Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Farma Heidy. Owce, islandzka wieś i naprawianie świata

Farma Heidy. Owce, islandzka wieś i naprawianie świata

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66436-76-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Farma Heidy. Owce, islandzka wieś i naprawianie świata

Superbohaterka z Islandii – historia kobiety, która swoją walką o dobra naturalne nakreśla przepiękny obraz otaczającego ją świata.

Wizja kariery modelki na wybiegach Nowego Jorku okazała się mało atrakcyjna dla Heidy Ásgeirsdottír. Dziewczyna postanowiła powrócić w rodzinne strony – i to nie do modnego Reykjaviku, ale do odległej farmy u stóp islandzkich wyżyn. Odtąd swój czas poświęcała na wyczerpujące prace gospodarskie, w tym uprawę ziemi i hodowlę stada pięciuset owiec. To właśnie tu, w miejscowości sąsiadującej z wulkanem Katla, nieśmiała i skromna dziewczyna zmieniła się w silną i pewną siebie kobietę, która podjęła heroiczną walkę o ochronę dóbr naturalnych Islandii.

Teraz całą swoją energię poświęca temu, aby przekonywać polityków i mieszkańców do bojkotowania pomysłów koncernów energetycznych i innych firm, które zagrażają tamtejszym ekosystemom. Idąc pod prąd i narażając się na potworną krytykę, Heida skutecznie przeciwstawia się finansowym potentatom, dzięki czemu została uznana za lokalną superbohaterkę.

__

„Urzekła mnie i sama książka, która literacko oddaje piękno Islandii i Heida, superwoman na islandzkiej farmie. Kobieta pewna siebie, bezkompromisowa, która ponad swoją karierę stawia ochronę dóbr naturalnych swego kraju. Jak dla mnie – niezwykła i inspirująca”.

– Karolina Gruszka

Polecane książki

Zyskaj eBooka a upewnisz się, jakie nieruchomości po zmianach będą do wykupu, kto zapłaci opłatę przekształceniową i jakie będą od niej bonifikaty.Projekt ustawy o przekształceniu prawa użytkowania wieczystego gruntów zabudowanych na cele mieszkaniowe w prawo własności gruntów zrealizuje postulaty t...
W trakcie swojej ponad 100-letniej historii przez Las Vegas przewinęła się cała armia ludzi, którzy należeli do niemałej grupy skrajnych egocentryków, chorobliwych hazardzistów, skorumpowanych polityków, żądnych władzy i pieniędzy przedsiębiorców, byłych klientów zakładów karnych, przemytników, bimb...
"Rubin Trawnik, Szyja Marchewka i Luzer Rzodkiewka – botaniczne trio ze Skierniewic trudniło się rozpowszechnieniem wycofanych z obiegu banknotów b. Banku Polskiego, głównie zaś puszczaniem w obieg fałszywych pięćdziesięciogroszówek. (...) Wreszcie jednak oszustom powinęła się noga. W pewnym sklepie...
Ostatnie 15-lecie to okres intensywnego rozwoju rynku reklamowego w Polsce. Dziś po reklamę publiczną sięgają już nie tylko przedsiębiorcy dysponujący wysokim kapitałem. Rozwój technologii pozwala na dotarcie z reklamą niewymagającą wysokich nakładów finansowych do niemal każdego miejsca na ziemi. N...
Wraz z kawalerem Riziero ponownie wkraczamy na włoskie salony XVIII wieku, by oddać się poszukiwaniom De cultu Sanctorum, zaginionego rękopisu Benedykta XIV. Tajemniczy rękopis, napisany przez papieża w czasach młodości, dziś może mu bardzo zaszkodzić. Chcą to wykorzystać żądni wpływów członkowi...
Wypróbuj sprawdzony program Vincenta Pedre, pozbądź się problemów z wagą i metabolizmem, chronicznymi bólami brzucha lub bulgotaniem w żołądku, a także pożegnaj się z sezonowymi alergiami. Wedle ostatnich doniesień ze świata medycyny, nasze zdrowie zaczyna się w jelitach. Jeśli flora bakteryjna zost...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Steinunn Sigurðardóttir

OkładkaKarta tytułowa

Wiosną 2015 roku, kiedy pracowałam nad powieścią w moim domku w południowo-wschodniej Islandii, odwiedziła mnie przyjaciółka i kategorycznie stwierdziła: „Musisz poznać Heiðę!”. Wytłumaczyła, że Heiða jest bohaterką, walczy z prywatnym koncernem energetycznym w obronie swego gospodarstwa i ziemi. I że ta skromna osoba została zmuszona do udziału w życiu publicznym, w lokalnej polityce, założyła nawet partię ekologiczną, aby sprostać tej walce.

Bardzo zaintrygowana ruszyłam w odwiedziny do Heiðy, do jej gospodarstwa położonego niecałą godzinę drogi od mojego domu.

***

Już z pewnej odległości prezentowała się wyniośle na wysokim siodełku traktora ‒ 181 centymetrów wzrostu, szczupła, blond włosy. Mieszanka wyciągniętego elfa i walkirii. Następnie przywitała mnie z grzeczną rezerwą, znaną mi z czasów letnich wakacji spędzanych w gospodarstwie dziadka i babci w tym regionie, i usiadłyśmy w kuchni. Gadałyśmy i gadałyśmy.

Byłam tak urzeczona jej opowieścią, że w ciągu dziesięciu minut postanowiłam, iż to będzie moja następna książka. Chociaż tak sobie zaplanowałam, nie wprowadziłam w to Heiðy, dopóki nie zadzwoniłam do niej tydzień później. Onieśmieliło mnie nieco, że natychmiast się zgodziła, ponieważ wyczuwałam u niej głęboką rezerwę i rozumiałam, jak bardzo rozmowa o sobie jest wbrew jej naturze. Wyjaśniła, że motywuje ją potrzeba, by usłyszano o jej samotnej walce.

