Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Gram koki. Kolumbijski narkobiznes wchodzi do Europy

Gram koki. Kolumbijski narkobiznes wchodzi do Europy

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-738-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Gram koki. Kolumbijski narkobiznes wchodzi do Europy

Historia galisyjskiego narkobiznesu od czasów przemytu papierosów aż po współcześnie działające klany. Zawiera rozkładaną wkładkę. Lata 80. w Galicji. Restrukturyzacja rybołówstwa zatrzymuje dużą część galisyjskiej floty rybackiej w porcie, setki armatorów popadają w długi. Stanowi to wprost idealną pożywkę dla przełomu, który nie każe na siebie długo czekać: dawni handlarze papierosami przerzucają się na poważniejszy interes – narkotyki. Nawiązują kontakt z kolumbijskimi kartelami i zaczynają sprowadzać kokainę. Już wkrótce 80% docierającej do Hiszpanii koki trafia na galisyjskie wybrzeża. Handlarze zarabiają bajońskie sumy, politycy i policja wolą przymykać oczy, dzięki czemu w błyskawicznym tempie rośnie potęga capos, którzy z dnia na dzień awansują na „Królów Galicji”. Dzieci rybaków, które stają się handlarzami narkotyków, sternicy ślizgaczy, „skruszeni” przestępcy, sędziowie, policjanci, dziennikarze i matki narkomanów… Gram koki to historia przełomowego momentu, kiedy Galicja znalazła się na najlepszej drodze do przeistoczenia się w drugą Sycylię.

Polecane książki

Na gruzach dawnego świata zdarza się miłość, której nie można się oprzeć...Lato 1939 roku. Warszawskie zoo, stworzone przez Jana i Antoninę Żabińskich, ma swoje chwile triumfu, choć podskórnie czuć w nim niepokój związany z nieuchronnie zbliżającą się wojną. Brutalny czas ...
Histeryczki. SIŁA KOBIET Nieprzewidywalne, odważne i niepozbawione pikanterii opowiadania o sile kobiet. Przegrane, szalone, matki, siostry, przyjaciółki, kochanki... „Histeryczki” to zbiór opowiadań Roxane Gay, na który składają się różne historie kobiet, o...
Książka jest pierwszą na rynku polskim publikacją z zarządzania jakością o charakterze interdyscyplinarnym. Autorka wyznacza nowe kierunki myślenia o organizacji i jej elementach oraz zachodzących między nimi relacjach w ujęciu: rynkowym, funkcjonalnym, zarządczym i społecznym.. Jej celem jest przed...
Pepe Mastrangelo uwiódł malarkę Carę Delaney tylko dlatego, że potrzebował uzyskać od niej pewne informacje. Cara czuje się oszukana i wykorzystana. Gdy okazuje się, że jest w ciąży, oczekuje, że Pepe weźmie na siebie odpowiedzialność i pomoże jej finansowo w utrzymaniu dziecka. On jednak...
Nieszablonowa śledcza Leona powraca! Nieprzewidywalny i zuchwały kryminał, który zapiera dech w piersiach. Przed gmachem parlamentu w Sztokholmie zamachowiec-samobójca detonuje bombę, ale cudem udaje mu się przeżyć wybuch. Czy działał sam? A może należy się spodziewać kolejnych ataków? Zamachowca ma...
Postęp techniczny sprawił jednak, że współczesne gospodarki zaczęły przekształcać się w gospodarki oparte na wiedzy, innowacjach i nowych technologiach, a towarzyszył temu wzrost zapotrzebowania na usługi wspierające procesy produkcyjne, w szczególności te charakteryzujące się wysokim stopniem powią...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Nacho Carretero

Tytuł oryginału:

Fariña. Historia e indiscreciones del narcotráfico en Galicia

Copyright © 2015 Nacho Carretero Pou

Published in Spain by Libros del K.O.

Polish edition arranged through Oh!Books Literary Agency, Barcelona, Spain

Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce: © ANDREA DELBO/Shutterstock

Redakcja: Kacper Kaczmarczyk

Korekta: Lena Marciniak-Cąkała, Kacper Kaczmarczyk/ Słowne Babki

ISBN: 978-83-8110-738-9

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.postfactum.com.pl

www.facebook.com/PostFactumSoniaDraga

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2018

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Antóna – benvido1.

Dla Palomy – dziękuję.

