Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Fantastyka jest kobietą

Fantastyka jest kobietą

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-1-312-34136-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Fantastyka jest kobietą

Teza: Świat i science-fiction kręcą się wokół kobiet. Dowód? Historie zaprezentowane w siedmiu opowiadaniach: Trajektoria zemsty, Biuro ds. Zaginionych Mężów, Człowiek z transparentną głową, Moja żona jest androidem, Drony miłości, Usta krwią splamione, Czy wybaczysz mi?

Polecane książki

Gdybym miał górę pieniędzy, to na pewno byłbym... No właśnie, jaki? Szczęśliwszy? Lepszy? A może przeciwnie: bardziej nieufny, nikczemny i nieszczęśliwy? Jak sobie radzić w świecie finansów, czy szerzej – biznesu?Piąty minibook wydawnictwa „Charaktery” z serii „Bliżej Siebie” – zatytułowany „Bliżej ...
Dzięki poradnikowi do gry The Whispered World wesprzesz melancholijnego cyrkowego klauna Sadwicka w desperackiej próbie ratowania jego baśniowego świata. Opis przejścia gry podporządkowany jest wyzwaniom, przed jakimi w trakcie zabawy staje Sadwick. The Whispered World - poradnik do gry zawiera posz...
Podstawowych siedem kolorów, które można dostrzec na łuku tęczowym to: czerwony, pomarańczowy, żółty, zielony, niebieski, fioletowy i indygo. Tak też zatytułowane są kolejne rozdziały najnowszej powieści Moniki Sawickiej. Jak wszystkie książki świata opowiada ona o miłości, a raczej różnych jej kolo...
Nigdy więcej żadnego mężczyzny. Zwłaszcza bogatego. Tak sobie obiecałam, kiedy odeszłam od mojego chłopaka. Brandon był bogaty, arogancki i traktował mnie jak śmieć. Byłam z nim ze strachu przed samotnością i z przyzwyczajenia… Ale spotkałam Simona Younga, młodego właściciela największej na świecie ...
Utwór Antoniego Pietkiewicza wydany w 1862 roku.Antoni Pietkiewicz (1823–1903) był polskim pisarzem i dziennikarzem występującym pod pseudonimem Adam Pług. Pełnił funkcję kierownika szkoły męskiej w Żytomierzu. Po powrocie z zesłania za udział w organizacji spiskowej został nauczycielem domowym na P...
Tomasz More − pisarz, polityk, filozof, jeden z największych umysłów XVI-wiecznej Europy, który potrafił powiedzieć władcy „nie” w imię zasad, wiary i zgodności z własnym sumieniem. Wybór Pism więziennych − owoc osadzenia w kazamatach więzienia w Londynie w oczekiwaniu na z góry przesądzony królew...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Matt Mayevsky i Michał Kowalczyk

MATT MAYEVSKY

Fantastyka jest kobietą

Foreknowledge Ltd

London

Copyrighted Material

Copyrighted Material

Fantastyka jest kobietą

First Edition

Published by Foreknowledge Ltd

90 Kingston Road, London, SW20 8DN, United Kingdom.

For more information visit www.mattmayevsky.com

Copyright © 2014 by Matt Mayevsky

All rights reserved. No part of this book may be reproduced, scanned, or distributed in any printed or electronic form without permission. Please do not participate in or encourage piracy of copyrighted materials in violation of the author’s rights. Purchase only authorized editions.

ISBN: 978-1-312-34136-4

Projekt okładki: Tomasz Pląskowski

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Nota

Ta publikacja opiera się na wymyślonej historii. Nazwy, postaci, miejsca i zdarzenia są wytworami wyobraźni autora lub są wykorzystywane fikcyjnie. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych zdarzeń, mieszkańców, lub osób żywych lub martwych jest całkowicie przypadkowe.

TRAJEKTORIA ZEMSTY

Szukałem kolejnej ofiary planowanego morderstwa. Spacerowałem niespiesznie wzrokiem po młodych, jędrnych ciałach ubranych w skrawki materiału szumnie nazywane sukienkami, spódniczkami, bluzeczkami. Z wiekiem będą ubierać się w coraz większą ilość szmat, zakrywając niedostatki swojej urody, maskując bezlitosny upływ czasu. Jednak póki co, drażniły mnie swoją bezwstydną, nieświadomą ponętnością. Stojąc na balkonie, z bezpiecznej odległości karmiłem oczy jak stary, wyposzczony lis. Zerknąłem w dół na ulicę. Spośród ciał nieinteresujących mnie płcią, wiekiem i formą wychwyciłem właścicielkę zgrabnych długich nóg poruszających się energicznie w stronę przeciwległego bloku. Wciśnięta w opiętą, czarną sukienkę dziewczyna trzymała w ręku doniczkę z miniaturowym drzewkiem. Sądząc po godzinie i stroju w stylu stonowanej elegancji biurowej, wracała zapewne z pracy do domu. Kiedy straciłem ją z oczu, pojawiła się natychmiast w mojej wyobraźni, jakby wewnętrzna kamera rejestrowała dalszy ciąg rozpoczętej właśnie historii.

Dziewczyna wsiadła do windy wypełnionej już częściowo przez innych pasażerów. Matka-Wózkowa ze śpiącym trzylatkiem spoglądała nerwowo na zegarek. W tym czasie jej konkubent klął, na czym świat stoi, bo zapomniała o obiedzie. Drugi pasażer, starszy, wysuszony jak wiór mężczyzna, kątem oka zaglądał w rozdekoltowaną strefę Matki-Wózkowej. Nieuwagę swojego pana wykorzystał wierny, ale głupi jak noga od stołu gryfonik, próbując odgryźć kawałek pieczywa wystającego z dyndającej przy samej podłodze siatki. Dziewczyna, wchodząc do windy, uśmiechnęła się do pasażerów, po czym nacisnęła numer swojego piętra. Po krótkiej chwili otwierała już drzwi swojego mieszkania.

Położyła torebkę na półce i nie zdejmując butów, weszła do kuchni. Postawiła ostrożnie doniczkę na stole. Nie było łatwo dostać tego szczególnego okazu. Drzewko stanowiło osobliwą mutację rośliny, która w swoich naturalnych wymiarach nie nadawała się do warunków domowych. Ta odmiana została wyhodowana specjalnie dla niej. Uśmiechnęła się do swoich myśli.

– Jesteś już? – usłyszała głos wchodzącego do mieszkania męża.

Jej radość zgasła tak szybko jak gasnący od przeciągu plomień.

– Jestem – odpowiedziała ledwo dosłyszalnie.

