Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Frankfurcki epizod

Frankfurcki epizod

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62480-54-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Frankfurcki epizod

Osoba trzydziestoletnia sięgająca w powieści do motywów autobiograficznych czyni to -  moim zdaniem - tylko dla własnej satysfakcji. Mam wrażenie, że napisanie powieści autobiograficznej bardziej przystoi osobie starszej, która powiedziała już wszystko o cudzych światach i spokojnie pragnie wrócić do świata swojego, jakiego chciałaby przeżyć jeszcze raz, gdyby mogła być po raz drugi trzydziestolatkiem? Jestem zdania, że miarą prawdy w takiej powieści powinien być także sam autentyzm wszelkich zdarzeń i jakaś szczerość pisarska.
W moim powojennym życiu było wiele dziwnych lat. Na motywach przeżyć i doświadczeń z tamtego okresu powstała ta powieść. Fakty są autentyczne, niezmyślone i mimo, że napisana w osobie pierwszej, nie stanowi w żadnym wypadku powieści autobiograficznej.

Polecane książki

Poruszane w książce zagadnienia pomogą znaleźć Czytelnikowi odpowiedzi na wiele pytań dotyczących powiązań bankowo-ubezpieczeniowych. W tym kontekście szczególnie cenne wydają się być następujące obszary opracowania: uporządkowanie pojęć z zakresu połączeń instytucji finansowych, w tym zdefiniowanie...
Tom zawiera życiorysy osób świętych i błogosławionych, których Kościół Katolicki wspomina w miesiącu grudniu  ...
Myśl. Twórz. Bądź wynalazcą Co sprawia, że latawiec lata, a łódka pływa? Dlaczego płatki śniegu są symetryczne, a piłeczki do golfa mają malutkie wgłębienia? Kto i w jakich okolicznościach wynalazł zapięcie na rzepy? Skąd wynalazcy biorą pomysły? W książce „Rozwiń swoją wyobraźnię” Temple Grandin w ...
To wielka literatura, a także świadectwo europejskiej historii. – Peter von Matt, Prezes Fundacji Maxa Frischa Lata, w czasie których powstawały zapiski do Dziennika, autor w dużej mierze spędził na po podróżowaniu – po europejskich, w tym polskich, miastach, po Stanach Zjednoczonych. Relacje z ...
Książka jest wielogłosem w sprawie relacji rodzinnych we współczesnej Polsce. Składają się na nią teksty dotyczące: społeczno-ekonomicznych uwarunkowań relacji międzypokoleniowych w rodzinie; starości w polskiej rodzinie; relacji międzypokoleniowych z perspektywy gerontologicznej; sieci rodzinnych s...
W celu zrealizowania sokratejskiego przykazania: Poznaj samego siebie należy odpowiedzieć na pytanie o naturę ludzką. Co to bowiem znaczy: poznaj samego siebie? Oznacza to: poznaj swoją naturę. Rzecz jasna, należy rozeznać, jaki wpływ na człowieka ma kultura, a jaki geny. Czy jednak trzeba uciekać s...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Rajmund Czok

Rajmund Czok 

FRANKFURCKI EPIZOD

Copyright © 2011 by Rajmund Czok Gliwice – Frankfurt am Main Wydanie II poprawione i poszerzone

Projekt okładki: Izydor v. Kolisko

ISBN 978-83-62480-54-8

Wydawnictwo e-bookowo

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

O autorzeRAJMUND CZOK

urodził i wychował się na na Śląsku. W latach powojennych studia dziennikarstwa, kulturoznawstwa i marketingu w Warszawie. W latach 80/90 koresp. śląskich mediów w Niemczech. Autor kilkunastu książek, antologii polskich i niemieckich. Członek Stow. Dziennikarzy RP i RFN, Związku Literatów Polskich i Niemieckich. Mieszka na przemian w Gliwicach i Frankfurcie/M.
FRANKFURCKI EPIZOD przedstawia fascynującą historię pełną miłosnych perypetii młodego dziennikarza ze Śląska, zakochanego w młodej Niemce i jej pełnoletniej córce. Zakochany po uszy, postanawia wybrać wolność za żelazną kurtyną.

„Reporter Śląski” – Zabrze

FRANKFURCKI EPIZOD to historia burzliwego związku dwudziestoośmioletniego przybysza zza żelaznej kurtyny, ze starszą o dziesięć lat Niemką imieniem Gabriela. W tle oczywiście – Gomułka i Adenauer – pokusa wybrania wolności ścierająca się z nostalgią i poczuciem lojalności, fascynacja kolorowym światem Zachodu, tak różnym od monotonnej rzeczywistości PRL-u… A na pierwszym planie związek dwojga ludzi, który staje się z dnia na dzień coraz bardziej toksyczny, coraz bliższy temu, co Niemcy nazywają „Haßliebe” – niszczące połączenie miłości z nienawiścią.

Stanisław Truchan „Akant”

Od autora

Osoba trzydziestoletnia sięgająca w powieści do motywów autobiograficznych czyni to – moim zdaniem – tylko dla własnej satysfakcji. Mam wrażenie, że napisanie powieści autobiograficznej bardziej przystoi osobie starszej, która powiedziała już wszystko o cudzych światach i spokojnie pragnie wrócić do świata swojego, jaki chciałaby przeżyć jeszcze raz, gdyby mogła być po raz drugi trzydziestolatkiem? Jestem zdania, że miarą prawdy w takiej powieści powinien być także sam autentyzm wszelkich zdarzeń i jakaś szczerość pisarska.

