Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Gieśki. Księga przygód

Gieśki. Księga przygód

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66201-72-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Gieśki. Księga przygód

Czy chodząc do zwykłej podstawówki, można przeżyć niecodzienne przygody? Oczywiście! Wystarczy być Gieśkiem – pełnym humoru, nieco zuchwałym, odważnym i psotnym dziewięciolatkiem z klasy III G.
Krzysiek, Czesiek i Misiek wplątują się w kolejne awantury, walczą z porywaczem, polują na czarownice, wywołują duchy, zastawiają zasadzki i snują filozoficzne rozważania o sensie życia. Wciąż wystawiają na próbę cierpliwość rodziców i ulubionej nauczycielki, a przy tym docinają sobie i kłócą się zawzięcie. Mimo to każdy wie, że w sprawach ważnych można na nich polegać, bo doskonale rozumieją, czym jest lojalność i co w życiu liczy się najbardziej.
Zajrzyj do świata Gieśków. Tam zawsze się wiele dzieje, jest mnóstwo śmiechu, świetna zabawa, a ponadto znajdziesz w nim przepis na prawdziwą przyjaźń.

Polecane książki

Flipnoza jest szczególną odmianą perswazji. Jej okres wylęgania trwa zaledwie kilka sekund, a niezwykła moc pozwala w mgnieniu oka zawładnąć najbardziej przenikliwym umysłem. To psychologiczna tajna broń, która umożliwia przypieczętowanie każdej umowy, ale w niepowołanych rękach jest śmiertelnie nie...
Style kierowania stosowane w przedsiębiorstwach wywierają znaczący wpływ na sposób zachowania pracowników, ich reakcje i motywację do pracy. Role kierownicze stale ulegają modyfikacjom, przystosowując się do warunków ekonomiczno-społecznych, w jakich musi funkcjonować organizacja. Rola menedżerów po...
Między Placem Bohaterów a Rechnitz. Austriackie rozliczenia to książka o odkłamywaniu historii. Znalazły się w niej rozmowy z Elfriede Jelinek, Gerhardem Rothem, Peterem Turrinim i Ulrichem Seidlem, a także rozmowy o Thomasie Bernhardzie i Wernerze Schwabie. To twórcy austriaccy, którzy wkładali pal...
Komisarz Cygaro to kryminał, którego akcja dzieje się w Włoszech, a dokładniej w Mediolanie w 1985 r. Nasz główny bohater (komisarz Cygaro) zostaje zaproszony do Włoch na urodziny swojego starego przyjaciela, którego nie widział przez wiele lat. W tej podróży towarzyszy mu asystentka Maja, która ...
Dynamiczne przemiany w świecie sztuki audiowizualnej, jak i zmiana reguł refleksji nad zjawiskami przez nią dostrzeganymi – tak przecież odległymi od sfery dotychczasowych zainteresowań estetyków i teoretyków kina – zmuszają obecnie tych ostatnich do uważnego śledzenia faktów oraz analizy proces...
Maria Simma (1915-2004) to prosta wieśniaczka z Austrii, która miała łaskę kontaktu z duszami czyśćcowymi. Trzykrotnie usiłowała wstąpić do klasztoru, ale ze względu na stan zdrowia za każdym razem spotykała się z odmową. Od 1940 r. zaczęła mieć widzenia dusz czyśćcowych. Widzeniom tym towarz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Katarzyna Kielecka

Ilustracje

Janek Janowski

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki

Janek Janowski

Wykonanie okładki i stron tytułowych

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Redakcja

Calibra / Sylwia Mosińska

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Zespół wydawnictwa

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Jakiekolwiek podobieństwo do wydarzeń lub postaci autentycznych jest zupełnie przypadkowe.

Wydanie I, Katowice 2019

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

biuro@szaragodzina.pl

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dystrybucja@dictum.pl

www.dictum.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2019

ISBN 978-83-66201-72-9

Dla Hanny i Krzysztofa – bycie Waszą mamą to najbardziej szalony rollercoaster w moim życiu i najwspanialsza przygoda

Wstęp

Mam na imię Krzysiek i jestem Giedziem. Poza tym synem, bratem i przede wszystkim człowiekiem. Dlaczego? Moja mama upiera się, że błądzić jest rzeczą ludzką. A w zasadzie nie ona. Tak twierdził taki jeden rzymski mądrala – Seneka – prawie dwa tysiące lat temu, a mama tylko papuguje. Jeśli wierzyć Senece, jestem człowiekiem, bo wiecznie błądzę – czyli popełniam błędy. Bardziej w sensie: „Ups, znowu kłopoty”, niż ortograficzne. Zresztą temu Rzymianinowi też chyba nie chodziło o prawidłową pisownię łacińskich wyrazów.

Mama w ogóle lubi się wymądrzać. Myśli, że wie wszystko. Pisze książki i okropnie się wścieka, kiedy jej mówię, że nikt nie będzie czytał tych bzdur. Taka wrażliwa. Potem muszę ją przepraszać, bo mi głupio i jakoś tak ciężko na sercu. Bo serce mam na swoim miejscu. Czuję je nieraz, gdy chce mi wyskoczyć przez gardło podczas biegania za piłką.

Mój tata jest geografem. Uważa, że wie jeszcze więcej niż mama, i co rusz urządza mi pogadanki na każdy możliwy temat. Twierdzi, że dba w ten sposób o moją wiedzę ogólną. Sądzę, że chodzi mu raczej o trenowanie elastyczności mojej szczęki – ziewam przy tych nudziarstwach tak intensywnie, że pewnie kiedyś wyłamię sobie przez to jakiegoś zęba.

