Strona główna » Obyczajowe i romanse » Fantasmagorie

Fantasmagorie

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7386-837-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Fantasmagorie

Przed Wami opowieść, która pokazuje, że nawet w smutku można znaleźć radość. Podróż do szczęścia przez słodko-gorzkie koleje losu, która – choć nie raz wyciska z nas siódme poty – zawsze jest opłacalnym przedsięwzięciem i wynagradza nas bogactwem doznanych emocji. Jest to historia, dzięki której zobaczycie, że mimo wszelkich przeciwności, jakie spotykamy na swej drodze, można szczerze kochać wszystkie z trudem przemierzone ścieżki i wciąż dostrzegać małe promyki słońca za horyzontem.

Polecane książki

Jak nauczyć dziecko podejmowania samodzielnych decyzji, szczególnie gdy są one niezgodne ze stylem życia, modą i poglądami wszystkich wokół? Jak nauczyć dziecko, że być jest naprawdę ważniejsze niż mieć? Jak wykształcić w dziecku tak silną odwagę, aby pozwoliła mu ona iść własną drogą i słusznie...
Doktor Amelie Benoir przyjeżdża do kornwalijskiego miasteczka w dniu, w którym we Francji miała wziąć ślub. Ma nadzieję, że sielska atmosfera nadmorskiej miejscowości uleczy jej złamane serce. Zaczyna pracę w lokalnej przychodni, gdzie zatrudniony jest także przystojny doktor Leo Fenchurch. Wiedząc,...
Podręcznik umożliwiający samodzielną, efektywną naukę. Pomaga w opanowaniu języka hiszpańskiego na poziomie podstawowym, niezbędnym do porozumiewania się w codziennych oraz okazjonalnych sytuacjach. Zawiera autentyczne dialogi o różnorodnej tematyce (wraz z tłumaczeniami), popularne i często używane...
Przewodnik  "Khmerskie Imperium Angkor" to zbiór cennych informacji na temat najważniejszych świątyń "zaginionego" miasta Angkor. Książka zawiera także ciekawostki dotyczące kultury, religii oraz historii starożytnych mieszkańców Kambodży. Całość udokumentowana jest pięknymi zdjęciami podróżnika, kt...
„Sektor 24. Bunt przeciw Ziemi” Stanisława Szwasta to wojenna powieść umiejscowiona w realiach lat 3791-3794. Międzyplanetarna wojna pomiędzy imperiami Starej Ziemi, których korzenie sięgają czasów dzisiejszych, a ich zbuntowanymi koloniami rozsianymi po wszechświecie za...
Dlaczego kobiety zarabiają mniej niż mężczyźni? I dlaczego w zarządach największych korporacji wciąż jest ich o wiele mniej? Zdaniem autorki przede wszystkim dlatego, że kobiety zbyt często zachowują się raczej jak małe dziewczynki niż wytrawni gracze biznesowi. Annette Anton w humorystyczny sposób ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Julia Miłosz

JULIA ‌MIłOSZ

Fantasmagorie

Wydawnictwo Nowy Świat

© ‌Copyright by Julia Miłosz, ‌2014

© Copyright ‌by Wydawnictwo ‌Nowy Świat, 2014

Projekt okładki:

Julia ‌Miłosz

e-book ISBN 978-83-7386-837-3

Wydanie ‌I

Warszawa 2014

Wydawnictwo Nowy ‌Świat

ul. Kopernika 30, 00-336 ‌Warszawa

tel. ‌22 ‌826 25 ‌43, ‌faks 22 826 ‌25 ‌47

internet: www.nowy-swiat.pl ‌

Dedykuję tym, których życie ‌już mi zabrało ‌i tym, ‌których mi ofiarowało.

Moja historia

10/09/2010, ‌Warszawa

Były takie ‌chwile, kiedy byłam ‌pewna, ‌że nie ‌czeka mnie już ‌nic dobrego. Życie ‌było ‌jednym, niekończącym się ‌pasmem nieszczęść, nic już ‌nie cieszyło, nie ‌miałam sił, ‌żeby się znowu ‌podnosić i ‌próbować dostrzec ‌cokolwiek, co mogłoby mnie ‌przy ‌nim trzymać. Były takie ‌chwile, kiedy myślałam ‌tylko i wyłącznie o ‌tym, jak ‌to ‌wszystko ‌skończyć, jak wreszcie ‌sobie ulżyć, który sposób ‌wybrać, ‌żeby ‌odejść. Były takie ‌chwile, kiedy byłam przekonana, ‌że szczęście po ‌prostu nie jest mi ‌dane, że najwyraźniej urodziłam ‌się po to, żeby ‌cierpieć i ‌nie ma ‌sensu dłużej czekać ‌na ‌zmiany, które tak uparcie ‌nie chcą nadejść. Były ‌takie chwile. ‌Było mnóstwo takich ‌chwil. Miliony ‌takich chwil.

Płakałam ‌dniami i ‌nocami, a natarczywe, czarne ‌myśli pod kopułą ‌czaszki ciągle ‌przypominały, ‌że ‌odejdą dopiero razem ze ‌mną. Czułam, że nie ‌pasuję ‌do wszystkiego, co ‌mnie ‌otacza, że ten cały ‌świat po prostu ‌nie jest dla ‌mnie. Czułam się ‌jak więzień we własnym ciele, jak pies na uwięzi, jak ptak w klatce. Nie potrafiłam znaleźć ucieczki z pułapki, w której się znalazłam. Nie umiałam też poprosić nikogo, aby mi w tych poszukiwaniach pomógł. Byłam sama sobie. Przed nikim nie potrafiłam się otworzyć – i do końca nawet nie wiem dlaczego – czy ze strachu, czy z braku zaufania, czy zwyczajnie ze świadomości, że i tak mi to nie pomoże?

