oczyma. Podniósł jedną z paczek z banknotami studolarowymi i zbadał je kciukiem. Zaciągnął się ich wonią, wyczuwając pleśń i tytoń, zapach rozpuszczalnika, tuszu oraz potu. Niektóre banknoty sprawiały wrażenie nieużywanych: były świeże, nietknięte. Inne miały pozaginanie brzegi i były wygniecione.

Rick spojrzał na wizerunek Bena Franklina, nieco poza środkową częścią awersu banknotu, z włosami do ramion i wyrazem twarzy człowieka, który ma zaparcie. Z całą pewnością wyglądał na prawdziwy, nie fałszywkę, choć Rick nie był ekspertem.

Jak długo ta sterta pieniędzy tu spoczywała? Banknoty wyglądały na nowe – a przynajmniej na takie, które nie weszły do obiegu – lecz musiały się tu chyba znajdować od kilkudziesięciu lat.

Wiedział jedynie, że nie może ich tutaj zostawić.

3

Ze schowka na szczotki Rick zabrał kilka plastikowych jednorazówek z supermarketu – część pochodziła ze Star Market, parę innych z Whole Foods, jeszcze z dawnych czasów, gdy foliówki były za darmo. Paczki pieniędzy zmieściły się do sześciu reklamówek, ale gdy spróbował podnieść jedną z nich, pękła i forsa potoczyła się po podłodze. Włożył każdą z siatek do jeszcze jednej foliówki, następnie zaciągnął je na parter po dwie naraz, obchodząc się z nimi bardzo ostrożnie. Gdy zgromadził już wszystkie u podstawy schodów, spróbował dźwignąć dwie jednocześnie. Niemożliwe; z wagą dałby sobie radę, ale pieniądze były zbyt nieporęczne. Nie chciał ryzykować, że jednorazówka pęknie w drodze między domem a samochodem, a gotówka rozsypie się po całym podjeździe.

Zwłaszcza że Jeff może go obserwować z sąsiedniej posesji. Dlaczego, do cholery, facet nie pojedzie do pracy, remontować apartamentowce w Watertown albo budować domy dla deweloperów? Co on robi całymi dniami, kiedy nie ma zajęcia?

Bagażnik wozu Ricka, starego czerwonego bmw serii 3 – czerwień to był błąd, jeden z całego szeregu błędów; gliny o wiele chętniej ruszają za czerwonymi samochodami – wypełniały jakieś śmieci. Worek treningowy, sterta czasopism, które w przypływie optymizmu planował przeczytać, ćwicząc na orbitreku, przewody rozruchowe do akumulatora. Zgarnął ten chłam na bok, upychając stare numery magazynów „Entertainment Weekly” oraz „Back Bay” tak daleko, jak tylko mógł, dopóki nie uzyskał miejsca na swoje sześć siatek z gotówką. Następnie, rozejrzawszy się dokoła, czy Jeff – albo ktoś inny – nie obserwuje go z jakiegoś powodu, ostrożnie zataszczył siatki do bagażnika.

Potem wsunął się za kierownicę i siedział tam, zastanawiając się, dokąd mógłby zawieźć 3,4 miliona dolarów, by je bezpiecznie ukryć. Oczywistym miejscem, rzecz jasna, zdawał się w tej sytuacji jakiś bank. Skrytka bankowa. Ale Rick nie miał niczego takiego; wszystko, co wiedział o skrytkach bankowych, pochodziło z filmów i telewizji. Przypuszczał, że ich standardowy rozmiar to około metr długości na kilkadziesiąt centymetrów szerokości. Czy istnieją większe? Pewnie tak. Można chyba przyjąć, że w razie potrzeby udostępnia się klientom pokaźniejsze sejfy.

Jego bank miał filię na Harvard Square. Rick uruchomił silnik samochodu i zjechał Clayton Street na Huron Ave, a następnie ku Garden Street w kierunku placu. Teraz myślał już jaśniej i zaczynał mieć wątpliwości co do umieszczenia sześciu sklepowych reklamówek pełnych forsy w Bank of America. Czy to w ogóle legalne trzymać gotówkę w skrytkach bankowych? Zatrzymał wóz na poboczu drogi, w strefie, w której nie wolno było stawać, i włączył światła awaryjne.