Taka była też moja motywacja. W tygodniu, który upłynął od spotkania w kuchni Heiðy do naszej rozmowy telefonicznej, długo i intensywnie myślałam, jak najlepiej skonstruować tę książkę. W końcu powieściopisarka potrzebuje czegoś więcej niż tylko fascynującego tematu, aby z dnia na dzień zmienić się w autorkę non-fiction.

Być może nie stałoby mi odwagi, gdyby nie przepiękne opowieści ustne Swietłany Aleksijewicz. Ludzie muszą usłyszeć także głos tej kobiety. Jednym z największych wyzwań było zachowanie unikalnego stylu wysławiania się Heiðy (mieszanina języka współczesnego ze staromodnym) i uwiarygodnienie go na papierze. Tak się dobrze złożyło, że swoją przygodę z pisaniem zaczęłam jako dziennikarka w gazecie codziennej w Reykjavíku i doświadczenie w prowadzeniu niezliczonych wywiadów dla stołecznych gazet, radia i telewizji (od kiedy skończyłam siedemnaście lat) ustawiło mnie w uprzywilejowanej pozycji. Research i pisanie odbywały się poprzez nasze rozmowy, ale w końcu uznałam, że powinnam zrobić tak, by autor, czyli ja, był niewidzialny, a czytelnik odnosił wrażenie, że słucha Heiðy. Z początku miałam kłopot ze znalezieniem właściwej formy dla książki, ale kiedy wpadł mi do głowy pomysł, by podzielić ją na pory roku, wreszcie zaskoczyło.

Nie chodziło wyłącznie o to, że musiałam odłożyć powieść i stać się niewidzialna w swojej nowej książce, musiałam także wyrzec się swoich nawyków. Jestem raczej skowronkiem niż sową, a ona często dysponowała czasem jedynie późnym wieczorem. Heiða była tak zajęta, że musiałam albo się dostosować, albo zrezygnować z projektu, lecz ta książka warta była roku przesiadywania po nocach.

***

Heiða i ja bardzo się niepokoiłyśmy, jak książka zostanie przyjęta. Czułam wielką odpowiedzialność, w końcu pisałam o osobie z krwi i kości, zwłaszcza że wciąż jeszcze żywe były animozje wokół budowy elektrowni Búlandsvirkjun. Jakimże upokorzeniem byłoby dla niej, jak cudownym prezentem dla jej wrogów, gdyby książka się nie udała!

Udała się jednak. Heiða natychmiast zdobyła rozgłos, a jeśli chodzi o mnie, moi czytelnicy i krytycy byli zadziwieni przemianą powieściopisarki w piewczynię prawdy. Nasza książka znalazła się na trzecim miejscu listy bestsellerów 2016 roku w Islandii i zdobyła dwie nagrody.
A najbardziej uderzyło mnie w jej odbiorze, że trafiła do tak różnych ludzi. Młode kobiety – od studentek po gospodynie wiejskie – widziały w niej inspirację, podziwiały Heiðę za to, że bierze sprawy w swoje ręce. Mężczyźni widzieli w niej swoją utalentowaną córkę i byli z niej dumni. Rolnicy z lubością czytali o swoim życiu. Mieszczuchów zainteresowało życie w odludnym gospodarstwie. A teraz mam nadzieję, że książka ta pokaże ludziom na całym świecie z dala od Islandii, jak wygląda islandzki temperament i jak tu się żyje…

***

Życie Heiðy już nigdy nie będzie takie samo. Ona nie poprzestała na lokalnej polityce w Islandii. Wygłosiła już swoją pierwszą mowę w parlamencie jako rezerwowy poseł z ramienia Partii Zielonych, reprezentując swój południowo-wschodni okręg. Według niej główną zaletą książki jest to, że ludziom w jej położeniu dodaje odwagi, by wstać i zaprotestować.

Choć nie da się zaprzeczyć, że jej temperament w każdym calu przypomina nasz pokryty lawą kraj, to jednak podczas pracy nad książką udało nam się zaprzyjaźnić i do tej pory jesteśmy sobie bliskie. A moje zainteresowanie Heiðą, jej pracą, życiem i czasami jest dziś tak samo żywe jak w dniu, kiedy podjęłam decyzję przy stole kuchennym w jej gospodarstwie Ljótarstaðir.

Steinunn Sigurðardóttir

luty 2019 roku

Jeśli wierzyć warstwom popiołów i wykopaliskom, to na terenie mojego gospodarstwa Ljótarstaðir ludzie mieszkają od dwunastego wieku. Jeszcze jedno gospodarstwo w Islandii nosi tę nazwę, Ljótarstaðir w okręgu Landeyjar.

Na temat nazwy istnieje kilka teorii. Jedna zakłada, że gospodarstwo nazwano na cześć osadnika Ljótura, który miał zostać pogrzebany na tutejszym wzgórzu. Inna mówi, że nazwa pochodzi od żeńskiego imienia Ljótunn.

Ale najpiękniejsza teoria to ta, której będę się trzymać… Słyszałam ją stosunkowo niedawno w muzeum regionalnym na północy. Tamtejszy kustosz łączył nazwę Ljótarstaðir ze starym porzekadłem, którego wcześniej nie znałam, a które ma związek ze światłem. Po staroislandzku brzmi ono tak: Birtunni ljótar yfir. Co we współczesnym języku oznacza: Birtan leggst yfir. Jasność się ścieli.

To logiczne, ponieważ ziemia wokół mojej farmy stanowi otwarty krąg i słońce wstaje wcześnie. W Snæbýli, zagrodzie śnieżnej po drugiej stronie doliny, na północy pod górskim stokiem, słońce pojawia się później.

A zatem Ljótarstaðir znaczy: gospodarstwo, w którym panuje jasność. To moje gospodarstwo.

***

Wracając do domu, czuję się dobrze, kiedy wjeżdżam na wzgórze Fitarholt. Zatrzymuję się tam czasem i patrzę na zabudowania mojego gospodarstwa, na dachy mojego siedliska w kolorze królewskiego błękitu, na dolinę o nazwie Krókur, Kąt. Mam stamtąd widok na góry, na rzekę Tungufljót. Widać także lodowiec Mýrdalsjökull górujący nad wiankiem gór na zachód i na północ od gospodarstwa. Najwyżej wznoszą się Kvalningshnúkur i Fjalldalsbrún. Nad nimi rozciągają się pasma górskie ze wspólnymi pastwiskami dla mieszkańców okręgów Skaftártunga i Álftaver.