Miałam w sobie ogromną ilość myśli, które domagały się wypowiedzenia, uczuć, które chciały być uwolnione, słów, które nigdy nie padły. Siedziały we mnie głęboko i truły moją duszę. Ciągle toczyłam walkę z samą sobą. Własne sumienie było gotowe mnie zabić. Nie potrafiłam odwrócić się od dawnego życia, od moich bliskich, zapomnieć o tym, co mnie stworzyło i egoistycznie myśleć tylko o sobie, choć nieraz byłam pewna, że to jedyna droga do tego, żeby zaznać spokoju. Byłam nieustannie rozdarta, balansowałam między jedną drogą, a drugą – między tym, czego potrzebowałam, a tym, czego byłam nauczona. Nie mogłam odnaleźć złotego środka – wyjścia, które nie krzywdziłoby mnie w żaden sposób i pozwoliło na połączenie spokoju ducha z poczuciem obowiązku.

Popadałam w dwa odmienne stany emocjonalne i z obu trudno mi było się wykaraskać. Gdy trafiałam na ścieżkę przypominającą mi o mojej przeszłości, o tym, co można w niej było zmienić, jak można było uniknąć tylu przykrych słów i wstydliwych momentów – Boże! Ogarniał mnie tak głęboki żal, że czułam, dosłownie czułam jak pękało mi serce. Na samą myśl o tym po policzkach automatycznie płynęły mi łzy. Niektóre wspomnienia były tak bolesne, że choćbym nie wiem jak mocno próbowała walczyć ze sobą i nie oddać się im, zawsze było to bezskuteczne. Myśli były zbyt uparte, niepohamowane, kłębiły się w głowie. Wyobraźnia podsuwała rozmaite scenariusze, coraz to gorsze obrazy. Wpadałam w nie jak w sidła. Potem tygodnie leżenia pod kołdrą, zapłakane oczy, opuchnięta twarz i światłowstręt.

Były też i inne chwile. O ile stany depresyjne towarzyszyły mi latami, tak te drugie były dla mnie raczej nowością – zapoznałam się z nimi stosunkowo niedawno, jakieś dwa i pół roku temu. Był to czas całkowitego zobojętnienia. Nie potrafiłam nawet się zdenerwować. A nie było wcale tak, że nie miałam powodów do złości – otóż powodów było wiele, ale miałam je wszystkie w dupie. I byłoby to całkiem przyjemne, gdyby nie fakt, że brakowało mi także innych uczuć. Tak jak nie potrafiłam się zirytować, tak też nie umiałam się cieszyć, śmiać, marzyć, kochać – nie byłam w stanie wykrzesać z siebie żadnych uczuć, ani dobrych, ani złych, życie przestawało mieć sens, było bezpłciowe i obojętne. Nie było celów, nie było zmartwień, nie było porażek, sukcesów, marzeń, nie było mnie. Byłam gdzieś „zawieszona” – tkwiłam w nieswoim ciele, w nieznanej czasoprzestrzeni i bałam się sama siebie – bałam się, bo nie wiedziałam, kim jestem, jak długo to jeszcze potrwa i jak długo to wytrzymam.

Największy dar, jaki dostałam i jaki mogłabym sobie wymarzyć to to, że jednak to przetrwałam. Że udało mi się przeczekać te wszystkie anormalne sytuacje i niemożliwe do zniesienia stany uczuć. Że jakimś cudem mam już to za sobą. Nie było lekko, a jednak przy dużym nakładzie pracy i zrozumienia dla samej siebie zdołałam w tak dużym stopniu wyprzeć wiele historii z pamięci i żyć innym życiem.

Wspomnienia nadal są bolesne i wiem, że zanurzając się w nie dalej trochę ryzykuję. Wiem, że po nich ciężko dojść do siebie, a rekonwalescencja zabiera zbyt wiele czasu, zbyt wiele życia. Ale przestałam się tak bać, gdy znalazłam tę jedną, jedyną przyczynę, dla której czułam, że żyję, dla której chciałam próbować, dla której chciałam nadal być. Jedyna taka osoba. Moje światełko i moja nadzieja. Łukasz.

Poznaliśmy się w Holandii, przypadkowo trafił do „firmy”, w której pracowałam. Byłam tam jedynie tymczasowo, ponieważ już wcześniej zdecydowałam wrócić do Polski, żeby zacząć kolejne studia – potrzebowałam na to jeszcze odrobinę pieniędzy, ale bilet do domu czekał w mojej nocnej szafce już od miesiąca.

Spotkaliśmy się dwa tygodnie przed moim wyjazdem, ale wystarczyły nam dwa dni, żeby się w sobie zakochać. Oszaleliśmy na swoim punkcie, życie literalnie nabrało innego wymiaru. Po kilkunastu błogich dniach poznaliśmy gorzki smak pożegnania, a potem uroki i słabostki związku na odległość. Później życie uraczyło nas kilkoma miesiącami wspólnego mieszkania w czasie mojej zagranicznej wymiany studenckiej, na którą rzecz jasna wybrałam Holandię. Wróciłam do Warszawy na ostatnie pięć miesięcy studiów, po czym miałam przeprowadzić się z powrotem do Rotterdamu, aby wreszcie zacząć tak długo wyczekiwane wspólne życie. Po dwóch latach perypetii i szału uczuć ostatnie tygodnie wydawały się już błahostką. I oto stało się. Właśnie się rozstaliśmy.

16/09/2010, Podróż. Pociąg.

Nie potrafię się ogarnąć. Jestem tak ciężkim przypadkiem, że potrzeba by było całej ekipy wybitnych psychiatrów i psychologów, żeby mi jakoś pomóc. A i tak nie jestem pewna, czy ich wysiłki na coś by się zdały?

Moje życie jest jedną, gigantyczną serią błędów, złych decyzji, większych i mniejszych pomyłek. Zaczęło się od rodziców, a teraz ja kontynuuję ich dzieło. Boję się, że zawsze będę sama – jestem tak skomplikowana, że nikt mnie nie zrozumie. A zresztą, co za różnica? Gdyby wszystko było tak, jak to sobie wymarzymy, życie byłoby zbyt piękne i nie potrafilibyśmy docenić jego uroków. Byłoby wtedy tylko zwykłą, szarą codziennością, a my nadal domagalibyśmy się więcej. Przynajmniej bardzo doceniam piękno życia, czasem może nawet za bardzo.

Co za chaos.