W moim powojennym życiu było wiele dziwnych lat. Na motywach przeżyć i doświadczeń z tamtego okresu powstała ta powieść. Fakty są autentyczne, niezmyślone i mimo, że napisana w osobie pierwszej, nie stanowi w żadnym wypadku powieści autobiograficznej.

Czy ktoś mi uwierzy, że są takie losy ludzkie? Młodzi ludzie powiedzą, wszystko zostało zmyślone – fikcja literacka? Tym razem jest to prawda, szczera, bez uchybień, dodatków i upiększeń.

U schyłku lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia, trzynaście lat po zakończeniu drugiej wojny światowej w Polsce nastał polityczny okres tak zwanej odwilży październikowej. Więziony do niedawna były sekretarz generalny PPR Wiesław Gomułka z woli zjednoczonej partii dostąpił najwyższego zaszczytu w państwie – pierwszego sekretarza KC PZPR. Dotąd hermetycznie zamknięta i czujnie strzeżona granica zachodnia dzięki liberalizowanej polityce partii i rządu, została nagle odblokowana. W dziejach ludowego państwa od razu zrodził się masowy exodus – Drang nach Westen.

Byłem wówczas młodym człowiekiem, któremu zamarzyło się poznanie życia w wolnym demokratycznym świecie. Jako stateczny obywatel PRL-u, złożyłem wniosek o paszport do Republiki Federalnej Niemiec. Po miesiącach nerwowego wyczekiwania wezwany zostałem do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Nogi pode mną się ugięły.

Długo błądziłem po słabo oświetlonym korytarzu. Wiele nie brakowało, a byłbym wpadł na stojak z kwiatami. W końcu trafiłem pod właściwe drzwi. Zapukałem. Wszedłem do gabinetu ze staromodnym biurkiem z czasu wczesnego Bieruta. Przedstawiłem się. Oficer bezpieki, okraszając swoje słowa przyjaznym uśmiechem, zapytał:

– Pan pewnie się domyśla, dlaczego został tutaj poproszony?

Niby skąd miałem wiedzieć? Dlatego bezradnie wzruszyłem ramionami.

– Pan złożył wniosek o paszport…

– Tak – od razu wszedłem mu w słowo. – Zamierzam udać się do RFN.

– Za żelazną kurtynę! Z tym wiążą się pewne problemy. Wprawdzie nasza październikowa odwilż polityczna sprawiła, że prawa obywatela stały się święte, ale ja tu jestem od tego, żeby stać na ich straży. – Oficer ubrany po cywilnemu zmierzył mnie bystro, sięgnął do szuflady po skoroszyt, pogrzebał w nim chwilę z obojętną miną, po czym rzekł: – Mam tu pana sprawę, którą muszę doprowadzić do końca… – spojrzał na mnie bystro, zapaliwszy papierosa ze złotym munsztukiem. – Nie będę niczego ukrywał, będę szczery, powiem zresztą wprost… naturalnie w zaufaniu: inaczej rozmawiam tu z inteligentem, inaczej z robotnikiem czy chłopem. Liczy się poziom inteligencji! Chyba się rozumiemy? Pan jest dziennikarzem…

Milczałem. Oficer śledczy wyjął z biurka butelkę koniaku i dwa kieliszki.

– W takim razie wypijmy za pański wyjazd! – uśmiechnął się i stuknął kieliszkiem o mój.

– Czyżby…? – nagle głos mi uwiązł w gardle.

Uśmiechnął się teraz nieco przyjaźniej, z szuflady biurka wyjął paszport i go podał. Od razu poczułem ogromną ulgę.

– Gdzie pan zamierza się zatrzymać? – zapytał niby obojętnie, jednak w jego głosie wyczułem służbową dociekliwość.

– Jadę do 

ankfurtu nad Menem – odparłem.

– Hmmm… Interesujące miasto. Powinien pan tam na wszystko mieć oczy i uszy…, rozumiemy się? – Śledczy zaciągnął się głęboko Wawelem i nie spuszczał ze mnie oka. – Och, przepraszam, pan pewnie też zapali? – chciał mnie poczęstować, ale podziękowałem. – Gdyby pan tam spotkał ciekawych ludzi, powinien z nimi otwarcie rozmawiać… i delikatnie wybadać! Rozumiemy się? Po pańskim powrocie spotkamy się tu ponownie, wtedy pan mi wszystko zrelacjonuje… i wypijemy drugi kieliszek koniaku. Rozumiemy się?

– Czego pan się po mnie spodziewa, czego oczekuje? – zapytałem skonsternowany.

Śledczy odruchowo otarł czoło i wybałuszył na mnie oczy. Wstał gwałtownie zza biurka, dając do zrozumienia, że na tym rozmowa zakończona.

Korytarz w stronę wyjścia ciągnął się w nieskończoność, jego środkiem ułożony był pas linoleum, który pachniał pastą podłogową. Zza pleców usłyszałem: Do rychłego zobaczenia. Będę oczekiwał pana z drugim kieliszkiem koniaku!

