Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Fałszerze

Fałszerze

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-800-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Fałszerze

Nie ma nic łatwiejszego od zafałszowania rzeczywistości. I nic bardziej ekscytującego… Pierwszy tom intrygującej trylogii w klimacie Matrixa. Niesamowity thriller łączący obsesje Borgesa, Dicka i le Carrégo! To historia tajnej międzynarodowej organizacji znanej pod nazwą KFR (Konsorcjum Fałszowania Rzeczywistości), która z tajemniczych powodów zaciemnia prawdziwy obraz świata. To historia paru największych oszustw naszej epoki: tego z Łajką – pierwszym psem w kosmosie, który nigdy nie istniał; tego z Krzysztofem Kolumbem, który wcale nie odkrył Ameryki; i tego z podrobionymi archiwami Stasi. To historia młodego człowieka, który zostaje zatrudniony przez KFR i pewnego dnia odkrywa, że właściwie nie wie, dla kogo i w jakim celu pracuje… To w pewien sposób historia naszego wieku…

Polecane książki

Kamienie szlachetne i półszlachetne towarzyszą nam od zarania dziejów. Kuszą wielobarwnością, blaskiem. Są niepowtarzalne wskutek swej czystości i piękna, a także dzięki twardości i sile promieniowania. O magii kamieni każdy z nas słyszał. Kamieniom, noszonym jako ozdoby, przypisuje się przynależno...
Magazyn "Nadzór nad działalnością szkoły" to praktyczne porady dla osób zarządzających szkołami. Dyrektor znajdzie w nim aktualności oświatowe, wskazówki, podstawy prawne, praktyczne narzędzia, np. gotowe procedury przydatne w codziennej pracy. Dobre praktyki innych dyrektorów pomogą rozwiązać najtr...
Wypracowania - Antyk „Charakterystyka epoki”   Opisy wypracowań:Antyk, Starożytność - charakterystyka epoki. Kompendium sprawdzianowe zawiera ogólną charakterystykę epoki oraz wybrane zagadnienia z epoki antycznej. Antyk to cywilizacja grecko - rzymska rozwijająca się na o...
W książce znajdziecie przepisy na potrawy z rusztu, które z łatwością przygotujecie także poza sezonem, na patelni grillowej lub w piekarniku. Dania mięsne, rybne czy warzywne serwowane na plenerowym przyjęciu potrzebują towarzystwa sałatek, sosów i napojów – w książce m.in. receptura na domowy sos ...
"Falk: wspomnienie, Amy Foster, Jutro" to zbiór trzech wspaniałych nowel Josepha Conrada.  ...
Niniejszy nieoficjalny poradnik do Assassin's Creed: Syndicate koncentruje się w głównej mierze na pobocznych misjach oraz na poukrywanych w różnych miejscach świata gry sekretach. Na rozdział z opcjonalnymi zadaniami składają się między innymi opisy przejścia wspomnień Aleksandra Grahama Bella, kró...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Antoine Bello

Tytuł oryginału:

LES FALSFICATEURS

Copyright © Éditions Gallimard, 2007.

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Agnieszka Radtke

Korekta: Aneta Iwan, Magdalena Bargłowska

ISBN: 978-83-7999-800-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail: info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Laure, mojej małej księżniczce.

Część pierwszaReykjavík1

– Gratulacje, drogi chłopcze – powiedział Gunnar Eriksson, przyglądając się, jak podpisuję umowę o pracę. – I tak oto został pan jednym z nas.

Wsunąłem swój egzemplarz umowy do torby, po raz kolejny radując się z obrotu, jaki sprawy przybrały w ostatnim czasie. Dwa tygodnie temu byłem o włos od przyjęcia posady zastępcy dyrektora do spraw eksportu w fabryce konserw w Siglufjörður (tysiąc osiemset piętnastu mieszkańców, nie licząc niedźwiedzi). Rekruter zachwalał dynamizm tego sektora oraz perspektywy rozwoju. Pensja – nędzna – nie powinna zbytnio mnie odstraszać, bo i tak nie ma tam na co wydawać pieniędzy.

Zarówno mama, jak i pracownica biura karier Uniwersytetu w Reykjavíku, gdzie ukończyłem studia, namawiały mnie do przyjęcia oferty, bo podobna okazja, jak mówiły, może się przez długi czas nie powtórzyć. Trzeba przyznać, że we wrześniu 1991 roku rynek pracy nie sprzyjał wcale dwudziestotrzyletniemu absolwentowi geografii. Pierwsza wojna w Zatoce pogrążyła światową gospodarkę w recesji i przedsiębiorstwa chętniej zatrudniały w tym czasie ekspertów od restrukturyzacji niż geologów czy kartografów.

Na szczęście rankiem tego samego dnia, który wyznaczyłem sobie jako ostateczny termin na podjęcie decyzji, natknąłem się na ogłoszenie, które wydało mi się napisane specjalnie dla mnie. „Biuro badań środowiskowych poszukuje kierownika projektu. Wymagane wyższe wykształcenie z zakresu geografii, ekonomii lub biologii. Oferta dla osób z niewielkim doświadczeniem zawodowym lub bez niego. Posada w Reykjavíku. Podróże. Atrakcyjna pensja. Kandydatury proszę zgłaszać do Gunnara Erikssona, dyrektora operacyjnego w firmie Baldur, Furuset i Thorberg”.

Zdecydowany pochwycić szansę, osobiście zaniosłem swój życiorys pod wskazany adres. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu recepcjonistka zadzwoniła do Gunnara Erikssona, który zaproponował, że z miejsca się ze mną spotka. Zgodziłem się z chęcią, przepraszając przy tym za całkiem nieodpowiedni na rozmowę kwalifikacyjną strój.

– Eee – rzucił Eriksson, pokazując, że mam iść za nim. – Pański strój tyle mnie obchodzi, co moja pierwsza zorza polarna.

Była to zaskakująca uwaga ze strony kogoś, kto przykładał tak wielką wagę do własnego wyglądu. Nigdy nie widziałem osoby, która byłaby jednocześnie tak dobrze ubrana i tak niezmiennie niechlujna. Wydawało mi się, że gdybym sam miał kiedyś nosić koszule z monogramem, postarałbym się, żeby nie wyłaziły mi ze spodni.

Eriksson zaprowadził mnie do swojego gabinetu. Zapierający dech w piersiach widok na port w Reykjavíku, który się stamtąd rozciągał, dał mi do zrozumienia, że stanowisko dyrektora operacyjnego nie jest jedynie tytularne. Drewniane lamperie, łagodne oświetlenie, gruby dywan, a nawet kominek – odnajdywało się tu wszystkie oznaki luksusu w islandzkim stylu. Eriksson zajął miejsce w eleganckim fotelu obitym mistrzowsko postarzoną skórą w kolorze czekolady, gestem nakazując, bym zrobił to samo.

– Zastanawia się pan pewnie, na czym polega nasza praca – zaczął. – Życzy pan sobie wersję ze ściemą czy bez?

– Chyba obie – odrzekłem, nieco zbity z tropu tym wstępem.

– Zacznijmy od wersji oficjalnej, którą znajdzie pan w broszurze naszej firmy. Każdemu nowemu projektowi z zakresu infrastruktury towarzyszy nieodwołalnie jedno badanie środowiskowe albo więcej. Zanim wzniesie się zaporę, wytyczy autostradę czy zmieni bieg cieku wodnego, staramy się ocenić wpływ tej ludzkiej interwencji na ekosystem. Pomysłodawca musi zagwarantować społeczności, że budowa nie zaszkodzi lokalnej faunie, florze, a czasami nawet równowadze demograficznej. To dla pana jasne?

– Jak dotąd jasne jak słońce.

– Ma się rozumieć, nasze badania nie przesądzają o ostatecznej decyzji – ciągnął. – Częściej stanowią raczej punkt wyjścia dla ożywionej i owocnej debaty pomiędzy przedsiębiorcą, rządem i organizacjami ekologicznymi.

Urwał i spojrzał na mnie z ironicznym wyrazem twarzy.

– Niesamowite, nieprawdaż? Sprawdźmy, czy jest pan w stanie naszkicować resztę obrazu sytuacji.

Zastanawiałem się przez kilka chwil, skubiąc dolną wargę palcami. Wstęp Erikssona zdawał się dopuszczać tylko jedną możliwą konkluzję.

– No cóż – powiedziałem – spodziewam się, że jeśli państwa raport wykaże jakieś zagrożenia dla środowiska, przedsiębiorca będzie musiał sfinansować programy adaptacyjne albo nawet zwyczajnie zrezygnować z projektu.

– Właśnie tak, dobrze pan zrozumiał. Mówiąc inaczej – i bez ściemy – będzie musiał wyłożyć kasę, żeby dostać pozwolenie na budowę. Kwota oraz charakter tej opłaty przyjmują najróżniejsze formy, które nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać: czasem inwestor musi się zająć przywróceniem niedźwiedzia brunatnego w górach, czasem prosi się go o wsparcie finansowe dla przedsiębiorstw rolnych, których działalność i tak skazana jest prędzej czy później na porażkę. Mówi się nawet, że niektórzy rządzący żądają pokaźnych przelewów na anonimowe konta bankowe w Szwajcarii, choć trudno mi w to uwierzyć – oznajmił Eriksson, oceniając moją reakcję.

– I państwa biuro popiera podobne praktyki? – zapytałem, przeklinając się w duchu za to, że wychodzę na takiego świętoszka.

– Ależ skąd! – zawołał Eriksson komicznie, przesadnie szczerym tonem. – Nasi konkurenci to co innego, ale nie Baldur, Furuset i Thorberg. Nie, tak na poważnie, bardzo skrupulatnie przestrzegamy zasad etyki zawodowej. Przedstawiciele naszej profesji przyjęli nawet specjalny kodeks etyczny, co jasno pokazuje, że mamy czyste ręce. I proszę mi wierzyć, że te gierki, które panu opisuję, zawsze przyjmują niezwykle godne szacunku formy. Zdziwiłby się pan na przykład, ilu ludzi interesuje się naszą pracą. Rządzący, przemysłowcy, urbaniści, wszyscy chcą zapoznać się z naszą opinią, w miarę możliwości zanim opublikujemy ją na piśmie. Tym sposobem próbują przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Ogólnie rzecz biorąc, najgłośniej krzyczą zawsze ci, którzy mają najwięcej do stracenia albo do zyskania. Słuchamy, co mają nam do powiedzenia – w końcu nasz zawód polega na gromadzeniu faktów i opinii – ale nigdy nie zdradzamy, co sami myślimy. Potrafi pan, mam nadzieję, dochować tajemnicy?

– Tak, tak sądzę – odparłem.