Na telefonie komórkowym wszedł w wyszukiwarkę Safari; odpowiedź nie była zbyt jasna. Banki musiały informować urząd skarbowy o wszelkich depozytach, których wartość przekraczała dziesięć tysięcy dolarów, tyle że dotyczyło to rachunków bankowych. Nie zaś gotówki przechowywanej w skrytkach.

Mimo to, w epoce po 11 września, banki zapewne pilniej przyglądały się ruchom większej gotówki. Na wypadek gdyby, na przykład, takie operacje miały związek z niecnymi zamiarami? Niewykluczone, że władze Stanów Zjednoczonych dysponowały prawem konfiskowania pieniędzy, jeśliby uznały, iż ich właściciel jest zaangażowany w działalność przestępczą. Rick nie był tego pewny, lecz wcale by się nie zdziwił, gdyby okazało się to prawdą.

Wejście do oddziału Bank of America na Harvard Square z sześcioma reklamówkami pełnymi gotówki, przeważnie studolarówkami, równałoby się obwieszczeniu całemu światu, że Rick został dilerem koki. Byłby pilnie obserwowany, bez dwóch zdań – czy jakikolwiek pracownik banku, który akurat nie jest zajęty wysyłaniem esemesów albo sprawdzaniem swojego profilu na Facebooku, mógłby przeoczyć człowieka obładowanego forsą? A wówczas kasjer musiałby powiadomić kierownika, a ten…

Umieszczenie całej tej forsy w banku już nie wydawało mu się dobrym pomysłem.

Właściwie to umieszczenie jej gdziekolwiek w tych badziewnych reklamówkach nie wydawało się dobrym pomysłem. Nie tylko ze względu na ryzyko ich pęknięcia, lecz także dlatego, że każdy bez trudu zauważy ich zawartość. Po prostu w ten sposób prosiłby się o napad.

Zgasił światła awaryjne, włączył się z powrotem do ruchu, zawrócił tam, skąd przyjechał, a następnie przeciął Mass Ave, gdzie znalazł czynny sklep sieci 7-Eleven. Zaparkował samochód tak, by móc go obserwować z wnętrza sklepu, dokonał szybkiego zakupu worków na śmieci marki Glad (ForceFlex, czarne, ekstramocne), po czym wrócił do wozu. Stojąc przy bagażniku, gotów podnieść jego pokrywę, uświadomił sobie nagle, na co się naraża.

Każdy przechodzień albo pasażer wyglądający z tych wszystkich trąbiących samochodów w niekończącym się korowodzie pojazdów mógł zobaczyć, co kryje się we wnętrzu bagażnika. Cała ta gotówka – niewiarygodnie wielka, wariacko ogromna ilość gotówki – raczej nie była czymś, co powinno się wystawiać na widok publiczny.

Wyjechał samochodem z miejsca parkingowego, zawrócił i zaparkował wóz tyłem do sklepu. Tak będzie bezpieczniej. Teraz być może ktoś w środku zobaczy, co kryje bagażnik, o ile w ogóle zechce patrzeć. Ale w 7-Eleven nie było chyba nikogo, poza kasjerką. Rick wcisnął guzik pilota, by otworzyć bagażnik. Wciąż tam leżały – sześć nieporęcznych, przeładowanych sklepowych reklamówek, których prześwitująca folia rozciągnęła się niemal do punktu pęknięcia. Po raz trzeci Rick spojrzał przez ramię i upewnił się, że nikt go nie obserwuje, a następnie zabrał się do roboty: na każdą siatkę naciągał wielki, matowoczarny worek na śmieci, wypełniając go legalnymi środkami płatniczymi.

Później z trzaskiem zamknął bagażnik.

Znów rozejrzał się, by sprawdzić, czy ktoś zauważył jego operację. Wtedy dostrzegł przejeżdżającą obok ciężarówkę z wymalowanym po bokach napisem MAGAZYN SAMOOBSŁUGOWY COSMOS. Rickowi zaświtał pewien pomysł.