Teraz już nie szedłem a biegłem, chciałem jak najszybciej opuścić ponure gmaszysko. Kiedy dotarłem na zewnątrz, owionął mnie zbawienny wietrzyk. Wtedy już czułem podświadomie wymarzony świat: piękny, kolorowy, pachnący, pełen dolarów i marek.

To, co zastałem w kraju usłanym dolarami i markami, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Reklamy krzyczały wszystkim kolorami, przechodnie mówili dziesiątkami języków, żołnierze amerykańscy spacerowali pod rękę z młodymi Niemkami, udając dumnych zdobywców Europy. Naganiacze zapraszali do kabaretów, policjanci kierowali potokiem samochodów na skrzyżowaniach, w salonach radiowych rozbrzmiewały skoczne dźwięki rocka. Uliczne latarnie w kształcie pochylonej dłoni jarzyły silnym neonem, kabarety, knajpy, domy publiczne, automaty zręcznościowe, zamieniały miasto w Broadway – w górze ciemność, na dole feeria bajecznych barw. W pierwszych dniach wszystko mnie oszałamiało, podniecało.

Czułem się tu obco, osamotniony i ogromnie zagubiony. W kieszeni ściskałem kilkanaście dolarów kieszonkowego na drogę, dlatego na każdym kroku poskramiałem nieodpartą chęć zafundowania sobie czegokolwiek. Po kilkunastu dniach przechodziłem obok tego niespotykanego w PRL-u bogactwa całkiem obojętnie.

Przyglądałem się uważnie Niemkom, wyrośniętym, dobrze odkarmionym, przyciągającym wzrokiem młodych i starszych. Tym czeszących się w koński ogon, szarpane koki, tapirowane hełmy. I tym, których oczy podkreślone ołówkiem wydawały się powabniejsze. Uderzała mnie ich naturalność, swoboda, wdzięk każdego kroku i ruchu. Na siłę szukałem odpowiedzi na niełatwe pytanie, kto ładniejszy: Niemka czy Polka? Przeciętna Niemka nie była ładniejsza od swojej polskiej rówieśniczki. A jednak każda Niemka była doskonale zrobiona: wiedziała, że preparowanie wdzięków to swoista metoda zdobywania partnera. Dlatego uwypuklała i podkreślała, co miała powabnego, chowała, co trzeba było dyskretnie ukryć.

Podziwiałem Frankfurt żywy i barwny. Wzdłuż wystaw sklepowych przesuwały się tłumy sprawiające wrażenie niedzieli: każdy odświętnie odprasowany, bez fałdki, bez plamki. A jednak wszystko dokoła czyniło wrażenie zwariowanego molocha. Dorośli byli zwariowani. Dla nich wszystko przestało być poezją, wszystko było podszyte aluzją polityczną. Prasa, radio i telewizja dostarczały dzienną porcję wiadomości, informowały o wojnie w Wietnamie i Bliskim Wschodzie. Z kolei spece od meteorologii przepowiadali sztormy, burze, powodzie, katastrofy lotnicze, wypadki drogowe, pożary lasów. Nikt nie musiał rezygnować z żadnych przyzwyczajeń. W tym mechanizmie niemieccy podatnicy ponosili jednak ryzyko, dla nich żołnierze Bundeswehry byli wyrzutami sumienia. Czasem nos przylepiałem do bogatych witryn sklepowych, porównując z tymi w kraju, okratowanymi, wypełnionymi planszami, hasłami politycznymi. W tym mieście wystawy kusiły ogromnym bogactwem. W każdym razie w ciągu zaledwie kilku dni wiedziałem dokładnie, jaką wartość miała niemiecka marka.

Któregoś razu stałem przed niezwykłą wystawą sklepową i oczom nie dowierzałem. Powątpiewałem, czy dobrze sytuowany frankfurtczyk skusi się na wykałaczkę z kości słoniowej, papier toaletowy z własnym monogramem, piżamę z dyskretnie wmontowanym nocniczkiem? Frankfurt żył cudem gospodarczym. Na każdym kroku trzeba było zerkać na zegarek. Przybysz, taki jak ja, musiał się do niego od razu dostroić. W sklepach, barach i restauracjach światło elektryczne paliło się wśród białego dnia, by nie mylono się w rachunkach.

Codziennie czytałem najtańszy dziennik „Bild” przynoszący informacje z procesów kryminalnych, przestępstw seksualnych, szantaży i wyłudzania pieniędzy. Sprawozdawcy odsłaniali kulisy życia tutejszego półświatka, opanowanego przez chuliganów i bandytów gotowych za pieniądze wykonać najbardziej brudne zlecenie. Przez kilka dni śledziłem z ogromnym zainteresowaniem proces kanibala, który zamordował siedem kobiet, potem je smażył i skonsumował.

Kilkakrotnie na ulicy spotkałem rodaków. Udawaliśmy szczęśliwców, którym z szarej i smutnej rzeczywistości, udało się znaleźć w wielkim świecie – za żelazną kurtyną.

Zapas aprowizacji przywieziony z kraju kończył się. Przyjaciel, który na ten czas użyczył mi dach nad głową, nagle stał się grubiański. Od razu odgadłem jego myśli: mój pobyt u niego dobiegł już końca.