– Nie jest pan z tych, co paplają bez namysłu, prawda? – naciskał Eriksson.

– Nie, skąd. – Mogłem dorzucić, że mam tylko jedną o sześć lat starszą siostrę, a ojca straciłem bardzo wcześnie, w związku z czym pokusa, by szeroko rozpowszechniać wieści na swój temat, została mi oszczędzona.

– Całe szczęście. No dobrze, czego się pan nauczył na Uniwersytecie w Reykjavíku? To dobra uczelnia, prawda? Jeden z naszych wspólników, Furuset, zrobił tam doktorat. Pana pewnie nie było jeszcze wtedy na świecie.

Przez kilka minut usiłowałem sprawić, żeby mój harmonogram studiów wydał się bardziej imponujący niż w rzeczywistości. Tak po prawdzie specjalizacja z konfliktów terytorialnych, którą wybrałem na czwartym roku, nawet w przybliżeniu nie przygotowała mnie do prowadzenia badań środowiskowych, ale zdawało się, że Eriksson nie zwrócił na to uwagi. Prędko porzucił kwestie akademickie i zamiast tego zbombardował mnie pytaniami dotyczącymi aktualności, zasięgając mojej opinii na tematy tak zróżnicowane jak konflikt palestyński, rozpad Związku Radzieckiego czy korzyści, które przyniosłoby Islandii dołączenie do Wspólnoty Europejskiej. Następnie rozmawialiśmy o mnie, o moich zainteresowaniach, zamiłowaniu do podróży, wiejskich korzeniach (pochodzę z Húsavíku, rybackiego miasteczka na północy Islandii, gdzie moja mama hoduje owce). Eriksson nigdy nie zadowalał się pierwszymi udzielanymi przeze mnie odpowiedziami, lecz systematycznie spychał mnie coraz głębiej w okopy za pomocą ciętych, niemal brutalnych komentarzy. Z początku poczułem się wstrząśnięty tym nietypowym traktowaniem, później zdecydowałem jednak, że na cios odpowiem ciosem i także będę mówił prawdę bez żadnego upiększania.

Po upływie dwóch godzin Eriksson przegnał mnie z gabinetu, wymuszając obietnicę, że wrócę nazajutrz na drugą rozmowę. Byłem tak podekscytowany, że nie doczekałem nawet powrotu do domu, lecz z budki telefonicznej zadzwoniłem do fabryki konserw w Siglufjörður i odrzuciłem ich fantastyczną ofertę.

Po drugiej rozmowie nastąpiła trzecia, z udziałem kadrowca, potem czwarta z Furusetem, który wielokrotnie nazwał mnie „panem kolegą”, a wreszcie ciągnąca się w nieskończoność sesja testów psychologicznych. Po tym wszystkim Eriksson złożył mi konkretną propozycję, z pensją, która o dobrą jedną trzecią przewyższała moje oczekiwania. W międzyczasie przeprowadziłem własne dochodzenie i dowiedziałem się, że biuro uchodzi za jedno z najpoważniejszych w Europie i obsługuje klientów z całego świata.

A dziś oficjalnie rozpoczynałem życie zawodowe jako kierownik projektu u Baldura, Furuseta i Thorberga. Nie posiadałem się z radości.

– Dobrze – odezwał się Eriksson – skoro już załatwiliśmy co trzeba, co pan powie na wycieczkę po naszym biurze?

– Bardzo chętnie – odpowiedziałem, depcząc mu po piętach. Tym razem to nie jego koszula stanowiła problem, ale pasek, który przechodził tylko przez jedną z dwóch szlufek.

– Firma zajmuje dwa piętra – deklamował Eriksson, jakby zwracał się do pełnego amfiteatru. – My siedzimy tu, na czwartym, piąte jest zarezerwowane dla działu dokumentacji i archiwów. Po lewej widzimy biura wspólników. W tej chwili ich nie ma. Furuset przebywa w Niemczech, a Baldur w Danii. Jeśli chodzi o Thorberga, nieczęsto go pan tu spotka: w przyszłym roku przechodzi na emeryturę i wszystkie popołudnia spędza na polu golfowym. Po prawej – księgowość i administracja. Łącznie siedem osób, zaraz pana przedstawię.

Korytarz doprowadził nas do otwartej przestrzeni biurowej sporych rozmiarów.

– A oto jaskinia handlowców. Jest ich czworo.

Trzy głowy odwróciły się w naszą stronę. Czwarta należała do ładnej blondynki, która, choć pogrążona w długiej rozmowie telefonicznej, przywitała mnie uniesieniem dłoni.

– Tylko czworo? – zdziwiłem się. – To chyba niewiele jak na stuosobową firmę…

– Dokładnie to dziewięćdziesięcioczteroosobową. Choć ma pan rację, nasz dział handlowy jest raczej nieduży. Ale nie sprzedajemy przecież długopisów. Najdrobniejszy kontrakt opiewa na setki tysięcy dolarów. Poza tym, z czego szybko zda pan sobie sprawę, nie tylko handlowcy zajmują się sprzedażą: kierownicy projektu również mają tu rolę do odegrania. Jeśli klient jest zadowolony z ich pracy, muszą to wykorzystać i trochę go urobić.

– Nie wiem, czy będę umiał…

– Ależ oczywiście, że będzie pan umiał – zapewnił Eriksson, wkładając koszulę do spodni (jego objaśnieniom towarzyszyło mnóstwo chaotycznych gestów, które dodatkowo rujnowały jego wygląd). – Zobaczy pan, są na to sposoby. Szybko staje się to naszą drugą naturą. A teraz wróćmy do mojego gabinetu. Już coś dla pana mam.

Z przyjemnością rozsiadłem się ponownie w czekoladowym fotelu. Eriksson chwycił niebieską teczkę, która leżała na niskim stoliku, i zajął miejsce u mojego boku.

– Dostaliśmy tę sprawę w zeszłym tygodniu – zaczął. – To idealny przypadek na początek, żeby się pan podszkolił.

– Czego dotyczy?

– Autonomiczne terytorium Grenlandii planuje zbudować oczyszczalnię ścieków w Sisimiucie…

– Myślałem, że populacja Grenlandii od lat utrzymuje się na tym samym poziomie – przerwałem. – Po co im nowa oczyszczalnia?

Gunnar Eriksson uniósł głowę znad teczki i spojrzał na mnie.

– Trafna uwaga – stwierdził. – Wygląda na to, że nie pomyliłem się co do pana. Mają już oczyszczalnię w Nuuk, kawałek dalej na południe, ale awaria, do której doszło zeszłego lata, sparaliżowała wyspę na kilka tygodni i napędziła rządowi niezłego stracha. Niech pan pomyśli: wystarczy, że jakaś foka zaklinuje się w rurociągu, żeby ustały dostawy wody pitnej dla całego kraju. Z powodów podyktowanych co najmniej w takim samym stopniu względami politycznymi, co sanitarnymi – elektorat Sisimiutu tradycyjnie głosuje na partie lewicowe, a budowa oczyszczalni będzie oznaczać sporo nowych miejsc pracy – parlament niedawno opowiedział się za podwojeniem krajowych możliwości uzdatniania wody. Nikt nie będzie się skarżył na tę decyzję, a już na pewno nie Baldur, Furuset i Thorberg, bo przy tej okazji wpadło nam warte sto trzydzieści tysięcy dolarów badanie mające na celu sporządzenie specyfikacji wymagań „ekologicznych”, która następnie zostanie przedłożona zakładom robót publicznych.

– Wydaje się to interesujące – stwierdziłem, nie znajdując żadnego inteligentniejszego komentarza.

Po sposobie, w jaki Gunnar na mnie spojrzał, poznałem, że zastanawia się, czy mówię poważnie. Wyglądało na to, że moja skupiona mina go o tym przekonała.

– Niech się pan zbytnio nie ekscytuje. To skromny projekt, którym zajmować się będzie jedynie trzech pracowników i tylko przez dwa miesiące. Będę go nadzorował osobiście. Jeśli chodzi o konkrety, nasza rola polega na przygotowaniu zarysu specyfikacji, powołaniu ekspertów ad hoc: hydrologa oraz architekta krajobrazu, a wreszcie, rzecz jasna, na sporządzeniu raportu. Olaf Elangir, który jest u nas od pięciu lat, będzie współpracował z hydrologiem. Pan z kolei będzie towarzyszył niemieckiemu architektowi, Wolfensohnowi, w poszukiwaniach najodpowiedniejszego, ze środowiskowego punktu widzenia, miejsca budowy. Korzystaliśmy już z jego usług, ma doskonałe kwalifikacje do tego rodzaju zadania. Wyruszamy w środę. Klient zgodził się pokryć koszty tylko jednego biletu lotniczego, więc utknie pan na Grenlandii na dwa miesiące. Czy to będzie problem?

– Skądże – zaprzeczyłem.

– Jest pan pewien? – dopytywał Eriksson. – Nie ma pan dziewczyny, która z rozpaczy otworzy sobie żyły albo przyjdzie tu urządzić mi awanturę?

– Nie mam nikogo, kto nie przetrwałby dwóch miesięcy mojej nieobecności – oświadczyłem, udając, że zapomniałem o złożonej mamie obietnicy, że wkrótce odwiedzę ją w Húsavíku.

– Doskonale. A przed wyjazdem niech pan się zapozna z odrobiną literatury na temat Grenlandii i z kilkoma podobnymi sprawami z naszego archiwum. Olaf wszystko dla pana zgromadził. Pytania?

– Nie, wszystko jasne. Nie mogę się doczekać, aż zabiorę się do dzieła.

– A ja, żeby zobaczyć pana przy pracy. Pokładamy w panu wielkie nadzieje, Sliv.

Podczas gdy ja z trudem podnosiłem się z fotela, Eriksson zadzwonił do swojej asystentki Margrét i poprosił ją, by zaprowadziła mnie do mojego gabinetu.

Jeżeli nawet słowo „gabinet” pozwoliło mi żywić jakieś złudne nadzieje, prędko się ich wyzbyłem na widok klitki z drzwiami z matowego szkła, której jedyne okienko jakimś cudem wychodziło na port. Choć spodziewałem się czegoś lepszego, szczególnie po ciepłym przyjęciu ze strony Erikssona, pojąłem, że uskarżanie się na warunki pracy byłoby nie na miejscu. Woźny, który przyszedł otworzyć drzwi, pozdrowił mnie skinieniem głowy i przybrał przejętą minę, oznajmiając, że przejmę ten pokój po Lenie Thorsen. Przez kilka sekund obracałem to nazwisko w głowie. Czy powinienem znać Lenę Thorsen? Czy zawdzięczamy jej jakieś ważne porozumienie w relacjach między Reykjavíkiem a niezurbanizowaną częścią wyspy? Na szczęście z pomocą przyszła mi Margrét.

