Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Gejerel. Mniejszości seksualne w PRL-u

Gejerel. Mniejszości seksualne w PRL-u

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-63855-08-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Gejerel. Mniejszości seksualne w PRL-u

Czy Andrzej Wajda zamierzał zrobić film o homomiłosnej akcji pod Arsenałem? Kim był brat „Wampira z Zagłębia” i jaki miał wpływ na przebieg słynnego procesu z lat 70.? Dlaczego tak mało wciąż wiemy o akcjiHiacynt”? Gdzie są „różowe teczki”?

Dlaczego Barbara Skarga bała się lesbijek? Jak warszawska „Kultura” żartowała z HIV?

Do czego klucz kryją powieści sensacyjne z serii „Jamnik”? Książka Krzysztofa Tomasika to kopalnia wiedzy na temat homoseksualizmu w PRL i konstruowanych wokół niego opowieści. Autor wertuje reportaże, zapomnianą literaturę, akta spraw sądowych, wypowiedzi autorytetów i polityków, pamiętniki i listy. Śledzi ów niezbadany dotychczas dyskurs i daje nam wgląd w sprawy, o których nie pisali literaturoznawcy, historycy ani badaczki kultury.

O AUTORZE

Krzysztof Tomasik (1978) –publicysta, biografista, badacz polskiego homoseksualizmu. Autor

głośnej książki Homobiografie. Pisarki i pisarze polscy XIX i XX wieku (2008), redaktor zbioru

PRL-owskich reportaży Mulat w pegeerze (2011).

Polecane książki

W publikacji przedstawiono najważniejsze problemy powstające na etapie realizacji podatków i opłat lokalnych, uwzględniając najnowsze zmiany w przepisach regulujących tę kategorię danin publicznych, orzecznictwo sądów administracyjnych oraz dorobek doktryny prawa podatkowego. W opracowaniu omówio...
Przygotowujemy spektakl o życiu świętego Franciszka. Brzmi trochę nudno, prawda? Większość przypuszcza, że nasz bohater będzie błąkał się od wilków (głaskanie po głowie) do ptaków (głoszenie im kazań). Otóż nie. Spektaklowy Franciszek nie czyni powyższych, nie chodzi i nie przytula dzieci, a potem z...
Jak na zawsze wyleczyć astmę, bezsenność, katar sienny, zatkany nas, chrapanie, stany lękowe oraz wiele innych chorób? Dowiesz się tego z bestsellera P. McKeown pt. „Zamknij usta” Pierwsza książka po polsku o metodzie Butejki (Buteyko) napisana przez czołowego nauczyciela tej metody na świeci...
Książka „Leksykon terminów prawniczych” zawiera słownictwo z zakresu: prawa cywilnego, prawa handlowego, prawa pracy, prawa bankowego i prawa zamówień publicznych. Hasła, wyrazy hasłowe i zwroty opatrzono wyborem z polskich przepisów w przekładzie na język rosyjski, co ułatwia formułowanie w języku...
Unia Europejska wytworzyła rozbudowany i oryginalny porządek prawny dotyczący problematyki handlu elektronicznego. Obok dyrektywy o handlu elektronicznym, która stanowi najważniejszy instrument prawny dotyczący obrotu elektronicznego w UE, istotną rolę odgrywają nowsze instrumenty, takie jak przyjęt...
Po wielu cierpieniach fizycznych i wewnętrznej walce zdecydowałeś się na chirurga, który będzie operował twoje serce. Przeszukałeś Internet i poprosiłeś znajomych o rekomendację. Decyzja została podjęta, a twoja dokładność zakończyła się sukcesem. Podjąłeś słuszną decyzję, a przynajmniej taką masz n...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Krzysztof Tomasik

KrzysztofTomasikGEJERELMniejszości seksualne w PRL-uSERIA PUBLICYSTYCZNA WYDAWNICTWO KRYTYKI POLITYCZNEJWSTĘP PRL z innej strony

Z upodobaniem powtarza się, jak to niedawno
aktor Jurek Karaszkiewcz wszedł do kawiarni ZLP [Związku Literatów
Polskich] na Krakowskim [Przedmieściu], stanął na środku, lekko się
zachybotał i dramatycznym głosem zakrzyknął: „Pedały, powiedzcie,
jak żyć”.

Krzysztof Mętrak,
Dziennik z pawlacza (1975)

Minęło niewiele ponad dwadzieścia lat, od kiedy
rozpadł się twór zwany Polska Rzeczpospolita Ludowa, a ta epoka
wydaje się równie odległa i zmitologizowana jak dwudziestolecie
międzywojenne czy czasy rozbiorów. Można odnieść wrażenie, że
geje i lesbijki wówczas nie istnieli. Słowa „gej” faktycznie nie
było, królował „pedał”, a sam temat średnio funkcjonował
w świadomości społecznej. Pojedyncze książki, kilka filmów
z ciotowskimi epizodami, dobrze ukryte kluby, artykuły w specjalistycznych
pismach na temat zboczeń płciowych i kryminogennych środowisk –
wyobrażamy sobie, że tak to właśnie wyglądało, dostrzegane przez
grupkę najbardziej zainteresowanych, niewidoczne dla reszty. 6 lipca 1980
roku Krystyna Kofta zapisała w swoim dzienniku: „Na Starym Mieście,
na wątróbkach, w knajpie pedalskiej. Oficjalnie zwykła knajpa, ale
rzeczywiście sporo przystojniaków kręcących tyłkami, że nasza
Wiercidupka może się schować. Odpoczywam, a tym razem Taylor i Dru
są na linii strzału, oni są obiektem spojrzenia, machania ręką,
stawiania kolejek”. Tak to wyglądało z perspektywy heteroseksualnej
pisarki, spojrzenie osób homoseksualnych było zapewne nieco inne. Jak
im się żyło? Różnie, także tak jak jednemu ze znajomych Grzegorza
Musiała, którego opisał pisarz w swoim dzienniku: „Ciemnowłosy,
wąsaty Marek, kiedyś chuligan, nawet kryminalista, dziś mąż, który
«nienawidzi swej żony». Ojciec dwóch córeczek, które «kocha
tylko przy wódce» i tylko wśród Drogich Nieznajomych, ku którym ma
«niespożyty pociąg». – Nie mogę się z tym pogodzić, nie mogę,
nienawidzę siebie – leje łzy. – To jest okropne, to jest… –
zastanawia się chwilę i nagle zdumiewa nas precyzyjnym słowem –
…to jest gorzkie. Okropnie gorzkie” (26 I 1982).