Odtąd przeliczałem skrupulatnie każdą markę, by nie popełnić jakiegoś lekkomyślnego wydatku.

Byłem już nieco zmęczony tym miastem, wolałem tępo wpatrywać się w ekran telewizora. Nie trwało to jednak długo, zwykle po godzinie zrywałem się, wybiegałem na miasto. Wydawało mi się, że przy telewizorze świadomie rezygnowałem z wartości, które przemijały poza zasięgiem mojej świadomości.

W ciągu kolejnych dni nic szczególnego się nie wydarzyło. Winda nadal nosiła mnie do mieszkania przyjaciela, który coraz częściej zaczepiał mnie spojrzeniem: jak długo jeszcze? Denerwowała mnie jego gra, coraz częściej ogarniał mnie gniew. Czasem miałem ochotę spakować się, wracać przed upływem wizy do kraju.

Tego wieczora wałęsałem się bez celu po luksusowej arterii handlowej – w samym pępku miasta, popularnym Zeilu.

O zmroku solidne bryły domów zaczynały się rozpływać. Cienie i półcienie, śpiące w dzień w bramach kamienic, wynurzały się niczym ćmy obejmując władzę nad miastem. O tej porze dnia Frankfurt błyszczał jak biżuteria, albo ukryte noże. Przechadzka w świetle latarń ulicznych wydawała się wyjątkowo intrygującym przeżyciem. Wtedy postrzegałem to miasto w dwoisty sposób.

Ceglane domy odbudowane komfortowo ze zgliszcz wojennych, gromadziły w sobie sfrustrowanych mieszkańców, którzy nie znosili spoglądania im w oczy, przenikania ich myśli. Wytworem ich imaginacji był ciągły strach przed inwazją komunizmu. Przybysz taki jak ja, napotykał na każdym kroku mnóstwo nonsensów.

Dochodziła godzina dwudziesta. W teatrach rozpoczynały się spektakle, bileterki sadowiły publiczność na swoich miejscach. W kinach trwały od południa do północy seanse filmowe. W kabaretach konferansjerzy zapowiadali frywolne programy oglądane przez turystów i naiwnych prowincjuszy. Wielu z nich na długo zapamięta gołe tyłki zgrabnych dziewcząt. Prostytutki zajmowały bramy, czyhając na frajerów. Zaczynała się kolejna długa noc – Wunderland by Night.

W nocnym lokalu zamówiłem whisky. Kelner podał mi dwa napełnione kieliszki. Na zwróconą przeze mnie uwagę, grzecznie się odciął:

– Pan wybaczy, ale „loże” zajmują wyłącznie pary.

Na parkiecie trzy pary przebierały nogami. Jakiś piosenkarz wydzierał się z płyty szafy grającej, Panienki w tańcu przyklejały spocone ciała do partnerów.

Do mego stolika dosiadła nagle zgrabna blondynka. Mój wzrok od razu spoczął na jej drobnych cycuszkach pod przyciasnym sweterkiem. Krew napłynęła mi do głowy. Blondynka widocznie to zmiarkowała, od razu wygięła lędźwiową część kręgosłupa. Uśmiechając się zalotnie, zagadnęła:

– Drugi kieliszek dla mnie? 

– Jeśli go zapłacisz – odparłem zgryźliwie.

– Wieczna niesprawiedliwość. Faceci, którzy mi imponują nie mają forsy.

Przyłożywszy kieliszek do ust, mierzyłem ją spod rzęs.

– Student? – zapytała.

– Obcokrajowiec! – odparłem.

– Masz ci, goły jak mysz kościelna – zadrwiła. – Po co w takim razie tu przyszedłeś?

Drażniła mnie ta uwaga. Napinając usta grzecznie odparowałem:

– To zależy, kto o to pyta, w jaki sposób i jakim celu?

– Imponujesz mi. Jeśli zechcesz prześpię się z tobą… – i po chwili dodała – gratis.

– W moim kraju dziewczyna nie odważyłaby się na podobną propozycję wobec mężczyzny.

– Zapominasz, w jakim kraju przebywasz!

– Wymyślasz jakieś bzdury, żeby…

– Nieprawda – uniosła się gniewnie.

– Więc się mnie nie czepiaj! – spojrzałem na nią wściekły.

– Gdybym tylko zechciała, przespałbyś się jednak ze mną.

– Jesteś taka pewna? – w duchu siebie karciłem, bo dziewczyna była warta grzechu.

– Nie jestem pewna, ale ty mi nie wyglądasz na takiego… – Pstryknęła palcami na kelnera. Na stole od razu pojawiły się kolejne dwa kieliszki whisky. – Twoje zdrowie, sympatyczny studenciku. – Mam ochotę zatańczyć. Chodźmy na parkiet.

Przylepieni do siebie tańczyliśmy dłuższą chwilę.

– Przyjdź tu w sobotę. Gdybyś mnie nie zastał, zapytaj szatniarkę o Betty. Powie ci, gdzie mnie szukać.

W lokalu zrobiło się tłoczno, duszno, cuchnęło ostro potem. Zerknąłem ukradkiem obok za bambusowe przepierzenie. Solidnie podchmielona niewiasta o przygasłych oczach tuliła się do obleśnego faceta, który ją bezwstydnie obmacywał i całował.

