Strona główna » Obyczajowe i romanse » Genialna Przyjaciółka

Genialna Przyjaciółka

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-099-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Genialna Przyjaciółka

"„Spośród wielu sposobów, do których uciekają się pisarze, by opowiedzieć świat, preferuję posługiwanie się narracją precyzyjną, jasną i uczciwą, która opisuje fakty z życia codziennego w sposób fascynujący.” (z wywiadu z autorką) Sześćdziesięcioletnia Elena Greco dowiaduje się, że Lila, jej przyjaciółka z czasów dzieciństwa, zniknęła bez śladu. Elena przypuszcza, że przyjaciółka wprowadziła w życie swoje odwieczne pragnienie zniknięcia ze świata, w którym żyła, usunąwszy przedtem wszelkie ślady swego istnienia. Chcąc znaleźć wytłumaczenie dla tego gestu, Elena postanawia opowiedzieć niezwykłą historię ich przyjaźni. I tu rozpoczyna się podróż w przeszłość, która przeniesie czytelnika w lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku, na przedmieścia Neapolu."

Polecane książki

Raj jest rozległym, różnorodnym, często okrutnym światem. Mieszkają na nim ludzie, lecz dominują dinozaury, potwory dzikie oraz udomowione, wykorzystywane do pracy, a także w walce. Zakuci w zbroje rycerze wyruszają w bój, dosiadając tych stworzeń, by stawić czoło szkolonym do walki ogromnym tri...
Ebook jest przydatną publikacją dla tych, którzy prowadzą instalacje wykorzystujące lotne związki organiczne (LZO). Zawarte są w nim informacje dotyczące przygotowywania bilansu, także od strony praktycznej - wraz z przykładami wykonywania obliczeń....
Miś Nazdrówko. Jak strach Adasia zmalał i schudł - to pierwsza opowieść z cyklu bajek terapeutycznych o zabawnym, nietypowym misiu, który odwiedza małych pacjentów.Bajki te mogą pomóc dzieciom w zrozumieniu i oswojeniu różnych emocji, związanych z pobytem w szpitalu: strachu, złości, poczucia bezrad...
Była i jest zjawiskiem poetyckim. Najpopularniejszą polską poetką wszech czasów. Nazywana  poetką miłości, polską Safoną lub Safo słowiańską. W jej twórczości miłość ma wiele twarzy.             Jaka była ta poetka, dram...
Wydanie angielsko-polskie ilustrowane. Ponadczasowa opowieść o skąpym Scrooge’u i wigilijnych duchach ukazała się po raz pierwszy w grudniu 1843 roku, z ilustracjami Johna Leecha. Tłumaczona wielokrotnie i wydawana jako Opowieść wigilijna lub zgodnie z oryginalnym tytułem jako Kolęda prozą stała się...
Stadnina Sutherlandów jest dla Hannah całym życiem. Ale nie dla jej ojca. Bez uprzedzenia sprzedał posiadłość biznesmenowi Wyattowi Jacobsowi, który nie interesuje się końmi, liczy tylko na zysk. Nie rozumie, po co Hannah bezinteresownie pomaga koniom i ludziom i każe jej zakończyć dzi...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Elena Ferrante

PAN: Przychylność moja ciebie zabezpiecza,nienawiść jej nie zgasi ani nie umniejszy;z rzeszy przekornej, co wiecznie zaprzecza –sowizdrzał ostatecznie jeszcze najznośniejszy.Czynność ludzkiego ducha zbyt łatwo wiotczeje –baczę, aby w lenistwie gnuśnym nie osłabła,przeto podsycam wolę, podżegam nadziejęniepokojącym towarzystwem diabła.

J.W. Goethe, Faust, tłum. Emil Zegadłowicz

Postaci występujące w powieści

Rodzina Cerullo (rodzina szewca):

Fernando Cerullo, szewc

Nunzia Cerullo (matka Lili)

Raffaella Cerullo, przez wszystkich nazywana Liną,
dla Eleny – Lila

Rino Cerullo, starszy brat Lili, szewc jak ojciec

Rino to także syn Lili

Inne dzieci Fernanda i Nunzi

Rodzina Greco (rodzina woźnego):

Elena Greco, nazywana także Lenuccią lub Lenù,
najstarsze dziecko

Peppe, Gianni i Elisa, rodzeństwo Eleny

Ojciec, woźny w magistracie

Matka, gospodyni domowa

Rodzina Carraccich (rodzina don Achillego):

Don Achille Carracci (potwór z bajek)

Maria Carracci (żona don Achillego)

Stefano Carracci, syn don Achillego, prowadzi

należący do rodziny sklep z wędlinami

Pinuccia i Alfonso Carracci, młodsze dzieci
don Achillego

Rodzina Peluso (rodzina stolarza):

Alfredo Peluso (stolarz)

Giuseppina Peluso, żona Alfreda

Pasquale Peluso, najstarszy syn Alfreda i Giuseppiny,
pracuje jako murarz

Carmela Peluso, która chce, żeby ją nazywać Carmen, siostra Pasqualego, sprzedawczyni
w sklepie z pasmanterią

Inne dzieci Alfreda i Giuseppiny

Rodzina Cappuccio (rodzina oszalałej wdowy):

Melina, krewna matki Lili, która po śmierci męża
postradała zmysły

Mąż Meliny, rozładowywał towar na targu
owocowo-warzywnym

Ada Cappuccio, córka Meliny

Antonio Cappuccio, syn Meliny, mechanik

Inne dzieci Meliny

Rodzina Sarratore (rodzina kolejarza poety):

Donato Sarratore, pracownik na kolei

Lidia Sarratore, żona Donata

Nino Sarratore, najstarszy z pięciorga dzieci Donata
i Lidii

Marisa Sarratore, córka Donata i Lidii

Pino, Clelia i Ciro Sarratore, młodsze dzieci Donata
i Lidii

Rodzina Scanno (rodzina obwoźnych handlarzy):

Nicola Scanno, ojciec

Assunta Scanno, żona Nicoli

Enzo Scanno, syn Nicoli i Assunty, też handluje
owocami

Inne dzieci w rodzinie

Rodzina Solara (rodzina właściciela baru-cukierni Solara):

Silvio Solara, właściciel baru-cukierni

Manuela Solara, żona Silvia

Marcello i Michele Solara, synowie Silvia i Manueli

Rodzina Spagnuolo (rodzina cukiernika):

Pan Spagnuolo, cukiernik, pracuje dla rodziny Solara

Rosa Spagnuolo, żona cukiernika

Gigliola Spagnuolo, córka cukiernika

Inne dzieci w rodzinie

Gino, syn aptekarza

Nauczyciele:

Ferraro, także bibliotekarz

Oliviero, nauczycielka w szkole podstawowej

Gerace i Galiani, nauczyciele w liceum

Nella Incardo, kuzynka pani Oliviero mieszkająca na Ischii

PROLOG
Zacieranie śladów
1.

R
ano zadzwonił Rino. Myślałam, że znowu
po
prosi mnie o pieniądze i byłam przygotowana na
to, żeby mu odmówić. Tymczasem Rino zadzwonił
z innego powodu. Jego matka zniknęła.

– Kiedy?

– Przed dwoma tygodniami.

– I dopiero teraz do mnie dzwonisz?

Usłyszał pewnie w moim głosie wrogość, choć nie
powiedziałam tego ze złością, a tylko z sarkazmem.
Próbował się usprawiedliwić, ale robił to niezręcznie
i niejasno, mieszając przy tym gwarę z literackim
językiem. Jak powiedział, był przeświadczony, że matka
jak zwykle szwenda się po Neapolu.

– Także nocą?

– Przecież ją znasz.

– Znam, ale chyba sam przyznasz, że dwa
tygodnie nieobecności to trochę za długo.

– Ty już dawno się z  nią nie widziałaś.
Ostatnio jest z nią coraz gorzej. W nocy nie śpi, wychodzi
z domu i wraca o najróżniejszych porach, robi co chce.

W końcu jednak zaczął się niepokoić o matkę.
Rozpytywał o nią na mieście, obszedł wszystkie
szpitale, zadzwonił nawet na policję. Bez skutku, po
matce zaginął wszelki ślad. Myślałby kto – troskliwy syn!
Ociężały czterdziestolatek, który nie przepracował
uczciwie ani jednego dnia, zajmował się pokątnymi
transakcjami, a zarobione pieniądze trwonił nie
wiadomo na co. Mogę sobie wyobrazić, jak wyglądały
te jego poszukiwania, jak bardzo się przejął. Wcale.
To półgłówek, którego nie obchodzi nikt poza nim
samym.

– Nie ma jej przypadkiem u ciebie? – zapytał
nieoczekiwanie.

Jego matka u mnie? Tutaj? W Turynie?

Rino dobrze wiedział, że to niemożliwe, gadał byle
gadać. To on był urodzonym podróżnikiem, już z 
dziesięć razy odwiedził mnie bez zaproszenia. Ale jego
matka, którą zresztą chętnie bym u siebie gościła, nigdy
w życiu nie wyjechała z Neapolu. Odpowiedziałam:

– Oczywiście, że nie ma jej u mnie.

– Jesteś pewna?

– Rino, na miłość boską… mówię ci, że u mnie
jej nie ma.

– W takim razie, gdzie ona się podziewa?

Zaczął płakać. Nie przeszkadzałam mu w 
odgrywaniu tej sceny, nie przerywałam szlochów, które
najpierw udawane, przerodziły się w prawdziwe. Kiedy
się uspokoił, powiedziałam:

– Proszę cię, żebyś przynajmniej raz zrobił to,
czego ona by sobie życzyła: nie szukaj jej.

– Co ty mówisz?!

– To, co słyszysz. Nie ma sensu jej szukać. Naucz
się żyć samodzielnie. I nie dzwoń więcej do mnie.

Odłożyłam słuchawkę.

2.

Matka Rina nazywa się Raffaella Cerullo, ale dla
wszystkich zawsze była Liną. Ja nie nazywałam jej
tym zdrobnieniem ani pełnym imieniem. Dla mnie
od sześćdziesięciu lat jest Lilą. Gdybym nagle
zwróciła się do niej inaczej, pomyślałaby pewnie, że nasza
przyjaźń się skończyła.