– Lena skończyła ten sam uniwersytet co pan. Świetny nabytek dla firmy, być może najlepszy, jaki kiedykolwiek nam się trafił. Życzę panu podobnego sukcesu.

– Co się z nią stało? – spytałem. Nostalgiczna aura, jaką ci dwoje ją otaczali, nie wróżyła moim zdaniem nic dobrego.

– Odeszła od nas w zeszłym tygodniu. Znalazła inną pracę, lepiej płatną, w Niemczech.

W tym czasie woźny przymierzał do dziurki jeden po drugim z całego pęku kluczy. Pamiętam, że pomyślałem wtedy, że jedynie pozoruje poszukiwania tego właściwego, by jak najbardziej opóźnić chwilę, w której pogwałcę sanktuarium Leny Thorsen.

2

Powiedzmy sobie szczerze: linie lotnicze nie przepychają się o to, które z nich mają obsługiwać Grenlandię. W tamtym czasie tylko na trzech lotniskach (Kangerlussuaq, Thulé i Narsarsuaq) pasy były wystarczająco długie, aby umożliwić lądowanie samolotom odrzutowym. Ale stwarza to jedynie względny problem, zważywszy na jeszcze bardziej uderzającą znikomość innego zasobu: pasażerów pragnących dostać się na Grenlandię.

Uzgodniliśmy, że Hans-Peter Wolfensohn, niemiecki architekt krajobrazu, spotka się z nami w Reykjavíku. Tam weszliśmy na pokład kruchej awionetki wyczarterowanej przez grenlandzki parlament, która miała nas zabrać do Sisimiutu. W ciągu ponad trzygodzinnego lotu miałem okazję poznać się z Wolfensohnem. Był to rosły facet o zaokrąglonym brzuchu i bujnej, jasnej brodzie, który okazał dużą życzliwość, kiedy dowiedział się, że dopiero zaczynam wykonywanie zawodu.

– Debiutant! – zawołał. – Cudownie! Zaczyna pan od prostego zadania, to dla pana szansa.

– Dlaczego sądzi pan, że będzie proste?

– Niech się pan minutkę zastanowi. Mamy się upewnić, że nowa oczyszczalnia nie wywrze żadnych negatywnych wpływów na środowisko. Przez środowisko rozumiemy zazwyczaj faunę, florę oraz społeczność ludzką. Najpierw fauna. Naprawdę uważa pan, że Sisimiut wyróżnia się niezwykłą bioróżnorodnością? Nie licząc kilku niedźwiedzi i reniferów, niczemu tam nie zawadzimy. Flora? Moim zdaniem na pokrywie lodowej nie rośnie żadna bujna zieleń. A jeśli chodzi o ludzi…

– Mogliby zbudować po fabryce na głowę, a wciąż zostałoby im sporo miejsca – dokończyłem.

– Otóż to, zrozumiał pan. Nie, szczerze, nie martwię się o pańską przyszłość. – Z tymi słowy chwycił butelkę whisky i długo studiował etykietkę. Musiał na niej znaleźć to, czego szukał, bo napełnił sobie szklankę do trzech czwartych wysokości, zostawiając akurat w sam raz miejsca na dwie ogromne kostki lodu. Uniósł naczynie, jakby chciał się ze mną stuknąć.

– Powinien pan pójść za moim przykładem i pić póki czas. Kto wie, czy Lapończycy wiedzą o istnieniu gorzałki?

Przyjąłem propozycję, zachowując dla siebie uwagę, że Lapończycy żyją w północnej Skandynawii i nigdy nie postawili stopy na Grenlandii. Nie warto zrażać do siebie człowieka, z którym przez następne dwa miesiące miałem spędzać po dwanaście godzin na dobę. Wolfensohn wkrótce okazał się zresztą świetnym towarzyszem podróży. Przez pozostałą część lotu opowiadał mi o swoich najbardziej malowniczych misjach. Gdy dotarliśmy na miejsce, zdążyłem już wyrobić sobie dwa przekonania: po pierwsze, Gunnar oddał mnie w dobre ręce, a po drugie, pieniądze rządzą światem badań środowiskowych w takim samym stopniu jak niemal wszystkim innym.

Na temat Sisimiutu nie można zbyt wiele powiedzieć. Gdyby pilot nie oznajmił, że zbliżamy się do celu podróży, chyba nigdy bym nie zgadł, że tych kilka domków rozrzuconych po lodowej pokrywie tworzy drugie co do wielkości miasto Grenlandii. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu nie było zimno (zero stopni dziesiątego września), a pilot potwierdził, że śnieg nieczęsto spada przed piętnastym dniem tego miesiąca. „Później – oznajmił ze śmiechem – to co innego. Rzadko kiedy przestaje padać przed piętnastym czerwca”. Zgotowano nam na wpół oficjalne powitanie. Po tym jak z powagą uścisnęliśmy sobie dłonie, burmistrz Sisimiutu zaprosił nas do swojego starego volvo zaparkowanego przy pasie do lądowania. Cztery minuty później objęliśmy w posiadanie pokój hotelowy (przyjemny na swój surowy sposób); ledwie pół godziny po przybyciu udaliśmy się na spotkanie z radą miejską. Na Grenlandii załatwia się sprawy w zawrotnym tempie.

Do tego stopnia, że pod koniec spotkania wiedzieliśmy już, czego się tu po nas spodziewają. Nikt nie czekał na wyniki naszych badań. Miejsce pod budowę zostało wybrane wieki temu. Hans-Peter, nieco rozgoryczony nad piwem, które piliśmy tego wieczoru w miasteczku (ponieważ alkohol jednak szczęśliwie dotarł aż na Grenlandię), posunął się do stwierdzenia, że decyzja zapadła jeszcze przed głosowaniem w parlamencie. W istocie dowiedzieliśmy się nieco później, że wspomniany teren należy do syna burmistrza. Fakt, że znajdował się w samym centrum Sisimiutu, podczas gdy oczyszczalnia mogłaby idealnie wtopić się w krajobraz strefy przemysłowej Novgatir, pozostawiał naszych rozmówców całkowicie obojętnymi; woleli spekulować nad wysokością kwoty odszkodowania za wywłaszczoną działkę. Zastępca burmistrza zresztą różnymi półsłówkami dał nam do zrozumienia, jaką rolę odegra nasz raport: im bardziej będzie zachwalać umiejscowienie zakładu wewnątrz miasta, tym chętniej parlament odblokuje poważne fundusze.

Przyznam szczerze, że wówczas sprawa mną wstrząsnęła. Nawet w tamtym czasie nie byłem kompletnym idiotą, a Gunnar starał się podkreślić, że nasza działalność wiąże się z implikacjami finansowymi, które nie nam osądzać. Ale nawet bez osądzania głupkowata prostolinijność urzędników miejskich z Sisimiutu miała w sobie szokujący aspekt, który stawał mi ością w gardle. Poza tym perspektywa spędzenia dwóch miesięcy na eskimoskiej ziemi wydała mi się nagle nieludzka. Na szczęście Wolfensohn, który niejedno już widział, zajął się ratowaniem mojego morale za pomocą niezliczonych żarcików. Zaczął od wskazania, że na ironię losu zakrawa samo istnienie odszkodowania za wywłaszczenie w kraju wielkim jak dwie trzecie Indii, a liczącym ledwie pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, potem zaś dorzucił: „Nikt nie przeczyta naszego raportu, a mimo to nam zapłacą. Wykorzystajmy sytuację, żeby miło spędzić czas. Nie co dzień trafia się okazja, żeby przemierzyć Grenlandię na cudzy koszt”.

A więc faktycznie przemierzyliśmy kraj. W niecały tydzień potwierdziliśmy to, co przewidział Hans-Peter, to znaczy, że choć miejsce wybrane pod nową oczyszczalnię nie jest optymalne, jej budowa nie przyniesie żadnego ryzyka środowiskowego. Jeśli w ogóle mogła być mowa o negatywnych skutkach, to jedynie tych wymierzonych w duńskich podatników (Grenlandia stanowi oficjalnie prowincję administracyjną Danii), a nie oni byli naszymi klientami, jak zauważył Gunnar, kiedy zadzwoniłem do niego, żeby zdać sprawę z naszych konkluzji. Zakończywszy ten istotny etap naszego zadania (na pięć tygodni przed planowanym terminem), uzasadniliśmy ochotę zwiedzenia okolicy koniecznością oceny innych lokalizacji. Burmistrz, spanikowany, że moglibyśmy natknąć się na teren obdarzony większą ilością zalet niż samo centrum Sisimiutu, próbował nas odwieść od tego pomysłu, lecz Hans-Peter zmusił go do milczenia ledwie zawoalowaną groźbą, że zwróci się w tej sprawie do przewodniczącego parlamentu. Pokonany urzędnik wycofał się zatem rozsądnie i nawet zaproponował, że zorganizuje naszą wyprawę.

Przewędrowaliśmy całe zachodnie wybrzeże, które charakteryzuje się tym, że rozrasta się w zimie, gdy Morze Baffina skuwa lód, a cofa na wiosnę, kiedy całe kawały zmarzniętej skorupy odrywają się i dryfują w stronę kanadyjskich brzegów. Aasiaat, Ilulissat, Uummannaq, Upernavik, mnóstwo nazw, które ja przyswajałem z łatwością, a których Hansowi-Peterowi nigdy nie udało się zapamiętać, nie mówiąc już o poprawnym zapisaniu. Odwiedziliśmy kilka fabryk konserw, z których jedna miała podpisane porozumienie handlowe z przedsiębiorstwem z Siglufjörður, gdzie nieomal wylądowałem. Do dziś zdarza mi się zastanawiać nad torem, jakim mogło potoczyć się moje życie, gdybym zasilił szeregi przemysłu puszkowanej ryby.

Wszędzie, gdzie się zjawialiśmy, przyjmowano nas niczym królów. Za kręgiem polarnym rzadko spotykało się nie-Inuitów, a jeszcze rzadziej takich, którzy chcą przez parę dni (a raczej parę nocy, bo o tej porze roku słońce nie pokazywało się nigdy na dłużej niż trzy czy cztery godziny) dzielić codzienne życie z rdzennymi mieszkańcami. Z cieniem zawodu skonstatowałem, że Inuici nie mieszkają już w igloo, które buduje się jedynie jako prowizoryczne schronienia podczas długich wypraw myśliwskich. Na co dzień zajmowali wzniesione przez rząd drewniane domki. Mężczyźni z wioski położonej w kręgu polarnym zaprosili nas do wzięcia udziału w trzydniowym polowaniu na foki. Muszę wyznać, że naiwnie spodziewałem się, iż będziemy ganiać za zwierzętami po lodzie. Okazało się jednak, że morsy raczej się łowi, niż ściga, umieszczając sieci pod zamarzniętą pokrywą, choć puryści wciąż strzelają do pływających pod lodem ssaków z harpuna przez okrągłą dziurę.