Niespodziewanie wyrósł przede mną kelner.

– Płaci pan za cztery whisky.

– Kurwa! – wyrwało mi się nieopatrznie. Widocznie zrozumiał moje zmartwienie, ku mojemu zaskoczeniu nagle przemówił do mnie po polsku:

– Z kobietami tak bywa: zamówią, wypiją, znikają bez śladu.

Kelner pochodził z Głuchołaz na Opolszczyźnie. Przyjechał odwiedzić krewnych, spodobało się i pozostał. Niemieckie pochodzenie miał po dziadkach. Uśmiechnął się przyjaźnie, darując mi rachunek. Na pożegnanie zaproponował, żebym przy okazji wdepnął na pogawędkę. Postawi mi piwo.

Spakowana walizka czekała na mnie w przedpokoju. Przyjaciel dał mi do zrozumienia, żebym natychmiast się wyniósł. Chciałem się zbuntować, ale nie potrafiłem wydobyć z siebie słowa.

Fajnie było, ale się skończyło – powtarzałem w myślach w drodze na dworzec kolejowy. Walizkę oddałem do przechowalni, pociąg odchodził dopiero po północy. Z resztką marek powędrowałem do miasta.

Na tarasie kawiarenki wiało chłodem. Kelner podał mi kawę, powiedział parę słów na temat chłodu i poszedł. Poza mną nie było nikogo. Prawie nikogo, jeżeli nie liczyć mężczyzny, który siedział przy sąsiednim stoliku ze szklaneczką gorącego grogu. Jego mętna twarz zdradzała, że chętnie zagląda do kieliszka.

– Chłodno, nieprawdaż? – odezwał się, gdy napotkał mój wzrok.

– No cóż, koniec lata – mruknąłem od niechcenia. Kierując się zwykłą uprzejmością dodałem: – Pan pewnie też nietutejszy?

– Mieszkam tu od zakończenia wojny, można powiedzieć, że jestem tutejszy. Pochodzę z Grünberg, obecnie zwie się Zielona Góra. Słyszał pan o takim mieście na Dolnym Śląsku?

– Właśnie jadę w tamtym kierunku. Mój pociąg odchodzi dopiero po północy.

– No tak – uśmiechnął się krzywo. Zamieszał łyżeczką grog, po czym duszkiem.

Od razu zjawił się kelner z rachunkiem. 

– Później zapłacę. Proszę jeszcze jeden grog – zbył go obojętnie.

Kelner podał mu zamówiony napój, po czym zatrzymał się chwilę.

– Proszę się przesunąć. Zasłania mi pan widok tego pana obok – burknął do kelnera.

– Myślałem, że panowie chcą już iść. Za chwilę zamykamy.

Mężczyzna najpierw spróbował, czy grog nie za gorący, potem ponownie wypił jednym haustem. Wstał, uśmiechnął się do mnie obojętnie, skinął głową i poszedł uregulować rachunek.

Starałem się odgadnąć z czego żyje ten mężczyzna w przenoszonym prochowcu, bowiem różne i nie podobne do siebie są losy ludzkie. Moje rozważania przerwał kelner, chcący skasować kawę.

Pozostało jeszcze sporo godzin, nie wiedziałem, co ze sobą począć. Udałem się na ruchliwą ulicę. Mijani przechodnie mieli chłodne, taksujące spojrzenia i zadowolone twarze. Z nimi trudno byłoby rozmawiać o czymś innym, jak tylko o pogodzie i cenach sklepowych.

Zatrzymałem się przy witrynie jubilerskiej, by popatrzeć na bogatą kolekcję wyrobów złotniczych. Po chwili przystanęła obok mnie młoda kobieta. Wzrokiem taksowała złoty łańcuszek. W pewnej chwili odwróciła się, spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem. Odwzajemniłem jej uśmiech. Sympatyczna zgrabna szatynka, pomyślałem w duchu.

Światła latarń ulicznych kładły cienie, powiewało lekkim wiaterkiem. Po przeciwnej stronie ulicy migał neonowy napis: „Gasthof Grüne Gans”. Nie wiem, co mnie nagle naszło, zaprosiłem nieznajomą na kawę. Spojrzała na mnie zdziwiona, zaskoczona śmiałym gestem. Zanim przystała na propozycję, wpierw mi się dokładnie przyjrzała. Nie wydawała się być kobietą, oblizującą się na widok każdego dobrze zbudowanego samca.

W lokalu było kilkanaście osób. Z głośnika płynęła minorowa piosenka Freddy Quinna – „Heimatlos”.

– Co państwu podać? – usłyszałem za moimi plecami znajomy głos. Odwróciłem się i znieruchomiałem. Kelnerem był mężczyzna, którego wcześniej poznałem przy szklance grogu. Tym razem był w nienagannym stroju kelnerskim i służalczym wyrazem twarzy.

– Miłe zaskoczenie – wypsnęło mi się odruchowo.

Kelner się uśmiechnął, jednak nie zmienił pozy.

– Co państwu podać? – powtórzył.

– Dwie kawy – wyręczyła mnie nieznajoma.