Na moje nieszczęście mam również siostrę. To dopiero dziwadło. Najmądrzejsza, najpiękniejsza i najbardziej uprzywilejowana. Właśnie skończyła trzynaście lat. Gra na skrzypcach, ciągle mnie strofuje i ma swoją własną kartę do bankomatu. Przez to wiecznie się wywyższa, umniejszając tym samym moją skromną, dziewięcioletnią osobę. Zwykle nie znoszę jej jak czyszczenia kociej kuwety, chociaż trzeba przyznać, że czasem się przydaje. Niestety rzadko. Brat byłby stanowczo lepszym rozwiązaniem. Nie da się ukryć, że w tej sprawie rodzice dali plamę.

Od kilku tygodni chodzę do trzeciej klasy. Ktoś nagle postanowił przerwać wakacje i brutalnie zarządził wrzesień. W duchu nawet się z tego cieszyłem, bo już mi zaczynało brakować tej atmosfery naukowego rozgardiaszu.

W naszej szkole jest siedem klas trzecich i każda czymś się wyróżnia. Trzecia A pływa jak stado morświnów, B to wybitni tancerze, w C nawijają po angielsku, jakby się urodzili po drugiej stronie kanału La Manche. D, E i F też mają swoje moce nie do zagięcia. Klasa G, to takie trochę nie wiadomo co. Pani Ania twierdzi, że geniusze, jednak nie jest chyba szczególnie obiektywna. Zbierając opinię reszty nauczycieli, można wnioskować, że G to: gałgany, gagatki, gadziny, gawrosze, gbury i grzmoty. Dobrze, że nie gamonie, bo tego bym chyba nie zniósł. Mamy swoją godność, ja i reszta tych na „g”.

Rozrabiamy, psocimy, pyskujemy, gadamy na lekcjach i nie możemy usiedzieć w ławkach. Wszyscy? Nie. Ale prawie… Większość… No dobrze, może przesadzam. W każdym razie nasza trójka.

Mam dwóch kumpli – takich najlepszych, od serca i po wsze czasy. Tworzymy drużynę nie do rozbicia. Podobno znacznie przyczyniamy się do legend krążących o naszej klasie. Krzysiek, Czesiek i Misiek. Podstawowe gnomy trzeciej G i największe utrapienie pani Ani.

Czesiek to najniższy, najszybszy i najlżejszy z nas. Kiedy boksujemy na przerwach, leci jak odbita piłka i wszyscy pękamy ze śmiechu. Pasjonuje się Gwiezdnymi wojnami i maniacko gra w Minecrafta. Obawiam się, że wkrótce dopadnie go choroba zwana pikselozą.

Misiek jest z nas najwyższy i chyba najspokojniejszy. Podobno kiedy zostaje sam, bywa nawet poważny, porządny i prostolinijny. Wszystko na „p”. To my wpływamy szkodliwie na jego charakter i osobowość. Mniej więcej tak, jak cukier na szkliwo zębów. Misiek się przez nas psuje. Uwielbia piłkę nożną, zbiera tony makulatury w formie kart piłkarskich i godzinami tłucze na konsoli kolejne mecze FIF-y. Na boisku też udaje chojraka i głęboko wierzy, że kiedyś prześcignie kunsztem samego mistrza Lewandowskiego.

Mnie pikseloza nie grozi, a z kart piłkarskich chyba już wyrosłem. Za to posiadam lasery w oczach. Ukrywam je pod okularami i czasem straszę dziewczyny, gdy nagle unoszę szkła i przeszywam je wzrokiem. Wierzą w moją moc i uciekają z krzykiem. Kupa śmiechu. Jestem całkiem zwyczajny, jeśli nie liczyć tego, że uczę się grać na gitarze i kręcą mnie ostre brzmienia. Jeśli lubicie Metallicę, Sepulturę albo chociaż Pearl Jam, możemy się zakumplować.

Łączy nas nić sympatii gruba jak lina okrętowa i wspólne hobby: doprowadzanie do szewskiej pasji naszej nauczycielki.

– Dlaczego zawsze, kiedy ktoś narozrabia, mogę mieć pewność, że jego imię kończy się na „siek”? – zapytała pani Ania kiedyś na lekcji i ciężko było temu zaprzeczyć. – Wystarczy, zależnie od sytuacji, żonglować wyłącznie pierwszą sylabą. Pajacujecie we trzech, a zła sława ciągnie się za całą klasą.

– To może niech pani tego nie wymienia? Skoro już i tak pozamiatane… – zaproponowałem. – Szkoda zdrowia.

– Świetny pomysł – podłapał Czesiek. – W tej klasie wszyscy jesteśmy jak jedno wielkie „gie”. Może pani mówić na nas: Gieśki.

– Trzej Gieśkowie – podsumował Misiek. – Prawie jak trzej muszkieterowie.

Pani Ania zerkała na nas bez słowa spod śmiesznie uniesionych brwi. Nie było tak źle. Kiedy tylko wędrowały w górę, wiedzieliśmy, że zdumienie i niedowierzanie mieszają się z rozbawieniem i jest szansa, że ujdziemy z życiem. Niepokój zaczynał się w momencie, kiedy się marszczyły. Wówczas należało jak najszybciej zamilknąć, bo sytuacja robiła się poważna i wojna domowa – tudzież klasowa – wisiała w powietrzu. A po niej następowały: spacer na dywanik do pani dyrektor lub rozmowy z rodzicami.

Zgroza.

– Mnie się podoba – oświadczyłem z zadowoleniem. – Trzej muszkieterowie to byli tacy kolesie z Francji. Biegali po ulicach ze szpadami. Zrobimy sobie eleganckie szpady z patyków. Gieśki to świetny pomysł, będzie pani łatwiej na nas krzyczeć.

– A całą resztę może pani nazywać Giedziaki – zaproponował Czesiek. – Bo przecież to dzieciaki z trzeciej G, więc pasuje.