Podeszła ponownie do  stołu, zabierając doniczkę z drzewkiem. Odgłos stukających obcasów roznosił się echem po całej kuchni. Postawiła doniczkę w zlewie i odkręciła kran, uwalniając wąską strużkę wody. Bardziej poczuła, niż  zauważyła, kiedy wszedł do kuchni. Wyczuła jego oddech, ciepło oraz zapach zmęczonego upałem ciała. I wyczuła coś  jeszcze… Zmoczyła odrobiną wody małą gąbkę kuchenną, następnie zaczęła delikatnie czyścić drobne listki miniaturowego drzewka. Dotykała ich, jakby miały receptory czucia bardziej wrażliwe od ludzkiego ciała. Dokładnie, bez pośpiechu usuwała widoczny kurz. Usłyszała, jak otwiera lodówkę.

– Jest coś do jedzenia? – zapytał.

Ponownie zwilżyła gąbkę. Mąż stał przed otwartą lodówką, lustrując wzrokiem jej zawartość. W końcu westchnął ciężko, po czym wyjął pojemnik z wczorajszym, niedojedzonym kotletem.

– Mogłabyś czasem zrobić coś na obiad – skomentował brak posiłku na dzisiejsze popołudnie.

Zanim postawił patelnię na blacie, włączył kuchenkę elektryczną. Następnie, trzymając ostrożnie ciężką, szklaną butelkę, dozował ostrożnie oliwę.

– Ups – obrócił gwałtownie butelkę do pionu, obserwując nadmiar wylanego tłuszczu.

Zapatrzył się przez chwilę na hipnotyzującą taflę matowego naczynia. Odczekał kilka sekund i położył delikatnie na rozgrzaną już patelnię nadgryziony, duży kotlet. Olej zaskwierczał w kontakcie z mięsem, wydobywając jednocześnie intensywny zapach. Podczas gdy on śledził rozwój wypadków na patelni, ona nadal zajmowała się czyszczeniem liści. Raz po raz nawilżała gąbkę i wprawnymi ruchami wydobywała soczysty blask liści i intensywną zieleń. Pochłonięta swoim zadaniem ani razu nie zaszczyciła go spojrzeniem. On też stwarzał wrażenie, jakby jej nie zauważał. Dopiero kiedy usiadł do stołu nad parującym jeszcze kotletem, przypomniał sobie o jej istnieniu.

– Dlaczego nic nie mówisz? – zapytał, ale nie czekał na odpowiedź.

Pusta przestrzeń między nim a nią wypełniała się powoli watą ze słów. Miękką substancją wygładzającą ostre krawędzie ich życia.

– Mieliśmy dzisiaj urwanie głowy z przyjęciem towaru… – zaczął.

Nie słuchała go. Nie zadała sobie nawet trudu, żeby odwrócić w jego stronę głowę, a on także nie szukał z nią kontaktu wzrokowego. Więcej sensu miałby ten monolog, gdyby skierował go do leżącego na talerzu kotleta. Nie przeszkadzało mu to jednak mówić dalej. Doszedł właśnie do momentu, w którym pokłócił się z kierowcą dostawy i odmówił przyjęcia uszkodzonych pudełek ze sprzętem. Wtedy dźgnął kotlet widelcem, wyładowując w ten sposób skumulowaną i przechowywaną do tej pory frustrację. Wprawnym ruchem ręki wcisnął nóż w kawałek mięsa i łapczywie wpakował go sobie do ust. Przeżuwając z głośnym mlaskiem, podjął przerwaną opowieść. W tym czasie ona skończyła czyszczenie liści i zajęła się owocami. Musiała uważać, żeby ich przez nieuwagę nie zerwać. Dotykała je z szacunkiem bliskim religijnej fascynacji. Niezwykle cenne, stanowiły osobliwy przypadek możliwości, jakimi dysponowała przyroda. Drzewko lśniło, odbijając światło słonecznego dnia. Równie mocno lśniły jej oczy. Stała wpatrzona przez chwilę w efekt swojej pracy, bezwiednie się uśmiechając. Wyjęła z szafki mały talerzyk i przetarła go kawałkiem ręcznika papierowego. Następnie podniosła doniczkę i postawiła naprzeciwko siedzącego przy stole męża. Przyglądała się owocom, przesuwając doniczkę powoli wzdłuż osi obrotu. Musiała dokonać ostatecznego, bardzo ważnego wyboru. Nie spieszyła się. Każdy owoc był na swój sposób inny, jak rodzeństwo z jednej matki, różniące się charakterem, temperamentem i życiowym celem… W końcu, po dłuższych oględzinach wybrała najbardziej dojrzały okaz. Delikatnie zerwała wybrańca. Talerzyk z zielonym jabłuszkiem postawiła obok znikającego kotleta. Usiadła naprzeciwko, patrząc na zmagania męża z posiłkiem.

– To dla mnie? – zapytał bez entuzjazmu, wskazując na talerzyk skinieniem brody, po której spływała strużka tłuszczu. Uśmiech zastąpił odpowiedź.

– Przecież wiesz, że nie lubię owoców – skrzywił się z niesmakiem. – Zwłaszcza kwaśnych zielonych jabłek – dodał.

Nie odpowiedziała, nie poruszyła się nawet. Siedziała, starając się nie wykonywać żadnych zbędnych ruchów, które mogłyby wybić go z rytmu i odwrócić uwagę od czynności, której wydawała się wyczekiwać. Wziął do ręki owoc, który prawie zniknął w jego potężnej, owłosionej dłoni. Przyglądał się uważnie jabłku, obdarzając go zainteresowaniem i uwagą równą przedmiotowi, który można by wyrzucić do kosza. Zerknął na drzewko w doniczce.

– To chyba nie są jednak jabłka? – spojrzał pytająco na żonę.

Ta nie odpowiedziała.

– Co to właściwie jest? – zadał kolejne pytanie i tak, jak poprzednio, odpowiedzią było milczenie. W końcu zrezygnowany wzruszył ramionami.

– Niech ci będzie – powiedział i włożył sobie do ust cały owoc, nie przejmując się ani pestkami, ani łykowatą łodyżką.

Kilka głośnych chrupnięć, nie mniej głośne przełknięcie załatwiły sprawę.

– Nawet dobre – stwierdził zdziwiony. – Jednak nie ma to jak soczysty kotlet – dodał, sięgając po widelec.