„Nagrajcie wszystko. Kiedyś zjawi się jakiś psi pomiot i powie,

że nic z tego nie wydarzyło się naprawdę”.

DWIGHT D. EISENHOWER,

PO WYZWOLENIU NAZISTOWSKICH OBOZÓW KONCENTRACYJNYCH.

Starzy ludzie z pasa przygranicznego wciąż jeszcze opowiadają tę historię.

Pewien człowiek w podeszłym wieku codziennie przekraczał na rowerze granicę między Galicją i Portugalią. Przez ramię zawsze miał przewieszony worek. Ilekroć zbliżał się do przejścia granicznego, Guardia Civil2 zatrzymywała go, pytając, co wiezie w sakwie. Mężczyzna, ze spokojem i z cierpliwością, niezmiennie pokazywał żandarmom zawartość swojego bagażu: „To tylko węgiel” – wyjaśniał. Zniecierpliwieni funkcjonariusze pozwalali mu jechać dalej. Po drugiej stronie następowała kolejna kontrola: portugalska służba celna – Guardia de Finanzas (zwana przez okoliczną ludność guardinhas) – także sprawdzała zawartość worka, po czym rowerzysta udawał się w dalszą drogę. Ta sama scena powtarzała się wiele lat, przez co powodowała rosnące zniecierpliwienie żandarmów. Nie tylko nie byli w stanie znaleźć u staruszka żadnych przemycanych towarów, lecz także za każdym razem brudzili się węglem. Niczym w opowiadaniu Poego – tam policja sprawdza drobiazgowo cały dom w poszukiwaniu listu, który od początku leży na wierzchu – tajemnica człowieka z pogranicza nieodmiennie pozostawała na widoku.

Był to bowiem przemytnik rowerów.

LĄDEM, MORZEM I RZEKĄ

„OD ŁODZI STAROŻYTNYCH RZYMIAN PO PRESTIGE.

ZATONĘŁO TU JUŻ WSZYSTKIEGO PO TROCHU”.

MORZE: LEGENDY Z COSTA DA MORTE

Trudno w to uwierzyć, mierząc mapę uczniowskimi palcami. Galicja ma 1498 kilometrów wybrzeża. Więcej niż Andaluzja czy Baleary. Jeśli przyjrzeć się szczegółowo, łatwo odkryć, że galisyjski brzeg nie lubi linii prostej. Wikła się uparcie w zakręty i zaułki jakby stworzone dla tych, którzy pragną przybić dyskretnie do brzegu. Jest on zarazem długim ciągiem skarp i skał sprzyjających morskim katastrofom. Jeden z odcinków nosi miano „Costa da Morte” – „Wybrzeże Śmierci”. To właśnie na Costa da Morte zaczyna się ta historia.

Wsie i miasteczka tego rejonu – niemal zawsze kryjące się przed wiatrem i atakami morza – ledwie utrzymywały ze sobą jakieś kontakty, pomijając rywalizację pomiędzy zrzeszeniami rybaków i poławiaczy owoców morza. Ustronne położenie zapewniło tej prowincji coś jeszcze: unikatowy galisyjski akcent i lokalną specyfikę fonetyczną, nie zawsze łatwą do zrozumienia. Perłą w koronie jest przylądek Fisterra, kraniec Ziemi dla Rzymian, przystań Charona dla Greków, kilometr zerowy Drogi Jakubowej dla chrześcijan i przepiękny występ skalny zwisający nad Atlantykiem dla przeciętnego turysty. Fisterra to także doskonale położony na skarpie punkt wyładunku towarów.

Ten rejon Galicji, obejmujący tereny od, mniej więcej, miasta A Coruña aż po kawałek za Fisterrą, zawsze utrzymywał się z morza. Z rybołówstwa i handlu, ale także towarów ze statków, które przepływały wzdłuż jego wybrzeży. Nie trzeba było wstrzymywać się z grabieżą, aż zawiną do dużych portów takich jak Corme, Laxe, Muxía czy Camariñas. Czasem wystarczyło napaść je na pełnym morzu lub poczekać, aż zatoną.

Rachuba statków, które zatonęły u wybrzeży Galicji, to zadanie skazane na pogrążenie się w morskich odmętach. Od czasów średniowiecza po dziś dzień na Costa da Morte odnotowano 927 katastrof. „Oby rzeczywiście było ich tylko tyle!” – wzdychają miejscowi. Istnieje szczegółowa książka napisana przez badacza Rafaela Lemę, która zbiera historie tutejszych katastrof morskich, zatytułowana Costa da Morte, kraina marzeń i rozbitków3. Można się w niej zapoznać z długim katalogiem najbardziej zaskakujących dramatów, jakie rozegrały się na tym wybrzeżu.