Przez co najmniej trzydzieści ostatnich lat
słyszałam od niej, że pragnie zniknąć bez śladu, i nikt nie
wie lepiej ode mnie, co chciała przez to powiedzieć.
Nie miała na myśli zwykłej ucieczki czy zmiany
tożsamości, nie zamierzała zaczynać życia od nowa w 
innym miejscu. Nie chciała też popełnić samobójstwa,
bo nie wyobrażała sobie, żeby Rino miał dotykać jej
ciała i zajmować się nim po jej śmierci. Pragnęła czegoś
innego – żeby jej ciało, każda pojedyncza komórka,
ulotniło się w powietrzu, żeby nie pozostał po niej
żaden ślad. A jako że znam ją dobrze, a przynajmniej tak
mi się wydaje, jestem pewna, że znalazła sposób, by nie
zostawić na tym świecie nawet jednego swojego włosa.

3.

Mijały dni. Bez większej nadziei sprawdzałam pocztę
elektroniczną i zaglądałam do skrzynki na listy. Ja nie
pisywałam do niej często, ona na moje rzadkie listy
prawie nigdy nie odpowiadała. Tak się między nami
ułożyło. Lila wolała telefon albo długie nocne
rozmowy, gdy przyjeżdżałam do Neapolu.

Wyjęłam z szuflad metalowe skrzynki, w których
przechowuję różne pamiątki. Nie jest ich dużo. Sporo
wyrzuciłam, także z tych, które wiązały się z jej osobą,
i ona o tym wie. Odkryłam, że nie ma wśród nich ani
jednego jej zdjęcia, listu czy prezentu. Byłam
zaskoczona. Czy to możliwe, że po tylu latach znajomości
nie zostawiła mi nic swojego? Albo – co gorsza – że to
ja nie chciałam zachować niczego, co pochodziło od
niej? Możliwe.

Choć z ciężkim sercem, tym razem to ja
zadzwoniłam do Rina. Nie odebrał telefonu, ani
komórkowego, ani stacjonarnego. Oddzwonił wieczorem, bez
pośpiechu. Miał taki sam głos jak zawsze, kiedy chciał
wywołać we mnie współczucie.

– Widziałem, że dzwoniłaś. Dowiedziałaś się
czegoś?

– Nie. A ty?

– Ja też nie.

I zaczął gadać bezładnie, że zamierza zgłosić się
do programu telewizyjnego, w  którym poszukują
osób zaginionych. Zaapelować do matki, przeprosić
ją za wszystko i błagać, żeby wróciła.

Wysłuchałam go cierpliwie, po czym zapytałam:

– Zajrzałeś do jej szafy?

– Po co?

Naturalnie, nie przyszło mu do głowy to, co
powinno być pierwszym odruchem.

– Idź i zobacz.

Przekonał się na własne oczy, że szafa jest pusta.
Nie było w niej ani jednego ubrania matki, letniego
czy zimowego, wisiały tylko puste wieszaki. Poleciłam
mu przejrzeć całe mieszkanie. Zniknęły buty i 
nieliczne książki, zniknęły wszystkie zdjęcia i filmy. Nie
było komputera ani dyskietek, jakich używało się
kiedyś, nie było niczego, co wiązałoby się z jej bogatym
doświadczeniem miłośniczki nowinek
technologicznych, którą stała się jeszcze pod koniec lat
sześćdziesiątych, w epoce kart perforowanych, kiedy nauczyła
się posługiwać kalkulatorem. Rino był bezgranicznie
zdumiony. Powiedziałam mu:

– Masz tyle czasu, ile będziesz potrzebował, ale
potem daj mi znać, czy znalazłeś w domu choćby
jedną szpilkę, która należałaby do niej.

Zadzwonił następnego dnia, nie krył wzburzenia.

– Nic nie znalazłem.

– Nic? Zupełnie?

– Nic. Wycięła się nawet ze zdjęć, na których
byliśmy razem, tych z mojego dzieciństwa.

– Wszędzie szukałeś?

– Wszędzie.

– W piwnicy też?

– Mówię ci, że wszędzie. Zniknęło nawet
pudełko ze starymi dokumentami, wiesz: akty urodzenia,
umowy, rachunki. Co to może znaczyć? Okradli nas
złodzieje? Ale czego szukali? Czego chcą od mamy
i ode mnie?

Zapewniłam go, że może być spokojny. Od niego
na pewno nikt niczego nie chce.

– Pomieszkam trochę u ciebie, dobrze?

– Nie.

– Proszę cię! Nie umiem w nocy zmrużyć oka.

– Poradzisz sobie, Rino. Nie mogę ci pomóc.

Odłożyłam słuchawkę, a kiedy po chwili znowu
zadzwonił, nie odebrałam.

Usiadłam przy biurku. Pomyślałam, że Lila jak
zwykle przesadza. W wieku sześćdziesięciu sześciu lat
nie tylko postanowiła zniknąć, ale chce zatrzeć
wszelkie ślady swojego istnienia.

Ogarnął mnie gniew.

Zobaczymy, kto tym razem wygra. Włączyłam
komputer i zaczęłam spisywać naszą historię,
wszystko, co mi zostało w pamięci.

DZIECIŃSTWO
Opowieść o don Achillem
1.

N
asza przyjaźń zaczęła się, gdy wspinałyśmy się
z Lilą po ciemnych schodach, stopień po
stopniu, piętro za piętrem, aż do mieszkania don
Achillego.

Pamiętam niebieskawą poświatę na podwórku
i zapach ciepłego wiosennego wieczoru. Matki
przygotowywały kolację, o tej porze powinnyśmy wrócić
do domu, ale zamiast tego po raz kolejny
wystawiłyśmy na próbę naszą odwagę, nie porozumiawszy się
przedtem ani słowem. Od jakiegoś czasu stało się to
naszym zwyczajem, w szkole i poza nią. Lila
wkładała rękę aż do łokcia, a nawet wyżej, do czarnej
dziury ściekowej i zaraz za nią ja robiłam to samo. Biło
mi przy tym serce i starałam się nie myśleć o tym, że
pewnie za chwilę karaluchy oblezą mi ramię, a 
szczury odgryzą palce. Lila wspinała się do okna na
parterze, łapała rękami żelazny drąg, na którym pani
Spagnuolo rozpięła sznury do suszenia bielizny, i huśtała
się na nim przez chwilę, po czym zwalniała uchwyt
i spadała na chodnik. Wtedy ja natychmiast robiłam
to samo, choć strasznie się bałam, że źle zeskoczę
i zrobię sobie krzywdę. Lila wkłuwała sobie pod skórę
na ręce zardzewiałą agrafkę, którą znalazła kiedyś na
ulicy i nosiła zawsze w kieszeni jak talizman.
Patrzyłam, jak ostrze igły drąży biały tunel pod skórą, a 
potem, kiedy już ją stamtąd wyciągała, robiłam to samo.

Tak samo było tego dnia – w pewnej chwili
spojrzała na mnie, jak to ona, nieruchomymi oczami,
przez zwężone powieki i  poszła w  kierunku domu,
w którym mieszkał don Achille. Zmartwiałam z 
przerażenia. Don Achille był dla mnie jak najstraszniejszy
potwór z bajek. Rodzice zabronili mi zbliżać się do
niego, rozmawiać z nim, a nawet tylko patrzeć w jego
stronę. Kazali mi zachowywać się tak, jakby nie
istniał ani on, ani jego rodzina.

Nie miałam pojęcia, dlaczego ten człowiek budził
w moich najbliższych, i nie tylko w nich, tak wielki
strach i nienawiść.

Ojciec mówił o don Achillem w taki sposób, że
wyobrażałam go sobie jako olbrzyma o skórze pokrytej
fioletowymi pęcherzami, ziejącego złością, pomimo
słowa „don”, jakim wszyscy poprzedzali jego imię,
kojarzącego się raczej ze spokojem i  autorytetem.
Mógł być potworem – nie wiem – z żelaza czy szkła
albo porosłym parzącą pokrzywą, ale na pewno był
żywy, bo z jego ust i nozdrzy buchał gorący oddech.
Wierzyłam, że gdybym spojrzała na niego choćby
z daleka, sypnąłby mi w oczy jakąś żrącą substancją,
a gdybym przypadkiem zupełnie oszalała i podeszła
pod drzwi jego mieszkania, na pewno uśmierciłby
mnie na miejscu.

Zatrzymałam się na chwilę z nadzieją, że Lila
zrezygnuje i wróci z powrotem. Od dawna wiedziałam,
co chce zrobić, ale miałam nadzieję, że o tym
zapomni. Stało się inaczej.

Lampy uliczne jeszcze się nie zapaliły, żarówki
na schodach też były ciemne. Zza drzwi mieszkań
dochodziły podniesione głosy. Żeby nie stracić Lili
z oczu, musiałam zanurzyć się w czerń bramy,
zostawić za sobą niebieskawą poświatę podwórka. Kiedy
wreszcie zebrałam się na odwagę i weszłam do
budynku, z początku nic nie widziałam, czułam tylko
zapach stęchlizny i azotoksu. Dopiero po chwili wzrok
przyzwyczaił się do ciemności i zobaczyłam Lilę
siedzącą na pierwszym stopniu schodów. Na mój widok
wstała i zaczęłyśmy razem wchodzić do góry.
Trzymałyśmy się blisko ściany. Podążałam za nią dwa stopnie
niżej, nie mogąc się zdecydować, czy zmniejszyć czy
też zwiększyć tę odległość. W  pamięci pozostał mi
dotyk chropowatego tynku, po którym przesuwałam
ręką, i wrażenie, że stopnie w tym budynku są o wiele
wyższe niż w moim domu.

Drżałam. Każdy dźwięk kroków, każdy głos za
zamkniętymi drzwiami mógł zapowiadać don
Achillego zbliżającego się do nas za plecami albo
podchodzącego od przodu z długim nożem jak te, którymi
ćwiartuje się kury. W  powietrzu unosił się zapach
smażonego czosnku. Byłam pewna, że Maria, żona
don Achillego, tylko czeka, żeby wrzucić mnie do
garnka z wrzącym olejem, jego dzieci zjedzą mnie
potem na kolację, a on wyssie wszystkie moje kosteczki
tak samo jak ojciec wysysał rybie głowy.