– Nieee – zaoponowałem. – Giedziaki to obciachowo. Lepsze będą Giedzie. W końcu to podobno są ludzie.

Cała klasa pokładała się ze śmiechu. Pani Ania usiłowała zachować powagę, jednak kąciki jej ust drżały coraz wyraźniej. Sukces wisiał w powietrzu. Stanęliśmy przed nią w idealnym rzędzie, we trzech, objęliśmy się ramionami i sprawialiśmy wrażenie zintegrowanego trio. Czesiek machnął wyimaginowaną szpadą, szarpnął przy tym mnie, ja szarpnąłem Michała i runęliśmy jak ścięte kłosy zbóż u stóp nauczycielki pokotem. Była bez szans. Nim zadzwonił dzwonek, wypuściła powoli powietrze z płuc, jednym gestem odrzuciła do tyłu włosy i chichotała razem z resztą klasy.

A niech to, w takich chwilach nawet dawała się lubić. I to jak!

Przygoda pierwsza. Porwanie1.

Zdnia na dzień stawało się coraz bardziej oczywiste, że zaproponowane Giedzie i Gieśki przylgnęły i przykleiły się do nas w szkole na mur, beton, plastelinę i klej szybkoschnący z silikonem. Nieodwracalnie. Pozostał jeden kłopot. Dosyć spory. Na oko jakieś metr sześćdziesiąt pięć. Może siedem, ale mogłem mierzyć niezbyt dokładnie.

Mówiąc prosto z mostu: istniała wątpliwość, czy pani Ania też jest Giedziem.

Wydawała się na to taka… nie w pełni dopasowana. Niby z trzeciej G, a nie do końca. Bardziej ciało pedagogiczne niż uczniowski element. Z całkiem innego, dziwnego pokolenia, które uczyło się w gimnazjum. A przecież gimnazja odchodzą właśnie do lamusa (tak, znam słowo lamus, w tym wypadku znaczy tyle co historia). Przez to temat pani Ani lekko powiewał muzeum, a tam, jak wiadomo, same eksponaty. Zatem czy eksponat, w dodatku nauczyciel, może być Giedziem?

Wałkowaliśmy ten problem bez końca. Praca myślowa doprowadzała nas niemal do szaleństwa. Dostało nam się nawet za to, że niby nie myślimy na lekcjach. Kpina! Myśleliśmy aż za bardzo. Tylko o czymś innym…

Po tygodniu takiej harówki doszliśmy do pierwszych wniosków, spisanych elegancko na ostatniej stronie Cześkowego zeszytu do matematyki.

Otóż: podobnie jak trzecia G odstaje od innych klas w szkole, pani Ania różni się od reszty nauczycieli. Czesiek upierał się, że to oczywista zależność. Nie wykluczaliśmy, że miał rację, bo czasem mu się to zdarza.

Po pierwsze pani Ania lubi się śmiać i ma poczucie humoru. Po drugie rośnie na jej głowie potwornie dużo długich i kręconych włosów – dzięki temu można ją zauważyć nawet z końca szkolnego korytarza w czasie największej rozróby. Po trzecie nie jest tak strasznie stara jak większość otaczających nas dorosłych. Ma swoje lata, oczywiście, jednak nie aż tyle.

Tę kłopotliwą kwestię omówiliśmy dokładnie w ramach naszych tajnych Gieśkowych narad.

– Jak sądzicie, kiedy zaczyna się starość? – spytał Misiek podczas przerwy obiadowej, zaraz po tym, jak pstryknął z widelca kawałkiem kartofla w sąsiedni stolik. – Czy te dziewczyny z siódmej klasy są już stare?

– Zdecydowanie jeszcze nie – oświadczyłem, dusząc się ze śmiechu, bo wystrzelony ziemniak wpadł takiej jednej Karolinie z trzeciej B do kompotu.

– Skąd wiesz? – zaciekawił się Czesiek, obserwując z uwagą, jak dziewczyna rozgląda się z niepokojem po suficie jadalni.

Czyżby podejrzewała, że ze świetlówek zaczął padać ziemniaczany deszcz? A może uznała, że to taki dziwny meteoryt wleciał przez okno i trafił idealnie do jej kubka?

Wyłowiła niespodziankę końcem noża i odłożyła na brzeg talerza. Obejrzała dokładnie, czy nie zostały żadne drobinki, i z lekkim wahaniem się napiła.

– Przecież moja siostra chodzi do siódmej klasy – wyjaśniłem. – Kiedy tata się na nią wkurza, to wrzeszczy, że smarkateria nie będzie mu w domu rządzić. Skoro jest smarkata, nie może być stara, nie? To logiczne.

– Możesz mieć rację. Jak raz. – Zgodził się po namyśle Czesław. – W takim razie kiedy to się zaczyna?

– Musimy to koniecznie ustalić – mruknąłem z lekkim roztargnieniem, bo na stół w miejsce jarzynowej wjechało drugie danie i spaghetti pochłonęło mnie bez reszty.

– Powinniśmy – oświadczył Misiek. – Żeby wiedzieć, ile zostało nam młodości.

– I życia, bo na starość to już wiesz… tylko w kościach łupie – poparł go Czesiek i komicznie złapał się za plecy.

– Przekonaliście mnie – mruknąłem, nawijając długie kluski na widelec. – Zdradzę wam moją teorię na ten temat.

– Strzelaj – zachęcili mnie obaj jednocześnie.

– Otóż panowie: układ jest taki, że młodzi jesteśmy, dopóki rośniemy. Gdy już nie rośniesz, zaczyna się dramat. Żeby spowolnić ten proces, trzeba unikać tego, co przyspiesza starzenie.