Gospodarstwo Ljótarstaðir postawiono na wysokości niecałych dwustu metrów, a za zabudowaniami teren gwałtownie się wznosi. Dlatego moje ziemie, ogromne w skali kraju, to w główniej mierze nieużytki leżące powyżej pasma zieleni. Ciężko tu bywa od śniegu, jak sugerują nazwy własne: śnieżny parów Snjóagil w okolicach farmy Ljótarstaðir czy wąwóz Snjódalargljúfur… Na wiosnę roślinność późno się budzi. Mieszkanie na tej surowej ziemi trudno więc uznać za coś atrakcyjnego, że nie wspomnę o samotnym gospodarowaniu. Przeczytałam na jakimś blogu, że moja farma znajduje się na „granicy nadającego się do zamieszkania świata”. Z pewnością wcześniej nieraz to słyszano i zwykle dodawano, że to miejsce powinno być zamieszkane jedynie przez lisy i kruki.

Ciekawe zatem i w istocie ironiczne, że to tutaj od początku musiałam walczyć o swoje prawo do życia. Ostatnia walka, najtwardsza, z koncernem energetycznym Suðurorka o budowę elektrowni wodnej Búlandsvirkjun zaczęła się w 2010 roku i sprawiła, że musiałam się zająć lokalną polityką. Obronić wieś, obronić własną ziemię… i coś więcej. Skutki planowanych inwestycji miały poszatkować cały region Skaftártunga, od centrum turystycznego Hólaskjól na północy po drogę krajową na południu, zahaczając lekko o Ljótarstaðir, mój wąwóz, gdzie planowano postawić sześćdziesięciometrową tamę. Tamę wysokości wieży kościoła Hallgrímskirkja. Jakieś cztery kilometry w linii prostej od drzwi pralni w moim gospodarstwie planowano wybudować zalew o powierzchni dziesięciu kilometrów kwadratowych. Na moich najżyźniejszych pastwiskach… tam gdzie wiosną pojawiają się pierwsze rośliny.

Branie sobie na grzbiet czasochłonnych i niemal całkiem niepłatnych odpowiedzialnych zajęć, takich jak polityka lokalna, nie jest czymś, o czym marzy samotny farmer. Bo momentami hodowla owiec pochłania sto procent czasu.

Ta robota jest nieludzko wymagająca.

LATO

Sama się mogę winić o brak męża.

Szkoda zachodu, po co się wytężać.

Mama dba o sprzątanie,

gary oraz pranie.

A ja, agronom, na polu się sprężam.

TRAKTOR

Lato to intensywna pora roku, roślinność, jasność. Ale nie mam czasu rozkoszować się rosą, bo nocą śpię i byłabym na to zbyt zmęczona. Zresztą latem dużo przebywam w zamkniętym pomieszczeniu, czyli w szoferce traktora.

Na traktorze się wychowałam. Marki Massey Ferguson, bez hamulców. Był, rzecz jasna, bez budy, tak że siedziałam pod gołym niebem… Słońce rozgrzewało mi żyły, pięknie się opalałam. W traktorze z szoferką brakuje mi tego.

Lubię prowadzić ciągnik. Przydaje się nie tylko do grabienia i koszenia… Na przykład lubię za kierownicą układać wiersze.

My, siostry, wszystkie piszemy wiersze. Arndís, która zmarła, mając siedemnaście lat, również układała ostre, inteligentne rymy. Ásta, Fanney i ja często uczestniczyłyśmy w konkursach poetyckich. I bawiłyśmy się, mówiąc wierszem.

Mama i tata metodycznie uczyli nas wierszy i poematów. Kadencja weszła mi w krew.

Czaruje natura rumaka każdego.

Dudnią kopyta coraz mocniej o spód.

Wieś cichnie, słuchając tętentu końskiego.

Szyje z gracją spinają się w przód.

Dym bucha z nozdrzy, chrapy falują.

Mkną coraz szybciej, pęciny pracują.

Spójrz, jaki piękny wierzchowiec ma chód.

Do skoku podchodzą, ich grzywy falują.

– KONIE, EINAR BENEDIKTSSON

Czy da się wymyślić piękniejszy rytm niż ten? Piękne to, zaczyna się spokojnie, a potem lekko przyspiesza.

Naszym pradziadkiem ze strony matki był Bjarni z Vogur. Ze strony ojca także układali wiersze, tata szczycił się wyjątkowo ciętą ripostą i był przezabawny. A mama to wielka miłośniczka języka islandzkiego i mól książkowy. Też bawiło ją układanie wierszy, ale twierdzi, że przestała to robić, kiedy my, siostry, podrosłyśmy nieco.

Od początku byłam w stanie szeregować słowa, prawidłowo układać strofy. Zaczęłam jeszcze jako dziecko i od razu słyszałam, czy dobór słów jest właściwy, czy nie. Albo człowiek to ma, albo tego nie ma.

Na traktorze nie tylko układam wiersze. Taka miłośniczka tańca jak ja również tam tańczy. To oczywiste. Tylko traktor mógłby być większy. Mój sąsiad ma wielki ciągnik, który raz mi pożyczył – tańczyło się na nim luksusowo.

Pracując na traktorze, muszę wykonywać dwie czynności naraz, kiedy to możliwe. Dużo wiszę na telefonie i wysyłam maile, a jednocześnie zbieram, przewracam czy koszę. Robię to oczywiście jedynie na łące, nie na drogach. Polityka samorządowa wymaga ciągłego używania telefonu, cała walka z tamą Búlandsvirkjun również. Obciążenie telefonu nie zmniejszyło się po tym, jak poproszono mnie, żebym zajęła miejsce na liście VG, Zielonej Lewicy, w Okręgu Południowym w wyborach do Alþingu, parlamentu, w październiku 2016 roku.