***

Pod koniec XIX wieku angielski statek „Chamois” ugrzązł na mieliźnie w pobliżu Laxe. Podobno jeden z miejscowych podpłynął na swojej łódce rybackiej na ratunek załodze, a kiedy znalazł się w pobliżu, zapytał kapitana, czy potrzebuje pomocy. Ten uznał, że pyta go o nazwę statku, i odparł: „Chamois”. Doszło wówczas między angielskim marynarzem a mieszkańcem Costa da Morte do niezwykłego nieporozumienia wynikającego z fonetycznej zbieżności. Rybak sądził, że statek przewozi woły (bois po galisyjsku) i szybko zawiadomił swoich. Wkrótce setki miejscowych napadło na jednostkę z nożami i sierpami w garści, w pełnej gotowości do porządnego przeliczenia wołów na przerażonych oczach angielskiej załogi.

W tym samym okresie w Malpice utknął statek „Priam”. Skrzynie pełne złotych i srebrnych zegarków, które morze wyrzuciło na plażę, znikły w ciągu kilku godzin. Na brzegu znalazł się także fortepian, a miejscowi, sądząc, że to jeszcze większa skrzynia, rozłupali go na kawałki maczetami. Nigdy w życiu nie widzieli czegoś podobnego.

Znana historia o bryku „Compostelano” w ścisłym tego słowa znaczeniu nie opowiada o katastrofie morskiej. Statek wpłynął do ujścia rzeki, wykonując idealny zwrot. Dopiero przy samym nabrzeżu osiadł centralnie na mieliźnie przy plaży Cabana. Kiedy mieszkańcy zbliżyli się do jednostki, znaleźli na niej tylko kota; na pokładzie nie było wcale załogi.

Do jednej z największych tragedii, o jakich zachowała się pamięć, doszło w 1890 roku, kiedy angielski statek „Serpent” zatonął w Camariñas. Wraz z nim poszło na dno 500 członków załogi. Ofiary spoczywają na tak zwanym cmentarzu angielskim, malowniczo położonym pośród zapierającego dech w piersiach pejzażu pełnego plaż i urwisk. 20 lat wcześniej, obok przylądka Fisterre, wody nabrał „Captain”. Fale wyrzuciły wówczas na brzeg 400 ciał.

Jednak po morskich katastrofach pozostawali nie tylko topielcy. W 1905 roku koło Muxíi rozbił się załadowany akordeonami statek „Palermo”. Ponoć owej nocy z morza dobiegała demoniczna muzyka, która zdjęła przerażeniem okolicznych mieszkańców.

W 1927 roku wyładowany maszynami do szycia, tkaninami, dywanami i częściami samochodowymi „Nil” wpadł na mieliznę w okolicach Camelle. Gdy tylko statek osiadł na ławicy, armator pilnie zatrudnił prywatną firmę ochroniarską, by zabezpieczyć ładunek. Na niewiele się to zdało: w ciągu kilku dni miejscowi rozkradli cały towar. Historia na tym się nie skończyła. Tak się składa, że „Nil” przewoził również puszki z mlekiem skondensowanym. Jako że miejscowi ponoć nigdy wcześniej nie widzieli na oczy tego produktu – wzięli go za farbę. Ochoczo zabrali się do malowania domów, a inwazja much, którą to za sobą pociągnęło, przybrała rozmiary biblijnej plagi.

Wspomnienia mieszkańców prowincji nie sięgają katastrofy z 1596 roku, gdy podczas sztormu poszło na dno 25 statków Hiszpańskiej Armady. Utonęło wówczas przeszło 1700 osób. Kroniki z tamtych czasów odmalowują straszliwe sceny: kumulujące się w świetle błyskawic ciała topielców, szczątki buków i rozbitków krzyczących przeraźliwie, nim zanurzą się w odmętach.

Lista jest zbyt długa. Do tego stopnia, że na Costa da Morte upływ czasu wyznaczają kolejne katastrofy: w roku „Casóna” (kiedy to w 1987 nakazano ewakuację Muxíi w związku z podejrzeniami, że statek przewoził toksyczne substancje), rok przed „Prestige’em”, po „Serpencie”. I tak oto, niczym kartki zrywane z kalendarza, czas znaczą kolejne wraki.