Znałem już Północ, teraz odkrywałem Daleką Północ. Ja, któremu się wydawało, że jest przyzwyczajony do srogiej zimy, widziałem roześmiane kobiety stawiające czoła zamieci przy minus dwudziestu pięciu stopniach Celsjusza oraz ich dzieci z gołymi rękami i odkrytymi uszami prowadzające stada reniferów po lądolodzie.

Liczba ludności malała w miarę, jak posuwaliśmy się na północ. Ta połowa wyspy jest niemal całkiem opuszczona, poza godnym wzmianki wyjątkiem w postaci wzniesionej w latach pięćdziesiątych bazy lotniczej w Thulé zamieszkiwanej przez trzy tysiące amerykańskich wojskowych, którzy stanowią tym samym sześć procent całej ludności Grenlandii. Słuchając komendanta przechwalającego się wkładem bazy w rozwój światowej nauki o klimacie, można prawie zapomnieć, że w Thulé znajduje się najbardziej wyrafinowany system wczesnego wykrywania pocisków rakietowych na całym świecie i że startujące stamtąd myśliwce mogą dotrzeć do Rosji w niecałe dwie godziny. Nie muszę chyba mówić, że zabroniono nam wstępu do bazy. Na pociechę wybraliśmy się na przejażdżkę saniami po Parku Narodowym Północno-Wschodniej Grenlandii, gdzie grubość pokrywy lodowej przekracza dwa kilometry i gdzie znajdują się ostatnie prawdziwie inuickie osady.

Nawet najlepsze rzeczy mają jednak swój koniec. Po trzech tygodniach musieliśmy wrócić do Nuuk, gdzie oczekiwał nas Gunnar Eriksson, w celu przystąpienia do drugiej, bardziej oficjalnej części zadania. Z przełożonym spotkaliśmy się w Hans Egede Hotel, najlepszym (jedynym?) hotelu w mieście, gdzie szef kazał sobie przyszykować najładniejszy pokój. Kiedy ujrzał nasze tłuste włosy, rozwichrzone brody i pogniecione płaszcze, sprawiał wrażenie przerażonego i wysłał nas natychmiast pod ciepły prysznic oraz do sauny (w zamiłowaniu do saun Islandczycy niemal prześcigają Finów). Nie określiłbym się mianem materialisty, ale muszę przyznać, że tego wieczoru rozkoszowałem się tym wszystkim.

Nuuk liczy sobie nieco ponad trzynaście tysięcy mieszkańców. Wedle grenlandzkich standardów niewątpliwie czyni to z niego prawdziwą metropolię, choć wcześniej nigdy się nie spodziewałem, że pewnego dnia odkryję stolicę osiem razy mniejszą niż ta w moim kraju. Nuuk to przede wszystkim ośrodek administracyjny, w którym mieszczą się wszystkie oficjalne budynki wyspy. Gunnar pozwolił, abym mu towarzyszył, podczas gdy Hans-Peter zostawał w hotelu i pracował nad swoim raportem. Na tym etapie spotkania, które odbywaliśmy, miały tylko dwa cele: potwierdzenie wyboru lokalizacji nowej oczyszczalni oraz próba zapewnienia Baldurowi, Furusetowi i Thorbergowi kolejnych lukratywnych kontraktów – co Gunnar nie tak dawno temu nazwał „urabianiem klienta”. W ciągu tygodnia odwiedziliśmy oczyszczalnię w Nuuk, tę samą, która przez zeszłoroczną awarię przyczyniła się do naszej obecności tutaj; spotkaliśmy się z najważniejszym dygnitarzem wyspy, Larsem Emilem Johansenem, który długo wypytywał mnie o moją wyprawę i ziemie inuickie; wreszcie odbyliśmy rozmowę z wysokim komisarzem mianowanym przez Danię, który zdradził nam, że duńskie hrabstwo Bornholm może wkrótce zwrócić się do nas, abyśmy przeszkodzili w wytyczaniu autostrady. Gunnar zanotował tę informację i zadzwonił do biura w Reykjavíku, żeby przekazać wieść handlowcom. „Badanie za trzysta tysięcy dolarów” – usłyszałem, jak mówi do telefonu, „albo w ogóle się na tym nie znam”.

Tego samego dnia miały miejsce pierwsze z długiej serii incydentów, które w krótkim czasie pchnęły moje życie na inne tory. Wyciągnąwszy się na łóżku, po raz kolejny czytałem wstępny raport, który Gunnar przekazał mi do wglądu, a który zamierzał wkrótce złożyć w parlamencie. Szybko przebiegałem wzrokiem pierwsze strony traktujące o ogólnikowych kwestiach środowiskowych związanych z projektem, gdy moje spojrzenie zatrzymało się na jednym z akapitów. Gunnar napisał, że mieszkańcy Skjoldungen niedawno zarzucili połowy dorsza, aby skoncentrować się na wydobyciu rud toru, co przynosiło zupełnie inne dochody. Skjoldungen to miasteczko na południowym wschodzie kraju, nieco poniżej fiordu Gyldenloves. Spędziłem tam noc podczas wyprawy saniami. Pamiętałem doskonale, że jadłem wówczas suszonego dorsza, a mój gospodarz pochwalił się, że sam go złowił zeszłego lata. Poza tym długo dyskutowałem z jego synem, który dobrze mówił po angielsku, lecz ani słowem nie wspomniał o torze. Zadzwoniłem do Gunnara przez wewnętrzną hotelową linię i zwróciłem mu na to uwagę. Odparł, że ktoś musiał mu dostarczyć nieprawdziwych informacji i dodał, że przy okazji tak krótkich misji nie zawsze jest czas, by sprawdzić źródła. Obiecał poprawić błąd i zachęcił mnie do dalszej lektury oraz ewentualnego zgłaszania kolejnych wątpliwości. Po przejrzeniu kilku stron natknąłem się na inną nieścisłość: oczyszczalnia w Nuuk została otwarta 23 marca 1982, a nie 19 lutego tego roku. Data, widoczna na pamiątkowej tablicy przy wejściu do budynku, utkwiła mi w pamięci, gdyż był to dzień urodzin Mathilde, mojej siostry. Gunnar zakonotował drugą poprawkę i na tym stanęło. Rzecz jasna w tamtym czasie nie przykładałem wielkiej wagi do tych drobnych błędów.

Osiem dni później Olaf Elangir i ja wymieniliśmy się raportami. Mimo że już od dawna nie łudziłem się co do wpływu, jaki wywrze nasza opinia, postawiłem sobie za punkt honoru dodanie wnioskom Wolfensohna odrobiny realizmu. Drogi Hans-Peter, świetny ekspert, któremu nie przyszłoby nigdy do głowy, by gryźć rękę, co jeść daje, opisał na trzydziestu stronach powody skłaniające go do zalecenia budowy oczyszczalni w centrum Sisimiutu. Poprawiając po nim, nie mogłem się powstrzymać, aby nie wskazać na płynące z takiego rozwiązania niedogodności: jeśli więc ktokolwiek zadałby sobie trud, żeby przeczytać nasz raport trochę uważniej, zrozumiałby, że nasze wnioski zostały podyktowane przesłankami, które z ekologią nie mają nic wspólnego. Moje sumienie odnajdywało w tej myśli skromną pociechę.

Raport hydrologiczny Olafa pozostawiał mniej miejsca na polemikę. Prawdą jest, że na planie czysto technicznym nie istniała żadna istotna różnica pomiędzy wzniesieniem oczyszczalni w Sisimiucie a w Novgatir. Koszty budowy i tak były na Grenlandii na tyle wysokie, że każda próba zaoszczędzenia na jakości technologicznej projektu zakrawałaby na kpinę. Nowa oczyszczalnia miała korzystać ze wszystkich postępowych nowinek w zakresie wentylacji oraz obróbki osadów. Jedyna znacząca trudność dotyczyła lodu, który przez kilka miesięcy w roku uniemożliwiał wyprowadzanie oczyszczonej wody tradycyjnymi metodami. Twórcy projektu wpadli na pomysł, żeby pociągnąć rury odpowiednio daleko w morze, dwadzieścia metrów pod jego powierzchnią. Olaf i jego ekspert z dziedziny hydrologii zatwierdzili to rozwiązanie.

Moją uwagę przykuł jednak pewien szczegół. Olaf pisał, że w przyszłym roku, 19 lutego, będzie obchodzona dziesiąta rocznica otwarcia oczyszczalni w Nuuk. Gdy zapytałem, z jakiego źródła korzystał, odparł, że wyłuskał tę informację z ogólnego kontekstu zarysowanego w raporcie Gunnara Erikssona. Wtedy pomyślałem, że musiałem się pomylić. Niewątpliwie pamięć spłatała mi figla, a Gunnar po naszej rozmowie zweryfikował poprawność wspomnianej daty. Jednakże nazajutrz, wróciwszy do oczyszczalni w Nuuk, miałem okazję się przekonać, że zmysły wcale mnie nie zawiodły. Tablica była na swoim miejscu, przytwierdzona nad ladą recepcji, i można było na niej przeczytać następujące zdanie: „23 marca 1982 roku burmistrz Godthaab1, Poul Effelman, otworzył tę oczyszczalnię w obecności duńskiego premiera, Ankera Jorgensena”. Zasygnalizowałem błąd Olafowi, który zapewnił, że się nim zajmie. Nasza misja zbliżała się ku końcowi. Wszystko to wciąż nie miało dla mnie wielkiego znaczenia.

Ostatni wieczór spędziliśmy w apartamencie Gunnara (szelma kazał przenieść swoje rzeczy do jedynego hotelowego apartamentu, gdy tylko ten się zwolni – i dostał, czego chciał), wygładzając raport i pogryzając przyniesione przez obsługę kanapki. Z racji tego, że byłem najmłodszy w grupie, to ja siedziałem przy komputerze – a był to antyczny ibm Thinkpad – na którym wprowadzałem ostatnie zmiany dyktowane przez Gunnara i Olafa. Gdy natknąłem się na ustęp dotyczący oczyszczalni w Nuuk, wziąłem na siebie poprawienie błędnej daty, nawet nie wspominając nic na ten temat kolegom. Około północy wydrukowałem ostateczny raport i wszyscy poszliśmy się położyć, Gunnar w swoim łożu rzymskiego cesarza, Olaf i ja na bardziej spartańskich posłaniach.