Nauczyłam się snapować na traktorze. Jem po drodze owoce i wyrzucam skórki od bananów i pomarańczy oraz ogryzki przez okno… To oczywiście wzbogaca siano.

Jeżdżę traktorem valtra A 95 rocznik 2007. Mój Gráni, Siwek, to solidny ciągnik i jak widać po modelu, jeden z wielu takich w kraju. To mój główny traktor, używam go do wszystkiego poza odwracaniem siana. Do tego wykorzystuję staruszka masseya fergusona 165 model z 1974 roku. Chodzi pod ksywką Grímur i jest jednym z tych traktorów, które pamiętam z dzieciństwa. Inne zostały sprzedane. Ostatni oddałam za całościowy face lifting Grímura, który był już w opłakanym stanie.

Dbam o Grániego. Przeważnie jest czysty, wypolerowany i sprawny, ale to oczywiście już leciwy traktor, dziewięcioletni, z dużym przebiegiem. Najważniejsze, żeby był schludny, przecież całymi godzinami, dobami jest moim miejscem pracy. To taki traktor do harlem shake’ów, tani i prosty, toporny, pozbawiony jakiegokolwiek luksusu, niemniej solidny, działający sprawnie i niewymagający zbyt wiele serwisowania. Wystarczy mi, działa i to mnie zadowala, choć nie miałabym nic przeciwko wygodniejszej i doskonalszej maszynie. Na przykład nowej i większej valtrze. Mógłby to również być jakiś nowszy nieawaryjny sprzęt z hydrauliką. Bezstopniowa skrzynia to szczyt marzeń, buda na resorach, siedzenie pneumatyczne. Wygodne dla kobiety niebawem w średnim wieku. Audio z łączem USB i trochę więcej miejsca dla psa, mojego kochanego Fífilla, byłoby mile widzianym dodatkiem.

Według tachometru w Gránim w ciągu ostatnich dziewięciu lat chodził on średnio przez pięćset siedemnaście godzin rocznie. To około dwudziestu jeden dób albo czterdzieści dwa dwunastogodzinne dni pracy. Oczywiście w zależności od pory roku… Ale lato w większości spędzam na traktorze.

Na każdej islandzkiej wsi kobiety wykorzystują maszyny w różnym stopniu, ale tu, w Skaftártundze, dziewczyny zawsze zwykły powozić traktorem. W mojej okolicy po prostu nie ma podziału na prace męskie i damskie. W ogóle taki podział nie był mi znany, dopóki nie usłyszałam o nim w Hvanneyri. Myślałam, że to żart. Ale nikt poza mną się nie śmiał.

Siedzenia w traktorach nie są najwygodniejsze. Człowiek jest w stanie wytrzymać połowę doby, ale jeśli dzień pracy przekracza dwanaście godzin, już się to poważnie czuje. Przy zbieraniu siana panuje taki pośpiech, że człowiek bez potrzeby nie wysiada z ciągnika, chyba tylko po to, żeby zatankować albo na posiłek. Mama przyjeżdża dżipem i przywozi mi na łąkę jedzenie. Przy sianie pracuję w tandemie z moim sąsiadem z Hvammuru. On też samotnie zajmuje się sianem, jak ja. Kiedy pracujemy na jego łąkach, a jego żona akurat jest w pracy, karmią nas jego rodzice.

Takie długie sesje na twardym ciągniku nadwyrężają kręgosłup. Rada na to jest taka, żeby przewiesić się przez belkę poprzeczną. Jak pranie.

W słońcu na traktorze może być nieprzyjemnie gorąco. Brak tu klimatyzacji jak w nowoczesnych ciągnikach. Okien też nie mogę cały czas mieć otwartych, bo straszny hałas, zwłaszcza na wysokich obrotach, kiedy ciągnę cięższe sprzęty. Droższe maszyny mają lepsze maski wygłuszające silnik, taki harlem shaker jak mój głośniej dudni. Ale ja lubię ten silnik, mimo że tak wyje. Jest niezawodny i ma moc. Fajnie, dopóki odpala i wykonuje swoją robotę.

Fífill, mój owczarek niemiecki, którego mam od roku, od maleńkości towarzyszy mi na traktorze. Teraz jest już tak duży, że właściwie zajmuje całą podłogę. Ale już od dawna umie tak się umościć, żeby się zmieścić. Z tym że któregoś dnia był tak zmęczony, że położył mi swoje cielsko na nodze od gazu. Ciężki jest, musiałam więc uprawiać podnoszenie ciężarów stopą. Ale to nic groźnego, traktor jest powolny, czas reakcji długi, a ja mam wieloletnie doświadczenie w powożeniu.

Co jakiś czas wypuszczam psa z szoferki, wtedy sobie biega i poznaje świat. Sam wyskakuje i oczywiście sam byłby w stanie również wskoczyć, ale chcę mieć pewność, że nic mu się nie stanie. Dlatego tak się to odbywa, że kładzie przednie łapy na schodku, ja go podnoszę i wtedy wsiada. Ma dokładnie tyle miejsca, żeby się odwrócić. Ja wsiadam do budy, a on wchodzi mi pod nogi i zwraca się łbem w stronę drzwi, po czym kładzie ogon na gazie.

Jeszcze nabierze ciała i masy, a już zbliża się do granicy czterdziestu kilogramów. Karmię go dwa razy dziennie, pochłania kilogram podrobów, dwa razy więcej niż poprzedni pies. Jak dorośnie, będzie żarł mniej. Moja przyjaciółka Adda z farmy Herjólfsstaðir twierdzi, że ta rasa rośnie aż do drugiego roku życia.

Ten piękny pies pochodzi z hodowli z tradycjami. Chodzi o to, by był doskonały. Kobieta, od której go kupiłam, właścicielka hodowli w Gunnarsholcie, hoduje tę rasę od dwudziestu lat.