Myślę, że podstawą moich problemów jest to, że nie mam dobrego wzorca w rodzinie. Boję się, że spieprzę nawet najcudowniejszy związek i będę przekonana, że to właśnie ja jestem temu winna. Nigdy nie umiałam utrzymać związku, nawet kiedy bardzo mi zależało. Mam w sobie takie przekonanie, że ja na to po prostu nie zasługuję, że nigdy tego nie dostanę, że to nie jest dla mnie.

Kiedyś już tak było. Aleksander. Z perspektywy czasu widzę, że była to zwykła „pierwsza miłość”, takie szczenięce uczucie, którego nie da się racjonalnie wytłumaczyć, gdy kochasz tak po prostu – bez powodu, kochasz i już – reszta nie jest ważna. Widzę też, że to nie ja sama doprowadziłam do rozstania, zrobiliśmy to razem. Ale wtedy i przez wiele kolejnych lat było to potężne uczucie, które kosztowało mnie wiele bólu i rozterek – teraz wiem, że bardziej niż samo „kochanie”, bolało mnie przekonanie, że jestem winna, że to ja to zniszczyłam i że nigdy już tego nie odzyskam. Czułam, jakby wszystko co nastąpiło później było karą.

Próbuję sobie przypomnieć moje życie i od czego zaczęło się to, że teraz jest mi tak trudno uporać się ze wszystkimi myślami, jakie mam w głowie. Siedzę w pociągu, przyglądam się mijającym mnie za szybą drzewom i myślę, kiedy to się stało.

Jest jesień, ale bardzo ładna, słońce oświetla żółto – pomarańczowe drzewa, czuć ciepło i wilgoć liści. Pamiętam taką jesień z dzieciństwa. Szliśmy do przedszkola. Ja, mój brat i siostra – odprowadzała nas babcia. Zawsze myślałam, że jedna z przedszkolanek, Pani Jola, to moja mama. Byłam pewna, że tylko się przebiera za przedszkolankę i udaje, że nie jest moją mamą. Moja dziecięca, rozpaczliwa tęsknota… Byłam o tym tak święcie przekonana, że nie mogłam pozwolić, żeby ktokolwiek próbował wybić mi to z głowy – zrobiłam sobie z tego tajemnicę i nigdy jej nikomu nie wyjawiłam. Każdej nocy płakałam, tak mocno za nią tęskniłam. Byłam małym dzieckiem, miałam jakieś 4 latka. Brałam poduszkę i wdrapywałam się babci na kolana, żeby się przytulić. Od zawsze bałam się zasypiać sama. Od zawsze bałam się samotności. Mama mnie zostawiła i bałam się, że każdy inny też tak może zrobić. Byłam przecież tylko dzieckiem, nie rozumiałam nic poza tym, że nie ma przy mnie mamy.

Pamiętam taką zimę – było tyle śniegu, że chodniki zamieniały się w śnieżne tunele. Byłam malutka i wracałam z babcią z przedszkola wśród tych gigantycznych, białych hałd. Potem zasypiałam w domu, a babcia rozgrzewała moje zawsze zimne stopy.

Pamiętam taką wiosnę – szłam z babcią do przedszkola, a na ulicy było rozlane paliwo. W słońcu mieniło się tysiącami barw i wyglądało jak tęcza. Zapytałam babcię, co to takiego, a gdy mi wyjaśniła – wystraszyłam się, że zaraz ta dziwna plama na ulicy może się zapalić, bo przecież robi się coraz bardziej gorąca od słońca. I że moje buciki też mogą się zapalić, bo w nią wstąpiłam.

A potem pamiętam takie lato, kiedy dziadek powiedział, że mama dziś do nas wróci. Boże, co to była za radość! Siedziałam z moim bratem przez calutki dzień na ogrodzeniu i patrzyliśmy na drogę. Nie mogliśmy się doczekać.

Pamiętam też, jak dziadek nam klarował, gdzie jest nasza mama. Był na nią zły. Chyba chciała dobrze, ale niestety nie wyszło. Zupełnie nie wyszło. Dziadek nam za wiele nie tłumaczył. Pewnie i tak byśmy nie zrozumieli, że w Polsce było ciężko zarobić na utrzymanie, że za granicą było łatwiej, że mama chciała nam zapewnić odpowiednie życie. Wyjął mapę i pokazał nam Polskę, Holandię i nasze województwo, a potem powiedział, że mama jest głupia, bo rzuciła pracę nauczycielki w Polsce, żeby obcym ludziom czyścić kible. Nie byliśmy w stanie tego zrozumieć. Zapytaliśmy: „Dlaczego?”. Dziadek się zaśmiał, myślę, że chciał zażartować, ale my byliśmy jeszcze zbyt mali, żeby takie żarty zrozumieć i jego słowa nie mogły nam wyrządzić niczego innego jak krzywda. Powiedział, że może mama nas nie kocha – więc od tamtej pory byłam przekonana, że to moja wina, że mamusia wyjechała za granicę. Postanowiłam, że będę teraz grzeczna, myślałam, że może mama mnie wtedy pokocha, że może wtedy do nas wróci. Byłam wtedy po prostu dzieckiem, niczego nie widziałam oczami dorosłych, a dorośli niczego nie widzieli tak jak ja. Dla mnie to było ogromną traumą, już jako malutkie dziecko czułam się odrzucona i niekochana. Już jako dziecko czułam, że na coś nie zasługuję, że nie jestem na coś wystarczająco dobra.