Prezentacja odbyła się bez zakłóceń. Wszyscy udawali, że dopiero zapoznają się z treścią raportu i że spijają słowa z naszych ust. Przewodniczący parlamentu pogratulował nam rzeczowo wykonanego zadania i życzył udanej podróży powrotnej. Prace miały rozpocząć się następnego lata, kiedy wyznaczony już zostanie zakład robót publicznych mający wprowadzić naszą specyfikację w życie. Jeszcze tego wieczoru wróciliśmy do Reykjavíku tą samą awionetką, którą przylecieliśmy. Hans-Peter Wolfensohn wyruszył w dalszą drogę do Bonn, każąc mi obiecać, że pozostaniemy w kontakcie. Widziałem, jak wsuwa do torby piersiówkę pełną whisky, bez wątpienia z obawy, że podczas jego nieobecności Niemcy zakazały importu gorzałki.

3

W autobusie, który wiózł mnie tego poniedziałkowego ranka do biura, przeprowadziłem wielce pozytywne podsumowanie minionych dwóch miesięcy. Nigdy tak naprawdę nie czułem, że pracuję, zwiedziłem kraj, spotkałem raczej sympatycznych ludzi. Pensja była dobra, a nawet świetna, biorąc pod uwagę, że firma pokrywała wszystkie koszty.

Sekretarki wydawały się szczerze ucieszone na mój widok. Ledwie minęła ósma trzydzieści, a wszyscy już się krzątali, jakby od naszych badań środowiskowych zależały losy planety. Pamiętam, że popychając drzwi do mojej klitki, pomyślałem sobie, iż dokonałem dobrego wyboru i że spędzę u Baldura, Furuseta i Thorberga kawał czasu.

Moja euforia nie trwała długo. Na biurku czekał na mnie egzemplarz raportu złożonego w parlamencie. Gunnar wsunął do środka kartkę ze słowami: „Mam nadzieję, że zachowa Pan dobre wspomnienia ze swojej pierwszej misji. Ten raport w każdym razie wiele Panu zawdzięcza”. Nie wiedział nawet jak wiele. Pod kartonikiem, który – pojąłem to natychmiast i bez cienia wątpliwości – specjalnie został umieszczony właśnie w tym miejscu, rozciągało się wyzywająco pierwsze zdanie raportu: „W niemal dziesięć lat po wzniesieniu oczyszczalni w Nuuk (otwartej 19 lutego 1982) nadszedł chyba czas, aby Grenlandia zainwestowała w drugi tego rodzaju zakład”. Nigdy nie zrozumiem, co mnie w tamtej chwili opętało, ale wyrzuciłem z siebie strumień przekleństw, który pewnie dało się słyszeć aż w recepcji.

Myślę, że Gunnar Eriksson na mnie czekał. Nie wydawał się w każdym razie zaskoczony, kiedy wtargnąłem do jego gabinetu z rozwścieczoną miną i raportem w dłoni. Zdążył już ściągnąć marynarkę i powitał mnie bardzo serdecznie.

– Miło spędził pan weekend, Sliv? Oglądał pan wczoraj hokej?

– Pan stroi sobie ze mnie żarty! Co to wszystko ma znaczyć?

– Spokojnie, drogi chłopcze. O czym pan mówi? Nie lubi pan hokeja?

Ewidentnie sobie ze mnie kpił. Wybuchnąłem:

– Dobrze pan wie, o czym mówię! O tym błędzie w dacie otwarcia oczyszczalni w Nuuk. Trzy razy zadałem sobie trud poprawienia go: w pana wstępnym raporcie, w raporcie Olafa i w czwartek wieczorem w hotelu. Nie było go w dokumencie, który wydrukowałem o północy. A tu nagle zjawia się znowu w ostatecznej wersji. Pan to robi specjalnie czy co?

– Oczywiście, że specjalnie. Nie sądzi pan chyba, że jestem na tyle głupi albo na tyle niereformowalny, żeby trzykrotnie pana korygować, doskonale zdając sobie przy tym sprawę, że to pan ma rację.

Opadła mi szczęka: mój szef, jedna z najważniejszych osób w firmie, wyznał mi właśnie, że świadomie sabotował moją pracę.

– Sliv – podjął, patrząc mi prosto w oczy – musimy sobie pewne kwestie wyjaśnić. Ale na samym początku chcę pana zapewnić, że raport, który trzyma pan w ręku, nie odpowiada temu, który złożyłem w piątek w parlamencie. To wersja, którą przygotowałem specjalnie dla pana. Wiem, że ten aspekt jest dla pana istotny, znam pana uczciwość zawodową.

– Moja z pewnością przewyższa pańską.

Już w chwili gdy te słowa padały z moich ust, wiedziałem, że posunąłem się za daleko. Eriksson nie mógł pozwalać na podobne uwagi ze strony dwudziestotrzyletniego smarkacza. A jednak nie okazał żadnych objawów zdenerwowania, zamiast tego przyglądał mi się niczym miłosierny ksiądz, któremu jakiś młody urwis przyznał się do popełnienia bluźnierstwa w domu bożym. Z kieszeni koszuli wyciągnął srebrne pudełko, a z niego papierosa, którego niespiesznie zapalił, nie spuszczając mnie z oka. Później usadowił się w jednym ze swoich czekoladowych foteli i gestem zaprosił mnie, bym zrobił to samo. Machinalnie wykonałem polecenie, mimo woli zahipnotyzowany jego dobrodusznością.

– Naprawdę pan w to wierzy, Sliv? Przez dwa miesiące przyglądał się pan mojej pracy. Rzeczywiście uważa pan, że źle ją wykonuję? Czy naprawdę mogliśmy, zważywszy na niezależne od nas ograniczenia czasu i środków, stworzyć lepszy raport? Szczerze mówiąc, nie sądzę.

– Byłby jeszcze lepszy bez tych błędów, które panu zgłosiłem, a pan uparcie ich nie poprawia.

Przerwał mi gwizd czajnika. Spokojnie, jakbym już opuścił jego biuro, Gunnar wyłączył go, chwycił filiżankę z cienkiej niebieskiej porcelany i przygotował sobie jeżynową herbatę. Brzeżkiem warg skosztował naparu, który musiał wydać mu się za gorący, bo odstawił filiżankę na blat przed sobą.

– Tak szczerze, Sliv, jakie znaczenie ma, czy ta oczyszczalnia rozpoczęła działanie dziewiętnastego lutego czy dwudziestego trzeciego marca?

– Ja jednak widzę różnicę.

– A jakąż to różnicę pan widzi?

– Taką, jaka oddziela prawdę od kłamstwa. – Wypowiadając tę kwestię, nie mogłem nie uznać jej za pompatyczną.

– Ho, ho, od razu wielkie słowa. Bo pan zna prawdę, czy tak?

– Powiedzmy, że umiem czytać. W holu wisiała oficjalna tablica.

– I to pana jedyny dowód? Tablica, którą pierwszy lepszy przedsiębiorca pogrzebowy wygrawerowałby panu w ciągu godziny?

– Do czego pan zmierza? Podważa pan datę otwarcia oczyszczalni?

– Ach, niech mi pan da spokój z tą oczyszczalnią! – Uniósł się, z trudem wstając z fotela i odsłaniając przy tej okazji włochaty pępek. Łyk herbaty pomógł mu odzyskać spokój. Podjął: – Pozwoli pan, że postawię sprawę inaczej. Zakładając, że oczyszczalnię faktycznie otwarto dziewiętnastego lutego osiemdziesiątego drugiego roku – celowo mówię „zakładając” – a pan musiałby kogoś przekonać, że stało się to dwudziestego trzeciego marca, jak by się pan do tego zabrał?

– Co za pytanie!

– Czysto retoryczne, przyznaję. To nieistotne, niech pan odpowie.

– No cóż, zacząłbym oczywiście od podmienienia tablicy.

– Jak? Niech pan nie mówi, że zjawiłby się w recepcji z nową tablicą pod pachą i zażądał zamiany…

– Jasne, że nie. Myślę, że znalazłbym jakiś pretekst. Udawałbym, że obsługa budynku kazała mi sprawdzić, czy dobrze się trzyma. Zdjąłbym ją ze ściany, żeby jej się przyjrzeć, i przy tej okazji podmieniłbym na tę, którą przyniósłbym w torbie.

– I co dalej, niech pan kontynuuje – zachęcił Gunnar. Jego herbata musiała już osiągnąć odpowiednią temperaturę. Pił małymi łyczkami, obserwując mnie znad filiżanki.

– Ale po co to wszystko?

– Niech pan się nie zastanawia po co. W tej chwili chodzi o to jak.

– Nie można by poprzestać na tablicy. Lokalne gazety z pewnością relacjonowały wydarzenie. Trzeba by odnaleźć numery z tego dnia w archiwum miejskiej biblioteki.

– No właśnie, ludzie zawsze w pierwszej kolejności powołują się na gazety! – zawołał Gunnar. – Jakby wykradnięcie dziennika z biblioteki w Nuuk i zastąpienie go niemal identycznym wydaniem stanowiło trudność… A to przecież dziecinna igraszka! Zwłaszcza na Grenlandii, jednym z nielicznych krajów na świecie, w których znajduje się tylko jedna biblioteka. Chociaż… Pewnie wysyłają egzemplarz tego swojego szmatławca do Kopenhagi. Nawet na pewno. Do sprawdzenia. – Całkiem zatracił się w swoich rozmyślaniach. Wreszcie podjął: – Nie, Sliv, trudność nie na tym polega. Kryje się ona w detalach, na które nie mamy żadnego wpływu, takich jak wspomnienia mieszkańców wybrzeża, list, w którym dyrektor oczyszczalni, napęczniały z dumy, chwali się matce, że uścisnął dłoń premiera, wykaz płac z lutego osiemdziesiątego drugiego roku pieczołowicie przechowywany przez nocnego stróża, który chce mieć czym poprzeć swoje roszczenia emerytalne, billingi telefoniczne, o które poprosił szef działu, żeby skonfrontować z nimi nieuczciwego pracownika. Proszę mi wierzyć, nie porwałbym się na podobną operację, chyba że dysponowałbym dziesięciocyfrowym budżetem i aktywnym wsparciem przynajmniej trzech centrów.

– Ale o czym pan w ogóle mówi? – Nagle doznałem wrażenia, jakbym przeniósł się do jakiegoś równoległego świata. A jednak za oknem wciąż widziałem jolki tańczące w starym dobrym porcie Reykjavíku.

– Wszystko to pokazuje, Sliv, że gdybym chciał zmienić datę otwarcia tej przeklętej oczyszczalni, mógłbym to zrobić. Kosztowałoby mnie to czas i sporo pieniędzy, ale udałoby mi się. Miłe zadanko, nieprawda?

– Skoro pan tak twierdzi – zgodziłem się, nie wiedząc, czy on mówi poważnie. – Gunnar, do czego pan zmierza?