Mój Fífill to wyjątkowe zwierzę, czułe i pogodne, jest znakomitym towarzyszem. Ma już za sobą wiosenny spadek apetytu i utratę wagi. Przebywam oczywiście dużo na zewnątrz i odbieram porody u owiec, a on nie lubi, jak go ze mną nie ma, tak że ostatnio niewiele spał, męczył się i schudł. Teraz znów nabrał ciała i jest szampańsko piękny.

Fífill nie przeszkadza mi, kiedy tańczę, bo na traktorze i tak mogę to robić jedynie ręcznie. A kiedy głośno śpiewam, dobrze na to reaguje. Lubię śpiewać, a na ciągniku fajnie się śpiewa.

Kiedy byłam mała, dużo się śpiewało. Śpiewało się, śpiewało, śpiewało, w domu i w samochodzie. Tata mógł się pochwalić niezwykle pięknym tenorem. Wyciągał tony wysokie i niskie. Gdyby zajął się śpiewem, daleko by zaszedł. Genialnie układał też rymy, dlatego był bardzo pożądanym gościem na rozmaitych spotkaniach. No i mama ma bardzo dźwięczny sopran. Zawsze śpiewała w chórach kościelnych i nadal to robi. Żadna z nas, sióstr, nie ma równie pięknego głosu, jak ona.

Słucham dużo muzyki, różnej, chórów męskich, czegokolwiek. Od AmabAdamA po Pálla Óskara. A już absolutny top to starzy heavymetalowcy: Guns N’ Roses, Metallica, AC/DC.

Mama zna wszystkie teksty rewiowe i inne. Ja, moje siostry i cały wianuszek siostrzenic mamy syndrom szafy grającej, jak to nazywa ciocia Birna. Kiedy tylko usłyszę jakąś nazwę, od razu zaczynam nucić piosenkę związaną z tą nazwą. Rytm, na przykład uderzenia młotka albo stukot kopyt, też uruchamia melodię. Szczególnie działają na mnie kolędy. Z jakiegoś powodu nawiedzają mnie często w okresie kotnym owiec!

Głowę mam pełną tekstów piosenek, rewii, wierszy. Za to numeru filtra oleju do traktora nie pamiętam.

HEIĐA
NA KONFERENCJI

Gdziekolwiek przyjadę, wszędzie mi się podoba i nie waham się tego okazywać. Każde miejsce ma swój urok, a mój górski krajobraz jest mi szalenie drogi. Ale kiedy byłam dzieckiem, rolnicy nie byli skłonni się wzruszać z powodu kropel rosy na źdźbłach trawy czy skalistych zboczy albo jakoś bardziej zależało im na tym, by to ukryć. Dawniej, gdy przyjeżdżali do nas goście i niemal wykręcali sobie karki, podziwiając wianuszek gór i błękit naszej rzeki, i zaczynali się zachwycać urodą miejsca, stary tata czuł się zakłopotany, zmieniał temat i gonił ludzi na kawę, żeby tylko przerwać ten wylewający się z nich potok bzdur.

ÁSGEIR I DZIEWCZYNY

Wszystkie prace wykonywaliśmy razem, nasi rodzice i my, siostry. Tata umiejętnie rozdzielał zadania i zawsze zabierał nas ze sobą. Kiedyśmy były małe, zabierał nas na przykład na plastikowych sankach do owczarni, dopóki nie zaczęłyśmy same chodzić. Mówiono na nas „Ásgeir
i dziewczyny”, nie tylko w domu wykonywaliśmy razem prace. Wszyscy braliśmy także udział we wspólnych pracach we wsi.

Moje starsze siostry były absolutnymi wikingami. Kiedy Ásta była nastolatką, tata zabierał ją na wspólne odległe hale. Ona i Habba ze Snæbýli były pierwszymi kobietami w Skaftártundze, które poszły na górski spęd owiec w roku 1977. Teraz kobiety często tam bywają, ja z moją przyjaciółka Ellą z Úthlíð zapuściłyśmy się najdalej. Minęło już blisko ćwierć wieku, odkąd po raz pierwszy wzięłyśmy w nim udział. Wtedy pojechałyśmy na koniach, teraz obie jeździmy quadami.

Zauważyłam, że tu, w Skaftártundze, to bardziej niż gdzie indziej zwyczaj, że kobiety wykonują prace na równi z mężczyznami. W każdym razie ja i Oddný Steina, siostra Elli z Úthlíð, uznałyśmy za żart, gdy w szkole rolniczej w Hvanneyri usłyszałyśmy po raz pierwszy o „pracach męskich”. Nikt poza nami się nie śmiał.

Tak to wyglądało przez cały rok szkolny. Zebrały się zdrowe, zaradne dziewuchy wiejskie, które nigdy nie prowadziły traktora, nie zmieniały filtra oleju, nie rozrzucały znaczących ilości obornika. Ciągle słyszałyśmy: Męskie prace! Męskie obowiązki! Obie byłyśmy zdumione. Ona została wychowana tak jak ja, choć w naszych domach panowały różne warunki. Oddný Steina wychowywała się z dwoma braćmi, a u mnie były same dziewczyny. Ale obie setki razy przybijałyśmy blachę do ścian, zmieniałyśmy opony, prowadziłyśmy oczywiście traktor i wykonywałyśmy wszelkie prace na równi z mężczyznami. Nie było w tym nic szczególnego, nikt się nie dziwił.

Nie mogłabym tego wszystkiego robić, gdyby mi nie ufano. Nigdy nie usłyszałam, żebym się nie pałętała pod nogami, bo jestem kobietą. Sąsiedzi bez wahania zapraszali mnie do betonowania czy jakiejkolwiek innej pracy, i to od początku mojego gospodarowania. A ja służę pomocą i sprzętem we wszystkich robotach społecznych.

Lubię każdy rodzaj pracy, jeśli idzie gładko. Zwłaszcza ciesielkę. Cieszę się, jak jest dużo roboty. A jeśli są to zadania trudne, wymagające wielkich rozwiązań, wtedy czuję się świetnie. Kompletnie nie radzę sobie z gotowaniem. Chociaż piec potrafię, ale jak już się do tego zabieram, to w wielkim stylu.