A przecież wcale nie musiało tak być. Rodzi się we mnie pytanie: dlaczego dorośli są nieodpowiedzialni? Dlaczego nie myślą, co mówią dzieciom, dlaczego nie myślą, co robią? Dziecko nie jest przecież w stanie pojąć tak wielu rzeczy, nie może się samo przed niczym obronić i to zasrany obowiązek jego rodziców, żeby zapewnić mu absolutne bezpieczeństwo pod każdym względem. Dosłownie pod każdym. Rodzic powinien myśleć za swoje dziecko i przewidywać za swoje dziecko. Stawiać jego potrzeby ponad swoimi. Dać mu poczucie, że jest bezwzględnie kochane i jedyne w swoim rodzaju, że jest wyjątkowe, że zawsze może liczyć na pomoc, że zawsze dostanie tak duże wsparcie jak jest to możliwe. Dziecko powinno się czuć przede wszystkim bezpiecznie. Może to głupie, ale dlaczego jesteśmy w stanie wymyślić tak wiele egzaminów dających uprawnienia do wykonywania rozmaitych czynności, a nie jesteśmy w stanie przygotować się do bycia rodzicem? Możemy uczestniczyć w kursie prawa jazdy, uczyć się robienia sushi, zdobyć kwalifikacje do pracy na stanowisku informatyka, przejść szkolenie z zakresu stosowania różnorodnych technik manipulacji, itp., itd. Dlaczego zatem nie możemy nauczyć się jak być dobrym rodzicem? Dlaczego nikt do tej pory nie wymyślił jakiegoś podręcznika, kursu, warsztatów, czegokolwiek, co przekaże przyszłym rodzicom niezbędną wiedzę i nauczy ich jak postępować i jak nie postępować ze swoimi dziećmi? Czegoś, co uzmysłowi im, jak wielką szkodę mogą wyrządzić swoim potomkom, jeśli nie będą myśleć nad swoim zachowaniem. Czegoś, co uświadomi im, że ich każdy gest i ich każde słowo ma znaczenie.

Czasem, gdy się nad tym zastanowię głębiej, stwierdzam, że tak naprawdę nie znam wielu rodziców, którzy sumiennie przyłożyli się do procesu wychowania swoich pociech i nie mają sobie nic do zarzucenia.

Wiele lat temu poznałam Laurę. Na początku byłyśmy zwykłymi koleżankami, nic specjalnego. Miałyśmy wspólnych znajomych, więc widywałyśmy się od czasu do czasu, ale w rzeczywistości nie wiedziałyśmy o sobie zbyt wiele. Laura była miła, sympatyczna i bardzo ciepła, chociaż nieraz miałam wrażenie, że nie jest to zachowanie, które wynika z jej natury, ale raczej z czegoś, czego była nauczona. I powiem szczerze, że zaczęło mnie to intrygować. Coraz częściej widywałam w jej spojrzeniu coś sprzecznego z tym, co wyrażała swoją mimiką, gestami czy słowami. Byłam pewna, że jest fantastyczną dziewczyną, ale wiedziałam, że tkwiło w niej coś ponad to, coś czego nikt nie znał i czego Laura nikomu nie chciała pokazać.

Któregoś razu po spotkaniu ze starymi przyjaciółmi w moim mieszkaniu Laura zdecydowała, że zostanie dłużej i pomoże mi posprzątać. Zbierałyśmy akurat naczynia, kiedy naszym oczom ukazała się wielka, półtoralitrowa, niezaczęta jeszcze butelka Martini. Jakby wyrosła spod stołu. Co to był widok! Widziałyśmy jak się do nas zadziornie uśmiecha i kusząco prosi, żeby zerwać banderolę, więc niewiele myśląc porzuciłyśmy sprzątanie, aby natychmiast zabrać się za opróżnianie flaszeczki i uzupełnianie lampek jej smakowitą esencją. I tak uzupełniałyśmy je sukcesywnie, aż z ich pomocą przegadałyśmy całą noc, płacząc i śmiejąc się na zmianę. Nad ranem doszłyśmy do wniosku, że powinnyśmy były poznać się o wiele wcześniej.

Laura była niesamowita. Jestem pewna, że nigdy w życiu nie poznałam tak dobrego człowieka, jak ona. Co przy tym, co musiała przeżywać przez tak wiele lat sprawiało, że w moich oczach była wręcz aniołem. Laura pracowała w kilku miejscach i studiowała jednocześnie. Była barmanką, hostessą i domową pielęgniarką starszych, schorowanych osób. Nie lubiła żadnego z tych zajęć i nigdy nie chciała ich wykonywać, ale po pierwsze – zmuszała ją do tego sytuacja finansowa, a po drugie – najzwyczajniej w świecie nie miała zielonego pojęcia kim chciała być i co chciała w życiu robić. Ale co jest ważne – brak tej wiedzy nie wynikał z tego, że była niezdecydowana, kapryśna czy szybko się nudziła – absolutnie. Wręcz przeciwnie, nigdy ale to nigdy nie stroiła fochów, nie narzekała, nie marudziła, każdą pracę wykonywała z uśmiechem, była przesympatyczna dla każdego, kogo spotkała na swojej drodze, wywiązywała się z każdego obowiązku i nie zmieniała zdania z dnia na dzień. Nie miała w sobie zupełnie nic z rozgrymaszonej królewny. Była najbardziej słowną osobą, jaką poznałam. Jedną z nielicznych, co do których można być zawsze absolutnie pewnym, że nigdy nie zawiodą.

Dlaczego więc parała się rzeczami, które nie dawały jej satysfakcji i dlaczego nie wiedziała, co może jej tę satysfakcję przynieść? Otóż Laura zupełnie nie znała samej siebie, a podjęła ogromny trud, aby wreszcie dowiedzieć się, kim jest. Nie wiedziała, czego chce, nie wiedziała, co lubi, nie wiedziała, czego potrzebuje ani czego jej brakuje. Nie wiedziała, co da jej szczęście. Całym sercem pragnęłam jej pomóc w odnalezieniu siebie, ale wiedziałam, że nie jestem w stanie, bo było to coś, do czego potrzebowała jedynie samej siebie i żadnej interwencji z zewnątrz.

Laura miała koszmarne dzieciństwo. Despotyczna matka i ojciec, który pił na umór. Będąc małą dziewczynką Laura nie zdawała sobie sprawy, że matka ma absolutną władzę nad jej życiem ani też, że wyrządza jej tym krzywdę. Wówczas Laura myślała, że wszystko, co było nie tak w jej życiu, wynikało z tego, co spotkało ją z winy ojca. Dopiero widząc swoją matkę wychowującą o wiele lat młodzą siostrę Laura zrozumiała, że nawet jej własny sposób myślenia o swoim ojcu nie był wcale taki znowu „własny”… Matka zaszczepiła w niej dosłownie wszystko – to, jak ma się zachowywać, jak ma myśleć, jak ma się wyrażać, co ma robić i co lubić. Laura jako dziecko była nieustannie poddawana różnym formom wpływów i perswazji ze strony matki, przeżywała dosłownie horror będąc zmuszana do robienia różnych rzeczy, których robić nigdy nie chciała. Za to chciała ich jej matka.