Magazyn Samoobsługowy Cosmos mieścił się w wysokim, kanciastym budynku z pustaków, stojącym przy krótkiej uliczce zabudowanej pasującymi doń innymi budynkami z pustaków, nieopodal ronda Fresh Pond. Bezosobowy ciąg firm sprzedających szyby samochodowe oraz hurtowni artykułów hydraulicznych. Magazyn wyglądał na świeżo pomalowany, był jaskrawożółty, jak kolorowanka Crayola. Rick zaparkował bezpośrednio przed budynkiem i wchodząc do środka, zdalnie zamknął swoje bmw. Wnętrze było przestronne, jak w hurtowni. Szafki magazynowe, zbudowane w oparciu o przemysłowe stelaże paletowe, ciągnęły się rzędami. Przy biurku pod oknem siedział młody facet z wielkimi tunelami w płatkach obu uszu. Na pytanie Ricka odpowiedział tonem, który nie pozostawiał wątpliwości, iż wolałby robić cokolwiek innego, byle nie siedzieć w kanciapie magazynu samoobsługowego. Przez otwór w szybie wysunął podkładkę do pisania.

Dziesięć minut później Rick miał już wynajęty najmniejszy oferowany tu schowek magazynowy. Znajdował się na górnym poziomie, jak wszystkie małe schowki, dostępny jedynie dzięki przesuwnej stalowej drabinie.

Gdy szedł alejką między stelażami w poszukiwaniu swojego schowka, czujnik ruchu włączył światło. Rick znalazł numer 322, przysunął sobie drabinę, wspiął się na górną platformę i spróbował, czy klucz pasuje. Zamek puścił, lecz chwilę zajęło mu zorientowanie się, jak otworzyć ruchome stalowe drzwiczki. Spokojnie, stary, powtarzał w myślach. Wziął głęboki oddech, po czym przyjrzał się boksowi. Mierzył mniej więcej metr dwadzieścia szerokości, półtora metra wysokości i dwa metry głębokości. Więcej niż trzeba. Wnętrze było czyste i suche.

Nada się świetnie. Anonimowy schowek w budynku, na który raczej nikt nie zwracał większej uwagi.

Wyjechał wózkiem transportowym na parking i opróżnił bagażnik.

Dziesięć minut później wszystkie sześć czarnych worków na śmieci znajdowało się w jego boksie magazynowym. Mimo że Rick nie zauważył żadnych innych klientów, którzy by pakowali coś do schowków albo coś z nich wyjmowali, i mimo że nie było tu najwyraźniej żywego ducha, poza facetem z wielkimi tunelami w uszach, dokładał wszelkich starań, aby nie otworzyć żadnego z worków, dopóki nie wsadzi ich do wnętrza boksu. Nie żeby to było konieczne. Chciał po prostu sprawdzić, czy pieniądze wciąż tam są, czy to nie sen. Zwalczył pokusę, aby ponownie je przeliczyć. Rozejrzawszy się dokoła – teren wyglądał na czysty – sięgnął do wnętrza jednego z worków, wyjął z niego kilka paczek banknotów i wsunął je sobie do wewnętrznej kieszeni kurtki Mountain Hardwear, zapinanej na zamek błyskawiczny. Kolejne paczuszki upchnął w każdej z czterech kieszeni. Jego narciarski skafander z kapturem był teraz wart sto tysięcy dolarów.

Drobne na bieżące wydatki.

Kiedy skończył, zasunął stalowe drzwiczki, zamknął je na kłódkę, po czym z walącym sercem rozejrzał się dokoła; z czoła spływały mu kropelki potu. Kilkukrotnie szarpnął za kłódkę, sprawdzając, czy wszystko w porządku.

Istniał tylko jeden człowiek, który wiedział, w jaki cholerny sposób te pieniądze znalazły się w domu przy Clayton Street, ulokowane w przewodzie wentylacyjnym. Jak się tam znalazły i co tam robiły.

Tylko jeden człowiek.

Człowiek – ojciec Ricka – który nie mówił.

4

Biała tabliczka zamontowana przed wejściem do pokoju Leonarda Hoffmana informowała wielkimi, ozdobnymi, fioletowymi literami:

Leonard był prawnikiem w Bostonie

ma jednego syna i jedną córkę

Tego rodzaju tabliczki wisiały przed drzwiami wszystkich mieszkańców Domu Spokojnej Starości i Centrum Rehabilitacji im. Alfreda Beckera. Miały przypominać personelowi, że zajmuje się prawdziwymi ludźmi, którzy wiedli prawdziwe życie i posiadali rodziny, a także dostarczać temat do ewentualnej rozmowy.

Wszystkie pielęgniarki i personel pomocniczy zachowywali się tak, jakby niesamowicie lubili Lena, co prawdopodobnie należało do ich obowiązków służbowych; członkowie rodzin mieli myśleć, że każdy tata i każda babcia jest ulubieńcem całego zakładu. Ironią losu było, że gdyby tylko Leonard Hoffman zachował zdolność mowy, z pewnością naprawdę by go tu pokochali.