– A co je przyspiesza? – spytał z zaciekawieniem Czesiek. – Pomijając śmieciowe jedzenie, o którym przynudza pani Ania. Chemia, konserwanty, wszystko sztuczne. Jakbyśmy pożerali plastik na surowo i doprawiali do smaku farbą plakatową…

Misiek parsknął śmiechem, pstrząc kropkami pomidorowego sosu cały stół. Jedzenie wyglądało na całkiem naturalne, nie z plakatówki, więc nie wiem, czemu pani Ania spojrzała na niego krzywo.

– Starość przyspieszają: praca i dzieci – rzuciłem na pewniaka. – Nauczyciele mają przefikane. Tempo turbo.

Teraz już obaj wybuchnęli gromkim śmiechem, który jak noworoczna petarda potoczył się nad stolikami jadalni. Nauczycielka stróżująca pod ścianą pogroziła im palcem.

– Za to my mamy jeszcze luz – podsumował Misiek. – Kupa czasu do starości. Zdążymy narozrabiać.

Reszta obiadu minęła w spokoju, jeśli nie liczyć tego, że Czesiek wytytłał sobie pomidorowym sosem ulubioną bluzkę z Lordem Vaderem. Wyglądało to tak, jakby nieszczęsny Lord został ranny i pływał we własnej krwi. Rzeź i masakra. W drodze do klasy wysnułem wniosek, że Czesław bywa niezwykle lekkomyślny i bezlitosny. Nie zaprzeczył ani on, ani Lord.

Do tematu wróciliśmy dopiero podczas kolejnej przerwy. Siedzieliśmy na parapecie i wydłubywaliśmy ziemię z kwiatków. Zbijaliśmy ją w małe czarne kulki, którymi rzucaliśmy w przeciwległą ścianę. Nauczycielka chwilowo zniknęła nam z oczu, więc mogliśmy sobie pozwolić na taki luz.

– Panowie, z tym starzeniem przez pracę jednak nie do końca mi się zgadza – mruknął Michał, kładąc sobie kulkę na lewej dłoni. Pstryknął palcami prawej i czarna piguła poleciała z wizgiem ku swemu przeznaczeniu. Odbiła się od kremowej gładkiej powierzchni i runęła na dywan. Na ścianie został niewielki ciemny ślad.

– Co ci nie pasuje? – spytałem, powtarzając dokładnie tę samą czynność i ciesząc się jak dzieciak, że mój pocisk trafił nieco wyżej niż Miśkowy.

– Z Krzyśka teorii wynika, że pani Ania jest stara, bo pracuje, a to przecież niemożliwe.

– Czemu niemożliwe? – zainteresował się nagle Czesiek, strzelając swoją kulką dość niewprawnie i trafiając, zamiast w ścianę, prosto do kosza na śmieci.

– Po pierwsze niedawno studiowała, a jednocześnie już nas uczyła, nie? Mówiła przecież. A uczą się ludzie młodzi. Po drugie nie wyszła jeszcze za mąż, a po trzecie nie jest siwa. Na starość się siwieje. Moja mama mówi, że to od tego, że ma się męża i dzieci, bo mąż i dzieci to jedno wielkie utrapienie.

– A niech to, pani Ania ma w klasie mnóstwo dzieci, dwadzieścia pięć sztuk. Dawno powinna osiwieć, niezależnie od starości – mruknął Czesiek.

Sprawa zaintrygowała nas ogromnie. Do tego stopnia, że postanowiliśmy ją zgłębić. Zeskoczyliśmy zgodnie z parapetu i ulotniliśmy się na szkolny korytarz. Na lekcję spóźniliśmy się prawie dwie minuty, co było dokładnie przemyślaną strategią, bo gdy weszliśmy do sali, przetaczały się jeszcze nad niewinnymi głowami Giedziów resztki awantury o to, kto upaćkał ziemią ścianę i dywan. Zerknęliśmy ze zdziwieniem na miejsce zbrodni, burknęliśmy zwyczajowe przeprosiny za dotarcie do klasy po dzwonku i z miną niewiniątek usiedliśmy na swoich miejscach.

Tym razem nam się upiekło.

Na lekcjach staliśmy się nadzwyczaj aktywni. Wykorzystywaliśmy każdą szansę, by zbliżyć się do biurka nauczycielki. Zerkając na nią badawczo, staraliśmy się dostrzec między kręconymi, lekko rudymi kosmykami jakiekolwiek ślady siwizny. Urobiliśmy się po pachy i parę razy zrobiliśmy z siebie osłów, bo skupieni na problemie gubiliśmy lekcyjny wątek. Żadna w tym nasza wina. Kto to słyszał, żeby mieć aż tyle na głowie? Czysta złośliwość! Jednak pod koniec dnia mogliśmy stwierdzić, że pani Ania nie ma ani jednego siwego włosa!

Zatem stara jeszcze nie jest, mimo że doszła do etapu, w którym jej młodość już dawno minęła. Wniosek był jeden: zawisła gdzieś w czasowej próżni i jeśli nagle zacznie się starzeć i siwieć, to tylko przez nas, bo przecież własnych dzieci jeszcze nie ma.

2.

W wyniku nagłego przypływu straceńczej odwagi (tak określiła to mama) jeszcze przed końcem września pani Ania postanowiła zabrać nas na wycieczkę. Całodniową, w leśne plenery, dzicze i knieje. Może liczyła na to, że nas pogubi i będzie miała spokój? Jesień rozpieszczała ostrym słońcem i nikomu nie uśmiechało się siedzenie w szkole. Dla przeciętnego Giedzia to nie lada gratka.

– W piątek pojedziemy do Gołuchowa – usłyszeliśmy pod koniec którejś tam lekcji. – Zwiedzimy muzeum, chatę leśnika, pospacerujemy po lesie, może nawet trochę się zmęczycie.