Nieraz, kiedy jej ojciec żył jeszcze razem z mamą, znikał wieczorami w knajpie. Nikt nie wiedział nawet kiedy tam się znalazł. Matka nie mogła przeżyć, że mąż wiecznie się włóczy, po czym wraca do domu zalany w trupa. Było jej za niego wstyd. Było jej też wstyd go stamtąd zabierać, więc wysyłała tam malutką Laurę. Nie mogła sama narazić się na upokorzenie przed innymi ludźmi i nie chciała ciągać ze sobą pijaka… A przecież przeżycia dziecka związane z wizytą w knajpie przepełnionej zachlanymi i śmierdzącymi mieszanką wódki, papierosów i szczyn łajzami w podstarzałym wieku nie mogły być gorsze niż jej własny wstyd… Tak więc Laura pierwszy raz poszła do jakiejś speluny po ojca mając pięć lat. Znalazła go przy stoliku pełnym obcych mężczyzn i panicznie bała się podejść bliżej. Jednak bardziej od zrobienia kroku w przód przerażała ją wizja powrotu domu, gdzie czekała na nią matka i lanie za niewywiązanie się z obowiązku. Tak więc Laura zbliżyła się do ojca, złapała go za rękaw i poprosiła, żeby zaprowadził ją do domu. Pijany ojciec spojrzał na nią, wyszarpnął się z uścisku dziecka i patrząc na nią rozbieganym wzrokiem odparł, że skoro przyszła tu sama, to i wróci sama. Po czym odwrócił się w stronę swoich dobrze już rozanielonych towarzyszy. Laura stała za nim i nie wiedziała, co ma zrobić dalej. Czuła, że łzy napływają jej do oczu i za wszelką cenę chciała je powstrzymać. Chciała być dzielna, chciała, żeby mama była z niej dumna. Tyle razy pytała rodziców, czy są z niej dumni, czy ją kochają – żadne z nich nigdy jej nie powiedziało, że tak. Chciała wreszcie na to zasłużyć. Laura złapała dłoń ojca i postanowiła spróbować jeszcze raz:

– Tatusiu, chodź do domu.

– Spierdalaj! Czego chcesz, mała mendo?! Matka Cię wysłała, co?! Ta wredna kurwa kazała Ci tu przyjść? Niech mnie pocałuje w dupę. Obie pocałujcie mnie w dupę! Wynoś się stąd, jesteś taka sama jak ta szmata! Won!

Laura stała przed swoim ojcem zalewając się łzami. Płynęły jak strumień po jej malutkich, rozpalonych policzkach. Dławiła się własnym oddechem. Na widok przerażonego i bezbronnego dziecka znajomi ojca wybuchli śmiechem robiąc sobie żarty z małej dziewczynki, drwiąc, że jest beksą i powinna wracać do mamusi na skargę. Tatuś nie stanął w jej obronie, śmiał się razem z nimi. Laura uciekła. Uciekła do mamy, a mama zgotowała jej godzinną salwę wyrzutów i obelg, zwalając na nią winę za brak ojca w domu. Laura ledwo uciekła przed jej pasem, płakała schowana pod łóżkiem tak długo, aż zasnęła.

Od tamtej pory matka wysyłała ją po ojca systematycznie przez wiele lat – ojciec nigdy z nią nie wrócił, za to w do domu zawsze czekała na nią matką z listą pretensji, wśród których górowało jej rozczarowanie wynikające z tego, jak bardzo nie może polegać na Laurze.

Pewnego razu, próbując zabrać ledwo ciepłego ojca z baru, Laura spotkała chłopaka, w którym się potajemnie kochała. Miała już kilkanaście lat, lecz wciąż była bezwzględnie podporządkowana oraz posłuszna matce. Przemek akurat przechodził pod „Beczułką” – ulubionym miejscem wizyt ojca, gdzie właśnie spał na ławeczce – brudny, zasikany, z brodą niegoloną od miesięcy. Laura próbowała go podnieść, kiedy zauważyła Przemka. Chłopak przyglądał się jej przez chwilę, ale nie podszedł bliżej. Zaśmiał się i poszedł w swoją stronę. Laura stała wpatrzona w jego oddalającą się sylwetkę i czuła jak zapada się pod ziemię. Czuła, że chce umrzeć, że już nigdy nie chce otworzyć oczu. Było jej wstyd za każdym razem, gdy musiała się szarpać z pijanym ojcem. Było jej dziesięciokrotnie bardziej wstyd, gdy musiała robić to w towarzystwie innych ludzi, ale obecność Przemka w tej tak uwłaczającej chwili była już nieopisaną ilością poniżenia, żalu i gniewu. Znienawidziła ojca tak mocno jak nienawidziła całego swojego życia.

Wieści o ojcu Laury rozniosły się po szkole momentalnie i dziewczyna już nigdy nie miała ani spokoju, ani przyjaciół. Z miłości też nic nie wyszło, bo jak tu robić maślane oczy do kogoś, kto wyśmiewa cię każdego dnia na szkolnym korytarzu? Była tematem numer jeden, największą sensacją w szkole. Nikt nigdy nie stanął w jej obronie, kiedy inni wytykali ją palcami i obrażali dzień po dniu. Drwiono z niej nieustannie, a ona modliła się, żeby znieść to wszystko jeszcze troszkę dłużej, skończyć szkołę i wyprowadzić się do innego miasta.