Odznaczał się bowiem czymś, co niekiedy nazywano przerostem osobowości. Potrafił być ujmujący, zabawny, ckliwy. Uwielbiał kobiety, flirtował z nimi w sposób, który im pochlebiał, zawsze kulturalnie, zwłaszcza gdy się zestarzał. Kobiety zawsze były dla ojca „dziewczętami”. Zwracał się do nich per „kochanie”, „moja miła” lub „ślicznotko”. Gdyby rozległy wylew nie pozbawił go niewątpliwego czaru, wszystkie pielęgniarki szalałyby na jego punkcie, groziłyby mu paluszkiem w geście udawanego łajania. Ojciec zawsze lubił grę słów, nie potrafił też wyrzec się opowiadania niegrzecznych dowcipów. Gdyby Leonard w pełni władał mową, zapewne pytałby przysadzistą, ciemnowłosą pielęgniarkę imieniem Carolyn, mrugając do niej okiem: „Na pewno nie jesteś Greczynką? Bo dla mnie wyglądasz jak bogini!”. A siostrze Jewel, piękności z wyspy Saint Lucia, powtarzałby: „Ty musisz pochodzić z Jamajki – z Jamajki, bo wyglądasz jak z bajki”.

A one by to uwielbiały.

Swego czasu był kimś w stylu bawidamka. Zawsze ekstrawagancko ubrany, preferował koszule w wyraźne paski i dwurzędowe, prążkowane garnitury w stylu Ala Capone tudzież jaskrawe krawaty, które pasowały do poszetki.

A teraz nosił spodnie na gumce i bluzę od piżamy.

Lecz życie ojca i syna nie było takie, jak w powieści Zabić drozda. Lenny to nie Atticus Finch, zaś Rick nie przypominał Smyka. W ich wzajemnej relacji nie było nic sielankowego. Panowały napięcie, dystans, frustracja.

– Nie tknąłeś lunchu – powiedział Rick.

Mięsny klops miał odpychający beżowy kolor, a groszek paskudną, jadowicie zielonkawą barwę. Gdyby to było przed wylewem, Len pomacałby jedzenie palcami i powiedział: „Właśnie tknąłem”.

Lecz teraz spojrzał tylko na Ricka złowrogo. Wyraz jego twarzy prawie nigdy się nie zmieniał. Miał penetrujące, niemal zdjęte grozą spojrzenie, jakby nagle zobaczył coś mrożącego krew w żyłach. Rick odwiedzał ojca w prawie każdą niedzielę, od czasu wylewu najczęściej, jak tylko mógł, wciąż jednak nie potrafił się przyzwyczaić do tego przerażonego wzroku.

– Właściwie – powiedział – nie rozumiem, jak mogą wymagać od ciebie, żebyś jadł to świństwo. Ale nie pozwolą mi zaprosić cię na lody, jeśli nie zjesz tego klopsa.

Ojciec odwrócił głowę do okna i obserwował ruch pojazdów na Brookline. W lewym kąciku ust zebrała mu się ślina. Rick wziął z tacy serwetkę i wytarł Lenowi wargi.

Od czasu, gdy długoletnia i lojalna sekretarka Lena, Joan, znalazła go w porze lunchu, leżącego na podłodze gabinetu, minęło osiemnaście trudnych lat. Karetka zawiozła wtedy ojca do szpitala Mass General, gdzie ustalono, że dostał właśnie „lewostronnego udaru mózgu”. Lewa tętnica szyjna wewnętrzna, zatkana i zesztywniała po siedemdziesięciu latach spożywania steków i lodów, pękła, odcinając dopływ krwi do większej części lewej półkuli mózgu. W płatach czołowych, skroniowych i ciemieniowych doszło do poważnych zniszczeń.

Ojca podłączono do respiratora. Groziła mu teraz całkowita afazja, czyli utrata mowy, a być może także zdolności czytania i pisania. Nikt nie wiedział, ile rozumie z tego, co się do niego mówi. Rick obawiał się, że ojciec zmieni się w warzywo. Wendy, jako ta młodsza, pozostawiła bratu podejmowanie wszystkich decyzji.

