Strona główna » Kryminał » Gdyby on tu był

Gdyby on tu był

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-61232-28-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Gdyby on tu był

"Gdyby on tu był" to historia, w której przeszłość zjawia się w teraźniejszości, zbrodnia miesza się z polityką, a bohaterowie wciąż pojawiają się na nowo, odkrywając swoje prawdziwe oblicze.

Pełna napięcia i zwrotów akcji opowieść o tym, jak bolesne jest stawanie twarzą w twarz ze zdarzeniami, które dawno już pochowaliśmy w odmętach pamięci.

Współczesny Wrocław.  Młoda freelancerka Teresa Miller prowadzi ustabilizowane życie u boku narzeczonego. Niespodziewana wizyta policji wplątuje ją w szereg tajemniczych wydarzeń, w których główną rolę odgrywa jej głęboko skrywana przeszłość. Sytuacja zmusza ją do powrotu do bolesnych wspomnień czasów, z którymi chciała zerwać na zawsze.

Polecane książki

Poradnik do gry Metal Gear Solid V: Ground Zeroes, jest pełnym źródłem informacji dotyczących komfortowego ukończenia gry. Porady w nim zawarte umożliwią ukończenie gry na najwyższym poziomie trudności, a dodatkowe wskazówki pomogą ukończyć misje z S-rangą. Obrazki i treść poszczególnych rozdziałów ...
Chronologiczny obraz dwudziestoletniej walki o wolną, wymarzoną Ojczyznę. Opowieść jest montażem wypowiedzi dziesiątek osób – świadków tamtych wydarzeń. Naoczne relacje przeplatane są komunikatami, odezwami, rozkazami, a także korespondencją zarówno lokalnych przedstawicieli UB z Centralą, jak i sam...
  Kim były kobiety niepodległości? Żonami i powiernicami polityków? Działaczkami społecznymi? Prekursorkami feminizmu? A może celebrytkami II RP? Okrągła rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości to dobra okazja, aby przyjrzeć się kobietom tamtej epoki. Iwona Kienzler, znana popularyzatorka hi...
Joanna Czasami ludzi prześladuje pech! Mój polega na tym, że szukając drugiej połówki ciągle trafiałam na: niedojrzałe, przejrzałe, nadgryzione lub zjedzone prawie doszczętnie. Mam ich już całą kolekcję! Nie mogę się jednak powstrzymać przed dalszym szukaniem. Dzięki tej przypadłości - wyjątkowo...
Właścicielem domku z topolami był ów mężczyzna nazwany Joasiem, inaczej panem Joachimem Wielicą, niegdyś marszałek powiatowy, obecnie osiadł na ustroniu i wypoczywa przed czasem po życiu. Człowiek ten w całej okolicy jedno zgodnie był uważany za najzacniejszego urzędnika i obywatela. D...
Książka ta ma za zadanie pokazać w sposób chronologiczny wszystkie etapy realizacji projektów: od planowania wstępnego do planu struktury i zatwierdzenia projektu, sporządzenia planu szczegółowego, planu wykorzystania zasobów, kosztorysu, kontroli jakości i oceny ryzyka związanego z projektem, podz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Iga Karst

PrologPORTUGALIASOBOTA, 25 CZERWCA

Niecałe trzy godziny po tym, jak dowiedział się o podwójnym morderstwie, postanowił, że musi zacząć działać szybko i bez najmniejszego wahania. Decyzja już zapadła i była nieodwołalna.

Mężczyzna powędrował wzrokiem wzdłuż zbocza, na którym rozciągała się uprawa winorośli. Równe rzędy roślin pięły się od skraju urwiska aż po szczyt, gdzie nad okolicą górowały zabudowania winnicy. W świetle księżyca wydawały się nierzeczywiste i odległe. W oddali, trochę poniżej linii horyzontu, połyskiwała toń Oceanu Atlantyckiego.

Nocne powietrze, nagrzane od południowych skał, zdawało się lekko wibrować. Rozleniwiało. Jeszcze tylko ostatnia chwila wytchnienia przed podróżą.

– Owoce są ciągle małe i zielone – zza pleców usłyszał ochrypły głos starego człowieka. – Potrzeba jeszcze wielu upalnych dni, by winogrona nabrały słodyczy. Przed nami całe lato. Wrócisz na winobranie?

– Tak, Sérgio. Nie martw się o zbiory, zajmę się tym. Muszę wyjechać tylko na kilka dni, najwyżej na dwa tygodnie.

– Masz jakieś kłopoty – starzec bardziej stwierdził niż zapytał.

Nie odezwał się. Nie chciał kłamać. To miejsce nawet teraz, późnym wieczorem, spowite ciemnością, emanowało dobrą energią. Energią ziemi rozgrzanej słońcem i ciężkiej pracy ludzkich rąk, których wymagały winorośle. Za nic w świecie nie zniszczyłby tego zakątka. To jedno z tych miejsc, gdzie rządzą prawa natury i tradycje, a nie nowoczesnetechnologie, media i korporacje.

Milczeli.

Sérgio schylił się i zerwał źdźbło trawy. Nagryzł je tak samo, jak czynił to za każdym razem, kiedy przychodził na zbocze, żeby doglądać winogron. Lubił sprawdzać uprawy po zachodzie słońca, nigdy nie robił tego za dnia. Co prawda było zbyt ciemno, żeby ocenić wzrokiem, czy kiście dojrzewają prawidłowo, jednak jemu wystarczał zapach owoców, ich smak, kształt i konsystencja. Czuł, że w tym roku zbiór będzie wyjątkowo udany.

– Sérgio, czas na mnie. Powinienem być już w trasie.

Staruszek wyciągnął z ust źdźbło i wyrzucił je przed siebie. Nie odwrócił się, lecz powiedział:

– Pamiętaj, że czekamy tutaj na ciebie.

– Niedługo będę z powrotem.

Mężczyzna położył starcowi rękę na ramieniu, ale nie pożegnał się. Za bardzo bał się tego, że mogłoby to być ich ostatnie spotkanie. Nie wierzył w przesądy, ale nie chciał robić niczego, co byłoby jakimkolwiek symbolem końca pewnego etapu życia.

Wrócił do domu, przebrał bawełnianą koszulę i lniane spodnie na dżinsy oraz klasyczny t-shirt. Zabrał laptopa i torbę z podręcznym bagażem, po czym ruszył w drogę.