Dolał sobie herbaty i tym razem także mnie zaproponował filiżankę, ale odmówiłem ruchem dłoni.

– Chcę powiedzieć, Sliv, że moglibyśmy się zabawić, pan i ja. Ma się rozumieć nie poprzestalibyśmy na nędznych bajeczkach o dacie otwarcia. Pamięta pan Skjoldungen? Moja historia z torem została całkiem nieźle przyjęta. Tor to metal radioaktywny, dzięki któremu można wytwarzać energię jądrową. Sprawdziłem, większość światowej produkcji pochodzi z Indii oraz Australii. Patrząc na ceny, jakie osiąga tona na rynku surowców, uważam, że pański poławiacz dorsza prędko zamieni sieci na kilof i sito. To tylko kwestia paru lat, może miesięcy. Czasami jedynie wyprzedzamy rzeczywistość.

– Wyprzedzamy? Więc w tę gierkę bawi się więcej osób?

– Ależ oczywiście, zdziwi się pan na wieść, ilu z pańskich kolegów oddaje się temu zajęciu.

– Kto na przykład?

– A kogo pan zna? A tak, nie trzeba daleko szukać: Elangir…

– Olaf Elangir? No co pan, żartuje pan sobie?

– Zadziwiające, prawda? – rzekł Gunnar z namysłem. – Kto by pomyślał, że w ciągu pięciu lat ten chłopak zostanie ekspertem w sztuce falsyfikacji? Ale z nim sprawa jest prosta: nigdy nie można być niczego pewnym. A zatem, Sliv, czy mogę pana zaliczyć do naszego grona? Jestem przekonany, że okazałby się pan cennym nabytkiem… – Teraz studiowałem wyraz twarzy Gunnara, jakby zależało od tego moje życie. Czy to możliwe, żeby mówił poważnie? W jego oczach skrzyły się te same iskierki, które widuje się u wariatów albo kaznodziejów.

– Nie mam nawet pojęcia, czym się zajmujecie. Niech pan mi powie coś więcej.

Zaraz zrozumiałem, że wpadłem w pułapkę, wypowiadając słowa, na które czekał, bo odrzekł natychmiast:

– Ach, ach, widzę, że podsyciłem pańską ciekawość. Ale na dziś już wystarczy. Niech pan wraca do domu, w tym tygodniu nie mam dla pana nic ciekawego. Porozmawiamy o tym wszystkim znowu w przyszły poniedziałek.

– Ale – zaprotestowałem – muszę pracować, są przecież teczki…

– Nie, naprawdę nic dla pana nie mam. A poza tym pracował pan ciężko przez dwa miesiące, tydzień wakacji dobrze panu zrobi.

Eriksson wstał, rozmowa się skończyła. Było za piętnaście dziewiąta, nie zdążyłem nawet zdjąć płaszcza. Gunnar odprowadził mnie aż na klatkę schodową i wcisnął guzik windy, jakby chciał się upewnić, że naprawdę sobie pójdę. Kiedy zamykały się za mną drzwi, przez głowę przemknęła mi myśl, że zapomniałem z biurka gazety, a nie przeczytałem jeszcze sekcji sportowej.

Jak powiedział Eriksson: miałem tydzień do namysłu. Ale do namysłu nad czym?

4

Nazajutrz po naszej rozmowie, wracając z supermarketu po zrobieniu małych zakupów, ze zdziwieniem odkryłem na korytarzu obok mojej wycieraczki otwarty mokry parasol. Ledwie przekręciłem klucz w zamku i pchnąłem drzwi, kiedy doleciał mnie wznoszący się z kanapy w salonie głos:

– O, Sliv, dzień dobry! – zawołał Gunnar Eriksson, jakby zaskoczony faktem, że oto przestępuję próg własnego mieszkania.

Poczułem pewną ulgę, że sprawa została w ten sposób przyspieszona. Od dwudziestu czterech godzin ciekawość dosłownie mnie zżerała. Przez cały wczorajszy dzień walczyłem z pokusą, by wrócić do Erikssona i wydobyć z niego całą historię. Do tego, co u mnie nietypowe, źle spałem. Z biegiem lat nabrałem zwyczaju, by polegać na tym symptomie bardziej niż na jakimkolwiek innym.

Gunnar czytał gazetę, którą porzuciłem na kuchennym stole. Każdy najdrobniejszy gest z jego strony był bez dwóch zdań starannie skalkulowany. Chciał, żebym wiedział, że może w każdej chwili dostać się do mojego domu i że choć wyznaczył mi spotkanie na za tydzień, to on – i tylko on – decyduje o terminach naszych rozmów. Postanowiłem jednak zignorować jego bezprawne wtargnięcie i, układając jednocześnie zakupy w lodówce, zapytałem, czy się czegoś napije.

– Nie odmówię herbatki. Przy całym tym deszczu i początkach chłodów boję się, że mogłem coś złapać.

A więc Gunnar przyszedł mnie poinformować o swoim stanie zdrowia. Skoro tak to chciał rozegrać, nie miałem zamiaru być tym, który zmieni temat.

– Tak, myślę, że czeka nas sroga zima.

– Z pewnością ucieszy pana wiadomość, że komisja do spraw architektury grenlandzkiego parlamentu zatwierdziła wczoraj po południu naszą specyfikację. To wspaniałe zakończenie misji.

– Rzeczywiście, nie mógłbym być szczęśliwszy – odrzekłem tonem sugerującym coś zupełnie przeciwnego.

– Ale domyśla się pan, że nie przyszedłem tu po to, żeby gawędzić o pogodzie.

– Ach tak? – odparłem, unosząc brew. – To o czym chce pan gawędzić?

– O panu, Sliv – odpowiedział, udając, że nie dosłyszał pobrzmiewającej w moim pytaniu bezczelności. Starannie złożył gazetę i położył ją na stole przed sobą. Oparty plecami o ścianę salonu czekałem na dalszy ciąg, lecz Gunnar gestem kazał mi usiąść. – Sliv – zaczął, kiedy już usłuchałem – zamierzam ujawnić panu ciąg rewelacji, które mogą zmienić bieg pańskiego życia. Wiem, że jest pan wściekły, ale jeżeli się co do pana nie mylę, wysłucha mnie pan uważnie i bez uprzedzeń. Przede wszystkim zaś proszę, w pana własnym interesie, żeby przerwał mi pan zaraz w momencie, kiedy uzna pan, że nie chce słyszeć więcej.

Użył na tyle poważnego tonu, że powstrzymałem się przed wtrąceniem swoich trzech groszy.

– Czy mogę na pana liczyć, Sliv? – upewnił się, spoglądając mi prosto w oczy.

– Tak. Jestem ciekaw, co ma pan do powiedzenia.

– Dobrze. Powinien pan zatem wiedzieć, że wewnątrz biura Baldur, Furuset i Thorberg działa garstka mężczyzn i kobiet, dla których badania środowiskowe stanowią jedynie przykrywkę. Olaf Elangir, ja oraz kilku innych, których nazwisk nie musi pan na razie znać, pracujemy dla tajnej międzynarodowej organizacji. KFR – bo tak się nazywa – operuje na pięciu kontynentach i w ponad stu krajach. Placówka w Reykjavíku ma rangę stacji. Ponad stacjami znajdują się biura, które z kolei podlegają centrom. A, czy to nie moja herbata tam gwiżdże?

Pobiegłem wyłączyć gaz pod czajnikiem. Musiał gwizdać już od dłuższego czasu, bo sparzyłem się, łapiąc za uchwyt. Nalałem nam po filiżance wrzątku i szybko wróciłem na miejsce.

– Czym zajmuje się KFR? – zapytałem.

– Agenci KFR-u – odrzekł, zanurzając w wodzie torebkę z herbatą – tworzą całkowicie prawdopodobne scenariusze, którym następnie nadają formę, zmieniając istniejące źródła, a nawet sporządzając nowe. Innymi słowy: modyfikują rzeczywistość. Nie ma pan przypadkiem miodu? Herbata z miodem to najlepszy sposób na ból gardła.

– Nie, nie mam miodu – rzuciłem, nie ukrywając podenerwowania – a pańskie gardło nic mnie nie obchodzi. Niech mi pan poda przykład takiego modyfikowania rzeczywistości.

– A to szkoda, jak się pogorszy, grozi mi utrata głosu – skomentował Gunnar, jakby ta perspektywa miała mnie skłonić do przypomnienia sobie, gdzie ukryłem zapasy miodu. – Załóżmy, że nasze zadanie polega na sfałszowaniu daty otwarcia oczyszczalni w Nuuk. Jak już wczoraj wspomniałem, taka misja nie nastręczyłaby najmniejszych trudności: tablica do zmiany, parę wydań lokalnej gazetki do przedrukowania i gotowe.

– Ale jaka z tego korzyść?

– W tym konkretnym przypadku – żadna. To jedynie przykład, który ma panu pokazać, w jaki sposób pracujemy. Plan nigdy nie zatwierdziłby tak bezużytecznej misji.

– Plan? Jaki Plan?

– Plan jest organem KFR-u, który wyznacza ogólne kierunki strategiczne naszej działalności. Jego priorytety ewoluują w czasie. W tym roku zachęca do tworzenia nowych szkół malarskich, w zeszłym roku polecił podkolorować prymitywne afrykańskie mitologie. Czasami związek z aktualnymi wydarzeniami jest bardziej oczywisty. Na przykład pod koniec lat pięćdziesiątych nasi poprzednicy zajmowali się podbojem kosmosu: jak skłonić wielkie potęgi do przeznaczenia pokaźniejszych funduszy na sprawę, którą jeszcze dziesięć lat wcześniej nikt się nie przejmował?

– Przepraszam – przerwałem mu – chce pan powiedzieć, że jeśli w sześćdziesiątym dziewiątym roku Armstrong spacerował po Księżycu, to zawdzięczamy ten fakt KFR-owi?

– Nie, oczywiście, że nie, sprawa nigdy nie jest taka prosta. Pomysł istniał już wcześniej i Amerykanie prędzej czy później wprowadziliby go w życie. Ale jeśli pójdziemy dalej, dowiodę panu, podpierając się dokumentacją, że dzięki paru wyjątkowym agentom to, co mogłoby trwać dwadzieścia lat, zostało osiągnięte w ciągu dekady.

– Ten Plan, o którym pan mówi, jakie są jego cele? Tu afrykańskie mitologie, tam podbój kosmosu – przyznam, że nie widzę jasnych wytycznych jego działania.

– Obawiam się, że pana rozczaruję, Sliv, ale nie ma pan dostępu do informacji tego kalibru.