Właśnie podnosił ostatnią już porcję do ust, kiedy nagle jego ciałem wstrząsnął silny dreszcz. Strach malujący się w jego oczach był dość wyraźnym sygnałem, że dzieje się coś niedobrego. Chwycił się rękami za gardło, czując kurczenie się krtani pod ciśnieniem niewidzialnej siły. Grube krople potu wystąpiły na jego nalaną, czerwoną z braku powietrza twarz. Próbował wstać, ale sparaliżowane trującą substancją ciało odmówiło posłuszeństwa. Oczy zamgliły mu się od napływających łez, a z gardła wydobył się nieartykułowany dźwięk. Podeszła do niego i czule pogładziła go po blond czuprynie.

– Manzanilla de la muerte – usłyszał jakby z oddali jej głos.

Stanęła za nim, opierając się na jego mięsistych ramionach. Spojrzała na stojące naprzeciw, lśniące drzewko z pozostałymi trzema owocami.

– Manzanilla de la muerte, czyli jabłuszka śmierci. Najbardziej śmiercionośny owoc, jaki zrodziła ta planeta – mówiła niespiesznie. – Wyhodowałam i ofiarowałam ci swoje jabłko wiedzy. Wiedzy o twojej zdradzie i obłudzie. Nasze małżeństwo nie było udane, to fakt. Byłam zbyt młoda, zbyt zakochana, żeby trafnie ocenić, jak fatalnym okażesz się mężem. Jednak zostałam wychowana w wierze i nie uznaję rozwodów. Nie mogąc się z tobą rozwieść, muszę zostać wdową. Tylko takie rozwiązanie jest możliwe do zaakceptowania przez moją rodzinę. Sekcja zwłok wykaże zawał serca. Myślę, że dobrze przygotowałam się do twojego odejścia.

Podczas gdy mówiła, on trząsł się w śmiertelnych konwulsjach.

– Tak, kochanie – mówiła, gładząc go po ramieniu. – Wiedziałam o wszystkim od samego początku. Swoją nadgorliwością, z jaką nadskakiwałeś mi, kiedy wracałeś od kochanki, próbowałeś zmyć z siebie winę… Jej zapach na tobie, podejrzanie błyszczące oczy, kiedy ukradkiem rozmawiałeś z nią przez telefon… Oczywista wina doczekała się kary. Mam nadzieję, że nie masz do mnie żalu? – zapytała, szukając potwierdzenia w oczach sinego już z bólu małżonka.

– Nigdy… nie zdradziłem cię – wykrztusił z ponadludzkim wysiłkiem. Próbował coś jeszcze powiedzieć, jakieś słowo, może „urojenia”, ale było zbyt niewyraźne, żeby  je zrozumieć.

– Nie mój drogi – opowiedziała zabójczo łagodnie. – Nie ma sensu zaprzeczać. Kobieta w takich sprawach nigdy się nie myli – stwierdziła autorytatywnie.

– Jesteś chora… – wyrzucił z siebie ostanie słowa i osunął się martwy na podłogę.

***

– Co robisz?

Na dźwięk głosu żony drgnąłem, o mało nie upuszczając laptopa z kolan. Z narastającym poczuciem winy szukałem w myślach odpowiednich słów. Nie zdążyłem otworzyć ust, a moja żona już miała gotową odpowiedź.

– Znowu gapisz się na wpół gołe dziwki – stwierdziła, wychylając swoje cielsko ponad barierkę balkonu.

Przez głowę przebiegła mi sprintem myśl o nieszczęśliwym wypadku, jaki mógłby się w tej chwili zdarzyć, uwalniając mnie od koszmaru nieudanego związku.

– Ależ Lucynko, kochanie… Jak możesz tak mówić – próbowałem nadać słowom brzmienie lekkiego oburzenia. – Przecież wiesz, jak bardzo się staram – dodałem.

Lucyna oderwała się od balustrady balkonu, pozbawiając mnie tym samym nadziei na tragicznie przerwany mezalians. Stanęła nade mną, górując swoją wagą ciężką i równie ciężkim spojrzeniem, podparła się serdelkowatymi rękami w miejscu, które kiedyś prawdopodobnie i u niej było talią, mówiąc:

– Starasz się? Pan pisarz raczy żartować – zaczynała odtwarzać swój stary, ulubiony utwór. – Gdyby nie ja, już dawno nie mielibyśmy, gdzie mieszkać i co jeść…

Faktycznie, pomyślałem, apetyt mojej żony był odwrotnie proporcjonalny do obecnych przychodów ze sprzedaży moich książek. Po chwili wyłączyłem odbiór. I pomyśleć, że kiedyś było tak miło. Poznaliśmy się, kiedy miałem trzydzieści jeden lat na karku i udany debiut literacki za sobą. Rozrastające się w szybkim tempie grono czytelników, a także zadowalająca frekwencja podczas spotkań autorskich wróżyły mi kolorową przyszłość. To już dziesięć lat… Jak ten czas szybko minął. Lucynę poznałem podczas jednego ze spotkań autorskich. Ona trzydzieści kilko chudsza, z wydatnym biustem utkwionym w moich roziskrzonych gorączką pożądania oczach szybko mnie w sobie rozkochała. Nie ma co się dziwić, biorąc pod uwagę smutny fakt mojego braku doświadczeń w relacjach damsko-męskich. Poza tym, kto by się interesował lekko przygarbionym, wymizerowanym introwertykiem, z niezdrowo bladą cerą i okularami w grubych oprawkach. Nie miałem powodzenia i nie byłem przygotowany na nagłe zainteresowanie kobiet, które dopadło mnie dopiero na początku trzeciej kreski. Nie zdążyłem się jednak nacieszyć niespodziewanym powodzeniem. Lucyna szybko przekonała mnie do małżeństwa, odcinając tym samym od uroków życia, których bohaterem byłem od tej pory tylko w swojej wyobraźni. Radość ze zmiany stanu kawalerskiego trwała dokładnie do momentu, w którym wyczerpały się wszystkie moje oszczędności i dochody ze sprzedaży książki. Od tamtej pory Lucyna ewoluowała w coś, co w niczym nie przypominało dziewczyny z tamtych lat.