***

Ramón Vilela Ferrío, lepiej znany jako „Moncho do Pesco”4, to stary percebeiro5 z Muxíi. „Kiedy byłem chłopcem, chodziliśmy w kąpielówkach i swetrze na urwiska Costa da Morte. Jeśli fala cię zabrała, było po tobie. Teraz mamy skafandry z pianki, więc ryzyko nieco się zmniejszyło, ale i tak co roku giną kolejni percebeiros”. Z cechu Moncha w latach 70. w morze wychodziło 30 osób. Dziś pozostało z nich przy życiu jedynie 14. „Tutaj zawsze żyło się ciężko, kolego. Brakowało nam chleba. Owoców morza mieliśmy do woli, ale nie było chleba. Trochę dziwne, co? A także bardzo trudne”. Moncho, dziś już na emeryturze, pamięta dziesiątki rozbitych statków. „U nas zawsze tak było – mówi. – Od łodzi starożytnych Rzymian po «Prestige». Zatonęło tu już wszystkiego po trochu” – śmieje się. „Babcia opowiadała mi historie o ludziach, którzy użynali martwym marynarzom palce lub całe dłonie, żeby ściągnąć im obrączki i zegarki” – dodaje.

Ciała marynarzy z trzech angielskich statków – „Revendala”, „Irish Hooda” i „Wolf of Strong” – które rozbiły się przy Costa da Morte w XIX wieku, znaleziono na plażach okaleczone, z uciętymi kończynami. W historiach katastrof pewne miejsce przysługuje także raqueiros, piratom lądowym, którzy sprowadzali okręty na manowce i napadali. Ludzie ci rozpalali ogniska lub wieszali pochodnie z bawolich rogów na strategicznie położonych skarpach Costa da Morte. Kiedy statki osiadały na mieliźnie, bezwstydnie się na nie wdzierali. Większość ofiar pochodziła z Anglii, dlatego też straszne historie z Galicji szybko dotarły na wyspę jej królewskiej mości. Tam pisarka Annette Meaking, przyjaciółka królowej Wiktorii Eugenii, przerażona zasłyszanymi wieściami, ochrzciła na początku XX wieku ten ukryty fragment wybrzeża mianem „Coast of Death”, czyli Costa da Morte. Temat podjęły wkrótce najważniejsze brytyjskie gazety, a w ślad za nimi także prasa madrycka, która przejęła nazwę. Rząd w Londynie poprosił Hiszpanię, żeby przedsięwzięła konieczne środki „przeciwko tym pirackim mafiom”.

„Nie było jednak żadnej mafii. Żadnej organizacji piratów zajmującej się systematyczną grabieżą statków. Przypuszczenia te nie mają podstaw historycznych”. Badacz Rafael Lema ujmuje w ryzy rozsądku temat tak chętnie przywoływany w dziesiątkach legend i opowieści, często niemożliwych do zweryfikowania. Jego zdaniem mamy tu do czynienia z izolowanymi zdarzeniami, jednorazowymi napadami. Urok tajemnicy spowijający niektóre z tych katastrof wydaje się dyskusyjny, ale dobrze obrazuje pewną rzeczywistość – społeczeństwo i gospodarkę, które przez wieki rozwijały się w cieniu łatwego do zdobycia, darmowego towaru.

ZIEMIA: A RAIA SECA –KOLEBKA CZARNEGO RYNKU

Podczas gdy na Costa da Morte – zapewne – grabili statki, w głębi galisyjskiego lądu z pewnością nie tracili czasu. W tym wypadku naszym oczom ukazuje się spójna wizja rzeczywistości, która nie potrzebuje legend: przez a raia seca(„suchą granicę”), jak zwykło się nazywać linię demarkacyjną między Galicją a Portugalią w pobliżu Ourense, przemycano najróżniejszego rodzaju towary: lekarstwa, pieniądze, jedzenie, artykuły gospodarstwa domowego, metale, broń, a nawet ludzi.

Granica hiszpańsko-luzytańska w Ourense wydaje się nieco zatarta. Wynika to z mocnych związków kulturowych i językowych między oboma regionami i topograficznego niedookreślenia linii granicznej. Jeszcze w XIX wieku, między Verín i Chaves, istniały położone na uboczu wsie – ich mieszkańcy sami nie wiedzieli, który kraj jest ich ojczyzną. Zresztą nie przywiązywali do tego większej wagi. Najbardziej skrajny przypadek braku przynależności narodowej odnotowano w rejonie zwanym Couto Mixto.