– Chwileczkę, Gunnar, próbuje mnie pan zwerbować do organizacji, której celów nie zamierza mi pan ujawnić?

– Właśnie to próbuję zrobić, tak. Muszę też od razu uprzedzić, że jeszcze wielu innych rzeczy nie mam prawa dziś panu wyjawić. Nie zdradzę na przykład, kto zarządza KFR-em ani kiedy organizacja powstała.

– Co oznacza skrót KFR? Chociaż tyle może mi pan powiedzieć?

– Powszechnie przyjmuje się, że nazwa bierze się od francuskiego Consortium de Falsification du Réel, czyli Konsorcjum Fałszowania Rzeczywistości, ale szczerze mówiąc, nikt nie jest pewien.

– A zatem to francuska organizacja?

– Albo belgijska, albo szwajcarska, albo kanadyjska, albo afrykańska. Prawdę powiedziawszy, nic mi na ten temat nie wiadomo.

– Ale jak pan może się godzić na pracę dla kogoś, o kim tak niewiele pan wie?

– To uzasadnione pytanie i nieraz miałem okazję się nad nim zastanawiać. Ale niech pan zada sobie pytanie, co tak naprawdę wiedział pan o Baldurze, Furusecie i Thorbergu, kiedy przyjmował pan ofertę pracy. Znał pan nazwiska wspólników? Przejrzał broszurę reklamową? Z pewnością niewiele więcej. A jednak na podstawie tych lichych przesłanek zdecydował pan, że nie ryzykuje wiele, dołączając do nas i że w naszej firmie będzie pan miał świetne możliwości rozwoju. To samo tyczy się mnie oraz większości członków KFR-u. Nie wiem o organizacji wszystkiego, z całą pewnością mniej, niż pan mógłby się z biegiem czasu dowiedzieć na temat Baldura, Furuseta i Thorberga. A jednak czuję się dobrze w jej szeregach, lubię swoje codzienne obowiązki, cenię sobie kolegów i podzielam większość wyznawanych przez KFR wartości – do tego stopnia, że dziś nie wyobrażam sobie pracy gdziekolwiek indziej.

– Niech pan mimo to pozwoli, że będę się upierał. Te codzienne obowiązki, o których pan wspomina, czemu one służą? Żeby odwołać się znowu do mojego własnego przykładu: wiem po co i dla kogo pracuję. Haruję dla pana i dla trzech starszych jegomościów z nadzieją, że mnie zauważycie, że będziecie mi powierzać coraz to ważniejsze zadania, aż do dnia, w którym wyniesiecie mnie do rangi wspólnika. Wiem też, że światem nie rządzi filantropia i że skoro udziałowcy firmy płacą za mój czas, to znaczy, że sami również czerpią z moich wysiłków zyski. Dodatkowo, praca pozwala mi uczyć się nowych rzeczy, zaspokajać ciekawość i nabywać umiejętności, które przydadzą mi się pewnego dnia, w tej lub w innej firmie.

– Pańskie argumenty równie dobrze mogłyby dotyczyć KFr-u, nie licząc fragmentu o zyskach. Wedle mojej wiedzy KFR nie szuka korzyści finansowych, tak samo jak nie dąży do przejęcia władzy ani nie stara się, by ludzkość osiągnęła kosmiczną równowagę. Motywy kierujące KFR-em, o ile w ogóle istnieją, są zupełnie innej natury.

– O ile w ogóle istnieją? – powtórzyłem trochę zbity z tropu. – Niech mnie pan upewni: pan zna cele KFR-u, prawda? W pańskim wieku musi pan chyba wiedzieć chociaż, czy pracuje dla najemników, bandytów czy iluminatów?

– Mniejsza z tym, co wiem albo w co wierzę. Nie o moim werbunku dyskutujemy, lecz o pańskim. – Musiał wyczuć, że ta ostatnia uwaga wypadła nieco sucho, bo dorzucił z uśmiechem: – I bardzo proszę nie wypominać mi wieku.

– Ilu agentów rocznie zostaje zwerbowanych?

– Łącznie, o to pan pyta? Kilkuset, może tysiąc.

– Nie, ilu zostaje zwerbowanych przez pana – uściśliłem, zdeterminowany, by wyciągnąć z niego tyle, ile tylko się da.

– Będzie pan dwunastym w ciągu dziewiętnastu lat.

– To niewiele – wymamrotałem.

– W przeciwieństwie do niektórych spośród moich kolegów, którzy godzą się z wysokim wskaźnikiem odstąpień, nie lubię podejmować ryzyka. Odczuwam pewną dumę z faktu, że dotychczas nie poniosłem jeszcze nigdy porażki.

– Dlaczego ja? Ledwie mnie pan zna.

– Lepiej, niż się panu wydaje. Zgromadziłem relatywnie kompletny zestaw informacji na pański temat. Sama analiza psychologiczna kosztowała mnie tysiąc pięćset dolarów.

– A więc te tak zwane testy kwalifikacyjne, które kazał mi pan wypełniać, posłużyły do przygotowania mojego profilu psychologicznego? – zapytałem, starając się, by mój głos brzmiał, jakbym uważał to za skandal, podczas gdy tak naprawdę umierałem z chęci dostania tego dokumentu w swoje ręce. – A czy mogę wiedzieć, co z nich wyniknęło?

– Że ma pan bujną wyobraźnię połączoną z silnie rozwiniętym poczuciem rzeczywistości. Pani psycholog uważa, że pragmatyzm zawdzięcza pan swoim wiejskim korzeniom. Podobna kombinacja zdarza się raczej rzadko i zazwyczaj rodzi doskonałych agentów. Poza tym opanował pan cztery języki, w tym trzy perfekcyjnie, to też nie byle co.

Wstał, przeszedł kilka kroków i prawie przez minutę wyglądał przez okno. Na próżno szukałem dalszych pytań, które mógłbym mu zadać, gdy odwrócił się i podjął:

– Raporty bywają mylne, ale intuicja jeszcze nigdy mnie nie zawiodła. Uważnie pana obserwowałem podczas naszej misji na Grenlandii i wróżę panu świetlaną przyszłość, jakąkolwiek ścieżkę pan wybierze. Może pan kontynuować karierę w domenie badań środowiskowych: Baldur, Furuset i Thorberg to prawdziwe przedsiębiorstwo, które stworzy dobre perspektywy tak zmotywowanemu i kompetentnemu kierownikowi projektu jak pan.

– Proszę wybaczyć, ale jeśli odrzucę pańską ofertę rekrutacyjną, jakoś nie widzę tego, żebym miał zostać u Baldura, Furuseta i Thorberga. Wyobraża pan sobie, jak podczas spotkań firmowych przyglądam się kolejno kolegom, zastanawiając się, czy przynależą do tego pańskiego bractwa?

– Albo może pan dołączyć do KFR-u – kontynuował Gunnar, jakby nie dosłyszał mojej uwagi. – Wybrać tajną opcję. KFR pod wieloma względami przypomina inne firmy. Jeśli będzie się pan starał, wespnie się pan po szczeblach kariery: będziemy panu powierzać coraz ciekawsze misje i otrzyma pan regularne wynagrodzenie.

– Tak żebym wiedział, ile wynosi pensja agenta u kresu kariery? – spytałem niedelikatnie.

– Niech mi pan oszczędzi sarkazmu, Sliv. KFR traktuje swoich pracowników bardzo przyzwoicie. Poza tym obaj wiemy, że pieniądze pana nie interesują, więc niech pan nie próbuje mi wmówić, że uzależni pan swoją decyzję od ewentualnego zwrotu kosztów podróży czy bonów żywnościowych. W obu przypadkach – wrócił do przerwanego wątku – musi pan zachować tajemnicę odnośnie do działania KFR-u. Pierwsze naruszenie tej zasady spowodowałoby automatyczne wykluczenie pana zarówno z biura, jak i z organizacji. Pod tym względem jesteśmy bezkompromisowi.

– Ani chwili w to nie wątpiłem. Kiedy miałbym dać odpowiedź?

– Kiedy będzie pan gotowy. Musi pan sobie odpowiedzieć na inne istotne pytania. Co chce pan zrobić ze swoim życiem? I czy będzie pan potrafił żyć z ciężarem tajemnicy? Niech pan się namyśla bez pośpiechu; w biurze oczekuję pana dopiero w poniedziałek.

Włożył płaszcz i rozejrzał się za rękawiczkami, które zostawił na szafce w przedpokoju. Potem, jakby nagle sobie o czymś przypomniał, otworzył swoją skórzaną teczkę i wyjął z niej zielony folder zamykany na dwie gumki.

– Zachęcam pana do zapoznania się z tym dokumentem. Został przygotowany trzy lata temu przez młodą agentkę – była to jej pierwsza sprawa. Daleko jej do perfekcji, ale da panu dobry obraz naszej codziennej pracy. Tradycyjnie, w pierwszej części autorka przedstawia swój scenariusz: w co mają ludzie uwierzyć? W drugiej części zamieszcza listę środków, które należy przedsięwziąć, aby ten scenariusz uwiarygodnić. Jedna rada: jeśli ta lektura nie wzbudzi w panu choćby krzty intelektualnej radości, niech pan od razu sobie odpuści. Jeśli już przy drugim akapicie zacznie się pan głowić, czy nie dało się tego przeprowadzić lepiej i jak pan zabrałby się do rzeczy na miejscu autorki, to znaczy, że świetnie się pan nadaje.

Włożył rękawiczki, otworzył drzwi i podniósł parasol, teraz już całkiem suchy. Wyciągnął do mnie rękę, a potem odchrząknął i dorzucił:

– Ten folder nie może, rzecz jasna, opuścić pańskiego mieszkania.

– To się rozumie samo przez się. Przykro mi z powodu miodu – odrzekłem.

Uniósł dłoń, jakby odpuszczał mi wstydliwy grzech. Właśnie wtedy, gdy patrzyłem, jak zmierza w stronę windy, zauważyłem, że oba sznurowadła ma rozwiązane. Gunnar Eriksson z całą pewnością nie przypominał arcyszpiega z moich wyobrażeń.

5

Skitos, Nebraska, Stolica Tesalii

(scenariusz)

28 maja 1854 roku, zaledwie parę dni po lądowaniu wojsk francusko-angielskich w Pireusie, Spyros Tadelitis, młody pasterz z greckiego regionu Tesalia, wszedł na pokład „Tarmaty” w charakterze majtka. Opłacił w ten sposób podróż do Genui, gdzie zamierzał wykorzystać tę samą strategię, aby dotrzeć do Nowego Świata.