Chowając dumę głęboko w kieszeń, robiłem dobrą minę do złej gry. Nadal pisałem, ale moje książki nie sprzedawały się tak jak pierwsza. Wraz z moją frustracją tworzona przeze mnie fabuła powieści stawała się coraz bardziej mroczna, odpychająca i pesymistyczna. Nie potrafiłem się przełamać, a Lucyna dolewała oliwy do ognia swoimi pretensjami. Niezadowolona z moich niepowodzeń pod byle pretekstem zarzucała mi nieudolność i brak zapału do pracy. Pracując jako księgowa, zarabiała całkiem przyzwoicie, ale w jej mniemaniu zawsze zbyt mało i nie po to, żeby holować przez życie takiego trutnia jak ja. Zauroczenia czar dawno już prysł. Tak, Lucyna potrafiła uprzykrzyć mi życie, ale to nie ona była największym moim utrapieniem. Był nim…

„…taki Stefan, dlaczego on potrafi…”. No właśnie. To kolejny stały element tyrad mojej przerośniętej wątpliwej jakości formą nad intelektu treścią małżonki. Stefan to, Stefan tamto. Znała mnie lepiej niż ja sam siebie, a co najważniejsze, w małżeńskich sprzeczkach trafiała we wszystkie moje czułe punkty. Stefan również zajmował się pisaniem, ale w przeciwieństwie do mnie nieprzerwanie od dziesięciu lat był na wydawniczym topie. Debiutowaliśmy w tym samym roku i mieliśmy potencjalnie te same szanse. Co ciekawe, także w tym samym roku, każdy z nas się ożenił. Może to właśnie kwestia żon. Może to od nich zależy sukces w tej branży? Zastanawiałem się nad tym niejednokrotnie, dochodząc do wniosku, że coś w tym musi być. Żonę Stefana znałem ze studiów. Nawet się w niej podkochiwałem, chociaż pewnie nie ja jeden. Ona – królowa wszystkich bali oraz imprez tanecznych, ja – cherlakowaty szkaradek snujący się jak dzwonnik z Notre-Dame po korytarzach uczelni. No i Stefan, piekielnie elokwentny, dusza kobiecego towarzystwa i przystojne, męskie ciało. Urodzony szczęściarz. Zgarniał wszystkie punkty z bazy zarówno na boisku, jak i w życiu. Zgarnął też Helenę.

– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – zapytała Lucyna, szczypiąc mnie dotkliwie w policzek.

Zapewne efekt bólu nie był zamierzony, niemniej od dawna uważałem, że jak na kobietę Lucyna ma zbyt dużo siły.

– Ałaaa – jęknąłem z opóźnionym refleksem, łapiąc się za dotkliwie piekącą twarz.

– Nie przesadzaj – zrugała mnie, przyglądając mi się z podejrzanym zainteresowaniem.

Wychwyciłem to jej spojrzenie i już wiedziałem, co się święci. Uśmiechnęła się zalotnie. – Muszę wyjść za dwie godziny do klienta z rachunkami, a do tego czasu…

Mrugnęła do mnie.

– Przecież dopiero środa – niezdarnie próbowałem się bronić.

Niepisaną zasadą naszego związku był obowiązkowy seks małżeński w szabas i święta. W pozostałe dni miałem dyspensę ze względu na przedłużające się godziny mojej pracy.

– Dzisiaj możesz zrobić sobie krótką przerwę, przecież i tak nie idzie ci specjalnie to pisanie – miażdżyła mnie swoją kobiecą logiką.

– Mylisz się – próbowałem odwlec wyrok, od którego i tak nie było już ucieczki. – Właśnie wymyśliłem początek intrygi mojego nowego kryminału – próbowałem wybronić się pierwszym z brzegu argumentem.

– Pewnie jak zwykle zaczyna się od zabójstwa niewinnego męża przez niedobrą żonę – uśmiechnęła się rozbawiona. – Co ty, biedaku, byś beze mnie zrobił – poczochrała mnie jak smarkacza po przerzedzających się, półdługich włosach.

Niezgrabnie próbowałem poprawić fryzurę, ale ona jak na złość raz jeszcze przejechała mi grubymi paluchami po głowie, śmiejąc się tylko z mojej irytacji.

– No co robisz? – żachnąłem się, wstając gwałtownie z fotela.

– No już, już, uspokój się – nie przestawała się śmiać, co jeszcze bardziej mnie rozzłościło, chociaż i tak wiedziałem, że z nią nie wygram. – Masz już ponad czterdzieści lat i nadal niewiele wiesz o kobietach – stopiła śmiech w uśmiech. – Ale ja przypilnuję, żebyś wyszedł na ludzi i osiągnął sukces. Zobaczysz, jeszcze wszystkim pokażemy – wypowiadane słowa zabrzmiały jak złowrogie proroctwo.

Niestety, kolejne także.

– Idź do sypialni i poczekaj tam na mnie. Szybko się odświeżę i zaraz wracam – z zadziwiającą lekkością jak na swoją wagę potruchtała do łazienki. Z miną niesłusznie ukaranego skazańca poszedłem w kierunku sypialni.

***

Większość przebywających w wynajętym lokalu gości znałem albo osobiście, albo z widzenia. Dla kilku naprawdę ważnych osobistości przypływały zazwyczaj te same pijawki, a wśród nich i ja. Agenci, wydawcy, dziennikarze, lanserzy, a na końcu tego łańcucha pokarmowego my, pisarze. Chociaż nie wszyscy. Niektórym udawało się przebić i przejść przez cały łańcuch pokarmowy w odwrotnym kierunku. I dołączyć do tych, którzy otwierali szeroko usta w oczekiwaniu na sławę, pieniądze, seks. W przeciwieństwie do mnie Lucyna uwielbiała tego typu imprezy. Nie wiem, jakim cudem mieściła się w ciuchy co najmniej dwa numery na nią za małe. Z wyglądem samoświadomego baleronu brylowała wśród gości, pompując swoje ego do rozmiarów odpowiadających swojej fizycznej formie. Nie miałem jej tego za złe. W końcu w tym gronie stanowiła najmniej odrażający gatunek. Stojąc zamyślony, z miną i postawą niepasującego do wystroju wnętrza mebla, nie zauważyłem, jak podszedł do mnie Stefan. Dopiero energiczne klepnięcie w plecy, jakiego doświadczyłem ja i mój do połowy wypełniony już teraz kieliszek, wybudził mnie z zamyślenia.

– Już myślałem, że Lucyna przyszła sama, ale ty schowałeś się na uboczu, obserwując z wyżyn swojego twórczego umysłu cały ten jarmark – przywitał mnie swoją nieznośną manierą pseudooutsidera.

– Myślałem, że lubisz spotkania, podczas których inni biją ci pokłony. W końcu to twoja impreza – odpowiedziałem, siląc się na swobodny ton.