Może kluczem jest słowo „gorzki”? Gorzki
fiolet – taki tytuł nosił drugi artykuł
o homoseksualizmie opublikowany w polskiej prasie powojennej. Był rok
1981, a autorka to Barbara Pietkiewicz, publicystka „Polityki”. Jak
pisał Paweł Kurpios, Gorzki fiolet szybko
zyskał status kultowego: „Wspomina się wręcz o tym, że co
celniejsze fragmenty odczytywano na głos w trakcie specjalnie
zorganizowanych sesji lektorskich”. Dlaczego to właśnie artykuł
Pietkiewicz zapisał się w zbiorowej pamięci, a nie wcześniejszy,
o siedem lat, tekst Tadeusza Gorgola Homoseksualizm
a opinia z „Życia Literackiego”? Czy zdecydowała
o tym siła i poczytność „Polityki”, czy też po prostu dopiero
w 1981 roku polscy homoseksualiści byli gotowi na przyjęcie
artykułu o sobie? Pod względem treści oba teksty są do siebie
zaskakująco podobne, najpierw jest rys historyczny (Grecja!), potem
przedstawienie sytuacji współczesnej, wreszcie apel o tolerancję
i zastrzeżenie, aby z przywilejami nie przesadzić. W obu homoseksualizm
oznacza mężczyznę. Najważniejsza różnica to płeć autora
i autorki. Wszystko wskazuje na to, że w przypadku Gorgola mamy do
czynienia z pseudonimem, za to Pietkiewicz nie musi się skrywać
za wymyślonymi nazwiskami, poruszenie kwestii przez kobietę nie
„demaskuje” jej jako homoseksualistki. Nie zmienia to faktu, że
oboje musieli się rytualnie odciąć od tematu, jeden z ostatnich
akapitów u Pietkiewicz brzmi: „Homoseksualiści domagają się
specjalnych, chroniących ich ustaw, jak te, które uchwalono dla
Murzynów i kobiet. Wraz z tolerancją rośnie sprzeciw społeczny
wobec tych żądań. Tolerancja nie może oznaczać aprobaty ani
przyznania specjalnych uprawnień”. Na jakie to „specjalne
uprawnienia” mogli liczyć geje i lesbijki w roku wprowadzenia stanu
wojennego? Nie jest tajemnicą, że przez cały PRL pociąg do osób
tej samej płci był postrzegany przez pryzmat słabości, jako czynnik,
który ułatwi złamanie i zwerbowanie danej jednostki przez Służbę
Bezpieczeństwa. Jedną z takich historii przytacza w dzienniku Grzegorz
Musiał: „[Józio] opowiada o swym znajomym z Gdańska, lekarzu czy
adwokacie, bardzo pięknym, o którym bezpieka wiedziała, że jest
«taki». Przesłuchiwano go przez parę dni, po kilkanaście godzin
dziennie – chcieli mieć przez niego «wejście w środowisko». Nic nie
powiedział, nic nie podpisał, w nagrodę dali go do celi recydywistów,
gdzie pięciu drabów gwałciło go jeden po drugim. Józio widział się
z nim niedawno. Mówi: «To już jest zupełnie zrujnowany człowiek»”
(5 II 1982). Historia tego i podobnych mu mężczyzn nie zainspirowała do
szerszych badań na temat mechanizmu funkcjonowania osób homoseksualnych
w PRL-u. Przyjęta perspektywa skupiająca się na nienormatywności
seksualnej wymusiłaby opowieść o Polsce sprzed kilkudziesięciu
lat nieco inną niż obowiązująca, dobrze już znana, z banalnymi
podziałami na PZPR i „Solidarność”, Wałęsę i Jaruzelskiego,
walczący naród i uciskający go obóz władzy. Chociaż każdego roku
setki młodych ludzi rozpoczyna studia historyczne, opublikowane teksty
podejmujące temat homoseksualności w Polsce Ludowej można policzyć na
palcach jednej ręki. Z publikacjami książkowymi jest jeszcze gorzej, po
prostu ich nie ma. Przez ponad dziesięć lat wydawnictwo Trio firmowało
serię „W krainie PRL”, która miała być spojrzeniem na tamten
okres od strony społecznej, alternatywnym dla historii proponowanej
przez IPN. Tytułów ukazało się w sumie 63, lecz choć monografii
doczekał się samochód „Syrenka”, zanalizowano scenę rockową
i ruch syjonistyczny, a nawet ruch turystyczny, żadna z książek
nie została poświęcona przemianom w dziedzinie seksualności,
nie mówiąc już o mniejszościach seksualnych. Najlepiej pokazuje
to horyzont myślowy polskich historyków, nawet tych liberalnych,
niezwiązanych ze skrajną prawicą, pozornie dalekich od ideologii
IPN-u. Siłą rzeczy także osoby wówczas żyjące mają problemy
z podsumowaniem, czym była wszelka nienormatywność seksualna,
często poprzestają na opisaniu pojedynczych anegdot, których byli
świadkami bądź bohaterami. Jak dotąd chyba tylko Kindze Dunin udało
się dotknąć istoty sprawy, gdy w Zadymie
wspominała sytuację sprzed lat: „Homoseksualizm istniał
i jednocześnie nie istniał. Kiedy dorastałam, zdarzało mi się to
i owo z koleżankami. Jeden z moich pierwszych chłopaków wyznał mi, że
przede mną kochał się w koledze z klasy. Inny kumpel znowu opowiadał,
jak to nie mógł poradzić sobie z pewnymi sprawami, więc poszedł do
seksuologa. Seksuolog spojrzał mu głęboko w oczy i zaprosił na weekend
na Mazurach.Znałam bardzo samotnych
mężczyzn, o których wiedziałam, że są homoseksualistami, oraz
żonatych, o których powszechnie plotkowano, że wolą chłopców. […]
Wszystkie te doświadczenia i informacje pojawiały się na chwilę
i natychmiast znikały. Nie powodowały żadnej zmiany myślenia. Nie
prowokowały do żadnych pytań. Książeczki o zboczeniach sobie,
a życie sobie. Wszystko to też działo się gdzieś w ukryciu, pod
skórą tak zwanej normalności. Dopiero dziś wiem, że emancypacja
polega właśnie na ujawnianiu niejawnego, a ja dorosłam w czasach
przedemancypacyjnych”. Moim zadaniem było pozbierać „okruchy”
o homoseksualizmie, które pojawiały się w PRL-u, nie układając
się wówczas w żadną całość. Zobaczyć, w jaki sposób ten temat
funkcjonował w przestrzeni publicznej, szczególnie w jej masowym
wymiarze. Co można było przeczytać w popularnym czasopiśmie
czy wydawanych w ogromnych nakładach książkach[1], obejrzeć w kinie, usłyszeć przy okazji głośnego
procesu sądowego. Okazuje się wówczas, że świadectw z epoki jest
całkiem sporo, nienormatywność płciowa istniała zawsze, a problemem
jest raczej sposób konstruowania pamięci historycznej, tego, co jest
„ważne” i warte zapamiętania.

Historia homoseksualności zawsze będzie historią
alternatywną. Przypominam ludzi, sytuacje, tytuły, które w większości
zostały zupełnie zapomniane. Nie ma tu tradycyjnie rozumianej wielkiej
polityki, nazwiska Gierka czy Gomułki pojawiają się na drugim lub
trzecim planie. Wydarzenia takie jak Czerwiec ’76 przedstawione
są z perspektywy fałszywego „listu Andrzejewskiego” w obronie
mniejszości seksualnych, epizodu wciąż mało znanego i nie dość
zbadanego. Dotyczy to zresztą wielu historii zawartych w tej książce,
na własną monografię czeka choćby akcja „Hiacynt”, zorganizowana
operacja przesłuchiwania i ewidencjowania mężczyzn, których masowo
aresztowano w miejscach spotkań homoseksualistów. Ważne jednak, aby
nie ograniczać się tylko do wydarzeń mających bezpośredni związek
z polityką, równie istotne są historie obyczajowe i życiorysy
konkretnych osób. Jeśli uczynienie kogoś pierwowzorem postaci geja
w książce lub filmie jest miarą bycia symbolem homoseksualności,
to w latach 70. i 80. byli nimi tancerz Stanisław Szymański i aktor
Jerzy Nasierowski, jeden uwieczniony w kryminale Heleny Sekuły, a drugi
komedii Wielka majówka. Na opisanie czekają
także zapoczątkowane w latach 80. próby formowania się w Polsce
stowarzyszeń homoseksualistów, którym odmawiano prawa do rejestracji,
na czele ze wciąż mało znaną postacią Waldemara Zboralskiego,
„gejowskiego Wałęsy”, przewodniczącego Warszawskiego Ruchu
Homoseksualistów.