Wszyscy przepadamy za wycieczkami, więc z dwudziestu pięciu serc wyrwał się okrzyk dzikiej radości. Z pewnością słyszano nas we wszystkich zakątkach szkoły, włącznie z gabinetem pani dyrektor. Zdążyłem to sobie w przelocie wyobrazić. Zapracowana postać oderwała głowę znad dokumentów, nad którymi pochylała się przy biurku. Zapatrzyła się na moment w monotonny obraz miejskiego blokowiska za oknem i westchnęła pod nosem: „Ach, te Giedzie”. Następnie wstała i poszła zaparzyć melisę z pomarańczą w wielkim zielonym kubku. Melisa uspokaja, zieleń koi nerwy, a cytrusy to witaminy. Taka mieszanka musi odrobinę przyhamować starzenie. Nasza pani dyrektor umie sobie radzić i tworzyć naprędce choćby namiastkę spokoju.

Tymczasem w sali trzeciej G do spokoju było znacznie dalej niż ze szkoły do Gołuchowa.

– Będziemy się tam bawić?

– Oczywiście. Bez zabawy to przecież żadna wycieczka.

– Musimy zabrać piórniki?

– Nie. Wystarczą wygodne buty, kurtki przeciwdeszczowe i mnóstwo dobrego humoru.

– A kanapki na drugie śniadanie?

– Możecie wziąć coś do przekąszenia. Tylko bez przesady, obiad zjemy na miejscu.

– Z jaką zupą?

– Z pomidorową – wyjaśniała z anielską cierpliwością pani Ania nawykła do natrętnych pytań, zwłaszcza ze strony dziewczyn.

– Z kluskami czy ryżem?

– Z kluskami.

– Jakimi?

– Surowymi, w kształcie świńskich ogonów – wtrąciłem, bo w końcu nie wytrzymałem.

Pani Ania zakryła twarz folderami z planem zwiedzania, udając, że wnikliwie studiuje obiadowe menu. Dałbym sobie głowę uciąć, że próbuje ukryć rozbawienie tymi moimi kluskami.

– Będzie tam dzika fauna? – zapytał rzeczowym głosem Czesław.

Klasa wybałuszyła na niego oczy, jakby się urwał z choinki.

Tak, wiem. Porównanie nieco na wyrost. Może mój przyjaciel jest niewysoki i na upartego mógłby udawać elfa, ale we wrześniu było na to zdecydowanie za wcześnie. Co najmniej o trzy miesiące.

– Jaka znowu fauna? – spytał Misiek.

– Fauna to zwierzęta, a flora to rośliny – wyjaśnił ekspert tonem fachowca.

– To po łacinie – dodałem mimochodem, z wielką uciechą obserwując zaskoczone miny Giedziów. – Prawda, Czesławie?

Przytaknął mi z zapałem i – podchodząc do tablicy – zapisał oba łacińskie słowa koślawymi kulfonami, które w jego mniemaniu przypominały litery.

– Skąd wiesz? – naskoczył na mnie Michał.

– Tego akurat nie wiem. Nie pamiętam. Wiem, że wiem, i to mi wystarczy. To będzie ta dzika fauna? – ponowiłem pytanie, zwracając się do pani Ani, która dobita łaciną po świńskim ogonie na chwilę straciła panowanie nad przebiegiem rozmowy.

Przyglądała się nam lekko zdezorientowana, co raczej nieczęsto jej się zdarzało. W końcu potrząsnęła głową, jakby powrót do równowagi wymagał tylko zrzucenia jakichś maleńkich chochlików, które przysiadły jej na włosach i nie pozwalały się skupić. Pomogło, bo po chwili odpowiedziała ze zwykłą u niej werwą:

– Z tego, co wiem, obejrzymy zagrodę żubrów.

– Phi, one są łagodne jak baranki i jedzą jakieś trawsko. Zero instynktu drapieżnika – skomentował Czesław. – Nuda.

– Za to są pod ochroną – broniła żubrów pani Ania.

– Gdybyśmy chociaż spotkali w lesie dziki… – rozmarzył się Misiek.

– Przecież dzik też nie jest drapieżnikiem. Może cię najwyżej pogonić na drzewo – próbowałem się mądrować. – Je rośliny, prawda, Czesiek?

– Mhm, ale nie tylko. Zjada owady, gryzonie… Byle nie za duże. Michała faktycznie by nie połknął. Chyba że w ostateczności.

Z Czesławem nie zamierzałem się kłócić. Jego rodzice są weterynarzami i dlatego pełni rolę klasowego eksperta od zwierząt. Jeszcze nigdy nie zawiódł. Bywa, że czasem ma na ten temat większą wiedzę niż pani Ania.

Naprawdę. Nawet ona nie zawsze wszystko wie. Za to gdy nie wie, to obiecuje, że sprawdzi, i po przerwie wraca z odpowiedzią. Nie szuka jej w szklanej kuli i nie wróży z fusów. Pyta, jak każdy rozsądny, cywilizowany człowiek, wujka Googla i ciocię Wikipedię. Taka sprytna.

– Proponuję, żebyśmy poszukali w lesie wilków i rzucili im na pożarcie wszystkie dziewczyny – zaproponowałem w końcu, bo znudziło mnie to gadanie o żubrach i dzikach.

Wszyscy chłopcy przyklasnęli mi z zadowoleniem. Entuzjastyczne gwizdy i pohukiwania przerwał stanowczy głos pani Ani:

– Halo, halo. Bądźcie poważni. Zobaczymy żubry, dziki, daniele i koniki polskie. Żadnych wilków.

– Nie możemy być poważni. To niemożliwe – stwierdził Czesiek.

– A czemuż to?