Stefan roześmiał się w głos. Nigdy nie wiedziałem, czy śmieje się z moich słów, czy ze mnie. Byłem pewien, że ma mnie za skończonego idiotę i nieudacznika. Może kontakt ze mną stanowił dla niego osobliwą przyjemność, uświadamiającą nam obu dzielącą nas przepaść. Przez wiele lat po prostu go nie lubiłem. I nie sądzę, żeby o tym nie wiedział. To on zapraszał mnie i Lucynę na imprezy celebrujące jego kolejne wydawnicze sukcesy. Sam nigdy bym tutaj dobrowolnie nie przyszedł. Jednak Stefan doskonale wiedział, kto jest zarówno głową , jak i szyją mojego małżeństwa. Lucyna nigdy nie odmawiała. Do tej pory tylko go nie lubiłem. Od pewnego czasu znienawidziłem. Uświadomiłem sobie to dopiero wtedy, kiedy dotarła do mnie cała hipokryzja Stefana. Musiał mieć swojego widza, kronikarza pamięci, który pozostał dziesięć lat temu w tym samym miejscu i tkwił tam wbity w szarą rzeczywistość twórczej niemocy.

– Trzymaj, jest pyszne – Lucyna wcisnęła mi talerzyk z ciastem, którego nie mogłem rozpoznać i na które na pewno nie miałem ochoty.

– Nie chcę – odpowiedziałem, nie wyciągając nawet ręki. – Nie jestem głodny – dodałem w nadziei, że zamknę tym temat i widoczne w oczach Stefana zainteresowanie wymykającą się spod kontroli sytuacją.

– Ja już tego w siebie nie wepchnę – stwierdziła nieszczerze Lucyna. – Weź to i zjedz, nie pożałujesz. Przecież nie będę tak stała, żonglując talerzykami – naciskała.

Kątem oka dostrzegłem, jak Stefan próbuje zapanować nad ogarniającą go wesołością. W końcu nie wytrzymał i roześmiał się w głos.

– Ale z was wspaniała para – stwierdził, a to, co powiedział, spowodowało jeszcze większe jego rozbawienie.

– Co tu tak wesoło? – zapytała, podchodząc Helena.

Na jej widok zarumieniłem się jak nastolatek. Żeby nie skompromitować się jeszcze bardziej, najlepiej było wyłączyć się z rozmowy, wziąłem więc szybko od Lucyny talerzyk i wbiłem ze złością widelec w ciasto. Smakowało ohydnie.

– Na pewno znowu zanudzałeś naszych gości opowieściami o swoich sukcesach – stwierdziła przepraszającym tonem Helena.

Nie wiem, czy mi się zdawało, czy naprawdę zauważyłem w oczach Stefana poirytowanie. Czyżby idealne życie autora bestsellerów nie było aż tak idealne?

– Dziwię się, że twoje książki nie odnoszą większego sukcesu – zwróciła się do mnie.

Z policzkami napuchniętymi jedzeniem, które zaklinowało mi się w ustach, wzruszyłem tylko ramionami.

– Czytałam twoją ostatnią powieść i uważam, że jest naprawdę interesująca – komplementowała.

Zrobiło mi się błogo na sercu. Byłem spragniony pochlebstw jak podarte spodnie łaty. Ostatnia książka kosztowała mnie blisko rok intensywnej pracy i jakikolwiek dowód uznania był dla mnie niezwykle cenny. Pochlebstwo żony znienawidzonego konkurenta automatycznie mnożyło punktację satysfakcji razy dwa. Chętnie porozmawiałbym z Heleną na osobności. Zazwyczaj widywaliśmy się podczas imprez niesprzyjających relacjom tête-à-tête. Chciałbym zadać jej tyle pytań… Lucyna konstruktywną krytykę redukowała do postaci soczystej krytyki. Jej uwagi tylko mnie irytowały i świadczyły o kompletnym niezrozumieniu tego, co starałem się przekazać w swoich książkach. A Helena… Spojrzałem nieświadomie rozmarzonym wzrokiem na kręcone blond włosy, nadające jej anielskiego wręcz wymiaru…

– Ja też uważam, że twoja ostatnia książka nie była zła – głos Stefana wyrwał mnie z otuliny błogich myśli.

– Mówisz o „Morderstwie, którego nie było”? – zapytał kolejny, niespodziewany uczestnik naszej rozmowy.

Anastazy specjalizował się w retrokryminałach, ale często też recenzował innych autorów. Odkąd pamiętam, byłem jego dyżurnym ‘chłopcem do bicia’.

– Nie, tę książkę napisał Franciszek. My rozmawiamy o „Pożegnalnym liście” – wyjaśniła Helena.

– Chyba „Pożegnalnym liściu” – Anastazy poprawił Helenę, kojarząc już autorstwo książki. – Wybitne dzieło – skwitował, patrząc z nieukrywanym politowaniem na mnie.

– Jak wpadłeś na pomysł, żeby truciznę umieścić w liściach? – zapytał Dionizy, autor poczytnych romansów. – To… dość oryginalny sposób morderstwa, nie sądzicie? – zwrócił się do towarzystwa.

– No chyba że celem jest na przykład krowa – zauważył przytomnie Anastazy.

– Tak, ja też myślę, że niektóre pomysły naszego przyjaciela są dość intrygujące – stwierdził Stefan, po czym zaraz dodał. – Chociaż nie rozumiem tego przewijającego się w twoich książkach wątku zabójstwa męża. Naprawdę nie potrafię rozgryźć, dlaczego ciągle uśmiercasz mężczyzn. Nie miałbyś czasem ochoty na zabójstwo żony? – mrugnął do mnie porozumiewawczo.

– No wiesz! Co za nietaktowna uwaga – Helena wydawała się autentycznie oburzona słowami Stefana.

Nawet nie zauważyłem, kiedy wielu z obecnych na sali gości dołączyło do nas, tworząc niemałe audytorium. Czułem skierowane na mnie spojrzenia oczekujące na odpowiedź potwierdzającą mój status kretyna. Próbowałem coś powiedzieć, ale w efekcie zamiast słów, wysypał mi się kawałek przetrzymywanego ciasta. Zasłoniłem dłonią usta i kilkoma szybkimi ruchami szczęki w końcu uporałem się z obrzydliwym poczęstunkiem. Co miałem im powiedzieć? Że mam obsesję na punkcie morderstwa rozgrywającego się między małżonkami? Że w ten sposób rekompensuję sobie nieudane życie z Lucyną? A może miałem oznajmić brak twórczej weny?