Gdy kelner się oddalił, zapytała wprost, co to wszystko znaczy?

– Za kilka godzin odchodzi mój pociąg, przedtem chciałem jeszcze wypić kawę w sympatycznym towarzystwie.

– I wybór akurat musiał paść na mnie?

– Widocznie tak zdecydował ślepy los!

– Tak się panu zdaje. Dokąd pan się wybiera w podróż?

– Wracam tam, skąd przybyłem! Do Polski.

– Czeka pana długa i męczącą podróż.

– Zajmie kilkanaście godzin. Pośpieszny odchodzi dopiero po północy.

– Pozostało sporo czasu. Czy nie zechciałby pan skorzystać z obejrzenia w tym czasie ciekawego filmu? Od kilku tygodni nie schodzi z afisza. Głównym bohaterem jest młody ginekolog, który podjął się nielegalnego usunięcia ciąży. Za uzyskane honorarium zamierzał kupić luksusowy samochód. Niestety pacjentka po zabiegu umarła…

– Interesujący temat.

Bileterka posadziła nas w tylnej loży. Od nieznajomej powiało przyjemnym zapachem perfum.

– Chanel Paris? – mruknąłem niby do siebie.

– Guerlein. Lubi pan taki zapach?

Przytaknąłem, nie odrywając wzroku od ekranu. Na szerokokątnym ekranie pojawił się napis: „Dramat doktora Danwitza”. Za nieumyślnie spowodowaną śmierć młodej pacjentki, lekarzowi wymierzono karę w zawieszeniu. W niedługi czas po tym wydarzeniu, przed klinikę zajechała lśniąca chromem i lakierem limuzyna młodego doktora. Głaskał ją niczym boginię, wywołując powszechny podziw. Odtąd co niedzielę razem z narzeczoną jechał na wieś do rodziców, budząc wśród dawnych kolegów szkolnych zrozumiałą zazdrość? Tamtejsi koledzy woleli jednak swoje prymitywne dziewczęta z krwi i kości. Lubił szybką jazdę. Kiedy pędził, pozostawiając innych daleko w tyle, czuł się tryumfatorem. Doszło do wypadku, w którym zginął razem z narzeczoną. Świadkowie zdarzenia mówili, że samochód kilkakrotnie koziołkował, zanim zawisł na betonowym słupie.

– Do odjazdu pociągu pozostały jeszcze trzy pełne godziny – oznajmiła nieznajoma po wyjściu z kina. – Czuję się trochę niezręcznie, pan zapewne myśli, że spotkał kobietę, która od razu na wszystko przystaje? Jeśli pan tak o mnie myśli, jest w błędzie.

– Nie rozumiem. O czym pani mówi?

– Nie chcę być źle zrozumiana, za ten miły wieczór chciałabym się zrewanżować kolacją. Mieszkam w pobliżu.

Początkowo własnym uszom nie dowierzałem. Pomyślałem wtedy, jako mężczyzna mam prawo ulec kobiecie, która rozbudziła we mnie ciekawość.

Podczas kolacji panował naprawdę romantyczny nastrój. Na stole paliła się świeca, w tle subtelna muzyka z adaptera. Jedząc, popijając wino, rozmawialiśmy, ostro grzejąc w żyłę.

Po kolacji usiedliśmy obok siebie na kanapie. Od razu dałem do zrozumienia, że dla mnie majtki nie pokrzywy. Łatwo nie było. Stawiała opór. Na szczęście tylko taktyczny. Muszę przyznać, dawno nie doznałem tak wspaniałego, tak ekscytującego oddania. Miała jędrne, pachnące ciało, które szatańsko kochało.

Kiedy się przebudziłem miałem mętlik w głowie z nadmiaru wypitego wina. O Boże, co ty czynisz ze mną, westchnąłem przerażony. Mój pośpieszny był od czterech godzin w drodze. Czyżby ta kobieta działała perfidnie, z rozmysłem? Na razie myślałem tylko o jednym… Jak dalej się to potoczy? Jedno było pewne, uwikłałem się w romans z zamożną, młodą wdową, właścicielką sklepu delikatesowego po mężu, który przed trzema laty zmarł na zawał. Pochwaliła się, że miała już kilku adoratorów, jednak żaden nie wydawał się być godnym. Każdemu zależało na wygodnym i beztroskim życiu. Podkochiwali się, bo czuli forsę.

Regularny oddech Gabrieli, takie miała imię, zdradzał kamienny sen. Uniesiony na łokciu wpatrywałem się w jej gładką twarz, ładnie skrojone usta, zgrabny nosek. Wystające spod kołdry dłonie były delikatne, palce zakończone pieczołowicie pielęgnowanymi paznokciami. Jej ciało pachniało delikatnym potem, widocznie o nie bardzo dbała. Odchyliłem kołdrę, leżała na wznak naga z prawą nogą podciągniętą. Piersi falowały w rytmie równego oddechu. Miałem ochotę przeczesać pacami jej bujne łono, jednak na samą myśl, że ją zbudzę, powstrzymałem zamiar.