W dzieciństwie mówiono mi, że będę mogła zacząć gospodarować, gdy wyjdę za mąż. Ale nigdy tego nie rozumiałam i zadawałam sobie pytanie: Dlaczego człowiek musi mieć męża, żeby gospodarować? Najwyraźniej do dziś tego nie zrozumiałam. Przez tyle lat!

Nie lubię też określenia „gospodyni domowa”, nigdy go nie używam. Bo niesie znaczenie, że kobieta nie jest gospodarzem, lecz żoną gospodarza. A zatem żeby było jasne: jestem gospodarzem Heiðą, tak jak inne kobiety farmerzy.

Z Ellą z Úthlíð, farmy w Skaftártundze nieopodal mojej, łączy mnie to, że obie jesteśmy niezamężne i bezdzietne i kierujemy gospodarstwami. Przyjaźniłyśmy się od dzieciństwa, zaczęłyśmy gospodarować w tym samym mniej więcej czasie, w wieku dwudziestu trzech lat. U mnie bezdzietność to świadoma decyzja. Czy u niej jest tak samo, czy też może zmierza w kierunku rodziny statystycznej, nie wiem. O ile pamiętam, nigdy nie było to przedmiotem naszych rozmów. Zawsze miałyśmy wiele ciekawszych tematów.

BRZYDKIE KACZĄTKO

W dzieciństwie byłam raczej drobna i mizerna. Miałam wyniszczony organizm. Z rękami też było coś nie w porządku: to się nazywa kość łódkowata i czasem dotyka dzieci. Dostawałam zastrzyki i nosiłam szynę. Nie mogłam szarpnąć ramieniem, bo od razu zaczynała się tragedia. Dokuczało mi to wiele lat.

Ale kazali mi pracować pomimo niesprawnej ręki i normalnie dawałam sobie radę. Tyle że czułam się jak półinwalida. Byłam miękka i słaba sportowo. Słabeusz. Fizycznie opóźniona w rozwoju. I najbrzydsza na świecie. W okularach.

Mieszkałam w bursie w miasteczku Kirkjubæjarklaustur zwanym Klasztorem. Wtedy nie dowożono dzieciaków do szkoły w gimbusach jak dzisiaj, przez pięć dni przebywaliśmy w bursie w Klasztorze. To były dla mnie trudne lata. Między innymi dlatego, że źle wyrażano się o nauczycielach i zarówno ich, jak i szkołę utożsamiano z nudą. Był jakiś taki zwyczaj, żeby nie trzymać ze szkołą.

To jasne, że czasem bywało fajnie, ale bardzo tęskniłam za domem i często źle się czułam. Poza tym ośmioletni człowiek sam musiał o siebie zadbać, brać prysznic, myć włosy. Miałam długie i zupełnie sobie z tym nie radziłam.

W latach bursy zdarzało mi się ronić łzy, zresztą nie mnie jedynej. Wieczorami często rozlegały się szloch i biadanie dziewcząt płaczących przed snem.

W Klasztorze uczyłyśmy się pływać, co samo w sobie nie było złe. Ale bałam się wody, nie lubiłam pływać i do tej pory nie lubię.

W szkole miałam więcej serdecznych przyjaciółek niż tylko Ellę z Úthlíð. Na przykład Dísę, czyli Þórdís z Hraungerði w okręgu Álftaver – obecnie jest profesorem matematyki w Norwegii. Razem z nią przeskoczyłam klasę, czyli uczyłyśmy się o rok krócej, ale i tak spędziłam w bursie wiele lat.

Dzieciaki z Hraungerði dowożono do szkoły i mnie wolno było dojeżdżać z nimi przez dwa lata. Wtedy mieszkałam na farmie Ásir u mojej siostry Ásty i Dóriego. Od razu zrobiło się znośniej.

Całą bibliotekę w Klasztorze przeczytałam od deski do deski. Obecnie nie mam zbyt dużo czasu na czytanie, lubię jednak literaturę i czytam szybko. Moim ulubionym pisarzem jest Halldór Laxness, odpowiadają mi jego sposób myślenia, zasób słów, choć niekoniecznie tematyka. Ale w jednym zdaniu mówi to, na co inni potrzebują pół strony.

Pochłonęłam wszystkie książki, chciałam to wszystko przeżyć, być wszystkimi bohaterami. Pastereczką z owcami i fletem, pilnującą przez całe lato stada na pastwisku, znającą wszystkie ptaki i wodospady. Najpiękniejszą dziewczyną na balu w czasach gorączki śledziowej na początku XX wieku. Przemarzniętym majtkiem wiszącym na olinowaniu podczas straszliwej nawałnicy, wypowiadającym nieśmiertelne słowa, nim w cierpieniu odejdzie na zawsze. Tomem Swiftem potrafiącym wymyślić i skonstruować wszystko, czego jemu i jego przyjaciołom brakowało podczas pogoni za przygodami. Chłopcem, do którego należy koń Gustur. Dziewczyną z „Bułki paryskiej z dżemem”. Angielską dżokejką, która miała tak straszny wypadek, ratując ukochanego ojca, że już nigdy nie była w stanie się ścigać, ale odnalazła szczęście w trenowaniu koni i opiekowaniu się nimi, a później patrzeniu, jak ściga się na nich jej ojciec.

Szczególnie lubiłam książki, dzięki którym poznawałam nowe światy. Na przykład opowieści o Narnii. Albo prześmieszne powieści, jak choćby stworzona przez znaną islandzką autorkę Auður Haralds seria o Elíasie.

Transportowanie mnie z Klasztoru i do Klasztoru w weekendy mogło kosztować sporo zachodu. W tamtych czasach odśnieżano inaczej niż dziś i nieraz przez większą część zimy droga bywała nieprzejezdna. Za to częściej można było dojechać do Snæbýli, bo stamtąd należało zabrać mleko bez względu na wszystko, dlatego tamtejsi farmerzy szaleli na traktorach.