Na Couto Mixto składają się trzy wsie: Santiago, Meaus i Rubiás. Tworzą one, zagubiony w górach tuż przy portugalskiej granicy, trójkąt o powierzchni około 27 kilometrów kwadratowych. Tę na wpół opuszczoną okolicę w średniowieczu uznano za „wymarłą strefę”. Taki status otrzymywały rejony przygraniczne lub wyniszczone zarazą bądź wojną, by mogły zostać ponownie zaludnione przez uwolnionych więźniów. Około 1000 osób osiedliło się w Couto Mixto w XI wieku, a z upływem czasu ustaliło się ono jako niezależne terytorium. Ani Hrabstwo Portugalii, ani Królestwo Galicji nie chciały dla siebie tego skrawka ziemi, tak więc jego mieszkańcy stworzyli swego rodzaju strefę przygraniczną.

Kiedy Galicja przyłączyła się do Królestwa Leónu, a potem do Kastylii, szczególne niedookreślenie Couto Mixto się ugruntowało. Wobec pasywności obu koron, począwszy od XIII wieku, mieszkańcy tego rejonu zaczęli funkcjonować jako niezależni poddani: sami wybierali swoje władze, nie płacili nikomu podatków ani nie byli powoływani do wojska. Nie istniał żaden oficjalny dokument sankcjonujący tę sytuację, ale wszyscy akceptowali faktyczną autonomię maleńkiego terytorium. Couto Mixto stało się strefą wolnego handlu pomiędzy Hiszpanią a Portugalią. Ani hiszpańska Guardia Civil, ani portugalska Guarda de Finanzas nie kontrolowały towarów przepływających przez „uprzywilejowaną drogę”, która stała się prawdziwą autostradą przemytników, ich urzeczywistnionym marzeniem.

Couto przetrwało na obrzeżach struktur geopolitycznych aż do czasu, gdy w 1864 roku Hiszpania i Portugalia podpisały Traktat o granicach, wchodzący w skład traktatu lizbońskiego6. Couto Mixto zostało wówczas podzielone między oba państwa. Oznaczało to koniec galisyjskiej Andory, niezależnego terytorium, które przetrwało osiem wieków i zostało zobrazowane w kinie w nieco oniryczny sposób w filmie Rodolfa Gonzáleza Veloso Ludzie pogranicza: ostatni nieposkromieni Galisyjczycy7.

Podział Couto Mixto nakreślił – oficjalnie – linię graniczną, która jeszcze dziś dzieli prowincję Ourense od Portugalii. Niektóre rodziny znalazły się po jej obu stronach, inne po prostu ignorowały odgórnie ustalone demarkacje i kierowały się miedzami, rozdzielającymi poszczególne posiadłości. W wielu okręgach przygranicznych, takich jak Geres-Xurés, organizowano raz do roku spotkania ludności, by potwierdzić przebieg granicy między Galicją i Portugalią zgodnie z układem terenów uprawnych lub lokalizacją nowych domów we wsiach. I tak oto oficjalnie istniała jedna granica, a drugą wyznaczali nieoficjalnie między sobą sami mieszkańcy. Po wojnie domowej reżym frankistowski zamknął granicę, skończył z jej niekontrolowanym przekraczaniem oraz zakazał wymiany i handlu towarami. Tylko pasterze mieli pozwolenie na swobodne przechodzenie na teren sąsiedniego kraju. Niektórzy, raz przeszedłszy na drugą stronę, nigdy już nie wracali.

Zamknięta granica wydzieliła precyzyjnie dwa regiony o drastycznie różniącym się poziomie życia: o ile w Portugalii był on w miarę dobry, o tyle w wiejskiej części Galicji ludność cierpiała skrajną biedę. Brakowało nie tylko lekarstw i benzyny, lecz także żywności, prądu i elektrycznych części zamiennych. Towary takie jak kawa czy zapalniczka stanowiły artykuły luksusowe, na które jedynie niewielu mogło sobie pozwolić. Z galisyjskich domów oświetlonych lampami olejowymi z zawiścią kierowano wzrok na portugalskie okna rozjaśnione elektrycznymi żarówkami, które dobitnie podkreślały różnicę. Przemyt pojawił się niemal samoistnie, jako bezpośrednia konsekwencja tych dysproporcji pomiędzy jedną a drugą stroną granicy.