Rozdział 1POLSKA, WROCŁAWPONIEDZIAŁEK, 27 CZERWCA

– Wyglądałaś na przerażoną.

Teresa uśmiechnęła się.

– Na szczęście mój przyszły mąż jest bardzo zaradnym adwokatem.

– Szczęście nie ma tu nic do rzeczy, przecież nie zrobiłaś niczego złego – odparł Damian, uważnie obserwując drogę. W mieście zaczęły tworzyć się już popołudniowe korki. – Domyślam się, że z jakiegoś powodu poszukują kobiety, która akurat nazywa się tak samo jak ty.

Odwróciła się do szyby. Kiedy rankiem do drzwi mieszkania zapukała policja, Teresa sądziła, że potrzebują czegoś od jej narzeczonego. Groyewski był prawnikiem, pracował w kancelarii adwokackiej swojego ojca i na co dzień w różnych sprawach miał do czynienia z policją. Kiedy okazało się, że mundurowi pojawili się po to, żeby to właśnie ją zabrać na komisariat na przesłuchanie, wpadła w panikę. Czego tak nagle mogli od niej chcieć? Nie była przestępcą, tylko zwyczajną obywatelką, która nigdy w życiu nie weszła w drogę policji czy prokuraturze.

Nie chciała jechać na posterunek, ale nie miała innego wyjścia. Zaczęła dyskutować z policjantami, próbowała negocjować, obiecała, że odpowie na wszystkie pytania, ale zrezygnowała, gdy zagrozili, że użyją kajdanek, jeśli dalej będzie stawiała opór.

Zawieźli ją na komisariat mieszczący się w dzielnicy Krzyki i zaczęli przesłuchiwać. Jak na złość Damian był w tym czasie na rozprawie w sądzie i miał wyłączony telefon. Wskutek tego na komendę dotarł dopiero późnym popołudniem.

Samochód zwolnił przed światłami.

– Teresa, głowa do góry! Nic takiego się przecież nie stało. Każdy może się pomylić. Pomyśl, że mogło być znacznie gorzej… – uniósł jedną brew, co poważnej twarzy adwokata dodało zawadiackości. – Wyobraź sobie, że w środku nocy wpada do mieszkania brygada antyterrorystów z ostrą bronią i…

– Nie kończ – jęknęła. – Na dzisiaj mam dość wrażeń.

Mężczyzna zamilkł, zastanawiając się, którą drogę wybrać, żeby uniknąć zatłoczonych ulic. Postanowił jechać przez Grabiszyńską i Podwale.

– O co pytali, zanim dotarłem na komisariat?

– Interesowało ich to, czy ostatnio zdarzyło się w moim życiu coś niezwykłego.

– To brzmi jak pytanie psychoterapeuty – skwitował, mając nadzieję, że rozweseli Teresę. – Co odpowiedziałaś?

– Powiedziałam o oświadczynach najprzystojniejszego prawnika w mieście – zrobiła pauzę. – Żartuję. Nie miałam im nic do powiedzenia. Damian, jesteś pewny, że to była policja?

– Co masz na myśli?

– W czasie, gdy rozmawiali, podsłuchałam słowo Europol albo Interpol? Chyba że mi się wydawało…

– Być może sprawa, którą się zajmują, obejmuje obszar kilku krajów. Nie sprawdzimy tego, nie mamy takiej możliwości, zresztą nie ma to dla ciebie już żadnego znaczenia.

Nagle lewym pasem jezdni przemknął motocykl. Raczej usłyszeli go niż zobaczyli. Pędził znacznie szybciej, niż pozwalał rozsądek, nie wspominając o przepisach ruchu drogowego.

– Wariat! – fuknął Damian, wyraźnie wyprowadzony z równowagi. – Powinni zakazać jazdy na motorach. Wiesz, że wbrew temu, co powszechnie mówią ludzie, oni nie nadają się nawet na dawców organów? Po zderzeniu z czymkolwiek zostaje z nich krwawa miazga.

Skrzywiła się.

– Przestań, bo mi niedobrze.

– Przepraszam.

Odetchnęła głęboko.

– To ja przepraszam – starała się mówić łagodnym tonem. – Muszę odpocząć.

Groyewski zaparkował samochód przy ulicy Dobrej, na szarym podwórku niewyróżniającym się spośród wielu innych podwórek w centrum Wrocławia. Z Teresą wynajmowali tam mieszkanie w typowym bloku z lat siedemdziesiątych XX wieku – z dwoma małymi pokojami i ciemną kuchnią. Mieściło się na siódmym piętrze i właściwie nie miało żadnych zalet, może poza tym, że za wynajem i czynsz płacili bardzo mało. Pocieszali się, że to mieszkanie służy im tylko przejściowo, do czasu aż będzie ich stać na wzięcie kredytu w banku i zakup własnych czterech kątów.

Teresa przytuliła się do Damiana, kiedy znaleźli się w windzie. Poczuła się bezpiecznie przy ukochanym mężczyźnie. Nie chciała okazywać przed nim słabości, ale przed samą sobą musiała przyznać, że kiedy rano policja zabrała ją z mieszkania, kompletnie straciła głowę. Przerażenie całkiem odjęło jej zdolność logicznego myślenia. Nie miała niczego na sumieniu, dlatego odwiedziny stróżów prawa, którzy uparli się, żeby pojechała z nimi na komisariat, były dla niej jak grom z jasnego nieba.

– Co ja bym bez ciebie zrobiła, mój ty obrońco?

– Po prostu wróciłabyś do domu, bo i tak nie mieli zamiaru dłużej cię przesłuchiwać.

Weszli do mieszkania. Nie czuli się tutaj całkiem u siebie, ale przez kilka miesięcy zdążyli przyzwyczaić się do tego miejsca. Teresa robiła wszystko, żeby oswoić wynajętą przestrzeń. Na meblach rozstawiła pamiątkowe bibeloty, a ściany pomalowała na ciepłe kolory, które idealnie współgrały z zielenią doniczkowych kwiatów. Razem wszystkie te elementy stworzyły przyjazną aurę gniazdka przyszłej rodziny.

– Umieram z głodu – stwierdził Damian, sięgając po kuchenny fartuch. – Zrobię coś na szybko.

– Doskonale!

– Na co masz ochotę?

– Makaron a’lla carbonara.

– Nie ma słodkiej śmietanki.

Skrzypnęły drzwiczki od szafki, w której trzymali kawę i herbatę. Teresa zajrzała za puszkę z cukrem, wyjęła kartonik ze śmietaną i postawiła go obok deski do krojenia.