Zatrzymywałyśmy się co chwila, za każdym
razem miałam nadzieję, że Lila zdecyduje się wrócić.
Pociłam się ze strachu. Nie wiem, czy Lila czuła to
samo. Co jakiś czas spoglądała w górę, ale nie mogłam
odgadnąć na co, widać było tylko szare prostokąty
okien między kondygnacjami. Niespodziewanie
zapaliło się światło, ale było słabe, pozostawiało rozległe
plamy ciemności pełne grozy. Zatrzymałyśmy się na
chwilę, by się upewnić, że to nie don Achille nacisnął
włącznik. Nie usłyszałyśmy kroków ani odgłosu
zamykanych drzwi. Lila ruszyła dalej, a ja za nią.

Lila uważała, że to, co robi, jest słuszne i 
konieczne, ja zaś zapomniałam o  rozsądku i  poszłam
tam dlatego, że ona tam była. Zbliżałyśmy się krok
za krokiem do naszego największego lęku,
wspinałyśmy się po schodach, żeby go poznać i żeby się z nim
zmierzyć.

Na czwartym podeście Lila znienacka się
zatrzymała, a kiedy do niej dołączyłam, podała mi rękę. Ten
gest zmienił między nami wszystko i na zawsze.

2.

To była jej wina. Krótko przedtem – może dziesięć
dni, może miesiąc, trudno mi powiedzieć, czas wtedy
dla nas nie istniał – wrzuciła moją lalkę do piwnicy.
Podobnie jak teraz wspinałyśmy się w górę do
naszego lęku, wtedy musiałyśmy zejść w dół, i to szybko,
ku nieznanemu. Czy to w górę, czy w dół, zawsze
pociągało nas to, co nas przerażało, co wprawdzie
istniało przed nami, ale zdawało się czekać od zawsze
właśnie na nas. Kiedy jest się na świecie od niedawna,
nie można wiedzieć, jakie nieszczęścia leżą u źródeł
lęków. Zresztą wtedy nie czuje się nawet takiej
potrzeby. Dorośli, w oczekiwaniu na przyszłość, poruszają
się w teraźniejszości, przed którą było jakieś wczoraj
lub przedwczoraj czy zeszły tydzień. O tym, co było
jeszcze wcześniej, często wolą nie myśleć. Dzieci nie
wiedzą, czym jest dzień wczorajszy czy
przedwczorajszy albo jutrzejszy. Wszystko jest teraz: ulica, brama
i schody; matka jest teraz i ojciec; teraz jest dzień i 
teraz jest noc.

Ja byłam dzieckiem i  bardzo możliwe, że moja
lalka wiedziała więcej niż ja. Mówiłam do niej i ona
do mnie zdawała się mówić. Miała buzię z celuloidu,
celuloidowe włosy i oczy. Ubrana w niebieską
sukienkę uszytą przez moją mamę w którejś z rzadkich chwil
szczęścia, była po prostu piękna. Tymczasem
szmaciana lalka Lili, uścibolona z żółtawego kretonu i 
wypchana trocinami, wydawała mi się brzydka i nędzna.
Obydwie obserwowały się podejrzliwie, zawsze
gotowe schronić się w naszych ramionach, gdyby
rozszalała się burza z piorunami albo gdyby chciał je porwać
jakiś olbrzym z ostrymi zębami.

Bawiłyśmy się na podwórku, niby razem ale
właściwie osobno. Siadałyśmy zwykle na ziemi po dwóch
stronach zakratowanego piwnicznego okienka.
Lubiłyśmy to miejsce, bo na cementowym parapecie przed
kratą mogłyśmy układać rzeczy naszych lalek, Tiny
i Nu. Były wśród nich kamyki, kapsle z butelek po
oranżadzie, kwiatki, gwoździe i szkiełka.
Podsłuchiwałam, co Lila mówiła do Nu, i szeptem powtarzałam
jej słowa Tinie, trochę je tylko zmieniając. Jeżeli Lila
kładła swojej lalce kapsel na główce, udając, że to
kapelusz, ja mówiłam do Tiny: załóż królewską koronę,
będzie ci cieplej. Kiedy Lila grała w klasy, trzymając
Nu w objęciach, za chwilę i ja, stojąc na jednej nodze
i tuląc do siebie Tinę, podnosiłam kamyk z 
kwadratów narysowanych na chodniku. Nie zdarzało się
jednak, żebyśmy wspólnie decydowały o tym, w co i jak
będziemy się bawić. Miejsce zabaw też wybierałyśmy
osobno, nie umawiając się wcześniej. Lila siadała przy
okienku, a  ja krążyłam przez jakiś czas w  pobliżu,
udawałam, że idę gdzie indziej, ale potem, jakby
nigdy nic, też się przy nim rozkładałam, tyle tylko że po
drugiej stronie.

Największą atrakcją tego miejsca był powiew
piwnicznego powietrza, które przyjemnie nas
chłodziło wiosną i latem. Fascynowała nas krata z 
pajęczynami, nieprzenikniona ciemność za nią i gęsta siatka
czerwonawa od rdzy, niedokładnie przytwierdzona
do okienka, przez co zwijała się po bokach,
zostawiając równoległe szpary. Mogłyśmy wrzucać przez
nie kamyki i słuchać głuchego stukotu, gdy
uderzały o podłogę. Wszystko to było jednocześnie piękne
i  przerażające. Ciemność za kratą mogła w  każdej
chwili wessać nasze lalki, które tylko czasem
chroniłyśmy w ramionach, częściej kładłyśmy je specjalnie
przy kracie, w  zasięgu groźnego oddechu piwnicy,
w sąsiedztwie dobiegających z niej tajemniczych
odgłosów: skrobania, pisków i szelestów.

Nu i  Tina nie były szczęśliwe. Lęki, jakich my
doświadczałyśmy każdego dnia, były też ich lękami.
Nawet w najjaśniejszym świetle dnia domy, kamienie,
puste pola, ludzie w mieszkaniach i na ulicy
wzbudzali w nas nieufność. Podejrzewałyśmy ich o ciemne
sprawki, ukryte tajemnice, tłumione uczucia, które
mogły w każdej chwili eksplodować.

Na przykład don Achille mógł siedzieć sobie
w mieszkaniu na najwyższym piętrze i jednocześnie
przebywać pod ziemią, w  piwnicy, wśród pająków
i  szczurów; mógł przyjąć jakąkolwiek postać.
Wyobrażałam go sobie z kłami jak u dzikiej bestii, przez
które nie mógł zamknąć ust, z  kamiennym ciałem
pokrytym glazurą i  porośniętym parzącą pokrzywą,
jak wkłada do swojej ogromnej czarnej teczki
wszystkie nasze rzeczy, które spadały do piwnicy przez
szpary w siatce. Ta teczka była nieodstępnym atrybutem
don Achillego, miałam pewność, że nigdy się z nią
nie rozstaje, że nawet w domu trzyma ją przy sobie
i wkłada do środka przedmioty i żywe stworzenia.

Lila dobrze znała moje lęki, Tina często o nich
mówiła w  jej obecności. Właśnie dlatego, w  dniu,
gdy po raz pierwszy, porozumiawszy się jedynie
spojrzeniem i  gestami, wymieniłyśmy się lalkami,
przepchnęła ją przez kratę i zrzuciła w ciemność.

3.

Lila pojawiła się w  moim życiu w  pierwszej klasie
szkoły podstawowej. Od razu zwróciłam na nią
uwagę, bo była wyjątkowo niesforna. Prawdę mówiąc,
wszystkie dziewczynki z naszej klasy zachowywały się
mało przykładnie, ale pozwalałyśmy sobie na to tylko
wtedy, gdy nie widziała nas pani Oliviero. Tymczasem
Lila była niegrzeczna zawsze, także w jej obecności.
Pewnego dnia podarła bibułę na kawałeczki i 
wcisnęła do kałamarza. Potem wyławiała ją z atramentu
obsadką i rzucała nią w koleżanki. Mnie trafiła dwa
razy we włosy i raz w biały kołnierzyk. Nauczycielka
zaczęła na nią krzyczeć tym swoim ostrym i 
przenikliwym głosem, którego tak bardzo się wszystkie
bałyśmy, i za karę kazała jej stanąć za tablicą. Lila nie
posłuchała, nie wyglądała na wystraszoną, wręcz
przeciwnie – dalej rozrzucała po klasie bibułę ociekającą
atramentem. Wtedy pani Oliviero, kobieta pokaźnej
postury, która wydawała nam się strasznie stara, choć
miała wtedy niewiele więcej niż czterdzieści lat, zeszła
z podwyższenia, na którym stało jej biurko.
Podchodząc do Lili z groźną miną, potknęła się nie wiadomo
na czym, straciła równowagę i przewróciła się,
uderzając twarzą o róg ławki. Leżała potem na podłodze
jak martwa.

Nie przypominam sobie, co się działo później,
pamiętam tylko nieruchome ciało nauczycielki
przypominające ciemny tobół i Lilę, która wpatrywała się
w nią poważnymi oczami.

Mam w  pamięci wiele podobnych zdarzeń.
W tamtych czasach zarówno dzieci, jak i dorośli często
chorowali i ulegali różnym wypadkom, rany
krwawiły i ropiały, niektórzy od tego umierali. Jedna z córek
pani Assunty, tej, która sprzedawała owoce, skaleczyła
się zardzewiałym gwoździem i zmarła na tężec.
Najmłodszy synek pani Spagnuolo udusił się, gdy
chorował na krup. Jeden z moich kuzynów,
dwudziestolatek, wyszedł rano do pracy przy usuwaniu gruzu,
a wieczorem leżał martwy, przygnieciony kawałkiem
muru, krwawiąc z ust i uszu. Mój dziadek zabił się,
bo spadł z dachu, gdy pracował przy budowie domu,
a ojciec pana Pelusa nie miał ręki, bo obcięła mu ją
tokarka. Z kolei siostra Giuseppiny, żony pana
Pelusa, zmarła na gruźlicę, nie skończywszy dwudziestu
dwóch lat. Najstarszego syna don Achillego nigdy nie
widziałam na oczy, ale dużo o nim słyszałam i wydaje
mi się, jakbym go znała, bo to był ten, co poszedł
na wojnę i zmarł dwa razy – najpierw, kiedy utopił
się w Oceanie Spokojnym, a potem, kiedy pożarły go
rekiny. Cała rodzina Melchiorre zginęła, krzycząc ze
strachu, podczas bombardowania; kiedy ich
odkopali, leżeli razem i  obejmowali się. Panna Clorinda
wolała oddychać gazem zamiast powietrzem, żeby
się nim zatruć na śmierć. Giannino, który uczył się
w  czwartej klasie, kiedy my byłyśmy w  pierwszej,
zginął przy wybuchu niewypału; Luigina, koleżanka
z podwórka, a może nie – może zostało mi w pamięci
tylko jej imię – zmarła na dur plamisty.