Krążyły produkty spożywcze (tak zwany przemyt zapchajbrzuszny), lekarstwa, metale, części do maszyn lub broń. Za każdy ładunek żywności, jaki zdołali przerzucić, szmuglerzy liczyli sobie około 49 peset. Jeśli trzeba było przenieść złom lub materiały budowlane, opłata podnosiła się do 300 peset, co w tamtym okresie stanowiło ekwiwalent pensji galisyjskiego robotnika.

Łatwość, z jaką pożądane artykuły przenikały przez granicę tłumaczy między innymi wspólnictwo ze strony Guardia Civil. Do przygranicznych barów chodzili zarówno przemytnicy, jak i żandarmi, którzy razem pili wino i grali w domino. Następnie jedni szmuglowali towary, a drudzy ich ścigali. To małżeństwo z rozsądku miało się powtórzyć w czasach kontrabandy papierosów, a do pewnego stopnia także przy handlu narkotykami.

Działalność wstrzymywano tylko wtedy, kiedy przyjeżdżali na kontrolę inspektorzy z Madrytu. Wówczas pociągi przekraczające granicę zaczynały jeździć normalnym tempem, a nie z szybkością 15 kilometrów na godzinę, co ułatwiało wyładunek towaru. Podczas wizyty stołecznych żandarmów mieszkańcy nie machali już przez okna białymi chusteczkami, by dać znać, że droga wolna. Towary przestawały krążyć na kilka dni, ale ledwo kontrolerzy wracali do Madrytu, Galisyjczycy znów mogli liczyć na penicylinę (którą Portugalia eksportowała z Brazylii), kawę, mydło, dorsza lub olej. Nawet pochodzące z Anglii chustki wędrowały przez granicę, by ozdobić głowy pań z Ourense i Vigo. Przemyt – nie trzeba chyba tego wyjaśniać – nie tylko nie był niczym hańbiącym: postrzegano go wręcz jako działalność godną szacunku i prestiżową. W zacofanej powojennej Galicji kontrabanda stanowiła także sposób na przeżycie.

Podczas drugiej wojny światowej ugruntował się międzynarodowy szlak przerzutu wolframu, surowca bardzo poszukiwanego przez Niemców do produkcji broni i oświetlenia bojowego. Arraianos (mieszkańcy galisyjskiego pogranicza) wydobywali z miejscowych kopalń cenny metal i sprzedawali go „blondasom” – jak nazywali wysłanników nazistowskiej armii, którzy pojawiali się w prowincji Ourense – za cenę złota. Przed wojną Galisyjczycy oferowali wolfram po 13 peset za kilogram, ale apetyt Trzeciej Rzeszy podbił cenę do 300 peset. Dziesiątki rodzin z okolic Ourense wzbogaciło się w tamtych latach. Eksploatację tej żyły złota ukazał w swojej powieści Gorączka8 galisyjski pisarz i reżyser Hector Carré. Przedstawił on przygraniczny rejon jako swego rodzaju El Dorado, w którym rywalizują między sobą poszukiwacze wolframu. Oczywiście „aryjscy” żołnierze niemal mijali się z francuskimi maquis, którzy po wojnie domowej ukrywali się w galisyjskich górach, a którym – jak łatwo się domyślić – miejscowi sprzedawali przemyconą z Portugalii żywność. Obecnie pamięć tamtego dziwnego okresu walczy o dojście do głosu. Rząd Galicji i Instytut Turystyki z Porto pracują nad projektem odrestaurowania szlaków przemytu wolframu, a także przewidują otwarcie muzeów i organizację wycieczek. To dobry pomysł w miejscu takim jak Galicja, gdzie krótka pamięć jest sportem narodowym.

RZEKA: A RAIA MOLLADA –ZALĄŻEK CAŁEGO ZŁA

W czasie, gdy ludność prowincji Ourense korzystała z gór i górskich ścieżek, szmuglując najróżniejszego typu towary, w Pontevedrze miejscowi dysponowali morzem: „mokrą granicą” (a raia mollada), szerokim estuarium pełnym wysepek i kanałów, które przy ujściu rzeki Miño stanowi nadbrzeżną linię demarkacyjną między Galicją a Portugalią.