PRL formalnie trwał od 1952 do 1989 roku. Zbyt długo,
by udawać, że tego okresu nie było lub że dziś już nie mamy z nim
nic wspólnego. Czytając ówczesne teksty, okazuje się, że stykamy
się z dobrze znaną opowieścią, w której homoseksualizm oznacza
zagraniczną modę, przed którą trzeba się bronić, bo silne lobby
wymusza coraz większe przywileje. Wbrew pozorom ten dyskurs nie jest
tworzony na bieżąco jako reakcja na zmieniającą się sytuację –
powstał w latach 70. i 80. XX wieku i pokutuje do dziś. W międzyczasie
zmieniło się niemal wszystko, ale dla wielu gej to wciąż pan Czesio
(Czesław Majewski) z Kabaretu Olgi Lipińskiej. Także dlatego,
że nigdy potem nie zaistniała postać homoseksualisty w równie
popularnym programie ani serialu, a te, które powstały, nie były
znakiem kroku naprzód, choć minęło 35 lat od pierwszego pojawienia
się Czesia na ekranie telewizora. Zgadzają się także inne części
„układanki”. Wciąż obracamy się w męskocentrycznej opowieści,
lesbijki „nie istniały” – najwyżej jako erotyczna fantazja
albo część narracji więzienno-obozowej. Także w przypadku
transpłciowości mamy do czynienia z sytuacją, w której wciąż
od nowa kolejne osoby rozpoczynają polską historię „zmiany”
płci. Okazuje się więc, że o ile życie mniejszości seksualnych
zmieniło się diametralnie w ciągu tych kilkudziesięciu lat, o tyle
w dyskursie publicznym wciąż operuje się tymi samymi kliszami. Można
zresztą odnieść wrażenie, że także dla polityków okres PRL-
u stanowi w tej kwestii swego rodzaju wzór. Kolejne opcje rządzące po
’89 roku homoseksualizm widziały jedynie w sferze prywatnej, jako
niechciany temat, którym nikt nie chciał się zajmować. Ideałem
byłby brak poruszenia tej kwestii w kontekście politycznym
w jakiejkolwiek formie. Jednocześnie zadbano, by nie przesadzać
z „przywilejami”. Dlatego w Konstytucji RP uchwalonej w 1997 roku
znalazł się zapis o małżeństwie jako związku kobiety i mężczyzny,
choć na poważnie nie odbyła się jeszcze żadna debata o związkach
partnerskich – siłą rzeczy społeczność LGBT nie podnosiła
także kwestii małżeństw jednopłciowych. Homoseksualizm pozostał
straszakiem, takim samym, jakim był w latach 70. dla premiera Piotra
Jaroszewicza.

W swojej książce skupiam się przede wszystkim
na dyskursie publicznym, w oczywisty sposób nie wyczerpuje to
tematu. Stanowi niewielki wybór zagadnień mający pokazać pewien
potencjał tkwiący zarówno w historii mniejszości seksualnych,
jak i samym PRL-u, który mimo licznych opracowań pozostaje epoką
najbardziej zmitologizowaną, a często po prostu zakłamaną,
pokazywaną przez pryzmat inscenizacji stanu wojennego i zabawy
w ZOMO. Na badania czekają zarówno ówczesny underground, jak
i kultura masowa. W przypadku nienormatywności seksualnej niezwykle
istotna jest tzw. historia mówiona, czyli rozmowy z ludźmi, których
spora część egzystencji przypadła na tamten okres. Dotychczasowe
doświadczenia pokazały, że forma wywiadu jest świetnym nośnikiem
przekazu wiedzy na temat tego, jak żyło się osobom, których czasem
nie łączyło nic poza orientacją seksualną. Trzeba też pamiętać,
że dzięki brakowi spójnej narracji o homoseksualności sugestia
„tego tematu” była często o wiele mniej jednoznaczna niż dziś;
można więc natrafić na sytuacje, których byśmy się nie spodziewali,
nawet podczas wyborów Miss Polonia. Na przykład w 1988 roku, w czasie
uroczystej gali transmitowanej przez telewizję, pośród wielu innych
konkurencji, dla pięciu finalistek przygotowano także „tekst na
inteligencję”. Jedno z pytań brzmiało: „Gdyby pani miała do wyboru
następujące kandydatury na męża: Tadeusza Drozdę, Zbigniewa Bońka,
Wojciecha Młynarskiego, Martinę Navrátilovą i ministra Aleksandra
Krawczuka, kogo by pani wybrała?”. Jedna z finalistek odpowiedziała,
że Martinę Navrátilovą. Otrzymała spore brawa.

Wojciech Jaruzelski przemawia na II Kongresie
Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego – 1986 rok.

[1] W bibliografii
w przypadku książek wydanych jeszcze w PRL-u podaję wysokość ich
nakładu.

ROZDZIAŁ 1 Nie zauważać i karać

W dzień 7 bm. rozmowa z pp. tajnymi policjantami
w kawiarni Muranów. Ładnie byłoby to opisać, ale mi czegoś wstyd.
Nie opisuje się wizyty u prostytutki ani zaczepki pederasty.

Andrzej Kijowski,
Dziennik (22 V 1965)

Pytanie o stosunek PRL-owskiej władzy do
homoseksualności jest właściwie bezsensowne, a jednocześnie
konieczne. Bezsensowne, bo zakłada, że rządzący w kolejnych okresach
mieli jasno sformułowane i przemyślane stanowisko, które można
dziś odtworzyć. Tak nie było, co nie znaczy, że ich działania
pozostawały zawsze przypadkowe i nie należy zastanawiać się nad
ich znaczeniem. Brak klarownego programu politycznego daje rządzącym
spore możliwości – w zależności od potrzeb można uderzyć
w tony represji albo przychylności, karać albo tolerować. To, że
osoby homoseksualne zazwyczaj nie stanowiły przedmiotu szczególnego
zainteresowania władzy – ani tej politycznej, ani instytucji mających
realne znaczenie i częściowo autonomicznych, jak media i Kościół
katolicki – nie zmienia faktu, że mamy w historii co najmniej kilka
wydarzeń kluczowych dla sytuacji mniejszości seksualnych w Polsce. Da
się też zauważyć pewną prawidłowość: im bardziej widoczna stawała
się homoseksualność, tym silniejsze były represje.