– Słyszałem, że powagę osiąga się z wiekiem. Przychodzi z pierwszym zarostem. Potem, gdy człowiek robi się całkiem duży, musi się czasem golić, żeby nie popaść w ponuractwo. Dlatego dziewczyny nigdy nie poważnieją. Nie rosną im broda i wąsy.

Cwane. Niezła filozofia. Męskiej części Giedzi bardzo przypadła do gustu. Obmacywaliśmy się z zapałem po twarzach, sprawdzając, czy nie pojawia się na nich choćby minimalny meszek. W końcu każdy z nas chce być dojrzałym mężczyzną. Pani Ania usiłowała zachować powagę. Miała z tym problem, bo przecież broda jej nie rośnie. W końcu przegrała tę walkę z naturą i jakieś licho ją podkusiło do zapytania:

– A z błaznowania i tupetu się wyrasta?

– Błaznowanie i tupet znikają z wiekiem, gdy zmniejsza się grasica – odparł profesor Czesław. – Tylko to może nie dotyczyć wszystkich. Sądzę, że Gieśkom zostanie na zawsze. Taki defekt.

– No proszę, ja zawsze myślałam, że grasica odpowiada za odporność. – Nauczycielka się zaśmiała.

– Zgadza się – przyznał Czesiek. – Za odporność na dobre maniery.

I to tyle. Postanowiliśmy wytrwale dbać o grasicę, żeby zanadto nam nie zmalała mimo oczekiwania na zarost. Tymczasem nastąpiła zmiana tematu na absolutne nudy, czyli lawinę zasad, przykazów, nakazów i obowiązków, które spadną na uczestników wycieczki. Bezpieczeństwo, posłuszeństwo i wszelkie inne „stwo”. Nic dla Gieśków. My sobie damy radę.

3.

Gołuchów to miejscowość w pobliżu Kalisza. Ulokowano tam, wzdłuż doliny rzeki Ciemnej, Ośrodek Kultury Leśnej. Na gości czeka w nim mnóstwo atrakcji, zarówno na powietrzu, jak i pod dachem. Wiadomo, że my woleliśmy na powietrzu, najlepiej w ruchu, z piłką i przy maksymalnym hałasie. Jednak pani Ania przewidziała dla nas również zajęcia z użyciem szarych komórek.

Szare komórki to nie są ciemne pomieszczenia pod schodami, w których aż roi się od pająków, zatęchłego smrodu i podejrzanych szmerów. To po prostu takie drobinki, jakby klocki, tworzące korę mózgową. Dość to wszystko skomplikowane, bo mózg ma jeszcze białe komórki. Taki z niego kolorowy komórkowiec. Najważniejsze jest to, że użycie szarych komórek sprowadza się do myślenia, a przy okazji do nauki.

Zanim zwiedziliśmy cokolwiek i poddano nas edukacji w zakresie (kto zapamiętał?) fauny i flory, musieliśmy odbyć dwugodzinną podróż autokarem, stosując się w tym czasie do co najmniej stu próśb pani Ani. Prawdę mówiąc, z prośbami miały one tyle wspólnego, że zaczynały się od: „Proszę was, żebyście…”. Każdy, nawet pan kierowca, i tak wiedział, że są to ładnie ubrane w słowa twarde rozkazy naszej niezastąpionej szefowej wycieczki.

Silnik warczał już i wyrywał się do jazdy. My rozlokowaliśmy się na siedzeniach, nawet dość zgodnie, szturchając się i przepychając tylko kilka razy. Rodzice stali na zewnątrz i wytrwale nam machali z przyklejonymi do twarzy uśmiechami. Widać było, że się niecierpliwią i zerkają na zegarki. Większość spieszyła się do pracy. Czekałem na moment, gdy zaczną popychać nasz autokar, bylebyśmy już wreszcie pojechali w siną dal i zniknęli im z oczu. Pani Dagmara, szkolna specjalistka od plastyki, rzeźby, malarstwa i wszelkiego paćkania, która jako wsparcie pedagogiczne i duchowe towarzyszyła dziś pani Ani, siedziała w pierwszym rzędzie i lekko tupała nogą o podłogę.

Tymczasem pani Ania nie rozkazywała! Prosiła, prosiła i prosiła…

– Proszę was, żebyście nie pili w czasie jazdy gazowanych napojów. Jeśli koniecznie musicie coś pić, to proszę was, żebyście uważali, żeby nic na siebie nie powylewać, bo będziecie potem cały dzień chodzić po lesie mokrzy. Proszę was, żebyście nie nakruszyli jak prosięta od razu, gdy ruszymy. Proszę was, żebyście nie rozsypywali, nie rozdeptywali ani nie rozgniatali paluszków, herbatników czy tym bardziej chipsów. Proszę was też, żebyście nie wstawali i nie wędrowali po autokarze w czasie jazdy. Nie wywlekajcie wszystkiego z toreb i plecaków, bo potem będziecie godzinami szukać. Nie grajcie, bo rozładujecie telefony do zera, a nie mam ani ładowarek, ani powerbanków, żebyście mogli zadzwonić do rodziców w drodze powrotnej. Nie wrzeszczcie bez opamiętania, nie kłóćcie się i nie bijcie. Jeśli nie z szacunku dla mnie i pani Dagmary, to przez wzgląd na pana kierowcę. Proszę was też, żeby zgłaszać, jeśli komuś zrobi się niedobrze albo gdyby ktoś musiał koniecznie do toalety, i to nie w ostatniej chwili, kiedy sprawa będzie na wylocie. Błagam, odrobinę wcześniej, żeby autokar miał szansę się zatrzymać w jakimś w miarę ludzkim miejscu…

Razem z Miśkiem i Cześkiem słuchaliśmy, jak zwykle, piąte przez dziesiąte. Dobre sobie. Nie kruszcie, nie pijcie, nie bijcie, nie żyjcie. Nie grajcie i nie oddychajcie. Jak w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Dla najgorszych zbrodniarzy. Do takich nam chyba daleko.