Żyłyśmy w  świecie pełnym słów-morderców:
krup, tężec, tyfus, gaz, wojna, tokarka, gruzy, praca,
bombardowanie, gruźlica, ropienie, bomby.
Rozliczne lęki, jakie towarzyszyły mi przez całe życie,
wywodzą się z tych słów, z tamtych czasów.

Umierało się wtedy także z  przyczyn z 
pozoru niewinnych. Mógł umrzeć na przykład ten, kto
spocony pił zimną wodę, nie schłodziwszy sobie
przedtem nadgarstków albo ten, kto jadł czereśnie
i nie wypluwał pestek czy też połknął gumę do
żucia. Można było stracić życie od banalnej wysypki,
udusić się przy kaszlu, a już na pewno od uderzenia
w skroń. Wiedziałyśmy, że skroń to bardzo delikatne
miejsce, więc starałyśmy się chronić je szczególnie.
Przed uderzeniem kamienia na przykład, co groziło
nam na każdym kroku. Pod szkołą czekała na nas
często banda chłopaków z przedmieścia dowodzona
przez Enza, zwanego Enzucciem, jednego z  synów
Assunty, tej, która sprzedawała owoce. Chłopcy
rzucali w nas kamieniami, bo czuli się od nas gorsi. Na
ich widok uciekałyśmy co sił w nogach. Wszystkie, za
wyjątkiem Lili. Lila nie zmieniała rytmu kroków pod
gradem kamieni, czasem zatrzymywała się nawet na
chwilę. Potrafiła przewidzieć tor lotu kamieni i 
uniknąć uderzenia, wykonując nieznaczne ruchy, o 
których dzisiaj powiedziałabym, że były pełne elegancji.
Miała starszego brata, być może on ją tego nauczył,
nie wiem. Moi bracia byli młodsi ode mnie i niczego
mnie nie nauczyli. W  każdym razie, kiedy
widziałam, że zostaje z tyłu, zatrzymywałam się, pokonując
strach, żeby na nią poczekać, choć bardzo dużo mnie
to kosztowało.

Już wtedy z jakiejś przyczyny nie byłam w stanie
zostawić jej samej. Nie znałam jej właściwie, nigdy
jeszcze z  sobą nie rozmawiałyśmy, choć przez cały
czas rywalizowałyśmy, w szkole i poza nią. Czułam,
że gdybym ją zostawiła i uciekła z innymi
dziewczynkami, zyskałaby nade mną przewagę, której już nigdy
nie udałoby mi się nadrobić.

Z początku chowałam się za najbliższym
budynkiem i wyglądałam co chwilę zza węgła, by sprawdzić,
czy Lila się zbliża. Kiedy widziałam, że nie rusza się
z miejsca, zmuszałam się, by do niej dołączyć,
podawałam jej kamienie i  sama rzucałam nimi w 
chłopaków. Robiłam to jednak bez przekonania. Wiele
rzeczy robiłam w życiu bez przekonania, najczęściej
czułam się, jakbym własnym działaniom przyglądała
się z boku. W odróżnieniu od Lili, która już we
wczesnym dzieciństwie, może jako sześcio- lub
siedmiolatka, a z całą pewnością w epoce, gdy jako
dziewięciolatki wspinałyśmy się po schodach do mieszkania
don Achillego, robiła wszystko z determinacją i 
zdecydowaniem. Kiedy łapała za trójkolorową obsadkę,
za kamień lub za poręcz na ciemnych schodach, było
jasne, że nie zawaha się ani przez chwilę przed
następnym krokiem: przed wbiciem stalówki w drewno
szkolnej ławki, uderzeniem chłopaka z przedmieścia
czy dojściem do drzwi don Achillego.

Banda dzikusów podchodziła pod szkołę od
strony nasypu kolejowego, chłopcy byli zaopatrzeni
w kamienie, którymi wysypano torowisko. Enzo, ich
prowodyr, blondyn o jasnych oczach i krótko
obciętych włosach, był prawdziwym chuliganem. Wybierał
kamienie o ostrych brzegach i często trafiał do celu.
Lila czekała na jego rzuty, by pokazać mu, jak łatwo
ich unika, i  jeszcze bardziej go rozzłościć, po czym
natychmiast odpowiadała na nie równie skutecznie.
Pewnego razu trafiłyśmy go w łydkę. Piszę w liczbie
mnogiej, bo to ja podałam Lili wyszczerbiony płaski
kamień, który jak brzytwa przeciął skórę na nodze
Enza, zostawiając ranę – zaraz zaczęła z niej płynąć
krew. Chłopiec zatrzymał się z ręką podniesioną już
do następnego rzutu. Mam go wyraźnie przed
oczami, jak trzyma między kciukiem a  palcem
wskazującym kamień przygotowany dla którejś z nas, a na
jego twarzy maluje się zdumienie. Inni chłopcy też
zamarli i wpatrywali się z niedowierzaniem w krew
spływającą po łydce Enza. Tymczasem Lila nie
okazała nawet cienia satysfakcji z rezultatu swego rzutu
i schyliła się po następny kamień. Złapałam ją za
ramię. To był nasz pierwszy fizyczny kontakt,
gwałtowny, spowodowany strachem. Czułam, że po tym, co
się stało, banda zareaguje agresją, i chciałam stamtąd
jak najszybciej zniknąć. Ale już było za późno. Enzo,
pomimo krwawiącej rany, otrząsnął się zaraz z 
osłupienia i rzucił kamieniem, który miał w ręce. Kiedy
trzymałam Lilę za ramię, kamień uderzył ją w 
czoło i oderwał ode mnie. Chwilę później Lila leżała na
chodniku z rozbitą głową.

4.

W  naszym świecie krew zwykle lała się dopiero po
tym, jak ludzie obrzucili się obelgami i  plugawymi
wyzwiskami. To była zwykła kolej rzeczy. Mój ojciec,
którego uważałam za dobrego człowieka, wciąż
wysyłał groźby i przekleństwa pod adresem tych, o 
których zwykł mówić, że nie są godni chodzić po ziemi.
Szczególnie źle usposobiony był do don Achillego.
Zawsze miał mu coś do wyrzucenia i często
zasłaniałam sobie uszy rękami, żeby nie słyszeć jego bluzgów.
Kiedy rozmawiał z mamą, mówił o nim: „twój
kuzyn”, ale mama protestowała (w  istocie ich
pokrewieństwo było bardzo dalekie) i  dokładała
obraźliwych epitetów. Przerażała mnie ich złość, zwłaszcza
kiedy przychodziło mi do głowy, że don Achille może
mieć wyostrzony słuch i dotrą do niego ich
inwektywy z dużej odległości. Bałam się, że przyjdzie i 
pozabija rodziców.

Najbardziej zapamiętałym wrogiem don
Achillego nie był jednak mój ojciec, ale pan Peluso, świetny
stolarz, który klepał biedę, bo przegrywał wszystkie
pieniądze na zapleczu baru „Solara”. Peluso był
ojcem naszej szkolnej koleżanki, Carmeli, a także
starszego chłopca o  imieniu Pasquale i  dwojga innych
dzieci. Wszyscy oni byli prawdziwymi nędzarzami,
przy zabawach, w szkole i poza nią, próbowali kraść
różne przedmioty – ołówki, gumki i kawałki twardej
marmolady z  pigwy – i  do domu wracali
posiniaczeni od razów, jakie obrywali, gdy ktoś ich na tym
przyłapał.

Pan Peluso był najnieszczęśliwszym człowiekiem
na ziemi. Z jednej strony nie mógł wyzwolić się ze
szponów hazardu i  przegrywał wszystkie pieniądze,
z drugiej zaś oskarżał się przed ludźmi, że nie
potrafi utrzymać rodziny. Z jakiejś tajemniczej przyczyny
winą za swoją klęskę życiową obarczał don Achillego.
Nienawidził go, bo do niego należały teraz wszystkie
jego narzędzia stolarskie, jakby ciało don Achillego
było magnesem i przyciągnęło je do siebie. Nie mógł
ścierpieć, że także jego warsztat, bezużyteczny bez
narzędzi, przeszedł na własność don Achillego, a ten
zamienił go w sklep z wędlinami i serami. Przez lata
wyobrażałam sobie, że don Achille wessał przez pory
swego straszliwego ciała obcęgi, piły i gwoździe
zredukowane do metalicznej chmury, a potem wydalał
je z  siebie stopniowo w  postaci mortadeli, słoniny,
sera i szynki.

Działo się to w  odległych, mrocznych czasach.
Bo don Achille ujawnił swoją potworną naturę
zanim się urodziłyśmy. Kiedyś. Lila często używała tego
słowa w  szkole i  poza nią, ale miałam wrażenie, że
tak naprawdę nie interesowało jej to, co było kiedyś,
zanim sama pojawiła się na świecie. Nie interesowały
jej zdarzenia, o których dorośli mówili półsłówkami
albo wręcz milczeli. Ważny był dla niej sam fakt, że
istniało owo kiedyś, coś przed nami. Nie dawało jej
to spokoju, chwilami wręcz irytowało ją. Kiedy już
się zaprzyjaźniłyśmy, tak często mówiła o tym
nierealnym kiedyś, że udzielił mi się jej gniew. I to właśnie
w owym niewyobrażalnie długim czasie, który istniał,
pomimo że nas jeszcze nie było, don Achille ukazał
wszystkim swoje potworne oblicze istoty
odzwierzęcej, a może kamiennej, która, jak sobie wyobrażałam,
wysysała krew z ludzi, a jednocześnie sama krwi
nigdy nie traciła. Prawdopodobnie nie dałoby się go
nawet zadrapać.