Damian był pewny, że zgromadziła w domu wszystkie składniki potrzebne do spaghetti carbonara. Zapasy uzupełniała regularnie, bo była to jej ulubiona potrawa i najlepsze lekarstwo na chandrę. Zawsze gotował on. Ona, kiedy tylko mogła, trzymała się z daleka od kuchni.

Westchnął, teatralnie przewracając oczami.

– A już myślałem, że będą kanapki.

– Przezorny zawsze ubezpieczony.

Nagle Teresa Miller z powrotem posmutniała. Opadła na krzesło.

– Damian, a jeśli oni znów po mnie przyjdą?

– Nie wrócą, jestem tego pewien.

– Myślałam, że umrę ze strachu, kiedy zamknęli mnie samą w pokoju z lustrem weneckim. Czekałam chyba ze dwie godziny, zanim ktokolwiek się pojawił. To było straszne.

Damian odłożył do zlewu obraną cebulę, wytarł ręce i przytulił narzeczoną.

– Policja ma taką taktykę zmiękczania przesłuchiwanych – powiedział.

– Czułam się jak chomik w klatce, na którego wszyscy się gapią.

– Już po wszystkim.

Poczuła na czole ciepło jego ust. Podniosła wzrok.

– Robię z siebie błazna – zaśmiała się nerwowo. – Przy tych twoich bandziorach z gangu „Zebry”, których bronisz, jestem żałosna.

– No… – cmoknął. – Co fakt, to fakt…

Uchylił się przed kuksańcem z łokcia, który chciała mu zaserwować pod żebra.

– Tamci z policją w ogóle nie rozmawiają, a często mają w nosie nawet współpracę z własnym adwokatem, za którego słono płacą.

Odwrócił się, żeby pokroić boczek.

Teresa otworzyła szufladę, żeby wyciągnąć nóż.

– Pomogę ci.

Odepchnął ją delikatnie.

– Nie wtrącaj się do garnków. Wiesz, że to najgłupsza rzecz, jaką możesz zrobić.

Zachichotała.

– Nigdy cię nie otrułam.

– Do czasu…

– Oj tam, oj tam… Tylko raz pomyliłam cukier puder z mąką ziemniaczaną.

Wróciła na krzesło, przyglądając się Damianowi. Nawet myjąc naczynia w damskim fartuszku kuchennym wyglądał jak model z reklamy francuskich perfum. Grecka uroda w połączeniu z przenikliwym spojrzeniem tworzyła u niego mieszankę, która onieśmielała nie tylko kobiety, ale również mężczyzn.

– Kochanie, może wyskoczymy gdzieś za miasto na spacer? – zaproponowała.

– Kiedy?

– Po kolacji.

– Dzisiaj mam za dużo pracy. Poza tym wiesz, że nie przepadam za prowadzeniem samochodu za miastem.

Damian, w przeciwieństwie do wielu mężczyzn, nie był fanem motoryzacji i za kierownicą nie czuł się zbyt pewnie. Wiedziała o tym, dlatego postanowiła nie naciskać na wyjazd.

Groyewski umył ręce, otrzepał z wody i wytarł papierowym ręcznikiem.

– Słońce, nie gniewaj się. Muszę każdą wolną minutę poświęcać na pracę. Wiesz, ile wymaga ode mnie ojciec.

– Mhm… I znam jego obietnice. Kiedy zdobędziesz odpowiednie doświadczenie i uzna, że nadszedł odpowiedni czas, będziesz mógł założyć filię jego kancelarii.

– Wiesz, jakie to dla nas ważne. Dopóki nie będę sam sobie szefem, nie zacznę zarabiać na tyle dużo, żebyśmy mogli kupić własne mieszkanie.

Teresa nie odpowiedziała. Uważała, że kariera i pieniądze nie są najważniejsze, ale nie chciała ograniczać Damiana. Zdawała sobie sprawę z tego, że była przyczyną narastającego konfliktu między Damianem a jego ojcem. Jej przyszły teść, adwokat i właściciel jednej z najsłynniejszych kancelarii we Wrocławiu – „Groyewski i Partnerzy”, od początku nie zaakceptował ukochanej syna. Inaczej ją sobie wyobrażał. Powinna być prawnikiem albo lekarzem, ostatecznie mieć wykształcenie ekonomiczne. Licencjat z informatyki, którym się dyplomowała, był niewystarczający. Wygląd zewnętrzny kobiety również nie zachwycał Groyewskiego seniora. Wolał kobiety o urodzie klasycznej, ubrane w służbowe garsonki i z włosami ściągniętymi nad karkami w ciasne koki. Tymczasem Miller, mimo że skończyła już trzydzieści lat, wciąż miała urodę dziecka, podkreślaną przez ścięte do ramion, blond kosmyki. Elegancko ubierała się tylko w ostateczności, na co dzień preferując dżinsy i obszerne bluzy, w których ginęła jej drobna sylwetka.

Teresa nigdy nie rozmawiała o tym z narzeczonym, żeby nie sprawiać mu przykrości. Czasami nachodziły ją obawy, czy w oczach przyszłego teścia już zawsze będzie nosiła etykietkę „trędowatej”.

Ojciec traktował Damiana jak nastolatka albo nieodpowiedzialnego studenta, a nie dojrzałego mężczyznę po trzydziestce. Wpływał na każdą jego decyzję, sterował karierą i wywierał presję na życie prywatne. Miller czasem dziwiła się, że Damian to wytrzymuje i jeszcze się nie zbuntował. Dzięki solidnemu wykształceniu bez problemu znalazłby pracę w jakiejś firmie. Gdyby tylko chciał, ani chwili dłużej nie musiałby być zależny od ojca, a jednak zależało mu na tym, żeby w przyszłości stanąć na czele firmy „Groyewski i Partnerzy”. Może to kwestia wychowania? Może Teresa nie rozumiała postępowania narzeczonego, ponieważ różniły ich warunki, w jakich dorastali? Ona od dziecka sama decydowała o sobie. Rodzice dali jej całkowitą swobodę, akceptowali i wspierali jej decyzje. Wybierała koleżanki i kolegów, pasje, szkoły i te marzenia, które według niej były warte spełnienia. Rodzice dyskutowali z nią, a potem i tak pozwalali, żeby szła własną drogą i uczyła się na własnych błędach. Damian już w chwili narodzin miał zaplanowaną swoją przyszłość. Został wychowany w kulcie rodzinnej tradycji. Musiał wziąć na barki i podźwignąć ciężar nazwiska Groyewski i tak jak ojciec, dziadek i pradziadek wybrać studia prawnicze. Ten ostatni, jeszcze przed wojną, założył we Lwowie pierwszą kancelarię sygnowaną rodowym nazwiskiem. Tuż po 1945 roku, kiedy wraz z rodziną przeniósł się do Wrocławia, kontynuował pracę w nowym miejscu.