– Piszę o tym, co może przydarzyć się każdemu z nas – wydukałem. Usilnie hamowany śmiech, niekontrolowane parsknięcia i oczy bezlitośnie karmiące się moją nieporadnością. – Jestem pewien, że każdy od czasu do czasu zabija współmałżonka w swoich myślach. To jak życzenie śmierci pieszemu albo drugiemu kierowcy, kiedy prowadzimy auto. Nie znaczy to, że naprawdę chcemy komuś wyrządzić krzywdę – próbowałem od razu wytłumaczyć swoją teorię. – To wyraz naszej frustracji, jakiegoś ukrytego atawizmu. Małżeństwo jest rodzajem mentalnego więzienia…

Spojrzałem ukradkiem na Lucynę i jej zaokrąglające się ze zdumienia oczy. Mimo wszystko brnąłem dalej, coraz bardziej pogrążając się przed żoną, gośćmi i samym sobą. Mówiłem, sam już nie wiedząc, o co mi chodzi i nie mogłem przestać. Jakby słowa miały obronić mnie przed dotkliwą mentalną chłostą. Nienawiść skoncentrowana dopiero co na Stefanie rozlewała się powoli na pozostałych autorów, karmiących się zbiorowo moim upadkiem. Stałem się Francois’em Pignon’em z „Kolacji dla głupca”. Głównym daniem dla lepszych, zdolniejszych i sprzedających swoje książki w ilościach, o jakich nawet nie marzyłem. Swoimi ironicznymi pytaniami odzierali mnie z mojej prywatności i wrażliwości.

Nie pamiętam, jak długo to wszystko trwało. Ich śmiech, cyniczne lub co najmniej pogardliwe spojrzenia, wszystko zlało się w jedną, przytłaczającą mnie niechęć. Co było do przewidzenia, Lucyna obraziła się na mnie. Kiedy spektakl z moją osobą w roli głównej skończył się, wyszedłem na taras. Odsączony z energii, znokautowany emocjonalnie wyzbywałem się chęci do życia. Zapatrzyłem się w iskrzące światła miasta pode mną. Które to mogło być piętro? Trzydzieste? Tam, na dole mógłby pozostać po mnie krwawy autograf złożony z mojego roztrzaskanego ciała. Podpis pod nieudanym dziełem życia. Przez głowę przeszła mi idiotyczna w obecnej sytuacji myśl, czy samobójstwo spowodowałoby wzrost popularności moich książek. Znając swojego pecha, obawiałem się, że prędzej skorzystałby na tym Stefan niż ja. Kolejne rozważania na ten temat potęgowały jedynie patową sytuację. Nie miałem siły, żeby żyć, ale swoją śmiercią nie chciałem pomagać Stefanowi czy innym autorom. To byłaby ironia losu godna Hioba. Z tym, że w mojej historii Boga nie było. Dostawałem od życia łomot, aż się kurzyło. Nie wiedziałem tylko, czemu i komu ma to służyć. Przełożyłem jedną nogę przez kamienną balustradę i przez chwilę siedziałem na niej okrakiem.

– Podpisałbym cyrograf z samym diabłem, żeby zmienić swoją skundloną wegetację na prawdziwe życie – powiedziałem na głos.

– Zamiast diabła, wystarczy dobry haker – usłyszałem nagle głos za swoimi plecami.

Wystraszony bliską i nieoczekiwaną obecnością intruza obróciłem się gwałtownie w kierunku źródła głosu. Zbyt gwałtownie. Przesunąłem się, tracąc przy tym równowagę i odruchowo zamachałem rękami, próbując nierównej walki z bezlitosną grawitacją. Ogarnęła mnie bezbrzeżna panika. Nie tak chciałem umierać. To miał być mój wybór, a nie absurdalny przypadek. Nagle poczułem silny chwyt ręki na przedramieniu. Tajemniczy osobnik przytrzymał mnie i pociągnął, umożliwiając powrót na bezpieczną stronę tarasu. Blady jak upiór próbowałem się uspokoić. Nawet w obliczu planowanego samobójstwa stchórzyłem. Gdyby nie ten… haker?… byłoby już po mnie. Nie wiedziałem, czy mam mu dziękować, czy go przeklinać.

– Już lepiej? – zapytał.

Skinąłem głową, próbując dokładniej przyjrzeć się nieznajomemu. Stał tyłem do świecącego jak reflektor księżyca. Nie widziałem dokładnie jego rysów twarzy, ale na pewno nigdy wcześniej go nie spotkałem. Był wysoki, szczupły i chyba dość silny, skoro jedną ręką dał radę przytrzymać moje osuwające się ciało.

– Kim pan jest? – usłyszałem swój głos.

– Już mówiłem. Hakerem – odpowiedział, rozciągając usta w uśmiechu. – To dość spektakularny pomysł na samobójstwo – wskazał ręką na balustradę.

– Nie wiem, o czym pan mówi. Usiadłem na balustradzie, a pan przestraszył mnie swoim najściem. Straciłem równowagę – głos drżał mi z nerwów.

– Najmocniej pana przepraszam. Nie sądziłem, że moje słowa spowodują taki niezamierzony efekt – odpowiedział, uważnie mi się przyglądając.

– Nic się nie stało – machnąłem poirytowany ręką. – Pan wybaczy, ale nie czuję się najlepiej – zdecydowałem, że muszę jak najszybciej opuścić to miejsce. Skierowałem się w stronę wyjścia. Pójdę po Lucynę, a jeśli nie będzie chciała wracać, pojadę do domu sam.

– Może jednak zamiast pozbywać się podmiotu problemów, lepiej… usunąć przedmiot problemów – usłyszałem głos nieznajomego za swoimi plecami.

Przystanąłem. Dłuższą chwilę zajęło mi zrozumienie, o czym mówi, a raczej co sugerował. Odwróciłem się powoli.

– Chyba nie myśli pan, że ja… – próbowałem bronić się przed obnażeniem własnych pragnień.

– Jestem pewien – przerwał mi łagodnie. – Źródłem pana frustracji są obecni tu autorzy, nie tylko ignorujący, ale wręcz wyszydzający pana twórczość. Doskonale pan wie, dlaczego pana zapraszają, jaka jest pana rola na tych celebryckich przyjęciach. Pomogę panu usunąć ten problem. To jest jedyna, mentalna przeszkoda uniemożliwiająca panu rozwinięcie literackich skrzydeł. Ma pan niewyobrażalny potencjał twórczy, z którego nie zdaje pan sobie sprawy.

Nieświadomie otworzyłem ze zdziwienia usta.

– Pan żartuje? To jakaś kontynuacja niekończącej się serii kpin? Ukryty mikrofon? – rozejrzałem się po pustym tarasie, nie dostrzegając niczego podejrzanego.