Autokar w końcu wystartował z piskiem opon, rodzice w pośpiechu rozpierzchli się na boki i w ciszy ruszyliśmy w dal. O nasze uszy obijały się bez przerwy słowa: „Nie wrzeszczcie bez opamiętania”. Siedzieliśmy jak trusie.

Próbowałem sobie przypomnieć, jak to jest z tymi uszami. Mama mi to kiedyś tłumaczyła, bo też nie znosi, gdy się wrzeszczy. Mówiła, że to dlatego, że człowiek ma w uszach trzy najmniejsze i najdelikatniejsze kosteczki z całego, caluśkiego ciała. Przenoszą wibracje z błony bębenkowej do ucha wewnętrznego – a mówiąc prościej – transportują dźwięk z zewnątrz do środka ucha. Trzy kostki o niezwykłej mocy. Jak trzy Gieśki. Nazywają się bardzo zabawnie: młoteczek, kowadełko i strzemiączko. Ta ostatnia jest najdrobniejsza – jak pół ziarenka ryżu. Trochę tak, jak Czesiek w naszym trio. Pasowałoby szanować te kosteczki i nie wrzeszczeć, bo się napracują biedactwa, przenosząc te wszystkie wibracje…

Trzeba wymyślić zatem coś innego.

Gnietliśmy się we trzech w czwartym rzędzie po prawej stronie. Przed nami usadowiły się dziewczyny. Dalej tkwiło podwójne ciało pedagogiczne i przednia szyba autokaru. Jakimś cudem pani Ania nie zauważyła tego naszego drobnego zagęszczenia i nie wygoniła żadnego z nas na koniec autokaru. Gdy udało się opuścić miasto, odprężyliśmy się i wymienialiśmy luźne uwagi przyciszonym głosem, przeglądając zawartość plecaków. Telefonów nie tykaliśmy, napojów też nie, bez herbatników dało się wytrzymać, a chipsów żaden z nas na wszelki wypadek nie zabrał. Wiedzieliśmy, że na widok tego smakowitego koktajlu tłuszczu z konserwantami i niewielką domieszką ziemniaków nauczycielka dostaje białej gorączki i rozpoczyna wszechstronną akcję nawracania nas na zdrowe odżywianie.

Przeżyliśmy to już nie raz. Całą klasą pisaliśmy godzinami przykłady zbilansowanych diet, czytaliśmy etykiety z opakowań po drugim śniadaniu i rysowaliśmy plakaty z piramidą pokarmową. Nieszczęśnik przyłapany na jedzeniu chipsów obrywał w końcu falą zgodnej pretensji od Giedziów, bo przez niego wszyscy mieliśmy pod górkę. W trzecim roku takiej męki robiliśmy się powoli nieźle wytresowani żywieniowo. Przynajmniej oficjalnie.

Zatem z chipsami nikt się nie wygłupiał. Ja zabrałem pokrojoną w plastry kalarepę, suszoną żurawinę, nowiutką strunę E (basową), gotową do założenia na gitarę, i zeszyt do nut. Misiek miał metalową puszkę pełną kart piłkarskich, notes, kilka ołówków, paczkę gum Orbit o smaku limonki i pudełko pokrojonych w cienkie paski marchewek. Tymczasem plecak Czesława zawierał dwa śrubokręty, klej szybkoschnący Kropelka i wielką paczkę pianek Haribo w kształcie smerfów. Obciach nad obciachami.

– W zasadzie z konserwantów i barwników wyrośliśmy i znamy się na tym, co zdrowe – podsumowałem, oceniając zawartość naszego bagażu. – Tylko ty, Czesiek, psujesz wynik. Smerfy? Naprawdę?

– Też nie byłem zachwycony, mama mi na siłę wepchnęła. Mówiłem, że wolę rzodkiewkę.

– Akurat ci wierzę…

– Widzę tylko jeden sposób, żeby się tego pozbyć… – wszedł mi w słowo Misiek, rozerwał paczkę i bez wahania odgryzł głowę pierwszego z brzegu smerfa.

Z uśmiechem na ustach. Zbrodniarz.

Może to więzienie o zaostrzonym rygorze nie było takie bez sensu.

Przez chwilę przyglądałem się Michałowi z zaciekawieniem, niepewny, co będzie chciał zrobić z resztą niebieskiego stwora. Pomielił w ustach odgryziony kęs, przełknął, skrzywił się z wyraźnym obrzydzeniem, przeczytał wypisane na opakowaniu składniki i jęknął, łapiąc się za głowę:

– Koszmar, chipsy to przy tym witaminy. – Łypnął na trzymaną w ręce resztkę, potem na mnie i na Cześka. Wreszcie z zadowoleniem przykleił piankę na samym środku Cześkowego czoła, mówiąc: – Sam sobie jedz to świństwo. Słyszałeś, Krzysiek? Mama mu wepchnęła…

Pianka trzymała się doskonale. Myślałem, że pęknę ze śmiechu. A musiałem śmiać się cicho, żeby nie było marudzenia, że kierowcy uderzam w to strzemiączko, młoteczek i kowadełko. Zwłaszcza w strzemiączko, skoro takie malutkie.

– Dobra, już. Poddaję się – mruknął Czesław, podnosząc ręce. – Zostawiamy to dziadostwo. Krzysiek, dawaj kalarepę albo chociaż żurawinę. Trującymi śmierdzielami nakarmimy dziki. Jedzą gryzonie, to smerfy też im nie zaszkodzą.

Piankę z czoła przykleił na spód siedzenia przed nami.

Całą resztę drogi układaliśmy wierszyk ortograficzny o żubrze, zajadając wszystko poza smerfami.