Życie nie zawsze było idealne, ale ona już dawno nauczyła się z tym godzić, a przynajmniej nie walczyć. Nie ma sensu próbować zmieniać rzeczy, na które nie ma się wpływu. Poza tym, to właśnie w takim Damianie zakochała się i była z nim szczęśliwa.

Na stole stanęła patelnia ze śmietanowo-jajecznym sosem i miska z makaronem.

– Mam prośbę – powiedziała, nabijając na widelec kawałek mięsa. – Nie mów nikomu o tym incydencie z policją.

– Mówisz tak, jakbyś miała coś na sumieniu.

– Jestem rosyjskim szpiegiem i płatną zabójczynią finansowaną przez Kreml – szepnęła konspiracyjnie, zachowując kamienną twarz.

Wybuchła śmiechem.

Pierwszy raz odkąd Damian zabrał ją z komisariatu, śmiała się z promiennymi oczami, całym ciałem. Była radosna jak dziecko, przy czym jej okolona jasnymi, prostymi włosami twarz wydawała się jeszcze młodsza niż zwykle.

– Boję się reakcji twojej rodziny – uspokoiwszy się, wyznała szczerze. – Po prostu uważam, że lepiej to przemilczeć.

– Dobrze, kochanie. Obiecuję, że zabiorę tę tajemnicę do grobu.

Tym razem Groyewski zaczął się śmiać, ale ona nie odpowiedziała mu tym samym. Wbiła wzrok w talerz, czując, jak każdą komórkę jej ciała ogarnia dygot, którego nie potrafiła opanować.

Rozdział 2WROCŁAWWYDZIAŁ KRYMINALNY POLICJI

Jedna noc i dwa morderstwa.

Wiktor Rynkowski, komisarz wrocławskiego wydziału kryminalnego policji, widział już chyba każdy rodzaj trupa, jaki można sobie wyobrazić – samobójców, ofiary wypadków drogowych, żony zatłuczone przez sadystycznych mężów i niemowlęta zagłodzone na śmierć przez matki w depresji poporodowej. Widział, co potrafi zrobić mafia i jak wygląda robota zawodowego zabójcy szkolonego przez FSB, CIA albo Mossad. Z tego powodu informacja o dwóch nowych trupach w mieście nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. W pewnej chwili był nawet zły na nieboszczyków za to, że ma przez nich więcej roboty.

Praca w policji już dawno spowszedniała Rynkowskiemu, ale jakiś czas temu zauważył, że oprócz tego stała mu się zupełnie obojętna. Był już za stary na to, żeby brać udział w wyścigu szczurów i narażać życie, by zasłużyć na awans. Pięćdziesięciodwuletni Rynkowski w służbach mundurowych przepracował dwadzieścia dziewięć lat i za dwa miesiące przechodził na policyjną emeryturę.

Jeszcze raz spojrzał na raporty dotyczące zabójstw z ostatniego tygodnia – uduszona prostytutka, mąż dźgnięty nożem na pijackiej melinie, narkoman po złotym strzale i chłopak pobity na śmierć przed dyskoteką w Długołęce – wsi na przedmieściach Wrocławia. Sprawy nie zainteresowały go nawet przez moment. Rutynowe dochodzenia zostawiał podopiecznym niższej rangi, którzy dopiero nabierali policyjnych szlifów. Rzecz jasna, za każdą z oczywistych spraw mogło się kryć zaskakujące rozwiązanie, ale Wiktor wiedział, że takie historie zdarzają się często tylko w serialach kryminalnych.

Dwa morderstwa, które skupiły uwagę komisarza, różniły się od wcześniejszych. Nie należały do rutynowych przypadków. Ofiary pozbawiono życia metodycznie. Najpierw z dużej odległości, przy użyciu karabinu, dostały po strzale w głowę, potem ktoś z bliska wycelował w ich serca z broni krótkiej i dołożył dokładnie po dwie kule.

Robota zawodowca. Stara szpiegowska szkoła: dwa pociski w serce, jeden w głowę. Ofiary nie miały szans.

Po wykonaniu zlecenia, morderca skrupulatnie przeszukał domy, zostawiając jednak nietknięte wszystkie kosztowności, włącznie ze szkatułką, w której znajdowała się pokaźna ilość złotej biżuterii, należącej do żony jednego z denatów.

Rynkowski zza ściany usłyszał odkurzacz. Sprzątaczka jak zwykle rozpoczęła porządki od sali konferencyjnej.

Odruchowo zerknął na zegarek. Dochodził kwadrans po piątej po południu. Większość pracowników wydziału poszła już do domów. Komisarz sapnął nad papierami, a następnie upchnął je do służbowej aktówki razem ze szczegółową dokumentacją fotograficzną zrobioną w miejscach zbrodni. Akta reszty dochodzeń zamknął na klucz w szufladzie biurka, doszedłszy do wniosku, że nazajutrz przekaże je młodszym członkom zespołu dochodzeniowego.

Myślami był już w domu.

Wiosną tego roku przeprowadził się razem z żoną do willi po matce, która zmarła kilka miesięcy wcześniej. Przez całe dorosłe życie mieszkał w centrum miasta, ale na wieś przeniósł się zupełnie bez żalu. Tęsknił za spokojem wsi i tempem życia, jakie znał z dzieciństwa. Za punkt honoru postawił sobie odtworzenie pasieki ojca. Codziennie po pracy przebierał się w ochronny kombinezon i szedł na obchód uli. Podejrzewał, że praca w policji przestała dawać mu satysfakcję, a wręcz zaczęła irytować dokładnie w chwili, kiedy z żoną podjęli decyzję o przeprowadzce na wieś. Na szczęście, jako pracownik służb mundurowych, miał możliwość przejścia na wcześniejszą, dobrze płatną emeryturę, i nie zawahał się z tego skorzystać. Jeszcze tylko dwa miesiące i nie będzie musiał codziennie pokonywać ponad trzydziestokilometrowej trasy do miejsca pracy.