Myślę, że byłyśmy wtedy w drugiej klasie szkoły
podstawowej i jeszcze z sobą nie rozmawiałyśmy, gdy
rozeszły się głosy, że w niedzielę po mszy przed
kościołem pod wezwaniem Świętej Rodziny pan
Peluso nie wytrzymał i zaczął krzyczeć na don Achillego,
któremu towarzyszył najstarszy syn Stefano, młodsza
Pinuccia i Alfonso, nasz równolatek, oraz żona. Don
Achille odstąpił od nich i rzucił się na pana Pelusa, co
przejęło grozą świadków tej sceny. Podniósł go i 
rzucił nim o pień drzewa na skwerze, po czym oddalił
się z tego miejsca spokojnie, podczas gdy pan Peluso
leżał nieprzytomny, krwawiąc z ran na głowie i 
wszędzie indziej, i  nie był w  stanie, biedaczysko, nawet
wyszeptać: pomocy!

5.

Nie tęsknię za dzieciństwem. Naszym dzieciństwem
rządziła przemoc. Codziennie doświadczałyśmy
wszystkiego, co najgorsze, w  domu i  poza domem,
ale nie pamiętam, żebym kiedykolwiek pomyślała,
że życie, które przypadło mi w  udziale, było
szczególnie podłe. Było, jakie było i  tyle. Dorastałyśmy
w przeświadczeniu, że musimy utrudniać je innym,
zanim inni utrudnią je nam. Jasne, że wolałabym być
miła i grzeczna, jak uczył nas ksiądz proboszcz i pani
w  szkole, ale czułam, że w  ten sposób mogłabym
w  naszym osiedlu źle skończyć, pomimo że byłam
dziewczynką. Zresztą kobiety walczyły z sobą jeszcze
bardziej zawzięcie niż mężczyźni, szarpały się za
włosy, sprawiały sobie ból bez zahamowań. Sprawianie
bólu było powszechnym zwyczajem. W dzieciństwie
wyobrażałam sobie, że w nocy przybywają do naszej
dzielnicy małe, ledwie widzialne istoty. Wychodzą
z kałuż, z wagonów stojących za nasypem, ze
śmierdzących chwastów zwanych smrodlawkami, z much,
jaszczurek i zdechłych żab, z kamieni i kurzu.
Przenikają do pożywienia i wody, unoszą się w powietrzu
i zarażają nasze matki i babcie złością, zamieniają je
we wściekłe suki. Było z nimi gorzej niż z 
mężczyznami, bo ci wprawdzie złościli się częściej, ale w końcu
uspokajali się, podczas gdy kobiety, z pozoru
potulne i  ciche, kiedy wpadały we wściekłość, nie miały
umiaru.

Na Lili wywarło ogromne wrażenie to, co
spotkało Melinę Cappuccio, krewną jej matki. Zresztą na
mnie też. Melina mieszkała w tym samym domu co
moi rodzice, my na drugim piętrze, ona na trzecim.
Miała sześcioro dzieci i niewiele więcej niż trzydzieści
lat, a wyglądała jak staruszka. Jej mąż był w tym
samym co ona wieku, rozładowywał towar na targu
warzywnym. Pamiętam, że był niski i tęgi, ale miał
piękną, dumną twarz. Pewnego dnia wyszedł jak zwykle
z domu przed świtem i niewiele później znaleziono go
bez życia. Nie wiem, jak umarł, może z przemęczenia,
a może ktoś go zabił. Na jego pogrzeb, bardzo
uroczysty, przyszli wszyscy z bliższego i dalszego sąsiedztwa,
także rodzice Lili i moi. Minęło trochę czasu i w 
Melinie nastąpiły wielkie zmiany. Zewnętrznie
pozostała tą samą przeraźliwie chudą kobieciną z wydatnym
nosem i przedwcześnie posiwiałą, która przenikliwym
głosem zwoływała wieczorem przez okno swoje
dzieci, jedno po drugim, przeciągając sylaby ich imion,
jakby w  pełnej złości desperacji: Aaa-daa! Mii-chè!
W  pierwszym okresie po śmierci męża bardzo
pomógł jej Donato Sarratore, który z rodziną zajmował
mieszkanie nad nią, na czwartym, ostatnim piętrze.
Donato uważał się za dobrego chrześcijanina, uznał
więc, że nie może zostawić wdowy samej w potrzebie.
Zbierał dla niej pieniądze, używane ubrania i buty,
dzięki jego rekomendacji najstarszy syn Meliny,
Antonio, dostał pracę w  warsztacie Gorresia, dobrego
znajomego Donata. Wdzięczność Meliny zamieniła
się w krótkim czasie w głęboką, namiętną miłość do
dobroczyńcy. Nie wiadomo, czy Donato Sarratore
zdawał sobie z tego sprawę. Był bardzo serdecznym
i porządnym człowiekiem. Żył między domem,
miejscem pracy i kościołem. Pracował jako kolejarz, miał
stałe zarobki, z których w miarę dostatnio
utrzymywał żonę Lidię i pięcioro dzieci, w tym najstarszego
syna o imieniu Nino. W przerwach między
podróżami na trasie Neapol–Paola i z powrotem wykonywał
drobne naprawy w domu, robił zakupy i woził
wózkiem na spacery najmłodsze dziecko. Wszystko to na
naszym osiedlu, a nawet w całej naszej dzielnicy było
absolutnie niezwykłe. Nikomu nie przyszło do
głowy, że Donato robi to, by pomóc żonie, odciążyć ją
w pracach domowych. Nie. Mężczyźni z sąsiedztwa,
z moim ojcem na czele, uznali, że jest z nim coś nie
w  porządku. Jest po prostu zniewieściały, tym
bardziej że pisywał wiersze i chętnie je czytał wszystkim,
którzy chcieli słuchać.

Melina też mylnie interpretowała jego
zachowanie. Wolała myśleć, że ma zbyt miękki charakter, co
wykorzystuje jego żona i trzyma go pod pantoflem.
Postanowiła zacząć bezlitosną walkę z Lidią
Sarratore, by Donato wyzwolił się spod jej tyranii i 
połączył z nią do końca życia. I tak rozpoczęła się
wojna. Z początku bawiło mnie to, o czym opowiadano
w domu i na ulicy przy wtórze złośliwych śmiechów.
Gdy Lidia wywieszała wyprane prześcieradła,
Melina wchodziła na parapet i smarowała po nich
nadpalonymi, czarnymi od dymu patykami. Gdy Lidia
przechodziła pod oknami, Melina pluła jej na głowę
albo wylewała brudną wodę z miski. W ciągu dnia
Lidia i jej dzieci tupały nad głową Meliny, w nocy
to ona stukała w  sufit kijem od szczotki. Donato
Sarratore dokładał starań, by zaprowadzić pokój, ale
był zbyt wrażliwym i  łagodnym człowiekiem, żeby
mogło mu się to udać. Tak więc dzień po dniu,
złośliwość po złośliwości, agresja dwóch kobiet rosła,
wyzwiska i obelgi, jakimi się obrzucały przy każdym
spotkaniu na ulicy czy na schodach, stawały się coraz
bardziej wulgarne. Z czasem zaczęły budzić we mnie
lęk. Jedna z wielu strasznych scen mego dzieciństwa
zaczęła się właśnie od wrzasków Meliny i Lidii, od
epitetów, jakimi obrzucały się z okien, a potem na
klatce schodowej. Mama podbiegła do drzwi,
otworzyła je i wyjrzała przez nie, a my, dzieci,
dołączyłyśmy do niej dokładnie w chwili, gdy nasze dwie
sąsiadki, sczepione z sobą, stoczyły się po schodach, aż
w końcu głowa Meliny uderzyła o podłogę tuż przy
moich butach i wyglądała jak biały melon, który
wypadł komuś z rąk.

Trudno mi powiedzieć, dlaczego w tamtym
czasie my, dzieci, stanęłyśmy po stronie Lidii. Być może
dlatego, że miała jasne włosy i ładną twarz. Albo
dlatego, że Donato był jej mężem i zrozumiałyśmy, że
Melina chce jej go odebrać. Możliwe też, że
odstręczały nas wiecznie zasmarkane, brudne dzieci Meliny,
podczas gdy dzieci Lidii były czyste i uczesane, a 
pierworodny Nino, parę lat starszy od nas, bardzo nam
się podobał. Jedynie Lila stała po stronie Meliny, ale
nigdy nie wyjaśniła nam dlaczego. Powiedziała tylko
przy jakiejś okazji, że nie zdziwi się, jeżeli Lidia
skończy nagłą śmiercią, zasłużyła sobie na to. Pomyślałam
wtedy, że mówi tak, bo sama ma złą duszę, a poza tym
z Meliną łączy ją dalekie pokrewieństwo.

Pewnego dnia wracałyśmy ze szkoły razem
z  innymi dwiema lub trzema dziewczynkami. Była
z nami Marisa Sarratore, nie przepadałyśmy za nią,
ale miałyśmy nadzieję, że przez nią będziemy mogły
zapoznać się z jej bratem Ninem. To ona pierwsza
zauważyła Melinę, która szła wolnym krokiem po
drugiej stronie ulicy i wyjadała coś z papierowej torebki
trzymanej w ręce. Marisa wskazała na nią i nazwała
ją dziwką. Bez złości, po prostu powtórzyła słowo
zasłyszane w domu od matki. Lila, bez chwili wahania,
choć wątlejsza i niższa, wymierzyła jej policzek tak
silny, że Marisa straciła równowagę i przewróciła się na
chodnik. Lila zrobiła to, nie okazując żadnych
emocji, jak zwykle przy swoich gwałtownych reakcjach,
bez słowa ostrzeżenia, nie zmieniając wyrazu twarzy,
zimna i zdecydowana.