– Proszę się uspokoić. Oprócz nas nikogo tu nie ma i nie jestem podstawianym przez pana pseudokolegów manipulatorem – uspokajał nieznajomy. Spojrzałem ponownie na niego, mrużąc z wysiłku oczy, żeby dostrzec nie tylko rysy twarzy, ale także próbując odczytać prawdziwe intencje tajemniczego mężczyzny.

– Kim pan jest? – zapytałem po raz kolejny.

– Hakerem – odpowiedział tym razem bez uśmiechu.

Dostrzegając moje poirytowanie, dodał:

– Może nie takim zwykłym hakerem i na pewno nie w potocznym rozumieniu tego słowa. Włamuję się do ludzkich umysłów.

***

Po tym niezwykłym wieczorze długo nie mogłem zasnąć. Zrobiłem to, czego pragnąłem, ale według szczegółowej instrukcji Hakera. Przygotowałem czarną listę adresów mailingowych znienawidzonych autorów. Nie pracowałem nad tym długo. Zajęło mi to dosłownie niecałą minutę. Dwanaście adresów, dwanaście celów, dwanaście kłód na drodze do mojej wielkości, jak zapewniał mnie Haker. Nadal nie byłem pewien, czy nie jestem przedmiotem kolejnej intrygi ze strony Stefana. Cóż, najwyżej po raz kolejny się ośmieszę. Nie pierwszy przecież raz, więc jedna wpadka więcej czy mniej, nie powinna robić wielkiej różnicy. Podświadomie chciałem jednak, żeby wszystko było tak, jak powiedział Haker. Pragnąłem ich śmierci bardziej, niż przypuszczałem. ‘Wybuchowa sekwencja’ miała być wysłana przez Hakera zaraz po dostarczeniu przeze mnie czarnej listy autorów. Nie znałem się na technikach komputerowych. Musiałem zdać się na Hakera, który zapewniał stuprocentową skuteczność swoich metod. Po wysłaniu ‘wybuchowej sekwencji’ każdy, kto otworzy adresowaną do niego wiadomość, uruchomi program zamieniający komputer w minibombę. Haker poinformował mnie wcześniej o wadliwych ogniwach, na których pracują obecne laptopy. Musiały być dość mocne, żeby dostarczać energii do pracy bez sieciowego zasilania. Dopiero teraz przypomniałem sobie o kilku wiadomościach, które rzuciły mi się w oczy o samowybuchach laptopów. Czyżby to także była sprawka Hakera?

Usłyszałem zbliżające się charakterystyczne szuranie kapci Lucyny w kierunku sypialni. Do ostatniej chwili zastanawiałem się, czy nie włączyć i jej do czarnej listy autorów. Wprawdzie z zawodowym pisaniem miała tyle wspólnego, co grabie z lotem na księżyc, niemniej kusiło mnie pozbycie się przy okazji i jej. Nie wiem, co w końcu przeważyło i postanowiłem pozostawić ją poza śmiercionośną listą. Czyżby jakaś wariacja syndromu sztokholmskiego? A może kiedy mój prawdziwy problem zniknie i osiągnę sukces wydawniczy, wszystko jeszcze się między nami ułoży. Tak, dałem Lucynie jeszcze jedną szansę. Będzie musiała tylko odsączyć się z nadwyżki tłuszczu. Bo jeśli nie, to… kontakt z Hakerem mógł mi się jeszcze przydać.

– Nie śpisz? – zapytała dziwnie podekscytowanym głosem Lucyna.

Widocznie przeszła jej złość na mnie za porównanie małżeństwa do ‘mentalnego więzienia’.

– Nie rzucam słów na wiatr – oznajmiła tryumfalnie, siadając obok mnie i otwierając laptop. Mógłbym przysiąc, że słyszałem, jak łóżko jęknęło z wysiłku.

– Co tam masz? – zapytałem, nie przeczuwając zbliżającej się katastrofy.

– Zaraz zobaczysz – czekała z wypiekami na policzkach, aż laptop się uruchomi.

– Nieładnie zachowało się towarzystwo wobec ciebie – mówiła, obserwując otwieranie się kolejnych aplikacji. – Na początku byłam wściekła na ciebie za to, co powiedziałeś, ale później… Nie pozwolę, żeby mój mężczyzna był obiektem kpin ludzi, których do tej pory uważałam za naszych przyjaciół.

Wzruszyłem się jej słowami. Dotknąłem jej ręki, a ona uścisnęła moją w odpowiedzi. Delikatnie.

– Ukradłam laptopa Stefanowi – oznajmiła z uśmiechem, widząc, jak otwiera się program pocztowy. Zanim zdążyłem zareagować kliknęła na najświeższą wiadomość rozesłaną z czarnej listy autorów…

***

– Skończyłeś już? – zapytała, całując mnie w policzek.

Zdjąłem okulary i mrużąc oczy, odwróciłem głowę w jej kierunku.

– Tak, skarbie – odpowiedziałem, przyciągając ją do siebie na kolana. Na szczęście moja ‘Lucyna’ nie miała nadwagi.

BIURO ds. ZAGINIONYCH MĘŻÓW

W Denford Village linia czasu odczuwalnie spowalniała swój bieg. Niewielka ilość mieszkańców rozbierała społeczne relacje z intymnej zasłony, a brak anonimowości klasyfikowano tu jako atut. Wioska wyludniała się w ciągu zwykłych dni tygodnia, przyspieszając swój witalny puls w weekendy. Część mieszkańców pracowała w Londynie, jednak większość znalazła zatrudnienie w oddalonej 12 mil od wioski (nie tylko ze względów logistycznych, ale głównie z uwagi na charakterystyczny fetor) fabryce przerobu indyków. Przetwórnia należała do lokalnego krezusa, Liama Warda. Przedsiębiorcę cechowała ta naturalna bezpośredniość ludzi sukcesu, którzy w sposób bezpretensjonalny i otwarty potrafią dogadać się z każdym. Liam doskonale wiedział, jak ułożyć sobie dobre relacje z miejscową ludnością. To dzięki jego wsparciu zbudowano nową salę sportową dla szkoły i wyremontowano drogę przy posterunku policji. Owszem, zdarzały się różne opinie na temat przedsiębiorcy, również te mniej litościwe. Plotkowano na przykład, że indyczymi pieniędzmi kupuje sobie przychylność ludzi. Tak czy owak, Liam cieszył się opinią szanowanego obywatela. Zawsze można było na nim polegać, czego nie dało się powiedzieć o jego zięciu, Oscarze Lowe. Kiedy ogłoszono zaręczyny Oscara, miejscowego hulaki z Caitlin Ward, od intensywności plotek rozgrzała się sieć telefoniczna. Prawdopodobieństwo, że ci dwoje stworzą udany związek dorównywało tezie o możliwości zamarznięcia piekła. Tym większe zapanowało zdziwienie, kiedy ta osobliwa para stanęła na ślubnym kobiercu. „Lis na baby”, jak mawiano w okolicy o Oscarze, żadnej nie przepuścił i, Bóg jedyny wie dlaczego, Caitlin Ward pokochała łajdaka, a jej ojciec zgodził się na ich ożenek. Dopiero zaokrąglający się brzuch Caitlin wyjaśnił przyczyny mezaliansu. Pastor Jacob Wong, okazjonalny bywalec jedynego w wiosce baru „Incepcja”, wygadał się kiedyś po pijaku o kulisach sprawy. Według pastora Liam Ward przysiągł, że osobiście wykastruje Oscara, kiedy tylko dowie się, że ten wpuścił ptaka do pozamałżeńskiej dziupli. Widocznie Oscar dosłownie przyjął ostrzeżenie, bo faktycznie nie pokazywał się już w obecności innych kobiet, a nawet jakby unikał z nimi kontaktów. Zamiast tego, Lowe stał się częstym bywalcem „Incepcji”.