Wyłączył stojącą na biurku lampkę, która oświetlała stertę podniszczonych teczek i zbiegł po schodach prosto do samochodu zaparkowanego przed budynkiem. Niewiele ponad godzinę później doglądał pszczół w ulach umiejscowionych na polu sąsiadującym z jego domem.

Komisarz upewnił się, że owady odleciały i zdjął nakrycie głowy z siatką osłaniającą twarz.

– Kurczak już się piecze, ale na kolację musisz zaczekać jeszcze z pół godziny – do uszu mężczyzny dobiegł głos kobiety.

Posłał żonie uśmiech. Była trzynaście lat młodsza od niego i w jej sylwetce wciąż uwydatniała się młodzieńcza sprężystość. Lubił te chwile, kiedy mógł poczuć się przy niej jak mały chłopiec, wiedząc, że doskonale się nim zaopiekuje. Potrzebował tego bardzo, zwłaszcza po trudnym dniu w pracy, w której ani przez minutę nie mógł pozwolić sobie na to, żeby wypaść z roli wymagającego i zdecydowanego komisarza koordynującego cały zespół dochodzeniowy. Oczywiście nigdy nie przyznałby się do tego na głos.

Rynkowski usiadł przy ogrodowym stole z plastyku, gdzie rozłożył teczki z materiałami z miejsc zbrodni. Odetchnął głęboko powietrzem nasyconym aromatem siana i maciejki kwitnącej przy dziecięcej huśtawce, którą własnoręcznie zbudował dla wnuczki.

Zmusił się, żeby skupić myśli na pracy. Sięgnął po dokumentację zabójstw.

Pierwszy denat, trzydziestodwuletni Marek Szwedes, prowadził sieć knajp w tureckim stylu, w których o każdej porze dnia i nocy można było zjeść kebab albo gyrosa. Jeździł lekko przechodzonym mercedesem klasy S. Ubierał się w wątpliwego pochodzenia rzeczy z logo Versace, Gucci czy Hugo Boss. Na lewej ręce nosił klasyczną bransoletkę, pancerkę, ze złota.

Szwedes mieszkał z żoną i dwojgiem dzieci w obszernym domu na Złotnikach. Sąsiedzi twierdzili, że był człowiekiem spokojnym i utrzymywał z ludźmi poprawne stosunki. Pomocny, zawsze uśmiechnięty, przepadający za córkami. Gdyby mógł, przychyliłby im nieba. Żonie też niczego nie żałował. Nosiła najmodniejsze rzeczy, chodziła zadbana, z długimi blond włosami i nienagannym makijażem.

– Rodzina jak z obrazka – Wiktor mruknął pod nosem, odwracając kartkę z odręcznymi notatkami podkomisarza Janusza Mazura, jego prawej ręki. Notatki miały charakter nieoficjalny i nie były częścią akt. Pismo Mazura tworzyło chaotyczne wzorki, a poszczególne znaki przypominały raczej hieroglify niż litery, dlatego Rynkowski nawet nie próbował ich rozszyfrować.

Sięgnął do teczki po zdjęcia z miejsca zbrodni. Fotografie były świeżo wywołane, prawdopodobnie żaden z policjantów z zespołu dochodzeniowego nie zdążył zobaczyć ich przed wyjściem z pracy.

Przyjrzał się pierwszemu ujęciu.

Ciało Szwedesa leżało wygięte w nienaturalnej pozycji, z głową niemalże wbitą w posadzkę i wykręconym nadgarstkiem. Oczy trupa były otwarte, lecz niezbyt mętne. Oznaczało to, że morderstwa dokonano na niedługo przed znalezieniem zwłok.

Na martwego Szwedesa natrafiła jego żona, Gabriela, gdy kwadrans po czwartej nad ranem zeszła z sypialni, mieszczącej się na piętrze, do salonu. Chwilę wcześniej przebudziła się i widząc, że męża nie ma w łóżku, pomyślała, że Szwedes zasnął w salonie przed telewizorem, co zdarzało mu się stosunkowo często. Gdy go znalazła, spanikowana, od razu zadzwoniła na pogotowie. Policję wezwała dopiero dyżurna lekarka, która stwierdziła zgon. Gabriela Szwedes początkowo była przekonana, że mąż niefortunnie spadł ze schodów i roztrzaskał czaszkę. Nie przyszło jej do głowy, że ktoś mógłby go zastrzelić. Tak zeznała przed prokuratorem – Elwirą Saniewską.

Rynkowski jeszcze raz przyjrzał się denatowi, a raczej wykrzywionemu ciału, które wyglądało, jakby Szwedes odgrywał tragikomiczną scenę danse macabre. Rozściełany trup na podłodze z marmuru, z rozdziawionymi paluchami, szeroko otwartymi oczyma… Paradoksalnie, w tamtym momencie komisarz nie odczuwał współczucia dla ofiary, nie po tylu latach służby w policji kryminalnej, lecz zastanawiał się nad tym, czy na kamiennej posadzce pozostanie ślad po krwawej mazi, która wypłynęła z czaszki i korpusu Szwedesa.

Druga teczka, następne dochodzenie.

Trzydziestoczteroletni Piotr Prokopowicz mieszkał na Brochowie, w dzielnicy, która nie cieszy się w mieście chlubną opinią. Jego czworo dzieci wychowywała ulica, w czasie gdy on sam oddawał się pasji picia taniego wina. Żona Prokopowicza od pięciu lat przebywała za granicą, prawdopodobnie w USA, daleko od rodziny, problemów i zatęchłego mieszkania komunalnego.

W tym właśnie mieszkaniu Prokopowicza znalazła teściowa, która tuż po szóstej rano przyszła, żeby obudzić i wyprawić dzieciaki do szkoły.

Zdjęcia z miejsca zbrodni pokazywały mężczyznę, który wyglądał, jakby spał na wersalce. Zapewne zabito go we śnie. Pierwsza kula przeszła za uchem, a potem wbiła się w tył mebla. Popękana czaszka z rozbryzganym mózgiem nie była widoczna na fotografii. Dodatkowe dwa strzały w serce zagwarantowały mordercy skuteczność działania.

Rynkowski już teraz mógłby się założyć, że analiza balistyczna pocisków wykaże, że w obu opisanych przypadkach strzelano z jednej i tej samej broni, a właściwie z dwóch egzemplarzy – karabinu snajperskiego i pistoletu z tłumikiem.