Serce Spyrosa, który ledwie skończył siedemnaście lat, krwawiło na myśl, że oto porzuca najbliższych oraz rodzinną wioskę zwaną Actinonia. Młodzieniec zdawał sobie jednak sprawę, że po doznanym niedawno upokorzeniu nie ma innego wyjścia. Jego rozważania, które na próżno usiłował skierować w inną stronę, nieustannie powracały ku jakże bolesnej scenie sprzed miesiąca, kiedy to obserwował, jak jego życie wali się w gruzy.

Ludzie zjechali się ze Stavros, z Sofadhes, a nawet z Velestinon, żeby wziąć udział w zaślubinach Spyrosa i Dimitry Kallistinos, najpiękniejszej, najbardziej czarującej, najdumniejszej dziewczyny w Tesalii. Młodzi znali się od zawsze; Constantin Tadelitis i Phaedon Kallistinos paśli owce na tych samych halach; Lea Tadelitis i Andhrea Kallistinos często razem prały i plotkowały przy studni; Spyrosa i Dimitrę łączyła więź zwykle zarezerwowana dla tych, w których żyłach płynie ta sama krew. Obie rodziny udostępniły swe niewielkie środki, aby zapewnić dzieciom niezapomniane wesele.

Niestety! W dzień po ślubie Dimitra oznajmiła całej wiosce, że wyrzeka się towarzystwa mężczyzn z zamiarem poświęcenia się medytacji oraz modlitwie. Na próżno Phaedon i Andhrea Kallistinos usiłowali przemówić córce do rozumu. Jeśli chodzi o Spyrosa, żona odmówiła mu nawet chwili rozmowy. Jeszcze tego wieczoru Dimitra wstąpiła do klasztoru w Margarition.

Kolejne dni okazały się najgorszymi w całym życiu Spyrosa. Wszystko było mu wstrętne: niezwykła troska, jaką otaczały go matka oraz trzy siostry, słowa pociechy, na które silił się niezdarnie Phaedon Kallistinos, ogłupiałe niezrozumienie mieszkańców wioski, niegodne pogłoski rozsiewane przez jego zaciekłego wroga Coubilakisa, który twierdził, jakoby sam już dawno zajął jego miejsce w sercu Dimitry.

Wygnanie stało się dla Spyrosa jedynym rozwiązaniem. Od razu to wyczuł, a błagania matki nie osłabiły jego determinacji. Wyjedzie do Ameryki, daleko, jak najdalej od Actinonii. Tam znajdzie pracę i postara się zapomnieć o tej fatalnej niedzieli roku 1854, gdy jego życie rozpadło się na kawałki.

Spyros dotarł do Genui 3 czerwca 1854. W tydzień później zaokrętował się na parowiec o nazwie „Lorrimer” jako pomocnik kucharza. Po dwóch miesiącach jego oczom ukazała się Ellis Island. Podczas gdy wielu imigrantów wyobraża sobie, że posiadane kwalifikacje lub znajomość obcego języka okażą się niezwykle pomocne, Tadelitis prędko zrozumiał, że do zaoferowania ma jedynie parę rąk. Tak się złożyło, że firma Chicago and Rock Island Co. poszukiwała akurat wytrzymałych mężczyzn do budowy linii kolei żelaznej mającej połączyć Illinois z Missouri. Przez trzy lata po dwanaście godzin dziennie Spyros kruszył kamienie. Nauczył się angielskiego i gry w jukera, której nieskończone karciane kombinacje powoli przeganiały z jego snów wspomnienie Dimitry Kallistinos Tadelitis, jego małżonki w oczach Boga i ludzi.

Do Nebraski Spyros dotarł w 1858. Okolica musiała mu się spodobać, bo tam osiadł i tam miał któregoś dnia umrzeć. Powierzchnia Nebraski dwukrotnie przewyższa powierzchnię Grecji. Jest to kraina niemal tak płaska, jak Tesalia jest górzysta. Prawie nigdy nie pada tam deszcz.

Spyros poprosił o ziemię. Przyznano mu trzysta hektarów, które musiał samodzielnie ogrodzić. Zbudował chatkę, obiecując sobie, że powiększy ją, gdy tylko zgromadzi trochę grosza. W oczekiwaniu na ten moment wydał trzyletnie oszczędności na zakup stada świń. Największą ochrzcił Coubilakis.

Hodowla świń jest sprawą relatywnie prostą. Spyros wkrótce opanował wszystkie jej tajniki. Każdego miesiąca wyprawiał się do Omaha, gdzie sprzedawał najtłustsze egzemplarze. Cały zysk przeznaczał na zakup nowych macior, zawsze tych najdorodniejszych, najbardziej płodnych. Po niespełna pięciu latach jego pogłowie liczyło pięć tysięcy sztuk.

Lata 1863–1870 to czas ekspansji i rozwoju. Spyros zainteresował się rzeźnią w Omaha. W ten sposób miał wrażenie, że towarzyszy swoim zwierzętom najdłużej, jak to możliwe. Rozwinął nowe techniki pozwalające na szybsze tuczenie wieprzy, a zatem na zwiększenie tempa obrotu finansowego. W 1866 roku zajął się wreszcie rolnictwem. Uprawiał już kukurydzę, którą żywiły się świnie. Teraz zasiał zboża oraz soję, które przynosiły znaczne dochody, niemal nie generując kosztów krańcowych. Na Boże Narodzenie 1870 roku bank First Union powiadomił go, że środki zgromadzone przez niego w ich placówce w Omaha opiewają na kwotę stu tysięcy dolarów amerykańskich. Ta suma wydała się Spyrosowi niedorzeczna. Nigdy nie pracował dla pieniędzy, lecz dlatego, że praca wydawała mu się czymś właściwym i naturalnym. Zupełnie nagle zdał sobie sprawę, że stał się bogatym człowiekiem.

Dopiero wtedy poczuł się uprawniony, aby napisać do kraju. Pierwszy list wysłał do matki: „Minęło wiele czasu i pewnie jesteś już staruszką. Wiedz, że nigdy nie zapomniałem o Tobie ani o Tacie, o Dimitrze czy o tym prosiaku Coubilakisie”. Wiadomość wywołała w Actinonii spore poruszenie. Spyros żył! Przebył Atlantyk i mieszkał teraz na drugim krańcu świata. Lea odpowiedziała synowi, przekazując lokalne nowinki. Stary Gregorios kopnął w kalendarz, a burmistrzem został jego syn; mała Khondylis urodziła bliźniaki, które wszystkich doprowadzają do szału; Turcy skończyli wreszcie budowę drogi do Leondari. Na temat Dimitry nie padło ani jedno słowo. Zupełnie jakby zawarli jakąś milczącą umowę, matka i syn nigdy o niej nie wspomnieli.

Nawiązała się korespondencja. Listów Tadelitisa wyczekiwano jak niegdyś słów wyroczni pytyjskiej. Gdy Mikis Almendros, listonosz, zauważał wśród poczty niebieską kopertę, przejeżdżał na rowerze główną ulicą, wołając: „Wieści od Spyrosa!”. Już po chwili połowa wioski truchtała u jego boku, odprowadzając go pod sam dom Tadelitisów, gdzie stara Lea odbierała list z rąk Mikisa. Wówczas nie mogła postąpić inaczej, jak tylko odczytać na głos linijki napisane przez syna, który z pewnością wcale nie przeczuwał, że jego najbłahsze nawet odczucia były publicznie odkrywane, a następnie komentowane i rozbierane na części na wioskowym placu. Nawet nieszczęsny Coubilakis słuchał z przymkniętymi oczyma opowieści o dziwach amerykańskiego życia, a także nieuniknionych wzmianek o własnej podłości, które padały w każdym liście.

Bo Spyros, krok po kroku, otwierał przed nimi swe serce. Tak, zbił fortunę. Jego ziemia rozciągała się teraz na powierzchni kilku tysięcy hektarów i żeby objechać ją konno, potrzebował niemal całego dnia. Posiadał tyle świń, że jednemu z nieuczciwych pracowników udało się założyć drugą co do wielkości hodowlę w kraju jedynie dzięki podkradaniu jego zwierząt, czego właściciel nawet nie zauważył. A jednak – Spyros nie był szczęśliwy. Pieniądze nic dla niego nie znaczyły. Brakowało mu rodziny. „Nie jest dobrze” – pisał – „żeby człowiek zbyt długo żył z dala od swoich”. Przede wszystkim zaś tęsknił za rodzinną Tesalią. „Nadałem swojemu ranczu nazwę Skitos, wiesz, na cześć tego ciepłego wiatru, który pieścił nam policzki, gdy zapadał wieczór”.

Za jego pośrednictwem Actinonia doświadczała historycznych momentów z podboju Zachodu. Mieszkańcy wiwatowali, gdy dwie linie kolei żelaznej przecinające pionowo kraj złączyły się w Promontory Point. Ze znawstwem dyskutowali o najnowszych metodach irygacyjnych oraz o perspektywach, jakie dawało porzucenie kopalń złota w Kolorado na rzecz tych bardziej obiecujących w północnej Kalifornii.

W roku 1883, po trzynastu latach korespondencji, Spyros w końcu zaprosił rodziców do siebie. Lea powiadomiła go, że ojciec, dotknięty chorobą dróg oddechowych, ma przed sobą ledwie kilka miesięcy życia. Myśl, że ojciec umrze, nie zobaczywszy się ponownie z synem, wydała się Spyrosowi nie do zaakceptowania, wysłał więc przekazem pocztowym pokaźną sumę wystarczającą na pokrycie wszystkich kosztów podróży. Jednakże Constantin i Lea się wahali. Sława Spyrosa wykraczała daleko poza krąg rodzinny, niemal do tego stopnia, iż nie czuli, by mieli do własnego syna większe prawa niż listonosz czy piekarz. „To z pewnością wyda Ci się idiotyczne” – napisała Lea w pierwszych dniach roku 1884, „ale miałabym skrupuły, porzucając ludzi z Actinonii”. „No dobrze, przywieź ich” – brzmiała odpowiedź Spyrosa, który do swojego listu dołączył przekaz pieniężny nie pozostawiający żadnych wątpliwości co do jego intencji.

To wówczas zorganizowano najbardziej entuzjastyczną, najbardziej spontaniczną ze wszystkich migracji między Grecją a Stanami Zjednoczonymi. Pięć miesięcy i piętnaście dni – tylko tyle czasu potrzebowali mieszkańcy Actinonii na rozprzedanie mienia i przygotowanie podróży ku Nowemu Światu. Pozamykano domy, sprzedano stada. Młody Gregorios (jak uparcie nazywali go pozostali obywatele mimo siwej brody zdobiącej jego policzki), sprawujący urząd burmistrza, wygłosił zaskakujące przemówienie, w którym ni mniej, ni więcej, jak tylko rozwiązywał swoją gminę. I wyruszono. Czterdzieści dwie rodziny weszły na pokład „Tarmaty”.