Wielu rodziców samotnych panien z ulgą przyjęło tę dramatyczną zmianę postawy zięcia Liama. Niektórzy fatygowali się osobiście, by podziękować przedsiębiorcy za to, co zrobił dla wioski. Przyzwyczajony do gestów wdzięczności Liam nie domyślał się przyczyn nowych wyrazów przyjaźni. Chronił przede wszystkim swoją córkę, a cała reszta miała wtórne znaczenie. Wejście do rodziny Wardów oznaczało wygodne i dostatnie życie, lecz Liam nie zamierzał utrzymywać obiboka. Zatrudnił zięcia w przetwórni, pilnując, żeby ten nie miał żadnej taryfy ulgowej. Swoim sposobem wymusił też podpisanie przez Oscara intercyzy małżeńskiej. Po śmierci żony Caitlin była jedyną osobą na świecie, na której mu zależało.

***

Jay Poole zazdrościł Oscarowi. Uważał za niesprawiedliwość losu, że to nie on leży teraz w szerokim łóżku obok obfitej w kształtach córki Liama. Zresztą o 4 nad ranem trudno mieć inne myśli niż o łóżku, dorodnej kobiecie i wygodnym życiu. Westchnął ciężko i przyspieszył kroku. Jego mała piekarnia szczyciła się dobrą renomą w całym okręgu. Odziedziczony po wybitnym ojcu, prawdziwym geniuszu piekarniczego fachu zakład rozwijał się siłą pokoleniowego rozpędu. Jay miał jednak świadomość swojej nieudolności jako szef. Owszem, lubił bardzo swoją pracę, szczycił się nawet kilkoma innowacyjnymi pomysłami ulepszającymi proces wypieku. Niemniej piętno Poole’a seniora ciążyło na nim od dziecka. Nie potrafił wyjść ze strefy cienia autorytarnego ojca. Teraz wszystko było na jego głowie i w jego rękach. Dość wcześnie wychodził do pracy, nie tylko ze względu na pracowników. Niepisanym rytuałem stały się jego codzienne odwiedziny w domu Wardów. Osobiście zanosił im każdego ranka wybrane przez siebie świeże, pachnące pieczywo. Zazwyczaj otwierała mu gosposia, z którą zamieniał kilka niezobowiązujących zdań na temat stanu pogody przeszłej, teraźniejszej i przyszłej. Przedłużająca się rozmowa stanowiła pretekst do zobaczenia córki Liama przez uchylone drzwi. Czasami udawało mu się wypatrzyć przemykającą postać w podomce. A kiedy miał więcej szczęścia, co objawiało się przyspieszonym pulsem, otwierała właśnie ona. Podkochiwał się w niej już od czasów szkolnych, nigdy jednak nie dostał nawet cienia szansy na spróbowanie miodu ze stołu Wardów. Kiedy dowiedział się o małżeństwie Caitlin, przez kilka dni chodził jak struty. Potrafił jednak zachować się z klasą i sam przygotował wypieki dla młodej pary. Od tamtej pory minęło już dość czasu, zdążył się ożenić z temperamentną nauczycielką Mollie Stevens, a mimo to nie mógł zapomnieć… Wyczulony na zapach pieczywa skrzywił się poirytowany. Miał węch idealny i nawet z tej odległości wyczuł zbyt długi czas termo-obróbki ciasta. Od piekarni dzielił go dystans 150 jardów. Zbliżając się do zakładu, coraz bardziej zwalniał kroku. Nagle, jakby jego głowa straciła łączność funkcyjną z resztą ciała, przystanął. Stał tak bezmyślnie przez kilka minut, po czym odwrócił się i miarowym, pewnym już krokiem poszedł w stronę przeciwną.

***

Londyńskie piątkowe popołudnie przyspieszyło gwałtownie swój aglomeracyjny rytm. Hałas dobiegający zza okna dwudziestopiętrowego budynku dość wyraźnie wskazywał nie tylko dzień tygodnia, ale i porę dnia. Yan Yan Tao spojrzała na zegar ścienny, co nie umknęło uwadze detektyw Evy Hopkins. Uśmiechnęła się do swojej sekretarki.

– Pewnie nie możesz się doczekać? – zapytała.

Yan Yan zarumieniła się wymownie, co wskazywało na tę dziewczęcą naiwność, którą niewiele kobiet zachowuje przez całe życie, a pozostałe gubią na jednym z licznych zakrętów życia.

– Tak – przyznała Yan Yan. – Przylatuje dziś wieczorem – dodała, nie potrafiąc ukryć podekscytowania.

Ciesz się mała, póki jeszcze są w tobie złudzenia, pomyślała Eve, na głos mówiąc:

– Pozdrów ode mnie swojego Francuzika. Mam nadzieję, że urlopu, na który obie zasłużyłyśmy, nie spędzicie tylko na zwiedzaniu Londynu.

Dotknęła delikatnie jej gładkiego jak aksamit ramienia, na co sekretarka zareagowała lekkim wzdrygnięciem. Eve po raz kolejny złapała się na bezwiednym odruchu naturalnego flirtu, za który skarciła się w duchu. Nie skomentowała jednak ani swojego gestu, ani reakcji pracownicy. Miała swoje plany na najbliższe dni, a jedynym zgrzytem była perspektywa żmudnej drogi do domu. Nie z powodu odległości, lecz głównie z uwagi na wszechobecne w mieście korki o tej porze dnia.