Ja najpierw podeszłam do szlochającej Marisy
i pomogłam jej wstać, potem obróciłam się do Lili,
żeby zobaczyć, co robi. Zeszła z chodnika i 
przechodziła właśnie przez jezdnię, nie zważając na
przejeżdżające ciężarówki. Zobaczyłam, bardziej w jej sposobie
poruszania się niż w  twarzy, coś, co mnie
zaniepokoiło i czego jeszcze dzisiaj nie potrafię zdefiniować.
Powiem może tak – choć przecinając ulicę, poruszała
się energicznie i zdecydowanie, miałam wrażenie,
jakby znieruchomiała, stężała we współczuciu jak figura
solna. Przywarła do tej dalekiej krewnej, podobnie
jak ona – drobna, ciemna i nerwowa, zjednoczyła się
z Meliną w jej nędzy, gdy ta wyjadała z papierowej
torby ciemną pastę do prania zakupioną przed chwilą
w sklepiku don Carla.

6.

Jak już wspomniałam, kiedy pani Oliviero spadła
z  podestu, na którym stała katedra, i  uderzyła się
o ławkę w policzek, byłam pewna, że tego nie
przeżyje, że to śmiertelny wypadek przy pracy jak w 
przypadku mojego dziadka i męża Meliny. Myślałam też,
że w  związku z  tym umrze także Lila, ukarana za
straszny czyn, jakiego się dopuściła. Stało się inaczej.
Na jakiś czas, o którym nie potrafię już dzisiaj
powiedzieć, czy był krótki czy długi, zniknęły obydwie,
nauczycielka i  uczennica, z  naszego życia, a  nawet
z naszej pamięci.

Później – niespodzianka. Lila wróciła do szkoły,
wróciła też pani Oliviero, zdrowa i cała, i 
skoncentrowała prawie całą swą uwagę na Lili; nie po to, żeby ją
ukarać, ale niejako w nagrodę.

Ta nowa faza rozpoczęła się w dniu, w którym do
szkoły przyszła matka Lili, pani Cerullo. Zaanonsował
ją w drzwiach woźny i zaraz potem pani Cerullo
weszła do klasy. Była zmieniona nie do poznania. Na co
dzień widywaliśmy ją, podobnie jak inne kobiety na
naszym osiedlu, w  rozdeptanych kapciach i 
znoszonych, bezkształtnych ubraniach. Tymczasem w szkole
Nunzia Cerullo pojawiła się w świątecznej sukience,
którą wkładała pewnie tylko na wielkie okazje: ślub,
pierwszą komunię czy pogrzeb, z czarną lakierowaną
torebką w ręku, w czółenkach na niewielkim obcasie,
które na pewno gniotły jej obrzmiałe stopy. Podała
nauczycielce dwie papierowe torebki, z cukrem i z kawą.

Pani Oliviero chętnie je przyjęła i  w  obecności
gościa, wobec całej klasy, nie spuszczając wzroku z Lili
stojącej ze wzrokiem wbitym w ławkę, wypowiedziała
kilka zdań, które zupełnie zbiły mnie z tropu.
Byłyśmy wtedy w  pierwszej klasie szkoły podstawowej,
uczyłyśmy się alfabetu i liczb od jednego do
dziesięciu. Ja byłam najlepszą uczennicą w klasie, potrafiłam
nazywać literki i liczyć do dziesięciu, chwalono mnie
za kaligrafię i  wygrywałam wszystkie trójkolorowe
kokardki szyte przez nauczycielkę. A jednak pani
Oliviero, ku mojemu zaskoczeniu, pomimo że Lila
przyczyniła się do jej niemal śmiertelnego wypadku przy
pracy i pobytu w szpitalu, stwierdziła, że to ona jest
jej najlepszą uczennicą. To prawda, że bywa
najbardziej ze wszystkich krnąbrna i niesforna, a rzucanie
w koleżanki bibułą nasączoną atramentem było
niedopuszczalnym wybrykiem. To prawda, że na skutek
jej karygodnego zachowania ona, nasza nauczycielka,
spadła z katedry i zraniła się w policzek. To prawda,
że musi ją wciąż karać linijką i posyłać za tablicę, żeby
klęczała na grochu. Przy tym wszystkim jest też
jednak coś, co ją, jako nauczycielkę, napełnia radością
i dumą, coś wspaniałego, co odkryła przez przypadek
przed kilkoma dniami.

W  tym momencie przerwała swoją przemowę,
jakby słowa przestały wystarczać albo jakby chciała
pokazać nam i matce Lili, że w pewnych sytuacjach
ważniejsze od słów są fakty. Wzięła do ręki kawałek
kredy i napisała na tablicy wyraz, którego już dzisiaj
nie pamiętam – dajmy na to, że było to słowo „klasa”
– i zwróciła się do Lili:

– Cerullo, powiedz nam, co tu jest napisane?

W  klasie zapadła cisza pełna napięcia. Lila
uśmiechnęła się leciutko, a może był to grymas
niechęci, i  żeby lepiej widzieć, przesunęła się na część
ławki zajmowaną przez koleżankę, co tej wcale się nie
spodobało. Potem powiedziała naburmuszonym
tonem:

– Klasa.

Nunzia Cerullo spojrzała na nauczycielkę z 
niepewną, lekko wystraszoną miną. Pani Oliviero
początkowo zdziwiła się, dlaczego w oczach matki Lili
nie było entuzjazmu, ale zaraz uprzytomniła sobie,
że Nunzia jest na pewno analfabetką i nie może
wiedzieć, że na tablicy rzeczywiście był napisany ten
wyraz. Zmarszczyła brwi, natychmiast jednak – pewnie
po to, by zniknęły wątpliwości, a także po to, by
pochwalić Lilę – powiedziała:

– Doskonale! Rzeczywiście napisałam: „klasa”.

Następnie wezwała Lilę.

– Cerullo, podejdź do tablicy.

Lila podeszła niechętnie, nauczycielka podała jej
kredę i powiedziała:

– Napisz: „słońce”.

Lila skoncentrowała wzrok na kawałku kredy
trzymanym w  dłoni i  napisała nierównymi,
wpadającymi na siebie literami: „słonce”. Pani Oliviero
dopisała zaraz kreseczkę nad „n”, a  Nunzia, widząc
poprawkę nauczycielki, powiedziała do córki z 
wymówką:

– Pomyliłaś się.

Nauczycielka jednak natychmiast ją zapewniła:

– To nie jest ważny błąd. Lila na pewno musi
jeszcze poćwiczyć, ale już teraz potrafi pisać i czytać.
Kto ją tego nauczył?

– Nie ja – odparła pani Cerullo ze spuszczonymi
oczami.

– Może ktoś z rodziny albo z waszej kamienicy?

Nunzia energicznie pokręciła głową. Pani
Oliviero zwróciła się więc do Lili z pytaniem, w którym
zawarła cały swój jakże szczery podziw:

– Kto cię nauczył czytać, Cerullo?

Lila – wątła i ciemna, w czarnym fartuchu z 
różową wstążką pod kołnierzykiem, ledwie sześcioletnia
– odpowiedziała:

– Sama się nauczyłam.

7.

Według Rina, starszego brata Lili, dziewczynka
nauczyła się czytać, oglądając litery i  rysunki w  jego
elementarzu. Miała wtedy trzy lata. Siadała przy nim
w kuchni, gdy odrabiał szkolne zadania, i chłonęła to,
czego on się starał nauczyć.

Rino był prawie sześć lat starszy od Lili,
odznaczał się śmiałością i wyróżniał we wszystkich grach
i zabawach podwórkowych, szczególnie w kręceniu
frygą. Jednocześnie jednak nie lubił czytać, pisać,
liczyć ani uczyć się wierszy na pamięć, kiedy więc
miał dziesięć lat, jego ojciec Fernando zaczął
zabierać go z  sobą do malutkiego warsztatu szewskiego
w jednym z zaułków odchodzących od jezdni, żeby
nauczył się przynajmniej zelować buty. Kiedy
spotykałyśmy go po pracy, śmierdział starą skórą,
mastyksem i  cudzymi niemytymi nogami. Żartowałyśmy
sobie z niego i przezywałyśmy Podeszwa. Być może
dlatego przypisał sobie rolę pierwszego
nauczyciela mądrej siostry. W  rzeczywistości nie miał nigdy
elementarza i nie umiałby usiedzieć dłużej niż pięć
minut przy odrabianiu zadań, więc to niemożliwe,
żeby Lila dzięki niemu poznała litery i  potrafiła je
składać w  słowa. Prawdopodobnie czytać nauczyła
się z  kawałków gazet, w  które klienci owijali stare
buty przynoszone do naprawy i które ojciec
przynosił czasem do domu, by przeczytać rodzinie o jakimś
wydarzeniu.

Tak czy inaczej, fakt pozostaje faktem: Lila
umiała czytać i  pisać, a  mnie po tym szarym poranku,
w  którym się tego dowiedziałam, pozostało
wspomnienie uczucia nagłej słabości bliskiej omdlenia.

Od pierwszego dnia nauki szkoła wydawała mi
się miejscem o wiele piękniejszym niż dom. Nigdzie
nie czułam się równie bezpiecznie, chodziłam tam
z  ogromną przyjemnością. Uważałam na lekcjach,
z zapałem wykonywałam wszystkie polecenia,
uczyłam się pilnie. Przede wszystkim zaś chciałam, żeby
nauczycielka mnie lubiła i żeby lubiły mnie szkolne
koleżanki. W  domu byłam ulubienicą ojca, bracia
i  siostra też mnie kochali. Problem stanowiła tylko
moja matka, z  nią nigdy mi się nie układało. Już
w wieku sześciu lat czułam, że mnie nie potrzebuje
i że stara mi się na każdym kroku to okazać. Nie
lubiła mnie i ja też jej nie lubiłam. Odstręczało mnie
jej ciało, z  czego prawdopodobnie zdawała sobie
sprawę. Miała obfite kształty, białą skórę i niebieskie
źrenice. Prawe oko zezowało trochę i nigdy nie
wiedziałam, w którą stronę patrzy. Także prawa noga nie
była w pełni sprawna, matka nazywała ją nogą
urażoną. Utykała i ten jej nierówny krok napełniał mnie
niepokojem, szczególnie nocą, gdy nie mogła spać
i  chodziła po korytarzu, do kuchni i  z  powrotem.
Słyszałam czasem, jak rozgniatała obcasem karaluchy
wchodzące do mieszkania przez szparę pod drzwiami,
i wyobrażałam ją sobie z oczami rozszerzonymi ze
złości, jak wtedy, kiedy krzyczała na mnie.