Wstałem. Udałem się do łazienki. Chciałem być przed nią, by miała potem więcej czasu dla siebie. Łazienkę zalało poranne słońce. Otwarłem wąskie okno dla nabrania w płuca powietrza. Nagle odżył we mnie nowy sens pobytu w tym mieście. Przymknąłem oczy, półgłosem powiedziałem do siebie, że jestem szczęściarzem. Już sama myśl uskrzydliła mnie ogromną nadzieją. Wszedłem pod prysznic. Ciało od razu nasiąkło niemiecką wodą, twardą, cuchnącą chlorem. Piekło, niczym świerzb. Tarłem dokładnie, centymetr za centymetrem, ciało czerwieniało, pieczenie się wzmagało. Kiepskie mam ciało, pomyślałem, mało odporne na niemieckie mydło i chlorowaną wodę. Wylałem na siebie niemal cały flakon wody kolońskiej. Wpierw chłód kłujący, ale zaraz potem przyjemne ciepło.

Gabriela siedziała na brzegu łóżka, wciągała na smukłe nogi pończochy. Jedwabna koszulka zasłaniała ledwo pół uda. Ostrożnie przebierała palcami, by nie zadrasnąć delikatnego nylonu. Obserwowałem jej ruchy.

– Czemu się gapisz – zapytała, odgarniając kosmyk opadły na jej czoło. Odgarnęła go wierzchem dłoni.

– Byłaś wspaniała – sypnąłem komplementem. Te proste słowa wystarczyły, żeby sprawić jej przyjemność.

– Och, ty… – Jesteś dla mnie zagadką. Inni mężczyźni po takiej nocy przestają się interesować kobietą. Mam wrażenie, że nie masz mnie jeszcze dosyć?

Gabriela poszła do kuchni, po chwili unosił się stamtąd aromatyczny zapach kawy.

Wyszliśmy kwadrans przed dziewiątą. Gabriela do swoich delikatesów… a ja? Uzgodniliśmy, że w południe spotkamy się w pobliskiej kawiarni.

Wygrzewałem się w tym czasie w słońcu na ławce niedużego zieleńca. Ktoś uprzednio tu siedzący zostawił lokalną gazetę, zajrzałem z ciekawości. W dziale ogłoszeń redakcja poszukiwała pomocnika do archiwum redakcyjnego. Niezłe zajęcie, pomyślałem. Redakcja była jedną przecznicę dalej. Szefowa archiwum, kobieta w średnim wieku, pochodziła z Raciborza. W 1946 roku wysiedlono ją razem z rodzicami. W Polsce zdążyła zdać małą maturę, tutaj skończyła humanistykę. Kiedy ujawniłem, jak marne mam przygotowanie do tego rodzaju pracy, obiecała pomóc. Wskazała nawet, gdzie mógłbym bardzo tanio wynająć pokój.

Mansarda nie była przytulna, okno wychodziło na cuchnące podwórko wytwórni wędlin. Za to niewiele płaciłem, Pobiegłem na spotkanie z Gabrielą. W kawiarni na pluszowych fotelach siedziało kilka młodych dziewczyn. Piły soki albo przez słomkę pociągały z wysokich szklanek musujące wino. Ubrane modnie, niektóre ze sztucznymi szafirami albo kolorowymi ametystami na palcach. Z nudów przeglądały kolorowe magazyny, Do kawiarni wszedł żołnierz amerykański, rozejrzał się uważnie po twarzach dziewcząt, podszedł do wypatrzonej, chwilę rozmawiał, po czym razem wyszli.

Po niedługim czasie dziewczyna wróciła zadowolona, usiadła przy niedopitej szklance soku. Czekała na kolejnego mundurowego frajera.

Gabriela zjawiła się lekko spóźniona z błyszczącymi oczami i promiennym uśmiechem.

– Pewnie pomyślałeś, że cię zawiodę? Po prostu tak się złożyło, przepisowego kwadransa nie przekroczyłam.

– Napiłabym się wina, ale jestem samochodem.

– Jedna lampka nie powinna zaszkodzić?

Kelnerka podała nam dwie lampki czerwonego wina.

Do kawiarni wszedł kolejny żołnierz po dziewczynę.

– Wspomniałam wczoraj o moich oszczędnościach. My, Niemki, bardzo przebieramy. Moje oszczędności powierzę jedynie przyzwoitemu człowiekowi. Zawsze uważałam, że dla mężczyzny nie ma bezpieczniejszego miejsca niż ramiona kobiety, której się nie kocha, tylko pławi w rozkoszy i byciem kochanym, przy zerowych kosztach własnych. Takie uczucia nie są dla mnie niczym nowym. Kiedy myślę o adoratorach, z którymi spałam, wiem, że żadnego z nich nie traktowałam serio. Nie mam żadnych złudzeń, co pchało ich ku mnie – liczyli na moje pieniądze.

Słuchałem jej monologu o matrymonialnych perspektywach i oszczędnościach z zupełną obojętnością. Ale słuchałem uważnie, cierpliwie. Była pierwszą Niemką, która tak otwarcie ze mną rozmawiała o życiowych problemach.

– Nie wyglądasz na zamożnego – zwróciła uwagę na pudełko lichego gatunku papierosów na stoliku.

– Palę takie, bo są lekkie – ratowałem swój honor.

– Ja też palę lekkie, ale przedniejszego gatunku – wyjęła z torebki markowe papierosy Juno. – Możesz sobie zabrać w sklepie mam ich pod dostatkiem.