PRYWATNY HOMOSEKSUALIZM

Najważniejsze było liberalne
ustawodawstwo. W powojennej Polsce utrzymano międzywojenne prawo, które
począwszy od 1932 roku nie penalizowało stosunków seksualnych między
osobami tej samej płci. Wówczas stanowiło to ewenement niemal na skalę
światową, podobne stanowisko nie było oczywiste także po ’45 roku,
męsko-męski seks był karalny jeszcze w latach 60. XX wieku, zarówno
w wielu krajach europejskich (Anglia, Austria, RFN), jak i w tzw. bloku
środkowo-wschodnim (ZSRR, Rumunia, NRD). Jest to o tyle znaczące, że
wciąż pokutuje mit wyzwolonego Zachodu, gdzie „od zawsze” geje
i lesbijki cieszyli się pełnią praw. Echa takiego myślenia pobrzmiewają
choćby u Tadeusza Sobolewskiego, gdy pisze o Mironie Białoszewskim:
„Gdyby Białoszewski mieszkał w Paryżu czy Nowym Jorku – w którym
poczuł się tak swojsko «jak w Sieradzu», kiedy tam pojechał w 1982
roku po odbiór Nagrody im. Alfreda Jurzykowskiego – nikt by go nie
pytał, z kim śpi, o której wstaje i jak się ubiera. On tymczasem
żył w peerelowskiej Warszawie”. Paradoksalnie, Białoszewski urodzony
w 1922 roku mógł się poczuć swojsko w Nowym Jorku w 1982 roku, ale
w latach 50. czy 60. XX wieku mógłby się tam spotkać z represjami
o wiele poważniejszymi niż wszelkie niedogodności, jakie dotykały go
w „peerelowskiej Warszawie”. Amerykański ruch wyzwolenia mniejszości
seksualnych zaczął się zresztą właśnie w Nowym Jorku, gdy 27 czerwca
1969 roku w barze Stonewall Inn jego bywalcy po raz pierwszy sprzeciwili
się rutynowemu nalotowi policji. Ówczesną sytuację społeczności
LGBT podsumowywał po latach Paul Russell: „Naloty takie stanowiły
zwykłą procedurę w latach sześćdziesiątych. Gejowskie bary, często
niemające licencji na sprzedaż alkoholu, zamykano, ich bywalców
traktowano brutalnie, niekiedy aresztowano, a nazwiska drukowano
w gazetach, beztrosko rujnując niejedno życie i karierę. Było to po
prostu jeszcze jedno ryzyko związane z byciem gejem i bywalcy takich
barów godzili się z tym, ponieważ nie mieli żadnego innego wyjścia,
jeśli chcieli spotykać ludzi sobie podobnych”.

Liberalne prawo PRL-u, w istocie niedostrzegające
homoseksualizmu, sprawiało, że preferencje seksualne były
prywatyzowane, i to od indywidualnej sytuacji danej osoby zależało
jej poczucie wykluczenia i dyskryminacji. Historyk literatury Michał
Głowiński (rocznik ’34), gdy jako nastolatek uświadomił sobie, że
jest homoseksualny, miał poczucie całkowitego wyobcowania: „Zostałem
zdany sam na siebie, nie było nikogo, z kim mógłbym na ten temat
rozmawiać, moja samotność była absolutna. W ówczesnej szkole
nie mówiło się o sprawach tego rodzaju, o czymś takim jak edukacja
seksualna w ogóle nie myślano. Obowiązywała pełna pruderia, niejako
podwójna, bo z jednej strony tradycyjna, wynikająca z nauk kościelnych,
z drugiej zaś komunistyczna, bo tak zwana moralność socjalistyczna,
którą w okresie stalinowskim intensywnie propagowano, była w tych
materiach nader rygorystyczna, ta dziwna harmonia zasługiwałaby na
zastanowienie i analizę”. I chociaż trudno nie zgodzić się
z oceną Głowińskiego, warto zaznaczyć, że inni odnajdywali się
w ówczesnej sytuacji dużo lepiej. Tancerz Witold Gruca (1927–2009),
starszy od Głowińskiego o siedem lat, pod koniec lat 40. był już
dorosłym mężczyzną całkowicie akceptującym swój homoseksualizm.
W udzielonym pod koniec życia wywiadzie opowiadał, w jaki sposób rodzice
dowiedzieli się o jego preferencjach: „Pojechałem do rodziców z moim
przyjacielem z Opola. Mieliśmy na parę dni wyjechać w góry. Ojciec
przyniósł nam bilety do Zakopanego, mama zaś wsunęła mi jakieś
pieniądze. Pojechałem z Bronisławem w Tatry, spędziliśmy kilka
pięknych dni, a później rozstaliśmy się, ponieważ dostał angaż do
teatru w Jeleniej Górze, a ja zacząłem pląsać we Wrocławiu”.
Z pewnością sytuacja tancerzy, czy w ogóle artystów, była na swój
sposób wyjątkowa i nieukrywanie homoseksualizmu było w ich przypadku
możliwe, mimo to nawet w balecie Gruca spotykał się z zarzutami.
W wywiadzie wspominał także Barbarę Bębenek, koleżankę tancerkę:
„Z wyrzutem pytała mnie, jak mogę być homoseksualistą, bo to
przecież wbrew naturze. Odpowiedziałem jej, że Bóg stworzył nas
na obraz i podobieństwo swoje, więc jest wielki znak zapytania, co
dalej”.

HAK NA OBCEGO

Kluczowe wydaje się pytanie, na ile dla
komunistycznej władzy informacja o homoseksualności danego człowieka
była interesująca jako sposób na werbunek lub szantaż. Jeśli
chodzi o obcokrajowców, znaczące są perypetie Michela Foucaulta,
który jesienią 1958 roku przybył do Polski, by współtworzyć
Ośrodek Kultury Francuskiej przy Uniwersytecie Warszawskim. Po rocznym
pobycie opuścił Warszawę w aurze małego skandalu. Nawiązał bowiem
romans z mężczyzną, który okazał się być podstawionym w tym celu
współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. Ambasador Francji oznajmił
Foucaultowi, że musi natychmiast wyjechać. Tak też się stało. Ta
filmowa niemal historia wciąż działa na wyobraźnię, Kamil Julian
napisał nawet tekst o poszukiwaniach polskiego kochanka słynnego
filozofa, kończący się informacją, że autor poznał nazwisko owego
mężczyzny, ale postanowił zachować je dla siebie. Ważniejsze
wydaje się jednak, dlaczego homoseksualny romans wiązał się
automatycznie z przymusowym wyjazdem Foucaulta. Czy zależało na
tym stronie polskiej, czy francuskiej? Obawiano się skandalu czy
w ten sposób postanowiono udaremnić możliwość szantażu? I na
czym ów szantaż miałby polegać? Może Foucault po prostu bał się
ujawnienia swojego homoseksualizmu i w ten sposób był łatwym łupem
dla werbujących donosicieli? Bez względu na to, jak było w istocie,
sytuacja Foucaulta w Warszawie wydaje się typowa dla obcokrajowców
odwiedzających Polskę, którzy przekraczając granicę, automatycznie
zostali stawiani pod specjalnym nadzorem. Seks, zarówno homo-, jak
i heteroseksualny, od zawsze i w każdym systemie był wykorzystywany w celu
pozyskiwania agentów. Czesław Kiszczak, przez całe lata 80. minister
spraw wewnętrznych, na początku lat 90. mówił, w jaki sposób
ten aspekt wykorzystywały podległe mu służby: „Usiłowaliśmy
kiedyś pozyskać szwajcarskiego bankiera, o którym wiedzieliśmy,
że ma szczególne upodobania erotyczne: lubi lesbijki, najchętniej
więcej niż dwie naraz. Mieliśmy w Warszawie dwie takie, które przy
okazji pracowały dla nas. Natknęły się na niego przypadkowo w hotelu,
w którym mieszkał, dały się poderwać, poszły do niego do pokoju,
który wcześniej był już przez nas naszpikowany
techniką. I zabawili się. Bankier pojechał do Wiednia,
a za nim nasz oficer z kompromitującymi materiałami. Tak nam się
przynajmniej wydawało. A ten obejrzał wszystko bardzo dokładnie,
kazał sobie puścić taśmę dwa razy i powiedział: «Możecie to
pokazać mojej żonie, a kiedy przyjadę do Warszawy następny raz, to
przygotujcie te dwie dziewczynki». Sprawa dla nas zakończyła się
pomyślnie. Rozwiódł się z żoną, a połączył się z nami. Tak
więc różnie to wyglądało. Kiedyś na przykład homoseksualizm był
kompromitujący. I jeżeli trafiło się na pracownika wywiadu, który
był homoseksualistą, to się bez większych kłopotów pozyskiwało go
do współpracy. Przykładowo, szef wywiadu austriackiego przed I wojną
światową, słynny płk Redl, został zwerbowany przez wywiad rosyjski
dlatego, że był homoseksualistą. Teraz, kiedy na Zachodzie są kluby
dla homoseksualistów, filmy, czasopisma, w niektórych krajach mogą
się żenić…”. W ten sposób wątek się urywa, Czesław Kiszczak
nie kończy myśli, chociaż najwyraźniej chciał powiedzieć, że wobec
emancypacji gejów i lesbijek w krajach zachodnich niemożliwe jest już
szantażowanie kogoś wiedzą o jego homoseksualności. Najbardziej typowe
wydaje się jednak, że pomimo potwierdzenia: nienormatywność seksualna
była wykorzystywana w czasie werbunku, Kiszczak nie podaje żadnego
przykładu z okresu, kiedy kierował MSW, tylko przywołuje dawną
historię z pułkownikiem Redlem. Przypadków z własnego podwórka
najwyraźniej nie znał albo z jakiegoś powodu nie chciał o nich
mówić. Prosi się, aby w tym miejscu zapytać o akcję „Hiacynt”,
za którą odpowiedzialność w największej mierze ponosi właśnie
Kiszczak, ale przeprowadzający wywiad Witold Bereś i Jerzy Skoczylas,
w całej książce, liczącej ponad trzysta stron, nie nawiązują do
tego zdarzenia.