Czasem odwozili mnie szkolny kierowca skuterem śnieżnym albo Valur, tata Elli z Úthlíð, albo mój szwagier Dóri. Zdarzało się też, że ostatni odcinek drogi musiałam pokonywać w śniegu, od mostu na rzece Tungufljót, gdzie rozwidlała się droga, na południe do Snæbýli i na północ do gospodarstwa Ljótarstaðir. To jedyne gospodarstwa w dolinie, na granicy pogórza. Ljótarstaðir jest najwyżej położoną farmą po zewnętrznej stronie rzeki, jak powiadają: najwyżej położone gospodarstwo w rejonie kojarzonym ze Skaftártungą na zachód od Tungufljótu. Droga kończy się na podwórzu mojego gospodarstwa.

Byłam dzieckiem na tyle samotnym, że wymyśliłam sobie przyjaciółkę, przyjaźniłyśmy się, jeszcze gdy byłam nastolatką. Na imię miała María i mogła uchodzić za zwalistą osobę. Czasami wydawałam odgłos, kiedy ktoś jej nadepnął na odcisk. Zdarzało się, że moja siostra Fanney miała jej dość. Ale Fanney nie mogła nie lubić Maríi, w końcu nazwała tak swoją córkę!

W domu bardzo kładziono nacisk na to, by nie jeździć nigdzie niepotrzebnie, aby pieniądze wydawać rozsądnie. Dlatego nie mieliśmy skutera śnieżnego ani samochodu, który mógłby nam ułatwić poruszanie się po gęstych zaspach.

Miałam ochotę uczyć się gry na akordeonie, ale nie znalazłam posłuchu. Nie dostawałam też zabawek, o których najbardziej marzyłam, na przykład nartosanek. Kiedy Fanney zaczęła pracować, podrzucała mi różne fajne rzeczy, jak zdalnie sterowany samochód czy lalka z katalogu Quelle.

Dlatego starałam się, aby María, córka Fanney, dostawała to, czego ja nie miałam – podarowałam jej na przykład nartosanki. Mogła też do woli bawić się na moim quadzie, od kiedy nauczyła się wspinać na siedzenie. Z początku podlegało to dość surowym zasadom – tylko w koło na podwórku. Ona i mój siostrzeniec Sæmundur bez końca bawili się na czterokołowcu, a ja bez końca lałam benzynę. Ale gdy w mojej młodości pojawił się u nas taki pojazd, też jeździliśmy i jeździliśmy, właściwie nie opuszczając podwórka.

Miałam szesnaście lat, kiedy moja przyjaciółka Linda po raz ostatni spędziła lato tu, na wsi, przyjeżdżała o dziesięć lat dłużej niż inni. Jeździła na nartach w młodzieżowej reprezentacji Islandii i musiała dużo trenować. Więc trenowałyśmy razem biegi i ćwiczenia siłowe. Linda była ciężarówką, niebywale silną, a ja jestem raczej niezdarą. Tamtego lata to się zaczęło zmieniać, byłam coraz silniejsza.

W wieku szesnastu lat dostałam szkła kontaktowe zamiast okularów. To mi pomogło wyrobić w sobie poczucie własnej wartości, które było słabiutkie, nabrałam też pewności siebie. Powoli wszystko się zmieniało i zaczynałam w siebie wierzyć zgodnie z tym, zdaje się, jak przedstawiają to w poradnikach. Z drugiej strony długo byłam bardzo nieśmiała w kontaktach z ludźmi, choć może nie było tego po mnie widać. Na przykład na początku bywałam tak skrępowana, że nie mogłam normalnie rozmawiać w czasie przyjęcia. Ale kiedy zaczęłam brać udział w spisach ciąż owiec, musiałam kontaktować się z wieloma ludźmi, pracowałam, zapraszano mnie na kawę, w gościnę w gospodarstwach w całym kraju. To była dla mnie wielka dobra szkoła.

Gimnazjum robiłam w osadzie Skógar przez dwa lata. Byłam wtedy jeszcze taka chuda, że żadne ubrania na mnie nie pasowały – przerażający strach na wróble. A na to wszystko nakładało się dodatkowo moje poczucie winy za każde własne niepowodzenie.

Do tego stopnia brakowało mi pewności siebie, że załamałam się, gdy z niewielkiej szkółki w maleńkim miasteczku przeniesiono mnie do zespołu szkół w Selfoss. Wtedy zaczęłam pracować przy tresurze u Jónasa na farmie Norður-Hvammur w okręgu Mýrdalur oraz w rzeźni w Klasztorze.

Norður-Hvammur to farma na uczęszczanym trakcie, tłum ludzi przybywał z zewnątrz, dziewczyny ze Szwecji do pracy, czasem inni obcokrajowcy, tak że panowała tam zupełnie inna atmosfera niż w domu, gdzie i przez pół zimy mogliśmy nie oglądać żadnego przybysza, bo wszystko tonęło w śniegu.

O ile pamiętam, na początku pobytu na farmie u Jónasa byłam tak solidnie zahukana, że nie dało się ze mnie wyciągnąć ani słowa. Uginałam się pod ciężarem szyderstwa. Na szczęście nie zostawiono mnie w spokoju. Ciągle się mnie czepiano.

Ja i Drífa, córka gospodarzy, od razu się zaprzyjaźniłyśmy. Do tej pory się przyjaźnimy. Jest przezabawna i tak dowcipna, że nadawałaby się do stand-upu. Powiedziała, że jak nadal będę chodziła taka przybita, to dostanę garbu i piersi mi wklęsną. Odpowiedziałam, że nie mam nic przeciwko czterem oczodołom. Nakręcałyśmy się nawzajem, śmiałyśmy się i śmiały, biłyśmy się dla draki, strasznie szalejąc w maleńkim, starym domku
z drewna.

W innych sytuacjach nie zwykłam szaleć, w każdym razie później doniesiono mi z tej farmy, że byłam zadziwiająco dyskretna – ludzie na przykład dostawali palpitacji, kiedy pojawiałam się nagle na piętrze, wszedłszy tam cichutko po schodach w starym domu, w którym schody zawsze bardzo trzeszczały.