Z całą pewnością nie czuła się szczęśliwa. Praca
w domu była ponad jej siły i zawsze brakowało
pieniędzy. Często złościła się na ojca, woźnego w 
magistracie, krzyczała, że musi coś zrobić, bo tak dalej być
nie może. Kłócili się, ale mój ojciec nigdy nie
podnosił głosu, nawet gdy tracił cierpliwość, tak więc ja
zawsze byłam po jego stronie, także wtedy, gdy zdarzało
mu się ją uderzyć i  budził we mnie strach. To on,
a nie matka, powiedział mi pierwszego dnia lekcji:

– Bądź w szkole grzeczna i ucz się pilnie.
Pamiętaj, jeżeli nie będziesz się dobrze uczyć, pójdziesz do
pracy, bo potrzebujemy pieniędzy.

Te słowa przeraziły mnie. Choć usłyszałam je
od ojca, miałam wrażenie, jakby wyszły z ust matki
albo jakby to ona mu je podpowiedziała. Obiecałam
obojgu, że będę się starać, i od samego początku moje
starania przynosiły pozytywne efekty. Nauczycielka
często zapraszała mnie do katedry:

– Elena, usiądź tu przy mnie.

To było wielkie wyróżnienie. Pani Oliviero
ustawiała przy sobie puste krzesło, na które w  nagrodę
zapraszała najlepsze uczennice. W  początkowym
okresie siedziałam przy niej prawie stale.
Nauczycielka chwaliła mnie i  podziwiała moje złote loki,
wzmacniając we mnie w ten sposób chęć do pracy.
Dokładnie odwrotnie niż matka, która nie szczędziła
mi połajanek, przez co, kiedy byłam w domu, miałam
ochotę schować się w najciemniejszym kącie, żeby nie
mogła mnie znaleźć. A potem przyszła do szkoły pani
Cerullo i  dowiedzieliśmy się, że Lila umie o  wiele
więcej niż cała reszta klasy. Od tego czasu
nauczycielka sadzała ją przy sobie częściej niż mnie, co budziło
we mnie uczucie, które trudno mi dokładnie
określić… może deklasacji. Zaczęło się na pewno od
lekkiej zazdrości, jak u innych dziewczynek, ale z czasem
dołączył do niej lęk. Chociaż moje nogi służyły mi
bez zarzutu, zaczęłam się bać, że w przyszłości
okuleję. Budziłam się rano z tą myślą i od razu wstawałam
z łóżka, by sprawdzić, czy mogę normalnie chodzić.
Może właśnie dlatego przylgnęłam do Lili. Lila miała
nogi szczupłe, zwinne i szybkie, nie przestawała nimi
poruszać nawet wtedy, gdy siedziała przy pani
Oliviero, co nauczycielkę denerwowało, i szybko odsyłała
ją na miejsce. Przyszło mi do głowy, że jeżeli będę się
zawsze trzymać blisko Lili i naśladować ją we
wszystkim, także w sposobie chodzenia, nierówny rytm
kroków matki zniknie z  mojej głowy i  nigdy nie będę
utykać tak jak ona. Postanowiłam nie odstępować od
tej dziewczynki, nawet jeżeli ją to zirytuje i mnie od
siebie odpędzi.

8.

Bardzo możliwe, że był to mój sposób na zwalczenie
w sobie uczucia zazdrości i nienawiści, na zduszenie
go w  zarodku. A  może po prostu chciałam
podporządkować się Lili, byłam nią oczarowana. Jedno jest
pewne – szybko nauczyłam się akceptować przewagę
Lili, i to we wszystkim. A także jej złośliwości.

Nauczycielka zachowywała się nienagannie. Co
prawda często teraz sadzała Lilę przy sobie, ale
sprawiała wrażenie, jakby nie zamierzała jej w ten sposób
nagradzać, a tylko kontrolować z bliska. Jednocześnie
chwaliła Marisę Sarratore, Carmelę Peluso, a przede
wszystkim mnie za postępy w  nauce. Pozwalała mi
błyszczeć na tle klasy, przez co starałam się być jeszcze
grzeczniejsza, bardziej pilna i bystra. W okresach,
kiedy Lila uspokajała się i poddawała szkolnym rygorom,
bez wysiłku przeskakiwała moje osiągnięcia. Wtedy
pani Oliviero najpierw do mnie kierowała parę
komplementów, a potem wychwalała wiedzę i zdolności
Lili. Smak porażki był dla mnie gorzki, kiedy
wyprzedzała mnie Marisa Sarratore lub Carmela Peluso, za to
bez trudu akceptowałam pierwszeństwo Lili. Myślę,
że w tym czasie obawiałam się jednego – że pani
Oliviero przestanie mnie łączyć z Lilą, że nie powie już:
Cerullo i Greco są najlepszymi uczennicami w klasie.
Gdybym któregoś dnia usłyszała, że najlepsze są
Cerullo i Sarratore albo Cerullo i Peluso, umarłabym na
miejscu. Dlatego robiłam wszystko, co było w mojej
mocy, by z drugiego miejsca – bo o pierwszym nie
mogłam nawet marzyć, było dla mnie nieosiągalne –
nie spaść na trzecie, czwarte albo jeszcze niżej.
Uczyłam się pilnie i oddawałam innym, trudnym i obcym
dla mnie zajęciom tylko po to, by dotrzymać kroku
tej niesfornej i fascynującej dziewczynce.

Fascynującej tylko dla mnie. Inni uważali ją
jedynie za krnąbrną i złośliwą. Od pierwszej do piątej
klasy szkoły podstawowej, z  winy dyrektora oraz –
częściowo – pani Oliviero, Lila była najbardziej
nielubianą dziewczynką w szkole i na naszym osiedlu.

Przynajmniej dwa razy w roku dyrektor
organizował w szkole turnieje wiedzy, by wyłonić
najzdolniejszych uczniów i najlepszych nauczycieli. Pani Oliviero
podchodziła z wielkim entuzjazmem do tego
współzawodnictwa. Była stale skłócona z resztą ciała
pedagogicznego, czasem niewiele brakowało, żeby
dochodziło do rękoczynów. Wobec tej konfliktowej sytuacji
wykorzystywała Lilę i mnie, żeby pokazać wszystkim,
że jest świetną nauczycielką, najlepszą nauczycielką
szkoły podstawowej w  całej dzielnicy. Dlatego
bardzo często zabierała nas do innych klas, także bez
wyraźnego polecenia, a nawet bez wiedzy dyrektora,
by porównać naszą wiedzę z  wiedzą innych dzieci,
dziewczynek i chłopców. Mnie zwykle posyłała jako
pierwszą, niejako na zwiad, by zbadać poziom
przeciwnika. Wygrywałam, ale bez przesady, moje
zwycięstwo nie mogło upokorzyć innych nauczycieli i ich
uczniów. Miałam wtedy złote loki i miłą buzię, byłam
szczęśliwa, kiedy mogłam się popisać, ale nie byłam
bezczelna, budziłam sympatię. Kiedy więc okazywało
się, że znam na pamięć kilka wierszy i tabliczkę
mnożenia, że umiem dzielić i  odejmować, wiem, że
istnieją Alpy Nadmorskie, Kotyjskie, Graickie i 
Pennińskie, nauczyciele głaskali mnie po głowie, a uczniowie
czuli, że wykucie tego wszystkiego kosztowało mnie
sporo wysiłku, więc nie okazywali mi niechęci.

Z Lilą było inaczej. Już w pierwszym roku nauki
nikt nie mógł z nią rywalizować. Nauczycielka
mówiła, że gdyby trochę popracowała, mogłaby zdać
egzamin i przejść od razu do trzeciej klasy, zanim
skończy siedem lat. Później różnica między nią a innymi
dziećmi wciąż rosła. Lila rozwiązywała w  pamięci
trudne zadania, dyktanda pisała bez błędów i  choć
na co dzień mówiła gwarą jak my wszyscy, w  razie
potrzeby potrafiła się posługiwać literacką
włoszczyzną, używając takich słów jak: przywykły, obfity czyowszem. Tak więc, kiedy pani Oliviero posyłała ją na
pole bitwy i  kazała popisywać się odmianą
czasowników regularnych i  nieregularnych we wszystkich
czasach i  stronach albo błyskawicznym
rozwiązywaniem zadań z algebry, dusze rywali opanowywała
czarna zazdrość i  niechęć do tej dziewczynki, która
pozostawała dla każdego poza konkurencją. Na nic
turnieje i konkursy, nauczyciele też musieli pogodzić
się z faktem, że przy Lili wszyscy inni uczniowie są
przeciętni, pozbawieni szczególnych talentów, że nikt
jej nie dorówna. Jej błyskotliwość była przy naszych
osiągnięciach jak przenikliwy świst, błysk płomienia,
śmiertelne ukłucie. W jej wyglądzie zewnętrznym też
nie było nic, co łagodziłoby negatywne uczucia, jakie
budziła jej bezdyskusyjna wyższość. Smagła i chuda,
była zawsze rozczochrana i niedomyta, a na kolanach
i  łokciach miała strupy po wciąż nowych
skaleczeniach. Duże oczy zwężały się, gdy przygotowywała
odpowiedź na któreś z pytań, powieki kryły
spojrzenie, które chwilami trudno byłoby określić nie tylko
jako dziecinne, ale nawet jako ludzkie. Co gorsza Lili
nie zależało na sympatii innych, nie robiła nic, żeby
dać się lubić. Każdym swoim ruchem ostrzegała tych,
którym mogłoby przyjść do głowy, żeby wyrządzić jej
krzywdę, że ona jest zawsze gotowa dokuczyć jeszcze
bardziej.

Otaczała ją aura nienawiści, zdawałam sobie
z tego sprawę. Nienawidzili jej zarówno chłopcy, jak
i dziewczynki, ale chłopcy mniej się kryli z tym
uczuciem. Z jakiegoś nieznanego mi powodu pani
Oliviero posyłała nas częściej do klas męskich – upokarzanie
tych uczniów i ich nauczycieli sprawiało jej widocznie
szczególną satysfakcję. Dyrektor, z  równie
tajemniczych przyczyn, popierał to. Później przychodziło mi
czasem do głowy, że może w szkole szły zakłady, i to
wysokie, o wyniki tych naszych rywalizacji, ale chyba
przesadzałam. Prawdopodobnie był to tylko sposób
na wyrównanie jakichś starych porachunków albo na
rozruszanie słabszych lub nie dość uległych
pedagogów. Faktem jest, że pewnego ranka, w drugim roku
naszej szkolnej kariery, zabrano nas do, ni mniej ni
więcej, tylko czwartej klasy, prowadzonej przez pana
Ferrara, tej, do której uczęszczał Enzo Scanno,
nieznośny syn sprzedawców owoców, i Nino Sarratore,
brat Marisy, obiekt mojej miłości.