W tym samym czasie skończyło się też jej chodzenie za ojcem po knajpach. Zaczęło się za to chodzenie za ojcem po sądach. Oczywiście i to było pomysłem matki, która nie mogła przecież darować mu swoich krzywd i musiała w tym celu wysłużyć się swoją córką. Zmuszała ją do składania zeznań przeciw własnemu ojcu i chociaż Laura nigdy nie chciała tego robić, matka zawsze ją przekonywała, że to jedyne słuszne wyjście. Laura nienawidziła siebie samej za to, że się zgodziła na żądania matki. Czuła, że to nie fair. Że mimo, iż jej zeznania były prawdziwe nie powinna robić tego ojcu. Męczyła ją beznadziejna sytuacja w domu, męczyła ją matka i jej wieczne niezadowolenie, jej ciągłe wymagania. Męczyło ją to, jak czuła się ze swoim życiem. Męczył ją widok swojej młodszej siostrzyczki, która chociaż dorastała bez ojca, za którym musiała biegać barach w mieście, to i tak nie zaznała szczęśliwego dzieciństwa. Męczyło ją to, że nieustannie czuła na sobie presję. Wreszcie zaczęła się sprzeciwiać matce, zastanawiać się nad tym, czego sama chce, a nie czego chce jej rodzicielka – i tak zaczęła się jej podróż z odkrywaniem siebie. Zrozumiała, że nie jest takim człowiekiem, jakim wydaje się być. Zrozumiała, że jest taka, jaką stworzyła ją matka, że jej wszystkie reakcje były wyuczone, a nie naturalne. Nie chciała tego, zaczęła tym gardzić. Wiedziała, że takie życie ją zniszczy, że jeżeli tego nie zmieni będzie zawsze czuć się źle z tym, kim jest.

Była już pełnoletnia, kończyła liceum, pracowała już jako hostessa i starała się zarobić jak najwięcej. Chciała odłożyć jak najwięcej.

Aż pewnego dnia obwieściła matce, że się wyprowadza. I zniknęła z jej życia raz na zawsze. Wyjechała do innego miasta i nigdy więcej nie wróciła do rodzinnego domu. Zaczęła pracę jako barmanka, potem studia z pielęgniarstwa. Było ciężko. Brakowało jej kasy, więc opuszczała wiele zajęć i dorabiała jeszcze jako hostessa w supermarketach. Wreszcie zdobyła dyplom i zaczęła pracować jako domowa opiekunka chorych osób. Niestety, pracy nie było za wiele, więc nadal dorabiała sobie nocami w barach. Zaczęła kolejne studia, bo wciąż nie wiedziała, kim chce tak naprawdę być. Wciąż miała w głowie matkę i jej wymagania. Ciągle pracowała nad tym, żeby być jak najbardziej sobą, a nie tym, kim ją stworzono, ale nie łatwo jest nagle zmienić wszystko, co dawniej budowało się latami.

Byłam pełna podziwu dla wszystkiego, czym była Laura. Dla jej uporu, dla jej siły, dla jej chęci walki, dla jej niezłomności. Nigdy nie spotkałam kogoś tak pracowitego i ambitnego. Laura miała czasy, kiedy rano szła na zajęcia, po nich prosto do pracy, potem na noc do drugiej pracy i rano znowu do trzeciej pracy. Dopiero potem kilka godzin snu i znowu praca albo szkoła. Nigdy nie mogłam się nadziwić jak to godziła, jak dała radę. Była bystra, inteligentna, zabawna, piękna i pomocna. Miała większe serce niż większość moich znajomych razem wziętych. Nie potrafię pojąć, dlaczego tak dobrych ludzi spotyka w życiu tyle przykrych sytuacji i jak można krzywdzić swoje dzieci tak, jak zrobili to rodzice Laury. Ale niestety, prawda jest taka, że wielu rodziców kopie doły pod własnymi potomkami. Może niektórym z nich wydaje się, że nie robią dzieciom nic złego i ich poczynania faktycznie są zupełnie nieświadomymi przewinieniami. Ale są też inni, którzy celowo krzywdzą swoje maluchy, bo życie się im nie udało i chcą zwalić na kogoś winę za swoje niepowodzenia.

Większość dorosłych postrzega siebie jako rewelacyjnych opiekunów, którzy zapewniają dzieciom wszystko, czego potrzebują i niewątpliwie chodzą po ziemi ludzie, którzy faktycznie tacy właśnie są dla swoich pociech – nie twierdzę, że nie istnieją porządni rodzice, absolutnie. Ale jakby tak popytać większość dorosłych o ich metody wychowawcze pewnie przeważałaby liczba niezdrowych i szkodliwych zachowań, zamiast tych konstruktywnych.

Dom to miejsce, gdzie dziecko poznaje świat – uczy się jak rozróżniać emocje, uczy się jak je okazywać, doświadcza swoich pierwszych kontaktów z otoczeniem i traktuje to jako wzór na podstawie, którego buduje kolejne relacje z innymi. Rzadko się zdarza, że dziecko jest nieśmiałe, skryte czy pyskate i zbuntowane „z urodzenia” – dziecko się tego uczy potem, nie wchłania tego z krwią matki, tylko obserwuje relacje w domu i przenosi je na swoje własne życie, traktując to, jako coś właściwego, normalnego. Dziecko obserwuje wszystko, co dzieje się w domu – nie tylko to, co kierujemy bezpośredniego do niego. Słyszy jak tatuś rozmawia z mamusią, widzi jak mamusia zachowuje się w stosunku do tatusia. Rodzice czasem myślą, że jeżeli dziecko jest małe i nie rozumie słów dorosłych, to mogą mówić przy nim co chcą – bzdura, jakich mało. A to dlatego, że dziecko nawet jeżeli nie rozumie znaczenia poszczególnych słów, to jak najbardziej odczuwa przesłanie, jakie owe słowa ze sobą niosą i reaguje na to. W tym, co wypowiadamy ukryte są też emocje, które dzieci doskonale wyłupują. Dziecko wcale nie musi wiedzieć o czym dyskutują rodzice, żeby wiedzieć, że jest między nimi napięcie, brak zrozumienia i szacunku, gniew czy nawet nienawiść. Maluchy nie tylko to rozumieją, ale także bardzo się tym stresują w skutek czego mogą się u nich rodzić rozmaite lęki i obawy, nerwowość, płaczliwość, trudności w nawiązywaniu kontaktów z innymi, problemy w szkole i cały szereg innych symptomów, które dorośli zwykle ignorują albo zwalają na inne czynniki, zamiast poszukać winy w samych sobie. Wszystko to, co robimy i mówimy przy dzieciach, wszystko to, co im pokazujemy i co przed nimi ukrywamy, wszystko to, co widzą i czują obserwując dorosłych ma wpływ na ich późniejsze życie – wszystko to tworzy ich przyszłość i to właśnie o tym powinniśmy pamiętać wychowując nasze pociechy. Że to my sami kształtujemy ich życiową ścieżkę, że dla dzieci nie ma słów, które są nieważne ani pytań, które są nieistotne. Że zawsze powinniśmy mieć na uwadze ich dobro. Że jesteśmy po to, żeby je ochronić przed tym, przed czym jeszcze nie są w stanie uchronić się same – a niestety często powinniśmy je chronić przed nami samymi.