Po tygodniu Leonarda przewieziono na oddział rehabilitacyjny, gdzie przez pewien czas wydawało się, iż czyni postępy. Ergoterapeuta nauczył go znowu chodzić, co ojciec czynił w sposób chwiejny, potykając się co chwila, prawą nogą poruszając tak, jakby zakreślał koło. Najczęściej jednak przebywał na wózku inwalidzkim. Prawe ramię już nie funkcjonowało, prawa strona twarzy opadła. Logopedka, wielka czarnoskóra kobieta imieniem Jocelyn, na próżno próbowała uczynić Leonarda komunikatywnym. Sprawy nie wyglądały zbyt dobrze.

Pewnego dnia Jocelyn złapała Ricka na korytarzu przed pokojem jego ojca i powiedziała:

– On rozumie. Wiem to na pewno.

Wepchnęła go do pokoju i zademonstrowała prawdziwość swego twierdzenia, kładąc na stole przed Lenem parę przedmiotów. Brelok na klucze, własny zegarek, okulary.

– Leonardzie, czy mógłbyś spojrzeć na zegarek? – powiedziała.

Len przesunął oczy na prawo i bez zawahania zagapił się na różowy czasomierz marki Fossil.

A zatem, pomyślał smutno Rick, ktoś tam w środku jest.

Lecz oprócz tej jednej taniej sztuczki Len nie wydawał się czynić dalszych postępów, a miesiąc później przeniesiono go do domu opieki, gdzie całymi dniami przesiadywał na wózku inwalidzkim przed telewizorem. Mówiąc do niego, Rick wciąż nie miał pojęcia, ile ojciec rozumie.

Tego ranka Len był nieogolony, a może po prostu ogolony źle; na zapadłych policzkach i podbródku kępki szpakowatej brody tkwiły tu i ówdzie niczym porosty. Ojciec miał długie, nierówne i pożółkłe paznokcie, które domagały się obcięcia.

– Hej, tato, planuję remont domu.

Len odwrócił głowę i spojrzał w kierunku Ricka. Wyraz jego twarzy był wrogi, pogardliwy, jak zwykle zresztą.

Rozmowa z ojcem przypominała gadanie do obrazu, tyle że niektóre tematy – na przykład osobę Holly oraz dymiące szczątki swojej kariery – Rick zachowywał wyłącznie dla siebie.

– Pamiętasz naszego sąsiada, Jeffa Hollenbecka? Jest teraz budowlańcem, da mi dobrą cenę.

Len tylko patrzył, czasami mrugając.

– Pamiętasz, mówiłem ci, że chcemy tę chatę sprzedać, bo nikt w niej nie mieszka? – Rick pominął fakt, że sypia obecnie na kanapie Lena. Wspomnienie o tym byłoby zbyt przygnębiające; Len nie musiał wiedzieć.

– W związku z tym muszę cię o coś zapytać. – Spojrzał ojcu w oczy. – Znalazłem coś w… w domu. – Odczekał chwilę, zerknął na drzwi, po czym znów przeniósł wzrok na Lena. – W ścianie. Obok twojego gabinetu.

– Wiedziałam, że to Rick! – odezwał się jakiś mocny kobiecy głos. Rick odwrócił się i zobaczył pielęgniarkę, którą lubił najbardziej ze wszystkich, tęgą blondynkę imieniem Brenda, wtaczającą się do pokoju. Musiała mieć mniej więcej pięćdziesiąt lat, jej gęste lśniące włosy były przycięte na pazia. Ubrana w jasnoniebieski uniform nosiła grube okulary w oprawkach zdobionych sztucznymi diamentami, które wskazywały na artystowskie zamiłowanie. Kamienie zalśniły w świetle jarzeniówek na suficie. Kobieta uśmiechnęła się szeroko, ukazując dziąsła.

– Czekaj, dzisiaj jest niedziela? Mam nadzieję, że nie!

– Nie, ale postanowiłem ojcem trochę potrząsnąć.

– Uf, czyli jednak mi nie odbiło.

– Tata traktuje cię dobrze?

– Twój tata to słodziak – powiedziała. – Wszyscy kochamy Leonarda. – Oboje wiedzieli, że Brenda nie ma pojęcia, jaki Len jest naprawdę, czy jest słodki czy może przypomina ogra. Facet nie mówił, nie reagował. Jednak Rick jak zawsze doceniał jej słowa.

Spojrzała na zegarek.

– Już prawie czas na serial Sędzia Judy, a wiem, że nie chciałby przeoczyć żadnego odcinka.