Gdzieś na rubieżach, w Tatrach Wysokich,

Stojąc pod żlebem, tuż nad potokiem,

Żarł Żubr z grabieży łup: żurawinę.

Żuk żebrać zaczął: „Daj odrobinę,

Żeby żołądek trochę nasycić”.

Żubr tylko fuknął. Z posiłku nici.

Żmija sunęła zboczem wysoko,

Zaczęła kusić, puszczając oko:

„Wpuść w żurawinkę, no, nie bądź sssknera”.

Ale do Żubra nic nie dociera.

Żuraw podleciał i pyta cicho:

„Dasz skubnąć? Nie dasz? A niech cię licho!”.

Ścieżką podążał wręcz cień Piżmaka,

Brzuch zapadnięty, chudzina taka.

Dźwigał na plecach worek wypchany,

Brudny, przetarty, pocerowany.

„Nie chcę nic darmo, zróbmy wymianę.

Gdy żurawinę tylko dostanę…

…Wprawdzie akurat nie mam gotówki…

Dam żelatynę i dwie żarówki.

Trochę żelaza i żel do prania…”.

Żubr nie ukrywał zdegustowania.

Szedł obok żlebu z żoną ciężarną

Żółw. Prosił Żubra: „Odstąp choć ziarno.

Bieda ogromna, zjeść nie ma czego”.

Żubr żuł bez końca i rżnął głuchego.

Żaba ze Żbikiem wędrując zgodnie,

Spytała: „Dasz się pożywić godnie?

Głód zbiera żniwo, Żbik ledwo dyszy”.

Żubr milczy, żuchwą wciąż młócąc w ciszy.

Przyszła w pobliże Żyrafa z Jeżem.

„Narwij żonkili, a ja poleżę.

Potem poprawię żabot i żakiet

I się do Żubra żalić poczłapię”.

Gnała niemalże żołnierskim krokiem,

Z bukietem, mając Jeża pod bokiem.

„Podziel się, Żubrze, choć okruszyną”.

Lecz Żubr się żachnął, zerkając z kpiną.

Nagle huknęło, minęła chwila

I cała góra jakby ożyła.

W dół potoczyła żlebem lawinę

Prosto na Żubra i żurawinę.

Nie pisnął słowa, jak żył, tak zginął.

Stojąc i milcząc, z nadętą miną.

Żałosny koniec w stercie kamieni.

Już się nie zdąży na lepsze zmienić.

No dobrze, kłamię, łżę i bajeruję. Moja mama nam ułożyła ten wierszyk, a my tylko powtarzaliśmy go w kółko, łamiąc sobie języki i wyżerając naszą żurawinę. Co nie zmienia faktu, że było bardzo zabawnie.

Pani Ania zerkała w tył co jakiś czas, zdziwiona podejrzanym spokojem. Żubr pochłonął nas całkowicie. Nie dość, że złodziej, to jeszcze chytrus. Gbur bez wychowania. Całkiem mu się należała ta lawina, nawet jeśli była kamienna i błotna, a nie śniegowa.

Pod koniec drogi grzeczności mieliśmy już serdecznie dosyć. Powyżej uszu. Podobnie jak żurawiny i wszystkich żubrów świata.

4.

Na miejsce podjechaliśmy zwyczajnie, jak przy okazji każdej wycieczki, zatrzymując się na dużym parkingu dla autokarów. Po lewej stronie, za wąską bramą, wiła się leśna ścieżka. Między drzewami prześwitywały pierwsze zabudowania Ośrodka Kultury Leśnej, który miał zapewnić nam atrakcje pod dachem: muzeum, naukę z użyciem szarych komórek, a potem wyżycie artystyczne przy czymś, co nazywa się decoupage (czytajcie: dekupaż). To taki sposób ozdabiania, gdzie przykleja się kolorowy papier albo serwetki do drewna, szkła czy ceramiki. Zabawa kusząca, tylko ta nazwa… Ktoś wymyśla bzdury, a potem znowu jest gadanie, że wszystko nam się kojarzy z jednym tematem. Jakby to była nasza wina.

Nasza nauczycielka powtórzyła wszystkie swoje: „Proszę was, żebyście…”, które doskonale znaliśmy. Dotyczyły przyzwoitego zachowania w miejscach publicznych i trzymania się grupy na terenach leśnych. Zasugerowała też, żeby nic sobie nie łamać, nie rozbijać głów, nie zdzierać kolan i generalnie starać się utrzymać organizmy w dobrym zdrowiu. Zgodziliśmy się z nią, bo czemu by nie. Z chorowaniem zawsze są kłopoty.

Pozbieraliśmy wszystkie swoje rzeczy i wysypaliśmy się z autokaru niczym piłki z rozdartego worka. Jak można było przewidzieć, kilka piłek musiało natychmiast wrócić po zapomniane kurtki, telefony i inne szpargały. Mógłbym wspomnieć, że znalazłem się wśród nich, bo – wysiadając – przegapiłem czapkę z daszkiem. Mógłbym, oczywiście, jednak pominę to milczeniem. Nie ma o czym gadać.

Pani Ania stłoczyła nas w uporządkowanej grupie, przeliczyła, omiatając wzrokiem nasze głowy, i jeszcze raz przedstawiła krok po kroku plan dnia. Nie wiedzieć czemu, omijała przy tym temat toalety. Odpowiedni budyneczek stał tuż obok, a mnie i Cześka okropnie cisnęło na pęcherz. Szturchnąłem go w żebro, on pociągnął Miśka za rękaw i na ugiętych kolanach, po cichu odłączyliśmy się od grupy w celach zupełnie niewinnych, bo czysto łazienkowych. Nauczycielka nas nie dostrzegła, co było chyba cudem. Fakt – słońce świeciło jej prosto w oczy i nieco nam pomogło.