Witold Gruca i Barbara Bittnerówna.

FOT. Z PRYWATNEGO ARCHIWUM JERZEGO NASIEROWSKIEGO

DYSKRETNY PUTRAMENT

Z dzisiejszej perspektywy wydaje się
oczywiste, że dla dygnitarzy kolejnych dekad homoseksualizm nie był
tematem szczególnie interesującym, a raczej wstydliwym. Zboczeniem,
o którym przyzwoici ludzie nie rozmawiają. Nie znamy też zbyt wielu
sytuacji, kiedy poprzez publiczne ujawnienie czyjejś nienormatywnej
orientacji seksualnej próbowano by dyskredytować przeciwnika
politycznego, chociaż okazji było aż nadto. Przykładem grupa
skupiona wokół paryskiej „Kultury” z Jerzym Giedroyciem na
czele. Szczegółowe informacje o jego życiu prywatnym nie były dla
Służby Bezpieczeństwa tajemnicą. We wrześniu 1960 roku Stanisław
Cat-Mackiewicz po pobycie w Paryżu donosił: „Czapski jest szalenie
rozgoryczony na Giedroycia. Powód nieporozumień bardzo pikantny:
pederasta Czapski przestał być partnerką dla Giedroycia z powodu
wieku”. Dysponując podobną wiedzą, SB nigdy nie zdecydowało się
na jej upublicznienie, nawet poprzez inspirowane w prasie paszkwile,
paryską „Kulturę” zwalczano jako przeciwników politycznych,
a nie jako grupę homoseksualistów.

Być może idealnym ucieleśnieniem podejścia
najwyższych władz partyjnych do seksualności było postrzeganie
tej kwestii przez Jerzego Putramenta (1910–86), pisarza, a przede
wszystkim niezmiernie wpływowego działacza politycznego, człowieka
od zadań specjalnych na odcinku literackim. Począwszy od 1961 roku
pod wspólnym tytułem Pół wieku rozpoczął on
publikację swoich wspomnień, których kolejne części ukazywały
się do 1987 roku. Nie brakowało w nich ostrych sądów na temat
ważnych postaci polskiego życia kulturalnego różnych okresów,
próżno jednak szukać prób zwalczania nielubianych osób poprzez
ujawnienie ich homoseksualizmu; tu Putrament jest dyskretny, nawet gdy
opisuje wydarzenia historyczne i dawno już nieżyjące osoby. Tylko
w części zatytułowanej Literaci (1970) zdobył
się na wyjątkowo delikatną sugestię dotyczącą homoseksualizmu
zapomnianego poety poznańskiego Wojciecha Bąka (1907–61). Pisząc
o jego wystąpieniach skąpanych w endeckim sobie, dodał: „Miał jeszcze
specyficzne zainteresowania, by tak rzec, sentymentalne”. Nie znaczy to
oczywiście, że więcej kwestia nienormatywności seksualnej nie pojawia
się w jego wspomnieniach – zazwyczaj jedynie jako anegdotka mająca
ubawić albo zadziwić czytelnika. W Poślizgu
(1980) przypomniał wydarzenie, które miało miejsce w okolicach
’56 roku: „Pewnie w czasie mojej nieobecności (bo nie ma o nim
w dzienniku ani wzmianki) odbył się zjazd poznański. Przeszedł
względnie spokojnie. Ot, wyszedł na trybunę pewien «młody» pisarz,
zalany w drobny mak, i powiedział:

– No, co tu ukrywać, wszyscy wiedzą, jestem
pederastą…

Jerzy Putrament z młodzieżą.

Było dużo śmiechu. Prawda, jakie
dowcipne?”. Wydarzenie musiało być głośne przynajmniej w literackim
kręgu, skoro Putrament przytacza je po latach, relacjonując zjazd,
na którym nie był obecny. Jednocześnie nazwisko bohatera tej
opowieści zatrzymuje dla siebie. Nie do końca wiadomo, o czym
ma świadczyć ta wzmianka i po co Putrament ją przytacza zaraz po
rozważaniach o Władysławie Gomułce, który nie potrafił dobierać
sobie współpracowników. I czy owo wystąpienie było żartem, czy też
ktoś, upiwszy się, dokonał swoistego coming outu,
którego nikt nie potraktował poważnie?

Najwięcej tematyki homoseksualnej pojawia się
w Pół wieku przy okazji tematu Stanisława
Cata-Mackiewicza, który w 1956 roku wrócił do Polski z emigracji,
w czym Putrament odegrał ogromną rolę. Po latach tak charakteryzował
autora Klucza do Piłsudskiego: „Zawsze był
strasznym babiarzem, pederastów nie lubił, nie ufał im, brzydził
się. Co zaś pod tym względem działo się w Anglii, o tym potrafił
gadać godzinami”. Wyczulenie Cata-Mackiewicza na homoseksualizm
musiało być spore, skoro tyle o tym mówił, że Putrament zapamiętał
i zanotował jedną z opowieści: „Oto historia, której był
świadkiem. Wracał z Belgii do Anglii statkiem. Na tymże stateczku
wracała wycieczka harcerzy – dwudziestu pięciu chłopców, tyleż
dziewczyn. Zaczęło huśtać, w kabinie zaś było tylko dwadzieścia
pięć łóżek. Dzieci ułożono parami: chłopak, dziewczyna,
chłopak, dziewczyna. Bo gdyby w łóżku znaleźli się dwaj chłopcy,
zaraz by zaczęli dokazywać”. To jeden z wielu przykładów, w jaki
sposób homoseksualizm funkcjonuje w kontekście zagranicznym, w tym
przypadku Polska jawi się jako „zdrowy” erotycznie kraj, do którego
Cat-Mackiewicz może wrócić ze znienawidzonej Anglii. Potwierdzają
to zresztą jego listy, choćby ten pisany do Michała Pawlikowskiego:
„Chory jestem i stroskany, ale co dzień Bogu dziękuję, że tu
wróciłem. Emigrację pamiętam jako burdel z kurwami i pederastami
do sprzedania, w którym ciągle kazano mi modlić się i śpiewać
pieśni nabożne” (28 XI 1957). Na czym jeszcze polegała radość
z powrotu do Polski, pisał Putrament w innym miejscu: „Zwierzał
mi się, że mimo iż przekroczył sześćdziesiątkę, nigdy nie
miał takiego powodzenia u kobiet. Dziennikarki wiedziały, że mają
do czynienia z mistrzem w ich zawodzie, dla własnego doskonalenia
zawodowego dawały z siebie wszystko. Prosiły o wywiad, ich serwis
i tempo były zdumiewające. Szczególnie zadziwiało Mackiewicza
lekceważące traktowanie całego protokołu wstępnego. Ale szczytu
poczucia popularności dostarczył mu kto inny. Panienka z Polonii
przyszła doń, zajęła się biednym wygnańcem, dowiedziawszy się
zaś, kto zacz, zdecydowanie odmówiła honorarium”. Nawet pisząc
o heteroseksualnych doświadczeniach Cata-Mackiewicza, Putrament
zastrzegał od razu: „Proszę mi wybaczyć szczegóły z tak
intymnej dziedziny. Wydają mi się istotne, dla ustalenia początków
«rewolucji seksualnej» w Polsce, jej specyfiki”[2].