Moja historia

Samotność to taka straszna trwoga, ogarnia mnie, przenika mnie…

DżEM

Kiedy byłam mała nie było łatwo o zabawki, słodycze czy inne „rozpusty” dla dzieci. Był to okres tzw. komuny, więc różnego rodzaju łakocie były rarytasem. W przedszkolu, do którego chodziłam były dwa domki dla lalek Barbie, o które ciągle był toczony bój wśród dziewczynek – przedszkolanki musiały ustalać kolejkę do zabaw na określoną ilość czasu, żeby zaprowadzić chociaż względny porządek – a i tak codziennie był płacz o każdą minutę zabawy z lalką.

Ja miałam w domu mój własny, prywatny domek dla Barbie. Mało tego – miałam też dla nich basen, kemping, ferrari i tysiące sukienek na każdą okazję. Miałam w domu kilka razy więcej zabawek niż mieściło moje całe przedszkole. Miałam też zawsze pełne zapasy rozmaitych słodyczy – ciasteczek, batoników, lizaczków, czekoladek, czego tylko dusza zapragnie. Zawsze miałam śliczne ubranka, urocze sukieneczki i buciki, małe torebeczki i parasolkę pod kolor kurteczki – zawsze było tego pod dostatkiem, chociaż inne dzieci tego nigdy nie miały.

Miałam wiele materialnych rzeczy, o których moje koleżanki czy koledzy nie mogli nawet marzyć. Ale oni mieli coś, czego nie miałam ja. Ja miałam zabawki. Oni mieli matki.

Moja mama była za granicą i dbała o nas „na odległość”, wysyłając regularnie paczki z różnymi prezentami, których w Polsce wtedy nie dało się dostać. Najpierw wyjechała razem z tatą zostawiając nas – mnie i moje rodzeństwo – pod opieką cioci, następnie babci, potem drugiej babci i dziadka, a z doskoku także wujka. Tak więc tułaliśmy się po całej rodzinie. Po pewnym czasie tato wrócił i od tamtej pory to on się nami zajmował. Aż po wielu latach mama wróciła do domu. Byliśmy szalenie ucieszeni, Boże, co to była za radość! Wreszcie, po tylu latach mama w domu! Z nami!

Cóż. Niestety szczęście nie potrwało długo. Wspomnień z tego okresu mam wiele, ale nie zanotowałam w głowie tych dobrych. Czas, kiedy mama wreszcie wróciła do nas przypadł na mój szkolny wiek – miałam z jakieś jedenaście lat.

Jej „bycie” z nami w rzeczywistości wyglądało zupełnie inaczej niż w mojej wyobraźni. Nie było żadnych wspólnych rozmów, spędzania razem czasu, śmiania się z kabaretu w telewizji, głaskania po główce na dobranoc. Nie było nawet wspólnych śniadań, a kolacje z wielkim fochem, że w ogóle było trzeba je zrobić. Starałam się jak mogłam, żeby mama była bardziej zadowolona, ale to zawsze było za mało. Byłam najlepszą uczennicą w klasie, potem najlepszą uczennicą w szkole, wygrywałam konkursy i olimpiady, wyjeżdżałam w nagrodę na kolonie dla wybitnych uczniów, zbierałam rozmaite dyplomy za ogólnopolskie konkursy, ćwiczyłam gimnastykę, grałam w teatrzykach, chodziłam na zajęcia z tańca, zostałam harcerką, pisałam artykuły do szkolnej gazetki, która dostała tytuł najlepszej szkolnej gazetki w województwie, organizowałam akcje charytatywne dla szkół w Afryce i maluchów w domach dziecka. Pytałam ją czy jest ze mnie zadowolona, ale moje piątki nie robiły na niej wrażenia. Codziennie była zła i zapłakana. Codziennie na nas krzyczała za najmniejsze drobiazgi, a kiedy musiała przerwać coś, co sama robiła, żeby pomóc mojej młodszej siostrze w odrabianiu lekcji – wpadała w furię. Siostra była mała i bała się tych reakcji. Pytała mamę czy jej pomoże odrobić pracę domową, mama na nią krzyczała, siostra zaczynała płakać, mama zaczynała krzyczeć za to, że siostra płacze, tato wracał do domu i był zły, że jest taki hałas. Ciągle był stres. Nocami rodzice kłócili się jeszcze więcej i jeszcze głośniej, aż pewnej nocy usiadła nade mną zapłakana mama i obwieściła, że wyjeżdża z powrotem do Holandii, bo tatuś nie jest w stanie nas utrzymać.

Takie były nasze jedyne czasy, jakie spędziliśmy razem, jako rodzina. I nawet wtedy, gdy byliśmy razem, nigdy nie stworzyliśmy rodziny. Tato był wiecznie w pracy, wychodził wcześnie rano, wracał późnym wieczorem, nocą zwykle kłócił się z mamą. Mama była zawsze obrażona, a jedyne chwile, kiedy można było ją przyłapać na śmianiu się było podczas jej spotkań z koleżanką, kiedy siadały we dwie przy stole bogato zastawionym różnymi trunkami. Obgadywały i wyśmiewały swoich mężów sącząc drinki. Potem koleżanka musiała wracać do swoich obowiązków kury domowej, więc i moja mama czyniła to samo – tyle, że z pretensjami do nas, że to właśnie „przez nas” musi to robić. Inaczej przecież mogłaby nadal bawić się z koleżanką i otworzyć kolejną butelkę wina zamiast męczyć się z gotowaniem zupy. Tak więc w nagrodę karmiła nas wyzwiskami różnej maści, żebyśmy dobrze zapamiętali, jakie złe z nas dzieci i jak bardzo uprzykrzamy jej życie. Byliśmy debilami, kretynami, durnymi gówniarzami, zasranymi bachorami – to ładniejsze z nazw, jakie dzień po dniu przyklejały się do naszych dziecięcych główek.