– Musimy z tatą jeszcze chwilę porozmawiać. – W czasach, gdy potrafił wyrazić swoje zdanie, ojciec nigdy nie oglądał Sędzi Judy ani żadnych innych seriali; Rick wątpił, by Len lubił je teraz. A jeśli nawet, to nie mógł nikomu o tym powiedzieć.

– Leonardzie, co z twoim lunchem, kochany? – rzuciła pielęgniarka. – Nie jesteś dzisiaj głodny?

– Chyba nie jest miłośnikiem klopsów.

Gdy Brenda zaczęła zbierać się do wyjścia, Rick spytał:

– Masz może cążki do paznokci?

– Oczywiście. – Okręciła się na pięcie i z jednej z szuflad komódki wyjęła cążki, po czym zamaszyście wręczyła je Rickowi.

– Pokaż no dłonie, tato. – Rick ujął Lena za lewą rękę i zaczął obcinać jego grube, wyżłobione paznokcie. Brenda ulotniła się z pokoju.

Rick powoli posuwał się naprzód. Ojciec wyciągnął ręce, najpierw jedną, potem drugą. Dawało to wrażenie dziwnej intymności. Jakby okazywanie troski małemu dziecku. Prędzej czy później wszystko zatacza koło, pomyślał Rick. Ze zdumieniem uświadomił sobie, że ma oczy pełne łez.

Przerwał zabieg.

– Jeff i ja dokonaliśmy małej demolki, żeby coś sprawdzić – powiedział cicho. – Rozwaliliśmy ścianę obok twojego gabinetu, z tyłu garderoby. – Usta Lena były zaciśnięte w tym samym butnym grymasie, co zwykle, lecz jego wodniste oczy wydawały się uważne. Wpatrywały się w Ricka. – Ukryto tam pieniądze. Wielką sumę pieniędzy. Miliony dolarów. Wiesz może, jak się tam znalazły? – Rick przełknął ślinę i czekał. – Są twoje?

Niespokojny dotąd wzrok Lena znieruchomiał, oczy spoglądały prosto na Ricka.

– Twoje?

Źrenice starego człowieka wwiercały się w syna. Nagle zaczął szybko mrugać, trzy albo cztery razy. Być może był to tik nerwowy.

– Dajesz mi jakiś sygnał, tato? – Ojciec czasami był w stanie zamrugać: raz oznaczało „tak”, dwa razy – „nie”. Ale nie zawsze, nie stale. Czy tracił tę umiejętność, gdy miał słabsze dni? A może męczył się ciągłym próbowaniem? Rick nie miał pojęcia.

Mruganie ustało, by po kilku sekundach zacząć się ponownie.

– A może: jedno mrugnięcie to znaczy „tak”, dwa mrugnięcia to znaczy „nie”. Ta forsa, którą znalazłem – jest twoja? Raz to „tak”, dwa razy to „nie”.

Przez kilka sekund Len patrzył prosto w oczy Ricka i nie mrugał.

Po czym zrobił to dwukrotnie.

– Nie – powiedział Rick. – Nie jest twoja, zgadza się?

Nic. Potem jedno mrugnięcie.

Tak.

– Okej, już coś mamy. – Serce Ricka biło teraz szybciej. – Czy wiesz… wiesz, czyja to gotówka?

Nic. Minęło pięć, sześć sekund, a Len nie mrugał. Odwrócił wzrok, zamknął powieki parę razy, ale to chyba nic już nie znaczyło.

– Tato, do kogo należą te pieniądze? – zapytał Rick, zanim przypomniał sobie, że nie może zadać pytania, na które odpowiedź nie brzmi „tak” lub „nie”. – Spróbuję ponownie: czy wiesz, czyja to forsa?

Teraz Len zamrugał prędko, więcej niż dwa razy. Zbyt wiele, by to policzyć.

Trudno było powiedzieć na pewno, ale wyglądał na przestraszonego.

5

Sto tysięcy dolarów w gotówce paliło dziury w kieszeniach skafandra, a karty kredytowe osiągnęły absolutne limity. Jego Citicard MasterCard, karta Visa z Bank of America oraz Capital One MasterCard – wszystkie zostały wyczyszczone, były warte tyle, co stare konfederackie dolary.