CZY DYGNITARZ MOŻE BYĆ HOMO?

Pytanie o orientację seksualną
działaczy Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej może wydawać się
zaskakujące. Dygnitarze wyższego i niższego szczebla w większości
byli dla społeczeństwa anonimowi, w dodatku także dziś jawią się
nam jako istotny aseksualne, które w kwestiach obyczajowych powtarzały
przez całe dziesięciolecia te same propagandowe dyrdymały. Zupełnie
jak ten członek partii przemawiający w czasie VII Plenarnego
Posiedzenia Komitetu Centralnego PZPR, w listopadzie 1972 roku:
„Brak nam Towarzysze w telewizji, w kinie, w książce wzorca dobrego
robotnika, ucznia, studenta. Pozytywnego bohatera młodzieżowego naszych
czasów. Propagujemy często w telewizji zniewieściałe typy ubrane
w komisowe ciuchy, zamiast Polaka lat siedemdziesiątych, aktywistę
organizacji młodzieżowych, racjonalizatora, dobrego pracownika
i kolegę”. Ten anonimowy działacz wyraził dość powszechny strach
przed zacieraniem różnic płciowych i homoseksualizmem, jak zwykle
importowanym z zagranicy, w tym wypadku poprzez ubiór i konsumpcyjny styl
życia. Podobne myślenie nie było obce także najwyższym władzom
państwowym. Zdzisław Rurarz, doradca ekonomiczny Edwarda Gierka,
w swojej książce wspomnieniowej opisał fragment obrad rządu, kiedy
wicepremier Mieczysław Jagielski zaproponował powiększenie ilości
dostępnego mięsa poprzez popsucie jego jakości. Na to zdecydowanie
miał zareagować właśnie Rurarz: „Tonem więc jak najbardziej
poważnym postanowiłem się wmieszać do rozmowy:

– Uczeni angielscy dowiedli, że wzrost
homoseksualizmu ma związek z coraz większym spożywaniem żywności
konserwowanej, której brak wielu witamin, kwasów itp… –
wypaliłem.

W istocie rzeczy coś takiego kiedyś czytałem,
chyba w brytyjskim tygodniku „The Economist”.

Efekt był piorunujący. [Premier] Jaroszewicz słuchał
mnie z największą uwagą, coś potem pomruczał do siebie i raptem
wybuchnął:

– Ej, Mietek, pedałów to ty z nas nie rób!

Kończąc to, wybuchnął śmiechem. Wszyscy
mu wtórowali, z Jagielskim włącznie”. Ten fragment można by
było potraktować jako mało zabawny figiel, który Rurarz spłatał
nielubianemu Jagielskiemu. A jednak cała opisana tu sytuacja nie tylko
pozwala uwierzyć, że już w latach 70. homoseksualizm pojawiał się
w czasie obrad rządu. Przede wszystkim wskazuje, jak bardzo kwestia
nienormatywnej seksualności, która teoretycznie nie funkcjonowała
w obiegu publicznym, zawsze działała jako straszak. Myślenie,
w którym należy się obawiać wzrostu liczby osób homoseksualnych,
jest tak oczywiste, że nikt go nie neguje, nawet premier, który ze
strachu jest w stanie odstąpić od rozważanego pomysłu…

Na szczęście na tej anegdocie Rurarz nie
poprzestaje. W innym miejscu pisze, że w międzynarodowej organizacji
GATT (Układ Ogólny w sprawie Taryf Celnych i Handlu) z ramienia PRL-
u działał Bohdan Łączkowski, któremu następnie zostaje poświęcone
nieco uwagi: „Łączkowski jeszcze przed wojną był jakimś młodym
urzędnikiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych. W czasie wojny znalazł
się na Zachodzie, choć nikt nie wiedział dokładnie gdzie, a ponadto
działał we władzach emigracyjnych, choć też nikt nie wiedział,
co robił dokładnie.

Po wojnie pozostał na emigracji, chyba
w Londynie. Na początku lat 50. wydał nawet książeczkę
Bezdroża emigracji[3] (którą czytałem), gdzie wychwalał PRL. Ale chyba w 1954
roku został aresztowany we Francji jako podejrzany agent… rumuński! Po
kilku miesiącach został z aresztu zwolniony i znalazł się
w PRL-u. Tu uczyniono go redaktorem naczelnym «Rynków Zagranicznych»,
pisma Polskiej Izby Handlu Zagranicznego. Był to mężczyzna samotny
(mówiono, że żona z córką były we Francji). Miał wtedy może 40
lat, był wysoki, silnie zbudowany i o cholerycznym charakterze. Mówiono,
że był homoseksualistą. Był także, o dziwo, bezpartyjny, ale
wyjątkowo wpływowy. Wkrótce został doradcą ministra HZ, który się
go wyraźnie bał.

Łączkowskiego nie cierpiałem podobnie jak on
mnie. Posądzałem go zwyczajnie, że był agentem sowieckim, a nawet
nie MSZ. […] W lipcu 1967 roku PRL została pełnym członkiem GATT
i teraz Łączkowski był jej stałym przedstawicielem przy GATT. […]
Dochodziły mnie różne słuchy na temat przeróżnych wyczynów
Łączkowskiego, ale może najważniejszym było to, że od wspomnianego
pobytu w Warszawie nie można go było pod żadnym pozorem ściągnąć
do kraju. Chodziły nawet słuchy, że zamierzano go porwać z Genewy,
ale do jego misji nie zaglądałem i GATT nie interesowałem się
zupełnie.

Aż wreszcie wybuchła bomba – Łączkowski zniknął
z placówki! Nie prosił nigdzie o azyl, nie wydał żadnej deklaracji,
a po prostu gdzieś przepadł. Mówiono, że był we Francji, «pisał
książkę» i «leczył się na oko». Dla mnie było jasne, że
spełniał jakąś sowiecką tajną misję. Jakoś bowiem dziwnie nikt
w PRL-u nie nazwał go zdrajcą”. W pewnym momencie opis życiorysu
Łączkowskiego zostaje spuentowany: „Gdzieś w połowie lat 70. zjawił
się w PRL-u bez żadnych problemów. Otrzymał wysoką emeryturę
i widywałem go często w operze i niektórych teatrach. Było już
teraz dla mnie zupełnie jasne, kim był naprawdę. Chyba parę lat
temu przeczytałem nekrolog o jego śmierci w prasie PRL-u”. Tym samym
Rurarz przypomniał zupełnie zapomnianą postać, a przy okazji pokazał,
jak mogło wyglądać życie przedstawiciela mniejszości seksualnych
obracającego się w PRL-owskich kręgach władzy. Oczywiście
w wersji autora plotki na temat homoseksualizmu są częścią pewnej
tajemniczości i mają za zadanie wzmacniać negatywny stosunek do
Łączkowskiego. Dlatego Rurarz nie zastanawia się, czy opisywany przez
niego działacz GATT nie był ofiarą służb specjalnych, a nienormatywna
orientacja seksualna sposobem na zwerbowanie go oraz jak jego ewentualny
homoseksualizm miał się do posiadania żony i córki.