Niestety w Polsce wyzywanie dzieci jest standardem. Rodzice rzadko kiedy biorą do siebie fakt, że krzyk czy obelgi kierowane do ich dzieci zostawiają trwałe rysy w ich psychice, a prawda jest taka, że jest to taka sama przemoc jak każda inna i tak samo zostawia ślady. I choć ich nie widać jak sińców po pobiciu, to są głęboko w sercu maluchów, powodując u nich poczucie, że są gorsze, niekochane, że na nic nie zasługują, że nie spełniają oczekiwań rodziców. Usłyszane obelgi zostają w ich pamięci na bardzo długo, prowadząc do kompleksów i nieśmiałości w kontaktach z innymi oraz negatywnych przekonań na swój temat. Rodzice krzywdzącymi słowami odbierają dzieciom ich godność i pewność siebie.

Tak właśnie było z nami – byliśmy świetnymi uczniami, w szkole zbieraliśmy same pochwały, a w domu – obelgi. Nigdy nie wierzyłam, że mogę w życiu osiągnąć coś dobrego. Mimo tego, że ze wszystkim sobie dobrze radziłam, to miałam jakieś głębokie, wewnętrzne przekonanie, że to tylko łut szczęścia, że sobie na to nie zasłużyłam i prędzej czy później powinie mi się noga, bo przecież faktycznie nic nie potrafię. Nikt mnie nigdy nie chwalił i nie zachęcał do dalszych osiągnięć. Czułam zawsze, że robię to na darmo. To wrażenie nigdy mnie nie opuściło. Było tak nawet, gdy byłam już dorosła – po maturze dostałam się na dzienne studia na politechnice na pierwszym miejscu i natychmiast pobiegłam z tą informacją do taty. Ucieszyłam się z tego wyniku jak dziecko i rozanielona opowiadałam tacie, że pobiłam 160 osób z rozmaitych miejsc Polski, które też się dostały i kilkuset maturzystów, którzy nie byli nawet na liście. Tato skwitował to krótko:

– I z czego się tak cieszysz? Wielkie mi coś dostać się na politechnikę… To żadne studia, na co komu ten kierunek? – nawet się nie uśmiechnął, nawet nie pogratulował, nie wykazał choćby cienia radości. Robił coś przy samochodzie i nie podniósł na mnie wzroku.

Odwróciłam się i nie doszłam jeszcze do domu, kiedy po moich policzkach zaczęły toczyć się łzy. Nie poszłam na te studia, a w zamian za to udałam się na Akademię Medyczną, która okazała się być idiotycznym pomysłem. Ale przecież nigdy nie mogłam liczyć na pomoc rodziców w wyborze ścieżki życiowej, więc skąd mogłam wiedzieć, co mi to przyniesie? Byłam małym niedowiarkiem, który nie miał zielonego pojęcia ani o swojej wartości, ani o swoich zainteresowaniach – jedyne co miałam wtedy głowie to to, co bardziej mogłoby zadowolić moich wiecznie rozczarowanych rodziców, czym mogłabym im udowodnić, że jednak nie jestem „debilką”.

13/07/1997

Rodzice są nadal pokłóceni – rutyna. Od dwóch tygodni albo ze sobą zupełnie nie rozmawiają, albo się kłócą. Tracę już resztki nerwów i widzę, że ostatnie dni wakacji spędzę rewelacyjnie. Atmosfera w domu jest tak przyjemna, że powinnam nieustannie tu przebywać, żeby móc ją w pełni wchłonąć.

Albo szlag mnie tu trafi, albo się stąd wyprowadzę.

Początkowo miałam jeszcze nadzieję, że może chociaż tym razem się dogadają. Pomyślałam, że może wybadam sytuację, że może uda mi się jakoś z nimi porozmawiać, przekonać do zgody albo chociaż załagodzić spór. Z tatą da się chociaż porozmawiać, ale mama nawet mnie nie chce słuchać. Czasem odnoszę wrażenie, że ona ma „swój świat” i nie ma w nim miejsca na rodzinę. Słyszy to, co chce, widzi to, co chce. Do każdej wypowiedzi kogokolwiek z domowników dodaje swoją, niestety absolutnie nietrafną interpretację, a potem ma pretensje, że ktoś rzekomo powiedział coś, co w rzeczywistości nigdy z jego ust nie padło. Kiedy ją proszę, żeby nie krzyczała aż tak głośno (bo jak Boga kocham – cała ulica słyszy te awantury), to w jej rozumieniu brzmi tak: „Wynoś się z tego domu, każdemu tu tylko przeszkadzasz, nie jesteś tu potrzebna i ciągle się drzesz! Po co tu przyjechałaś?! Nie chcemy Cię tutaj, wracaj z powrotem za granicę!”. I wmawia mi, że tak właśnie powiedziałam. A kiedy zapytam: „Mamo, kto Ci coś takiego powiedział?”, to mówi, że dajemy jej to zrozumienia. A po co ja w ogóle mam komukolwiek „dawać cokolwiek do zrozumienia”, skoro najzwyczajniej w świecie potrafię powiedzieć, co myślę? A na dodatek: po co mam jej dawać do zrozumienia takie bzdury??? Przecież mi nigdy żadna z tych herezji nawet nie przeszła przez myśl. Tyle przepłakanych nocy, przez całe dzieciństwo zasmarkany nos, tyle zmarnowanych lat na tęsknienie za nią, a ona nam mówi, że dajemy jej do zrozumienia, że nie chcemy, żeby była z nami w domu? O co chodzi? To jakiś żart? Jak ona może nam coś takiego zarzucać? Jak ona może myśleć, że wolelibyśmy, żeby nasza matka była setki kilometrów od nas?