Droplaug, mama Drífy, była kobietą łobuzerską, niezupełnie normalną islandzką wieśniaczką, starą hipiską, która kiedyś mieszkała w Kopenhadze. Lubiła się z nami powygłupiać. Malowała nam twarze jak za swoich młodych lat w esy-floresy z lat sześćdziesiątych, podkreślając oczy i malując na biało usta. Zafundowałyśmy sobie fryzury boho z lekkim tapirem i mierzyłyśmy stosowne ciuchy. Droplaug uznała, że po tym liftingu bardzo się zmieniłam, i kazała mi zadzwonić do cioci Kolli, czyli
Kolbrún Aðalsteinsdóttir, która prowadziła szkołę dla modelek Elite. Posłuchałam… i od razu załatwili mi sesję zdjęciową.

Przyjechali fotografowie z Włoch i pstrykali mi zdjęcia na lodowcu. Trzęsłam się jak galareta przed tymi kompletnymi nieznajomymi. Drugą modelką była Islandka, dziewczyna o przepięknych rudych kręconych włosach i jasnozielonych oczach. I ja, niewinna, z błękitnymi oczami i bladą skórą. Fotografowie oszaleli dla anioła i wiedźmy.

Zostałam u Kolli i następnej zimy zrobiłam kurs w szkole modelek, również kurs pewności siebie. Pracowałam też przy gromadniku w Keflavíku. Przez kilka dni jeździłam na zastępstwie śmieciarką na półwyspie
Reykjanes.

W kwietniu poleciałam na konkurs modelek do Nowego Jorku i zajęłam drugie miejsce w kategorii fotomodelek. Mogłam spróbować swoich sił w Wielkim Jabłku i w Mediolanie, bo Kolla miała tam kontakty. Może by się udało, może nie. Skontaktowało się za mną kilka wielkich firm, ale w domu zbliżał się okres kocenia owiec, więc nie odpowiedziałam. Potem jako modelka pracowałam tylko w Islandii. Nie miałam jednak ochoty tego ciągnąć. Wiedziałam już, że nie chcę być modelką.

Chociaż było fajnie i nie żałuję tego. Tyle że od razu znielubiłam tę przedmiotowość. To wszystko było płytkie i bezcelowe. Uważałam, że to idiotyczne zarabiać na siebie urodą. I wcale nie jest fajnie żywić się sałatą i marznąć na lodowcu.

Nie lubię słuchać, że jestem ładna. Męczy mnie to. Myślę sobie tylko… aj, znów się zaczyna! Wygląd to nie moja zasługa, to geny. Pochwal lepiej coś, czego dokonałam, a wtedy się rozpłynę jak czekolada w słońcu!

Kiedy byłam mała, nikt nigdy nie mówił mi, że jestem ładna. Nie chwalono mnie za wygląd i uczono nas, siostry, abyśmy nie były próżne. Teraz jest jakoś tak, że stale powtarza się dziewczynom, że są piękne. Czy to aby nie przesada? Na przykład ten ciągły szum na Facebooku. Jak tylko pokaże się dziewczyna w sukience, to od razu się zaczyna: pięknapięknapiękna.

Krótko mówiąc, kiedy byłam mała, nikt się z nami nie pieścił. Strzyżono nas w domu, robiła to nasza sąsiadka. Zawsze nosiłam ubrania po siostrach. Ale chciałam mieć długie włosy i w końcu postawiłam na swoim.

Mimo że byłam modelką, zupełnie nie znałam się na kosmetykach. Nie było takiej szansy. Te wszystkie cienie to dla mnie istna chińszczyzna. Kosmetyki u mnie się starzeją i psują. Co najwyżej potrafię pomalować sobie brwi. Gdyby mnie ktoś zapytał: „Jakie kosmetyki na co dzień nosisz w torebce?”, odpowiedź brzmiałaby: „Błyszczyk do ust”.

Za to branża nauczyła mnie chodzić na wysokich obcasach. I to chyba gruntownie, bo niedawno znów włożyłam szpilki, których nie nosiłam od dziewiętnastego roku życia. Obawiałam się, że wyląduję na tyłku, a tymczasem śmigałam podwyższona, to była bułka z masłem.

Bardzo się zdumiałam, że zainteresowała się mną branża modelingu. Ale od najmłodszych lat cechowała mnie gotowość do podejmowania wyzwań i działania. To doświadczenie było fajne i niewątpliwie stanowiło krok naprzód. Kolla mówi głośno o tym, że zostałabym cenioną modelką, lecz dla niej i tak najważniejsze było, żeby mnie podbudować i żebym pozbyła się nieśmiałości.

Sama nigdy nie wierzyłam, że mogłabym zarabiać na siebie jako modelka. Do tego trzeba innego rodzaju pewności siebie niż moja. Tu należało przyjść do agencji z najpiękniejszymi dziewczynami z najlepszymi portfolio i wierzyć, że właśnie ty jesteś w stanie zapewnić to, o co akurat tym razem proszą. Gdyby to były zawody we wbieganiu na stok za zagubioną owcą, nawet bym się nie zastanawiała. Albo we wbijaniu gwoździ. Ale nie uśmiechało mi się pielgrzymować do agencji modelek: oto ja, najpiękniejsza!

Nie lubiłam i nie lubię aparatów fotograficznych. Tracę rezon, gdy na przykład słyszę: „Zatańcz! Bądź naturalna!”. Ale kiedy mi mówiono dokładnie, co mam robić, nie było sprawy.

Nigdy nie żałowałam, że nie poszłam dalej tą drogą. Nie chciałam odmiany. Wolę mieć za sobą ten krótki okres, niż kilkuletnią karierę modelki. Zresztą rzadko o tym myślę. Inni jakoś bardziej interesują się tym fragmentem mojej przeszłości. A tu, w domu, zawsze wstydziłam się za te akrobacje, za to, że nie kopałam w tym czasie rowu melioracyjnego czy nie robiłam czegoś innego równie pożytecznego.