PRYWATNE STAŁO SIĘ PUBLICZNE

Napisałem wcześniej, że niewiele było
przypadków, kiedy komunistyczna władza dyskredytowała przeciwników
politycznych poprzez ujawnienie ich homoseksualności. Jednak te,
które były, miały spore znaczenie symboliczne, bo odbywały się
w tle wydarzeń niezmiernie ważnych dla historii Polski i kluczowych
dla powstawania opozycji demokratycznej. Najpierw przy okazji wydarzeń
marcowych ’68 roku czołowy publicysta tego okresu Ryszard Gontarz
opublikował w „Kurierze Polskim” felieton kpiący z dwóch osób,
które zdecydowały się wówczas na emigrację: pisarza Henryka Grynberga
i publicysty Józefa Muszkata znanego pod pseudonimem Jotem. O ile tego
pierwszego nie trzeba przedstawiać, do dziś obecny jest na polskim
rynku literackim, o tyle ten drugi został zupełnie zapomniany. To
właśnie jego Gontarz nazwał „«gwiazdką» naszego dziennikarstwa”
i „deprawatorem nieletnich chłopców”. Te słowa do dziś cytowane
są przy okazji wspominania kampanii marcowej ’68 roku, za każdym
razem służą jako świadectwo wyjątkowej perfidii i przekroczenia
granic. Brakuje jednak próby odpowiedzi na pytanie, jak ten swego
rodzaju outing odebrał sam Muszkat i jaki miał on
wpływ na jego dalszą egzystencję. Jest to pytanie o tyle znaczące,
że ów prasowy donos Gontarza odebrać można nie tylko jako sugestię
homoseksualizmu, ale – gdyby traktować go dosłownie – sugestię
sytuacji przestępczej („deprawowanie nieletnich”).

Można powiedzieć, że historia powtórzyła
się siedem lat później. We wrześniu 1976 roku powstał Komitet
Obrony Robotników, ogłoszono wówczas „Apel do społeczeństwa
i władz PRL-u” postulujący „solidarność i wzajemną pomoc”
dla represjonowanych robotników Ursusa i Radomia. Apel podpisało
14 osób, jako pierwszy widniał na liście pisarz Jerzy Andrzejewski
(1909–83). Wówczas władza zdecydowała się na ruch zupełnie do
tej pory niespotykany, w październiku rozpoczęto kolportaż esbeckiej
fałszywki, listu podpisanego przez Andrzejewskiego, w którym autor
domagał się równych praw dla mniejszości seksualnych. Była to
próba skompromitowania pisarza, wciąż jednak nie wiadomo, czy raczej
poprzez ujawnienie jego homoseksualizmu, czy też przypisanie opozycji
chęci zajmowania się takimi sprawami jak walka o męsko-męskie
małżeństwa. „Apel w sprawie wolności osobistych i tolerancji”
można też potraktować jako swego rodzaju parodię wcześniejszej
odezwy KOR-u czy też w ogóle listów otwartych kierowanych do
społeczeństwa.

Kiedy dziś czyta się „odezwę Andrzejewskiego”,
uderza jej koncyliacyjny charakter, emancypacyjne zapędy i uwzględnienie
kobiet. Już w jednym z pierwszych fragmentów czytamy: „Miłość
mężczyzny do mężczyzny czy kobiety do kobiety jest takim samym prawem
istot ludzkich jak miłość między ludźmi płci odmiennej. Wszystkie
epoki piśmiennictwa – od ksiąg Starego Testamentu i od pieśni
Safony aż po największe dzieła literackie naszego wieku –
pełne są świadectwa, że miłość seksualna do istot ludzkich
tej samej płci istnieje odtąd, odkąd istnieje sam człowiek,
że może być ona źródłem wielkich uczuć i duchowego rozkwitu
jednostki”. Najciekawsze są oczywiście postulaty, autor domaga
się możliwości „swobodnego zrzeszania się”, „zawierania
– wzorem zachodnich państw europejskich – małżeństw osób tej
samej płci” oraz „zagwarantowania szerokich swobód w traktowaniu
życia seksualnego ludzi obojga płci według własnych upodobań oraz
możliwości publicznego wypowiadania się w tych kwestiach w prasie,
radiu, telewizji bez ograniczeń natury formalnej i faktycznej sprawowanej
przez urząd cenzorski”. Dziś nie sposób stwierdzić: brak którego
z owych postulatów stanowił największą niedogodność, które z nich
miałyby szanse zostać zrealizowane, a przede wszystkim – czy żyjący
wówczas homoseksualiści w ogóle byli w stanie myśleć w podobnych
kategoriach. Sama reakcja na apel jest jednak dość dobrym świadectwem
podejścia elit intelektualnych do tematu. Andrzejewski odciął się
od listu tak szybko, jak tylko było to możliwe, oburzeniem zareagował
Stefan Kisielewski w swoim dzienniku. Do sprawy po kilku latach wrócił
też w Czerwcu (1983) Jerzy Putrament, określając
ją jako „żądanie wolności dla homoseksualistów” i przy okazji
ujawniając własne podejście do kwestii: „To w Stanach, w Anglii,
we Francji temat usiłowano wydąć do rozmiarów politycznych, w Polsce
zostawał on ciągle na szczeblu dziwactwa. Zadziwiło to mnie, zły
byłem na Andrzejewskiego, coś mi się w tym nie podobało. Parę
dni później zaszedł do mnie Zagórski. Był u Andrzejewskiego,
który zaklinał się, że nic o tym memorandum nie wie i że na
pewno tego nie pisał. Więc prowokacja… Co za głupota! Nietrudno
zgadnąć, kto to robił, podziwu godne jest jedno – że się na takim
poziomie szuka iluzorycznych zysków politycznych. Machnąłem na to
ręką”. Okazuje się więc, że nawet osoby takie jak Putrament,
świetnie osadzone w strukturach władzy, potępiały prowokację
wymierzoną w Andrzejewskiego. On sam, choć wiedział, kto za tym stał,
nie podzielił się tą informacją z czytelnikami.

List przypisywany autorowi Popiołu
i diamentu jest dziś dokumentem tak fascynującym, bo mamy
tu do czynienia ze skupieniem w jednym tekście pewnych projekcji na
temat podejścia Andrzejewskiego do homoseksualizmu[4], ale też wyobrażeń o bolączkach mniejszości seksualnych
i przewidywanej reakcji społecznej na ich upublicznienie. Traktując
rzecz czysto instrumentalnie, władza przedobrzyła, mało kto
odezwę potraktował poważnie. Okazuje się, że zawarte tam
postulaty były zbyt postępowe, by można było uwierzyć, że
znany pisarz podnosił je publicznie, podpisując się imieniem
i nazwiskiem. Niepowodzenie akcji być może przesądziło o tym, że
w przyszłości nie powtarzano już prób ośmieszenia znanych postaci
poprzez ujawnienie nienormatywnej orientacji seksualnej. Można
odnieść wrażenie, że w tym wypadku mieliśmy do czynienia
z pewnym wybrykiem, po którym wszystko wróciło do „normy”,
a więc sytuacji, w której Służba Bezpieczeństwa oczywiście
zbierała informacje o homoseksualnych romansach interesujących
ją osób[5], ale nie decydowała się na ich upublicznienie. W styczniu
1977 roku Kazimierz Koźniewski w jednym ze swoich donosów pisał,
jaki jest stosunek pisarzy do działalności Andrzejewskiego w Komitecie
Obrony Robotników: „W środowisku literackim nie ma jednomyślności
w ocenie postawy Jerzego Andrzejewskiego. To smutne, słyszałem, że
KOR reprezentuje pijany pedał, neurotyczna aktorka i zdziecinniały
starzec”.