Nosił przy sobie niedorzeczną furę pieniędzy, a wielokrotnie więcej miał w skrytce w magazynie samoobsługowym – i to w świecie, w którym coraz rzadziej korzystano z gotówki. Kto jeszcze posługiwał się nią, gdy chodziło o poważne transakcje? Królowie narkotyków i mafiosi. Kryminaliści. Rick przeczytał gdzieś, że niesławny gangster z Bostonu, Whitey Bulger, ukrywając się w Santa Monica, opłacał czynsz gotówką. Pewnie, bojom hotelowym i facetom od parkowania samochodów płaci się prawdziwymi pieniędzmi. Ale spróbuj kupić za gotówkę bilet na samolot, a różne agencje bezpieczeństwa zaraz dobiorą ci się do tyłka.

Podjechał na Harvard Square i przez kilka minut krążył wkoło placu, szukając miejsca parkingowego, nim zdał sobie sprawę, że teraz stać go przecież na pozostawienie wozu na tym cholernym, nadmiernie drogim parkingu przy Church Street. W filii Bank of America w pobliżu Harvard Coop wpłacił na swoje konto bieżące dziewięć tysięcy dolarów. Następnie otworzył rachunek w banku Cambridge Trust, po drugiej stronie ulicy, i złożył na nim dziewięć tysięcy pięćset dolarów. Tak długo, jak będzie utrzymywał swoje depozyty poniżej dziesięciu tysięcy, wszystko musi być w porządku. Na JFK Street zobaczył znak banku Citizens i zatrzymał się również tam.

Na trzech różnych kontach miał teraz dwadzieścia osiem tysięcy pięćset dolarów, a do każdego z nich tymczasową książeczkę czekową. Zgromadził więc niewielką fortunę.

Późnym popołudniem Rick wrócił do domu. Boczne drzwi wychodzące na podjazd i prowadzące bezpośrednio do kuchni nie były zamknięte na klucz. Dziwne. Pamiętał, że je zamykał. Może Jeff je tak zostawił. Ciekawe.

Otworzywszy drzwi, Rick zauważył segregator na dokumenty wciśnięty pod ich dolną krawędź. Podniósł go i zajrzał do środka. Segregator zawierał spięte klipsem papiery, z nagłówkiem Firmy Budowlanej Hollenbecka.

Oferta remontowa, niewątpliwie sporządzona według szablonu, w której określano zakres prac. Rozbiórka i renowacja, terminy rozpoczęcia (jutro!) oraz realizacji inwestycji (koniec marca). Mnóstwo prawniczego żargonu.

A także standardowy harmonogram płac, który obejmował również depozyt. Koszty zostały skalkulowane na rozsądnym poziomie, nie wspomniano jednak o umowie barterowej: że Jeff wykona pracę, a wynagrodzenie otrzyma po sprzedaży domu.

Wszystkie płatności zaplanowano w gotówce, począwszy od pozycji „Depozyt: 8 000 $”.

Jeśli wcześniej istniały jakieś wątpliwości, czy Jeff widział te pieniądze, teraz zostały całkowicie rozwiane.

Rick chwilę się wahał, rozważał, czy powinien wdać się z Jeffem w spór, doszedł jednak do wniosku, że nie warto. Wyjął długopis i podpisał wszystkie strony umowy. Następnie wyszedł na zewnątrz. Dom Jeffa nie był remontowany od dziesięcioleci, nie licząc niedawnego malowania elewacji. Tam również boczne drzwi prowadziły bezpośrednio do kuchni. Kuchnia Jeffa, ze skromnymi zasłonkami na drzwiach i żółtymi tapetami w rozmaite owoce, piecykiem i lodówką marki Kenmore, wyglądała na znakomicie zachowaną i niczym nie różniła się od tej, którą Rick zapamiętał z dzieciństwa. Wsunął egzemplarze umowy pod drzwi, wraz z czekiem obciążającym jedno z nowych kont. Zastanawiał się, czy nie zapukać do okna i nie zapytać o zmianę terminów płatności, czego przecież wcale nie uzgadniali, lecz uznał, że lepiej się w to teraz nie angażować. Jeff coś widział; widział pieniądze, to było oczywiste. Ale tylko przez krótką chwilę. Nie mógł wiedzieć, ile ich tam było.

Rick zapiął już śpiwór pod szyję i próbował umościć się na niewygodnej kanapie, gdy nagle, niczym grom z jasnego nieba, uderzyła go pewna myśl: przecież wcale nie musi tu mieszkać. Nie musi żyć jak godny pożałowania biedak, którym do niedawna był. Stać go na wynajęcie hotelu, nawet na Four Seasons, jeśli tylko zechce.