Komisarz wyszukał w książce telefonicznej komórki odpowiedni numer i wydał kilka poleceń przez telefon. Uporał się z tym w chwili, gdy żona zaczęła nakrywać do kolacji.

– Wziąłeś nową sprawę? – zapytała, kiedy już jedli.

– Skąd wiesz?

– Teczki… – wskazała na aktówkę męża. – Jeszcze nie są zniszczone, wyglądają jak nowe, więc dochodzenie też musi być świeże.

Nigdy nie wątpił w inteligencję żony, ale tym razem naprawdę go zaskoczyła.

– Myślałam, że teraz będziesz już tylko porządkował stare dochodzenia.

– Skarbie, dobrze wiesz, że nie mogę z tobą o tym rozmawiać.

– Do końca będziesz jej wierny?

Twarz mężczyzny stężała.

– Komu?

– Swojej kochance. Pracy.

Rozdział 3

– Idziemy pod prysznic? – zapytała Teresa.

Damian podniósł wzrok znad pisma procesowego. Przetarłszy oczy, rozmasował nasadę nosa.

– Jutro mam ważną rozprawę, muszę doczytać jeszcze kilka rzeczy i dokończyć pozew rozwodowy dla ważnej klientki.

Kobieta odpięła klamrę i rozpuściła sięgające ramion włosy, potem powoli rozsunęła zamek w spódnicy i pozwoliła tkaninie ponętnie spłynąć wzdłuż zgrabnych nóg.

– Błagam cię, nie prowokuj mnie. Nie mogę się skupić.

– Dzisiaj raczej nie pomogę ci się skoncentrować.

– Teresa…

Rozpięła bluzkę.

– Nie ma mowy, nie przestanę.

– Kochanie, naprawdę nie mogę… – wziął głęboki oddech.

Zbliżyła się do narzeczonego i potargała mu włosy, jakby był małym chłopcem, a potem cmoknęła go w czoło. Myślała, że zirytuje go tym, bowiem ten rodzaj pocałunku zarezerwował wyłącznie dla matki.

– Dobrze, już dobrze.

– To było całkiem przyjemne – nieoczekiwanie zagadnął.

Nadstawił usta, mrużąc oczy. Odepchnęła go lekko.

– Wszystko albo nic!

Jęknął z udawanym zawodem, ale od razu zajął się dokumentami.

Teresa wzięła długą kąpiel i z kubkiem aromatycznego earl grey’a wróciła do pokoju.

O parapety i szyby mocno uderzał deszcz, a mimo to wieczór był parny. Otulona mięsistym szlafrokiem Damiana, z turbanem z ręcznika na głowie, dumała przez chwilę, przyglądając się oberwaniu chmury.

Znudzona włączyła telewizor.

Na ogólnopolskim kanale informacyjnym pokazywali sylwetkę Macieja Zębatego. Wybitny muzyk i satyryk zmarł w szpitalu w wieku 67 lat. Następna informacja mówiła o uczczeniu przez Kraków setnej rocznicy urodzin Ronalda Reagana. Potem pokazali migawki z pogrzebu prezydenta Wrocławia, który zginął w katastrofie awionetki. Zdjęcia rozbitego samolotu i ujęcia z ceremonii pochówku od dwóch tygodni nieustannie przewijały się przez media, zwłaszcza lokalną prasę. Po wiadomościach prezenterka omówiła prognozę pogody na nadchodzący tydzień. Lato zapowiadało się wyjątkowo wietrznie i deszczowo, jakby właśnie panowała w Polsce pora monsunowa.

Było po dziesiątej. Damian wciąż ślęczał nad papierami, ciągle ubrany w spodnie od garnituru, zapiętą pod szyję koszulę i krawat. Teresa wiedziała, że Groyewski nie przebierze się, dopóki nie skończy pracy. Nie był w stanie oderwać się od dokumentów nawet po to, żeby zjeść kolację. Obowiązki przede wszystkim.

Poznanie Damiana było dla Teresy jak wygrana na loterii. Miała dużo szczęścia, bo zakochał się w niej mężczyzna przez większość kobiet postrzegany jako ideał. Spokojny, stateczny, zrównoważony, a przy tym inteligentny i wykształcony.

Miała trzydzieści trzy lata i wystarczająco długo czekała, żeby spotkać mężczyznę, z którym mogłaby związać swoją przyszłość. Teraz z premedytacją pozwalała sobie na kreowanie w marzeniach nawet najbardziej ckliwych obrazków z ukochanym w roli głównej. Damian do tych obrazków pasował idealnie ze swoją ciemną karnacją, wysoką i wiotką sylwetką oraz twarzą o delikatnych, ale typowo męskich rysach.

Wyłączyła telewizor. Sięgnęła po laptopa i zajrzała na stronę z najnowszymi plotkami o gwiazdach show-biznesu. W chwili, gdy Damian poprosił, żeby zaparzyła mu kawę, kątem oka dostrzegła na monitorze, że dostała powiadomienie o nowej wiadomości na portalu społecznościowym.

Poszła do kuchni. W małej filiżance przygotowała intensywną arabicę z dużą ilością cukru i zaniosła partnerowi.

Wróciła do laptopa, a wówczas okazało się, że dostała drugą wiadomość, tym razem z innego portalu – skupiającego specjalistów różnych branż. Kliknęła na pierwszą wiadomość. Odczytała ją tak pobieżnie, że nie zrozumiała, o co chodziło nadawcy. Ponownie prześledziła tekst.

Zamarła.

Niespokojnym wzrokiem omiotła pokój. Damian pisał coś odręcznie, nie patrzył na nią.

Odnalazła nazwę użytkownika profilu, z którego przesłano wiadomość. Była dla niej zupełnie bez sensu: Ferdynand. Teresa nie znała nikogo o tym pseudonimie. Weszła na profil nadawcy, żeby dowiedzieć się czegoś więcej na jego temat, lecz w przeglądarce pokazał się tylko komunikat o tym, że konto zostało usunięte.

Kliknęła na wiadomość na drugim portalu. Treść ta sama. Konto użytkownika również wykasowano.

Ze zdenerwowania zaczęła łapać powietrze jak ryba wyjęta z wody. Zamknęła powieki, licząc do dziesięciu, żeby uspokoić się. Jeszcze raz spojrzała na ekran.

– Jesteś w poważnym niebezpieczeństwie, wyjedź jak najszybciej, Diamencie spod Kilimandżaro – wyszeptała pod nosem na tyle cicho, że Damian nie mógł tego usłyszeć. W ogóle nie zwrócił uwagi na Teresę.