STAN PRZEJŚCIOWY

Wciąż nie wiadomo, w jaki sposób
na sytuację osób homoseksualnych wpłynęło ogłoszenie stanu
wojennego. Jak zawsze zapewne wiele zależało od położenia danego
człowieka i ewentualnego zaangażowania w opozycję. Jeden z dorosłych
już wówczas gejów, zapytany przeze mnie, czy 13 grudnia był
przełomem, odpowiedział, że na pikietach nic się nie zmieniło, po
czym dodał: „Polityka w ogóle nie wchodziła w jakiekolwiek relacje
z życiem codziennym, najwyżej w jednostkowych sytuacjach”. Nieco inaczej
wygląda to w zapiskach z tamtego okresu autorstwa pisarza Grzegorza
Musiała (rocznik ’52), który po latach wydał je pod tytułem
Dziennik wojny jaruzelskiej. Jak dotąd jest to
jedyny dokument mogący dać jakieś wyobrażenie o tym, jak mogło
wyglądać życie homoseksualnych mężczyzn w tamtym okresie. Wizja
Musiała jest zdecydowanie pesymistyczna. Pisze o zerwanych więzach
społecznych, nienawiści spotykanej nawet w sklepowych kolejkach
i strachu. W liście do znajomej stwierdza: „Najtrudniej będzie
dzisiejszemu Genetowi, Gombrowiczowi, Proustowi… O takim rodzaju
wolności będzie w Polsce coraz trudniej rozmawiać” (5 I 1982). Autor
przeczuwa więc ograniczenie swobód obyczajowych, w tym pogorszenie
sytuacji homoseksualistów, czego w kontrolowanej korespondencji nie może
nawet wyrazić wprost. Musiał pisze o tym z perspektywy Bydgoszczy,
a więc miasta średniej wielkości, tęsknym wzrokiem patrzy na
stolicę[6], z której docierają do niego informacje: „W Warszawie
boska dekadencja. Chlanie rozpoczyna się już po południu, żeby do
wieczornej szczekaczki w TV i tzw. konferencji prasowych Urbana dotrzeć
już w stanie znieczulenia. Tylko tak to wszystko daje się jakoś
znieść. Do tego – wszyscy już teraz sypiają ze wszystkimi. Dzień
mniej więcej wygląda tak: rano drukowanie gazetki, koło obiadu
kolportaż, koło czwartej ze dwa pershingi, czyli dwa razy trzy czwarte
litra czystej wędruje na stół, a z końcem dziennika – kotłowanie
po wyrach” (22 II 1982). Życie w najlepsze toczy się też w Poznaniu,
gdzie podczas wizyty u Edwarda autor notuje najnowsze plotki: „Romek
siedzi pod piecem cichutki, skulony. Podobno jest źle tu widziany,
odkąd przed rokiem ciął się w łazience żyletką z powodu Pięknego
Darka”. Poznajemy też historię gospodarza: „Chłopcy siedzą,
piją wódeczkę. Dziesięcioletni syn Edwarda zmiata zupę z talerza
i zerka na wujków, w ilości których od pewnego czasu zaczął się
już gubić. Śpieszy się «na randkę», Edward pieszczotliwe targa
go za czuprynę.

– No leć już, leć… Patrzcie, jak go praktycznie
wychowałem, pierwsze, co musi nosić czyste, to majtki.

Wojtek rumieni się, wstaje i wybiega. Trzask drzwi,
Edward upewnia się, czy zostaliśmy sami.

– No – wzdycha i pręży szeroką pierś,
wyciągając do sufitu ramiona. – Nareszcie mogę nie być tatusiem,
ale ciocią” (25 I 1982). Następnego dnia, po opisaniu pierwszego
posiedzenia Sejmu od momentu ogłoszenia stanu wojennego, odskocznią
dla autora jest anonimowy seks na pikiecie, nie wiadomo tylko,
czy wyobrażony, czy rzeczywisty: „Wyłania się on, rudowłosy
i zielonooki, tak jak ja samotny… Morbidetto, diabeł Prousta, Wilde’a,
Gombrowicza… Patrzy na mnie gorącymi oczyma, wyciąga dłoń i wstaję,
a on prowadzi mnie w objęcia opustoszałego, wieczornego parku”
(26 I 1982).

Grzegorz Musiał, wyczulony na tematykę homoseksualną,
notował także zasłyszane perypetie bliższych i dalszych znajomych
o ich styczności z Milicją Obywatelską: „Historia Mariusza,
przyjaciela Krzysia F., który nie chce już dłużej pić herbaty
Popularna. Wracał od Krzysztofa po godzinie policyjnej, już blisko
północy – biegł, bo niedaleko. Ale ulica pusta, cicha, zwolnił
więc kroku. Wtem zajeżdża od tyłu cichobieżna limuzyna, wypadają
dwaj cywile i wciągają chłopca do środka.

«Oo, ptaszka złapaliśmy», powiedział jeden,
rewidując torbę Mariusza, w której prócz notesu z adresami i paroma
wycinkami prasowymi nosi też swój osobisty dziennik. Wypadł stamtąd
wycięty z gazety nekrolog Sz., który był szefem «Solidarności»
Urzędu Pocztowego w Gdyni i na początku stycznia w swoim mieszkaniu
popełnił samobójstwo? Został zamordowany? Podobno przyjaciel
T. ze Stoczni – tego samego, który niedawno zorganizował blokadę
eksportu żywności z gdyńskiego portu. Adresy obu miał Mariusz
w notesie.

– Proszę, proszę, w jakich sferach się
obracamy.

Wpierw byli ordynarni i grozili. Postawili go na
skrzynce w kącie pokoju i kazali tak stać parę godzin, naśmiewając
się i świecąc lampami. Zemdlał i upadł twarzą na kaloryfer, tracąc
w ten sposób piękny ząb na samym przedzie. «Żegnajcie przyjęcia
na parę tygodni!».

Przyszli następni – ci byli uprzejmi, wyrozumiali,
uśmiechali się ciepło, proszą, by zeznał, że «Sz. był ciotą
T.». Nie zeznał, to go zamknęli w «pustej i dość wygodnej
celi». Chwalił też lekturę, którą miał przy sobie: książkę
o Safonie. I na tym by się skończyło, gdyby nie groźba, jaką ci niby
kulturalni i niby mimochodem rzucili mu rano:

– Do was, kurwy, też się dobierzemy. Najpierw
z tymi skończymy”.

U Musiała represje wobec opozycji demokratycznej bardzo
ściśle łączą się ze ściganiem mniejszości seksualnych. Oczywiście
nic tu nie jest dopowiedziane, mamy tylko kilka imion, inicjałów
i informacji, nie ma nawet wyjaśnienia, kim byli aresztujący mężczyźni
w cywilu. Dla czytelnika powinno być to oczywiste, co potęguje grozę
sytuacji. Niestety, groźba, która pada na końcu, sprawdziła się
już po kilku latach, a prawdziwym stanem wojennym dla mniejszości
seksualnych okazał się „Hiacynt”.

NA CAŁOŚĆ

Akcja