Jutro znajdzie sobie porządne lokum. Dziś po raz ostatni będzie się rozkoszować nocą w śpiworze na skórzanej kanapie w gabinecie ojca. Teraz, gdy ma wybór, może potraktować to jak wyprawę turystyczną do krajów Trzeciego Świata albo kemping.

Wstał z sofy i przeszedł przez pokoje na parterze domu. Czuć było słabą woń jakiegoś gazu – nie wiewiórczej uryny – ale też nie taką, która by wymagała wszczęcia alarmu. Zapach, jaki wydziela piecyk gazowy, niewielki wyciek spod dyżurnego płomyka. Tapeta za kuchenką, po wypadku kulinarnym sprzed lat, była nadpalona. Wendy eksperymentowała wtedy z indykiem smażonym w głębokim tłuszczu, ogień osmalił ścianę.

Niedaleko spiżarki Rick znalazł miejsce, w którym poziomymi kreskami, nakreślonymi długopisem lub markerem, rejestrowano wzrost jego i jego siostry. Pomiary ustały w chwili, kiedy oboje poszli do szkoły. Być może wraz z Wendy odmówili dalszego poddawania się temu upokorzeniu, z linijką kładzioną na głowie i tak dalej. Nie pamiętał.

Sam dom nie wywoływał w Ricku żadnego uczucia nostalgii, jednak na widok owych linii nie mógł się oprzeć lekkiemu drżeniu serca. Rick – 2 marca ’85 – 127 cm… Rick – 14 list. ’92 – 162 cm… Najbardziej urósł zatem między siódmym a czternastym rokiem życia. Dowodził tego ślad na ścianie spiżarki. Wkrótce i on zniknie, tapeta zostanie zerwana, ściany pomalowane, świeża farba pokryje osmolenie w kuchni i przesłoni wszystkie wspomnienia, dobre i złe, dwojga dzieci dorastających w tym domu.

Wrócił na piętro, wyłączając za sobą wszystkie światła. Podkręcił elektryczny piecyk i umościł się do snu na skórzanej sofie.

W środku nocy obudziło go skrzypienie.

Otworzył oczy. Jedyne światło w pokoju pochodziło z ulicznych latarni na Clayton Street. Dźwięk dobiegał chyba z wnętrza domu, prawdopodobnie z parteru.

Ktoś jest na schodach?

Czekał, nasłuchując. Ten stary dom zawsze wydawał dziwne, przypadkowe odgłosy, przez całą dobę, niczym starzec siedzący sztywno w fotelu. Zwracało się na nie uwagę głównie nocą, gdy zapadała cisza. To musiał być jeden z takich dźwięków.

Rick odwrócił się na drugi bok i zamknął oczy. Skórzana sofa zapiszczała pod nim.

Znów coś usłyszał, tym razem odgłos niewątpliwie dobiegał ze schodów. Kroki, ciężkie, choć stawiane ostrożnie. Bez dwóch zdań.

Usiadł, czując, jak wali mu serce, wysunął się ze śpiwora i jak najciszej wstał. Słuchał.

Kolejne skrzypnięcie.

Zabrzmiało tak, jakby dochodziło bezpośrednio zza zamkniętych drzwi gabinetu ojca. Rick zrobił ostrożnie kilka kroków na bosaka – podłoga trzeszczała tutaj tak samo jak schody – i dotarł do biurka. Szukał jakiejś broni lub czegoś, czego mógłby użyć w tym charakterze. Pod plastikową pokrywą przeciwpyłową stał tylko stary komputer ojca marki IBM. Rick otworzył środkową szufladę i macał, czy nie ma w niej nożyczek, przecinaka do papieru, zszywacza, czegoś ciężkiego albo ostrego. Nic – jedynie stare ołówki. Ostry ołówek nadaje się na broń, ale trzeba podejść blisko przeciwnika, a Rick wolał tego uniknąć.

Na biurku, za komputerem, zauważył popiersie z brązu. Jakiegoś idola swego ojca, zapewne Henry’ego Davida Thoreau. A może Ralpha Waldo Emersona? Chwycił je, zimne w dotyku i solidne, i cicho podkradł się do drzwi gabinetu. Tam się zatrzymał i czekał na kolejny odgłos, rozmyślając, czy nie włączyć światła na suficie, ale zrezygnował.