Czy to jakiś żart? Kiepski dowcip szaleńca?

W popłochu, wyrzuciła do wirtualnego kosza obie wiadomości i zmieniła hasła dostępu do obu portali. Potem wyłączyła laptopa i włożyła, wręcz wrzuciła go do torby, jakby parzył.

Z wrażenia na kilka minut zastygła w fotelu jak głaz. Nie wiedziała, co robić. W końcu zmusiła się i poszła do sypialni, gdzie w ciemnościach usiadła na łóżku. Nie chciała, żeby Damian zobaczył jej zdenerwowanie.

Żart, idiotyczny żart – pomyślała. – Albo zbieg okoliczności… Bzdura, nie ma takich zbiegów okoliczności!

Ani sekundy dłużej nie mogła się oszukiwać.

– Jesteś w poważnym niebezpieczeństwie, wyjedź jak najszybciej, Diamencie spod Kilimandżaro – powtórzyła półgłosem, chcąc upewnić się, że nie doświadcza halucynacji lub zwodniczego déjà vu.

Ścisnęła pierścionek, który nieświadomie obracała drugą ręką. Nosiła go na palcu serdecznym lewej ręki. Białe złoto z błękitnym kamieniem dla niewprawnego oka wyglądało na srebro z oprawionym szkiełkiem. Niektóre koleżanki były przekonane, że Teresa nosi szafir, nieco jaśniejszy od tego, jaki lady Diana Spencer dostała od księcia Karola z okazji zaręczyn. Myliły się.

Zapaliła lampkę nocną i wyciągnęła rękę w stronę białego światła halogenu. Kamień jakby zmienił barwę na delikatnie fioletową, czystą niczym niebo Tanzanii, z której pochodził.

Tanzanit. Diament spod Kilimandżaro.

Ubóstwiała tanzanity, odkąd – jako dziecko – zobaczyła je po raz pierwszy na wystawie sklepu jubilerskiego w Paryżu. Ów niezmiernie rzadki, a przez to niezwykle cenny, wydobywany tylko w jednym miejscu na świecie, kamień nie był zbyt popularny w Polsce. Miller nosiła go od bardzo dawna w starym i nierzucającym się w oczy pierścionku.

Poczuła, jakby grunt obsuwał jej się spod nóg. Co robić? Co tu się dzieje? Najpierw policja, teraz te wiadomości… Kto mógł je napisać? A przede wszystkim, kto wpadł na tak skomplikowane porównanie? Diament spod Kilimandżaro… Nie, to określenie nie było dla Teresy nowe. W jej życiu był kiedyś ktoś, kto nazywał ją, używając tej specyficznej przenośni. Przenośni, której nie słyszała od bardzo dawna. Przenośni, którą dzieliła tylko z jednym człowiekiem i niczego na świecie była tak pewna, jak tego, że był to ich mały sekret. W rozmowach w cztery oczy zawsze nazywał ją Diamentem spod Kilimandżaro.

Problem w tym, że ów człowiek zmarł przed ośmiu laty.

***

Sen nie nadchodził. Damian charczał lekko, pogrążony w głębokim letargu, a Teresa wciąż przewracała się z boku na bok. W końcu wstała, założyła kapcie i szlafrok, po czym zaparzyła sobie melisę i do rana siedziała w fotelu.

Poważne niebezpieczeństwo.

Jak miała spać, skoro ktoś właśnie napisał, że jest w poważnym niebezpieczeństwie? Jakie niebezpieczeństwo mogło grozić spokojnej kobiecie, która prowadziła zwyczajne życie w jednym z niewyróżniających się, europejskich miast? Nie miała wrogów ani długów, nie przychodził jej do głowy żaden powód, przez który ktoś chciałby dla niej czegoś złego.

Teresa wciąż byłaby gotowa wmawiać sobie, że spotkał ją fatalny zbieg okoliczności, jednak jeden przypadek dziennie można w ten sposób wyjaśnić, ale dwa to już zdecydowanie za dużo. A przecież jeszcze kilka godzin wcześniej siedziała na komisariacie, przesłuchiwana przez policję…

Miała mętlik w głowie. Wiedziała już, że tej nocy nie zmruży oka.

Rozdział 4WTOREK, 28 CZERWCA

– Nie spałaś w sypialni. Dlaczego? – Damian zapytał przy śniadaniu.

– Całą noc siedziałam nad projektem – skłamała.

Z wyrzutem spojrzał na narzeczoną. W eleganckim garniturze, przygotowany do wyjścia z domu, wyglądał służbowo i zasadniczo.

– Musiałaś robić go akurat w nocy?

Wzruszyła ramionami.

– Wpadłam na dobry pomysł i bałam się, że do rana o nim zapomnę. Zaraz to odeśpię.

Ziewnęła, zasłaniając usta. Przetarła przekrwione oczy.

– Zaleta pracy na własny rachunek – westchnął. – Ja nie mogę zostać w łóżku, chociaż późno poszedłem spać.

Pocałował Teresę na pożegnanie.

Przeszło jej przez myśl, żeby powiedzieć mu o dziwnej wiadomości, ale doszła do wniosku, że to temat na dłuższą rozmowę. Było zbyt wiele rzeczy do wyjaśnienia, by omawiać to w tej chwili. Mimo to była przekonana, że Groyewski, jako jej prawnik, powinien się o wszystkim dowiedzieć.

Mlaśnięcie zamka dało Teresie znak, że Damian wyszedł już z domu. Od razu zrzuciła z siebie szlafrok i wzięła chłodny, pobudzający prysznic. Podwójna kawa ostatecznie postawiła ją na nogi.

Sącząc czarny napar, bezmyślnie śledziła ludzi poruszających się jak mrówki po placu zabaw przed blokiem. Jej wzrok spoczął również na urzędzie pocztowym, mieszczącym się na rogu budynku stojącego naprzeciwko.

Nagle przyszła jej do głowy myśl wręcz nieprawdopodobna. A co, jeśli wiadomość na portalu, z fikcyjnego konta, przesłał Damian? W ten sposób mógłby dać jej do zrozumienia, że zna całą prawdę…

Zacisnęła pięść i opadła na krzesło.