Uniosła lampkę z winem i stuknęła o moją. Zaproponowała, żebym na jej koszt wynajął sobie pokój w jakimś pensjonacie.

– Poważnie!

– Żarty mi nie w głowie – odparła z powagą.

– Niestety nie skorzystam z twojego dobrodziejstwa – dopiero teraz dotarło do mnie, że powinienem zdradzić, co szczęśliwym zbiegiem okoliczności zdołałem załatwić.

Kiedy wszystko opowiedziałem, była ogromnie zdumiona i ucieszona.

– Nie spodziewałam się po tobie tyle zaradności. Jesteś naprawdę przedsiębiorczym facetem.

Nazajutrz byliśmy umówieni w tej samej kawiarni. Przyszła w kloszowej sukience u dołu z białą koronką, co stanowiło ostatni krzyk mody.

Wypiliśmy kawę i trochę chodziliśmy po mieście. W czasie spaceru zwracałem uwagę na fizyczne aspekty mijanych kobiet: jedna miała fantastyczne nogi, inna delikatne kostki, jeszcze inna ładny wyraz twarzy. Gabriela stwierdziła, że odbieram tylko pozytywne cechy, więc odtąd zwracałem także na negatywne: spójrz, jaki ma obwisły biust, a tamta uda jak pnie drzewa, ta dziewczyna jest zgrabna, za to ma niezgrabny chód. Boże, to niesamowite, jaka tłuściocha za chwilę nas minie? Niewiarygodne.

– Musisz czynić te i podobne uwagi?

– Jakie? – udałem zdziwionego.

– Sama nie wiem… No, że ktoś taki albo siaki.

– Po prostu stwierdzam fakty. Zresztą sama mnie do tego namówiłaś.

– Nie mam ci za złe, tylko…. daj sobie wreszcie z tym spokój.

– Dobrze, ale zapamiętaj: ciało jest centrum zdumiewającego braku kontroli nad tym, jak nas postrzegają inni.

– Ciekawa jestem, jak mnie postrzegasz?

– Nie zarumień się, jeśli powiem, że przyrównuję cię do najpiękniejszego kwiecia tej ziemi – i otoczyłem ją ramieniem.

Gabriela kupiła bilety do kabaretu „Die Schmiere”. Iskrzyła tam ostra satyra polityczna. Aktorzy wytykali rządowi Adenauera opieszałą remilitaryzację, wyśmiewali galwanizowanie nacjonalizmu i militaryzmu, krytykowali opieszałe restaurowanie narodowych zabytków kultury.

Po spektaklu poszliśmy na kufelek bawarskiego piwa Salvador do „Gust’l Maier Stubl”. Zamiast piwa, wypiliśmy jednak po kieliszku wódki.

– Jaka to okazja? – Gabriela zrobiła zdumioną minę.

– Dzisiaj moje imieniny. W Niemczech takowych się nie obchodzi, za to w moim kraju należą do obowiązku.

Przyłożyła kieliszek do ust i upiła łyczek. Domyśliłem się, że wznowi temat miłości. I nie pomyliłem się. Powiedziała, że miłość to rzecz dobra, ale mniej ważna niż się na ogół przypuszcza. Żeby być szczęśliwym, trzeba być kochanym i kochać samemu dość gorąco. Wyznała też, że jest bardzo szczęśliwa, że spotkała mnie.

– Gdybym tej nocy miał miłosną przygodę, potraktowałbym to za prezent imieninowy.

– Chodź, zatańczymy. Lubię tańczyć, kiedy jestem na lekkim rauszu – przyłożyła kieliszek do ust i wypiła do dna.

Poszliśmy na pakiet. Gabriela objęła mnie, podbródek łagodnie przytuliła do mojej głowy. Wtedy uświadomiłem sobie bliskość jej ciała, co budziło we mnie miłą czułość. Tańczyliśmy do upadłego. W tańcu była zwinna, lekka jak piórko. Ramiona Gabrieli przyciągały i oddalały mnie w takt muzyki. Lubiłem szalenie modnego be-bopa. Piliśmy, tańczyliśmy, około północy nie czuliśmy już nóg.

Noc spędziliśmy u mnie w mansardzie na kochaniu. Gabriela rano wstała pierwsza. Po chwili słyszałem za zasłonką nalewanie wody do miednicy. Potem plusk wody i szelest wkładanej sukienki. Leżałem z przymkniętymi oczami, pusty i słaby. Zza zasłony dobiegł jej głos:

– Czy ty wiesz, że ja mam trzydzieści osiem lat!

Udałem, że nie dosłyszałem.

– Mam trzydzieści osiem lat! – powtórzyła po chwili. – Nie przeraża cię to?

– Ja mam dwadzieścia osiem! Co ty na to?

– Jestem dla ciebie za stara – wyszła zza zasłony, gotowa do wyjścia.

Ogarnęła mnie złość. Nie patrzyłem na nią. Wydawało mi się, jeśli na nią spojrzę, będę musiał ją oszukiwać. Ilekroć się spotkamy, przed oczami będę miał jej trzydzieści osiem lat.

– Nie spodziewałeś się tego po mnie? – zapytała obojętnym tonem, zarzucając torebkę na ramię.

Nie