Enza znali wszyscy. Powtarzał rok, poza tym co
najmniej dwa razy przeszedł całą szkołę z kartonem
zawieszonym na szyi, na którym pan Ferraro –
wysoki i  chudy, z  siwymi włosami obciętymi na jeża,
z drobną, pooraną bruzdami twarzą i wystraszonymi
oczami – napisał dużymi literami: OSIOŁ. Nino był
natomiast tak cichy, spokojny i  bezproblemowy, że
znali go nieliczni, a najlepiej ja.

Rzecz jasna Enzo był dla nas absolutnym zerem,
przynajmniej jeżeli chodzi o wiedzę szkolną.
Zwróciłyśmy na niego uwagę tylko dlatego, że był
agresywny. Miałyśmy konkurować z: Ninem oraz – co
odkryłyśmy dopiero w  ostatniej chwili – Alfonsem
Carracciem, trzecim synem don Achillego, zadbanym
siedmiolatkiem, który wyglądał na jeszcze młodszego.
Podobnie jak my, uczył się dopiero w drugiej klasie,
ale pan Ferraro zaprosił go w tym dniu do swojego
czwartego oddziału, bo prawdopodobnie polegał na
nim bardziej niż na dwa lata starszym Ninie.

Z  początku pani Oliviero i  pan Ferraro
posprzeczali się o tę niezapowiedzianą obecność
małego Alfonsa, ale szybko przystąpiliśmy do zawodów
w obecności dzieci z dwóch klas zebranych w jednej
sali. Zapytano nas o czasowniki i tabliczkę mnożenia,
musieliśmy wykonać cztery działania arytmetyczne,
najpierw na tablicy, później w pamięci. Z tego
turnieju pozostały mi w pamięci trzy rzeczy. Pierwsza to
ta, że mały Alfonso Carracci, spokojny i dokładny, od
razu mnie pokonał, ale miał tę zaletę, że nie dał mi
odczuć swojej wyższości. Druga: Nino Sarratore, ku
mojemu zdziwieniu, nie odpowiedział prawie na
żadne pytanie, siedział oszołomiony, jakby nie rozumiał,
co się do niego mówi. A trzecia to ta, że Lila
rywalizowała z synem don Achillego niechętnie, jakby jej nie
zależało na wygranej. Ożywiała się tylko wtedy, gdy
mieli wykonać obliczenia w  pamięci – dodawanie,
odejmowanie, mnożenie i dzielenie. Alfonso,
pomimo inercji Lili, która chwilami nawet nie reagowała
na pytania nauczycieli, jakby do niej nie docierały,
zaczął zostawać w tyle, najwięcej pomyłek popełniał
w mnożeniu i dzieleniu. Ale co ciekawe, kiedy młody
Carracci się mylił, Lila też potykała się na
najprostszych rachunkach, tak więc ciągle jeszcze pojedynek
był wyrównany. W pewnym momencie zdarzyło się
coś niespodziewanego. Dwa razy z  rzędu, gdy Lila
nie odpowiadała albo Alfonso się mylił, Enzo
Scanno z ostatniego rzędu podawał pogardliwym tonem
właściwy wynik.

To zaskoczyło wszystkich – dzieci,
nauczycieli, dyrektora, mnie i Lilę. Jak to możliwe, że Enzo,
ten leniwy chuligan, potrafi lepiej liczyć w pamięci
niż ja, Alfonso Carracci i Nino Sarratore? Nagle Lila
przebudziła się z odrętwienia. Szybko wyeliminowała
z gry Alfonsa i na polecenie uśmiechniętego z dumy
nauczyciela, rozpoczęła pojedynek z Enzem.

Długo szli łeb w łeb. W pewnej chwili dyrektor,
nie pytając o zgodę pana Ferrary, przywołał syna
Assunty do tablicy. Enzo wstał z nerwowym
uśmieszkiem z  ostatniej ławki i  przy akompaniamencie
chichotów swoich koleżków, usiadł posłusznie przy
katedrze, naprzeciw Lili, ponury i niezgrabny.
Pojedynek toczył się dalej, konkurencją były coraz
trudniejsze rachunki wykonywane w  pamięci. Chłopiec
podawał rozwiązania, używając gwary, jakby był na
ulicy, a  nie w  szkole, nauczyciel poprawiał jego
język, ale wyniki były prawie zawsze bezbłędne. Było
widać, że Enzo jest bardzo dumny z siebie i trochę
zdziwiony swoim powodzeniem. Po jakimś czasie
zaczął jednak zostawać w  tyle, bo Lila, już całkiem
rozbudzona, patrząc na niego zwężonymi oczami,
dawała zdecydowanym głosem same poprawne
odpowiedzi. W końcu Enzo przegrał. Przegrał, ale nie
pogodził się z przegraną. Zaczął przeklinać,
wykrzykiwał wulgarne słowa. Nauczyciel kazał mu pójść za
tablicę i uklęknąć na grochu, ale Enzo nie posłuchał.
Oberwał linijką po kłykciach, a potem pan Ferraro
pociągnął go za ucho na miejsce kary. W ten sposób
skończyła się ta próba sił.

Od tego dnia chłopcy z bandy Enza zaczęli nas
obrzucać kamieniami.

9.

Turniej w klasie Enza był ważnym momentem w 
długiej historii naszej przyjaźni. Jego uczestnicy zostali
sprowokowani do zachowań zrazu trudnych do
zinterpretowania. Lila pokazała na przykład, że potrafi
się kontrolować, umie wykorzystywać, jeśli jej na tym
zależy, swoje umiejętności stopniowo, w małych
dawkach. Tak zrobiła w pojedynku z synem don
Achillego. Nie chciała go pokonać, a jednocześnie dozowała
odpowiedzi w taki sposób, by nie przegrać
rywalizacji. Nie byłyśmy jeszcze wtedy przyjaciółkami, więc
nie mogłam zapytać o  powód takiego zachowania,
ale nietrudno go odgadnąć. Podobnie jak mnie, jej
też zabroniono zadzierać z don Achillem i całą jego
rodziną.

Tak się rzeczy miały. Nie znałyśmy pochodzenia
uczucia, jakie żywili nasi rodzice do rodziny
Carraccich – tej mieszaniny strachu, zawiści, nienawiści
i uległości – ale jego istnieniu nie dało się zaprzeczyć.
To uczucie było realne, istniało tak samo jak nasze
ulice i stojące przy nich domy o odrapanych, szarych
tynkach, jak stęchły zapach na klatkach schodowych
i  kurz na chodnikach. Tym samym
prawdopodobnie tłumaczyło się milczenie Nina Sarratorego. Ten
śliczny, szczupły i wrażliwy chłopak z porządnie
uczesaną czupryną i długimi rzęsami wyjąkał tylko parę
słów, po czym zamilkł na dobre. Specjalnie nie dawał
poprawnych odpowiedzi, żeby pozwolić błyszczeć
Alfonsowi. Chciałam się w nim dalej kochać,
wolałam więc tak właśnie o nim myśleć, ale w głębi serca
osaczyły mnie wątpliwości. Czy to był naprawdę jego
wybór, tak samo jak Lili? Nie miałam co do tego
całkowitej pewności. Ja odstąpiłam od walki, bo
Alfonso był naprawdę lepszy ode mnie. Lila mogła wygrać
z nim od razu, ale wolała zremisować. A Nino? Było
coś, co wprawiło mnie w rozterkę, a nawet
sprawiło przykrość. To nie była niewiedza tego chłopca ani
nawet rezygnacja z walki, tylko – dzisiaj
powiedziałabym – jego uległość. To jąkanie, bladość, fioletowy
cień pod oczami… Był śliczny, rozczulająco delikatny,
i chyba właśnie ta jego rozczulająca delikatność mnie
zirytowała.

Także Lila w pewnej chwili wydała mi się
piękna. Z nas dwóch tylko mnie uważano za ładną. Lila
była chuda jak sardynka, pachniała dzikością, miała
wydłużoną, wąską w  skroniach twarz obramowaną
czarnymi, błyszczącymi włosami. Kiedy jednak
zdecydowała się pokonać i  Alfonsa, i  Enza, oblicze jej
się rozjaśniło jak u świętej wojowniczki, policzki
zaróżowiły się od żaru pochodzącego gdzieś z głębi
ciała i wtedy po raz pierwszy w życiu pomyślałam, że
Lila jest ładniejsza ode mnie. Byłam więc druga we
wszystkim. Miałam nadzieję, że nikt tego nigdy nie
zauważy.

Najważniejszym doświadczeniem tego
poranka stało się odkrycie, że zdanie, do jakiego często się
uciekałyśmy, by uniknąć kary, miało moc, o którą go
nie podejrzewałyśmy, i skutki jego użycia mogły się
łatwo wymknąć spod kontroli. To zdanie brzmiało:
nie zrobiłam tego specjalnie. Na przykład Enzo –
przypadkiem znalazł się w  środku szkolnej rywalizacji
i wygrał z Alfonsem, choć wcale nie miał takiego
zamiaru. Lila wprawdzie zwyciężyła Alfonsa z własnej
woli, ale z początku zaplanowała sobie coś innego, nie zrobiła tego specjalnie. Konsekwencje tych
niezamierzonych wypadków przekonały nas, że należy zawsze
robić wszystko specjalnie, bo tylko wtedy wiadomo,
czego się można potem spodziewać. Żaden z 
bohaterów tamtych zdarzeń nie był przygotowany na to,
co spotkało nas w ich następstwie. Nikt niczego nie
zrobił specjalnie, tak więc potężna fala bolesnych
doświadczeń, jaka w  nas potem uderzyła, zastała nas
nieprzygotowanych i bezbronnych.

Alfonso