Żal złapał ją szponami za gardło, aż w oczach Teresy pojawiły się łzy. Nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby oszukiwać Damiana. Kochała go – tak przynajmniej jej się wydawało – bezgranicznie i bezwarunkowo. Tak potoczyło się życie, że do tej pory nie miała okazji, żeby wszystko opowiedzieć mu o sobie. Nie kłamała, niczego przed nim nie taiła, po prostu tak wyszło. Tajemnica Teresy nie była skwapliwie skrywanym sekretem, lecz zwykłym cieniem przeszłości, który od dawna nie był wyciągany na światło dzienne.

A może prawda nieco się z tym rozmijała? Może związek z Damianem był tak idealny, że Teresa bała się stracić Groyewskiego? Podświadomie czuła, że gdyby znał prawdę, rozstałby się z nią bez chwili zastanowienia. Damian był niezmiernie bliski ideału, a ona miała za sobą tak zwaną „przeszłość”.

W końcu doszła do wniosku, że jej przyszły mąż nie byłby w stanie zaakceptować całej prawdy. Nie zrobiłby awantury z trzaskaniem drzwiami. Gwałtowność nie leżała w jego naturze. Mógłby odtrącać ją powoli i systematycznie, sprawiając narastający ból.

Teresa ostatecznie postanowiła przemilczeć przed Damianem informację o niepokojącej wiadomości.

Zadzwoniła do przyjaciółki.

– Znajdziesz dla mnie kilka chwil? Muszę pogadać.

– Kiedy? – zapytała Ewa.

– Najlepiej zaraz.

– Jest u mnie klientka. Za godzinę będę miała przerwę. Przyjedź do mnie do gabinetu.

Rozdział 5

Janusz Mazur wpadł do biura Rynkowskiego spóźniony i zamiast przywitać się, w panice zaczął obszukiwać ubrania. W tylnej kieszeni spodni znalazł obrączkę, którą zaraz nasunął na palec.

– Cześć – powiedział wreszcie do przełożonego.

Wiktor roześmiał się.

– Znów całonocna obserwacja podejrzanych?

– Mhm.

– Strasznie dużo mamy tych podejrzanych we Wrocławiu. Na każdym podwórku inny gang.

– Nie mam ochoty na żarty, jestem niewyspany.

Rynkowski też chciałby się nie wysypiać z tego samego powodu, co Mazur. Wiktor jednak nawet w młodości, dwadzieścia czy trzydzieści lat wcześniej, nie potrafił żyć na dwa fronty. Był wierny swoim kolejnym kobietom, a potem żonie. Już po ślubie nie raz miał ochotę na skok w bok, ale zawsze w ostatnim momencie wycofywał się. Miał zbyt wiele do stracenia, a rodzina była dla niego najważniejsza. Potrafił przetrwać najtrudniejsze momenty w pracy, kiedy przez cały dzień musiał oglądać zwłoki, rozmawiać z patologami i wąchać smród krwawej śmierci, bo miał świadomość, że zaraz wyjdzie z tego bagna i wróci do domu. Za nic na świecie nie skrzywdziłby dzieci i nie zniszczyłby małżeństwa. Stabilny dom był jedynym pewnym elementem w tej parszywej egzystencji.

Mazur bawił się obrączką.

– Ilona postawiła mi warunek: albo ona, albo mam wracać do żony. Muszę to jakoś ogarnąć, ale sam nie wiem, jak.

Rynkowski pomyślał, że najlepiej by było, gdyby Mazur znalazł sobie trzecią kobietę i zaczął wszystko od nowa, jednak nie powiedział tego na głos. Zamiast tego wskazał na akta, dając znak, że najwyższa pora zająć się dochodzeniem.

– Na pierwszy rzut oka ofiar nic nie łączy – stwierdził.

Komisarz splótł ręce na brzuchu, kiwając się na biurowym krześle w przód i w tył do rytmu muzyki, która w tle sączyła się z radia.

– Prawdopodobnie zamordował ich jeden i ten sam człowiek – powiedział Janusz, przecierając zapuchnięte powieki. – Musimy zaczekać na wyniki badań balistycznych, żeby mieć pewność…

Janusz pracował w policji znacznie krócej niż Wiktor, który zaczynał na początku lat osiemdziesiątych. Był dużo młodszy od szefa i różnił się od niego podejściem do technik śledczych. Rynkowski wyznawał zasadę, że najwięcej zysków daje policjantowi bezpośredni kontakt ze świadkami i podejrzanymi, za to Mazur wierzył przede wszystkim w moce obliczeniowe policyjnych komputerów, a także we wszelkie nowinki z laboratoriów kryminalistycznych. Praca z ludźmi wydawała się podkomisarzowi mało owocna, ze względu na problem z odsiewaniem prawdy od kłamstw, którymi świadkowie i podejrzani lubili karmić policjantów.

– Przyjmijmy, hipotetycznie oczywiście, że Szwedesa i Prokopowicza zabił jeden i ten sam człowiek – Rynkowski myślał na głos, dźgając łyżeczką fusy po kawie. – Nie możemy wykluczyć, że obaj padli ofiarami seryjnego mordercy, działającego metodycznie i z wyrachowaniem, albo zwykłego psychopaty. Uważam jednak, że najpierw powinniśmy starannie sprawdzić, co ofiary miały ze sobą wspólnego i spróbować pójść tym tropem.

Mazur pochylił się lekko. Jego rozkołysana sylwetka sprawiała, że miał wygląd młodego angielskiego arystokraty cierpiącego na suchoty.

– Nie byli spokrewnieni, to już zweryfikowaliśmy. Denaci pochodzili ze skrajnie różnych środowisk…

Komisarz zaoponował, dając znak ręką.

– To może być tylko złudzenie. Pieniądze dają złudzenie. Zapewniam cię, że wystarczy wczytać się w charakterystyki tych mężczyzn, żeby dostrzec, że właściwie różnił ich tylko status majątkowy, a przez to styl życia. Obaj byli niewykształceni i pochodzili z nizin społecznych. Jeden się dorobił, więc teoretycznie poszedł w górę, drugi zaś spadł na samo dno.

– Nie pomyślałem o tym w ten sposób – Mazur zwiesił głowę. – Nie miałem czasu wczytać się w akta. Rano byłem w sądzie zeznawać w sprawie „Zebry” – przypomniał szefowi o toczącym się procesie gangu, który działał na pograniczu polsko-czeskim.

Szklanka po kawie została przestawiona z biurka na tacę, która leżała na pomocniku na dokumenty. Rynkowski zbierał tam naczynia z całego dnia, a potem zanosił do służbowej kuchni, gdzie myła je sprzątaczka albo jedna z praktykantek.