W okresie powojennym przemytem zajmowały się setki mieszkańców i rodzin: używali łódek, wyładowywali towar i tkali sieć ziemnego transportu dla jego późniejszej dystrybucji. Brzmi znajomo? Kontrabanda a raia mollada była zalążkiem handlu narkotykami w Galicji. To właśnie ci pierwsi przemytnicy zorganizowali całą infrastrukturę i spopularyzowali kulturę czarnego rynku. Do czasu, gdy latynoamerykańskie kartele szukały wrót, którymi można by wprowadzić narkotyki do Europy, ta infrastruktura stała się wręcz modelem pokazowym. „No proszę, w tym zakątku Europy mają już zmontowany cały system, który działa jak marzenie. Siedzą w tym od lat” – powiedział sobie pewnie jakiś narkotykowy boss. I nic dziwnego, że tam właśnie rozkręcił swoje interesy. Po dziś dzień Galisyjczycy pozostają ulubieńcami południowoamerykańskich organizacji przestępczych.

Dawniej sprawa nie wyglądała tak widowiskowo. Ani tak brutalnie. Nawet nie była niemoralna. Przemyt w rejonie Baixo Miño, podobnie jak ten w głębi lądu, narodził się jako rezultat powojennej nędzy. Kiedy społeczeństwo ma wydzielane jedzenie na kartki, a kilka kilometrów dalej, po drugiej stronie granicy, ludzie dysponują wszelkiego rodzaju żywnością i lekarstwami, kontrabanda staje się koniecznością. W ten sposób definiuje to zjawisko Praxíteles González w swojej książce Ja też byłem przemytnikiem nad rzeką Miño9, będącej świadectwem bezpośredniego uczestnika omawianego procederu. Autor celnie obrazuje przygraniczną Galicję lat 40.: „Nasz głodny naród patrzył na drugi brzeg rzeki z zazdrością. Tam, na wyciągnięcie ręki, była Portugalia ze swoimi białymi domkami, samochodami i elektrycznością. W tym samym czasie my oświetlaliśmy nasze domy lampami olejowymi, a tylko nieliczni posiadali rowery”. Opis Praxítelesa uwidacznia kontrast między jednym społeczeństwem, które głoduje, i drugim, które cieszy się dobrodziejstwami płynącymi z afrykańskich kolonii. Przemyt – o czym już wspominaliśmy, ale nie zaszkodzi powtórzyć – narodził się z bezsilności i mógł liczyć na błogosławieństwo całej społeczności.

Kobiety były pierwszymi zorganizowanymi szmuglerkami. Wypasały swoje krowy od wysepki do wysepki – czasem nawet nie wiedziano, która z nich należy do którego państwa – i z łatwością przenosiły towar (cukier, ryż, oliwę i mydło). Z czasem zaczęły przerzucać także kawę, zapałki i tkaniny. Powstały wówczas pierwsze, prymitywne jeszcze organizacje, niebędące niczym więcej niż grupą sąsiadów, którzy posługując się młotem i kowadłem lub przywołując krowę jakimś zmyślonym imieniem, dawali znać, że zbliża się przedstawiciel władzy.

Przemyt umożliwił wielu emigrantom porzucenie pracy w charakterze robotników sezonowych w Kastylii czy Katalonii i powrót do domu, gdzie zastąpili kobiety, przejmując ster działalności. W miarę jak biznes się rozkręcał i przybywało zamówień, logistyka stawała się coraz bardziej skomplikowana i do transportu towarów okazało się konieczne zastosowanie łodzi i koni. Do najbardziej pożądanych i opłacalnych artykułów zaliczała się penicylina, bo w tamtym okresie gruźlica nie znała litości i zbierała bogate żniwo po galisyjskich wioskach.

Od pierwszego momentu funkcjonowała cicha zmowa z Guardią Civil. Żandarmi głodowali na równi lub bardziej niż inni mieszkańcy i niemal zawsze to oni sami wychodzili z propozycją współpracy. Kiedy nie mogli dojść do porozumienia, zatrzymywali kilku przemytników i nakładali na nich mandat, którego wysokość równała się podwojonej wartości skonfiskowanego ładunku. A zatem jeśli towar był bezwartościowy, grzywny się nie płaciło. Wobec tego na widok nadchodzących żandarmów szmuglerzy wyrzucali sakwy i niszczyli ich zawartość (jakiś przemytnik kur dopuścił się błyskawicznego drobiobójstwa). Prawdziwa zapowiedź klasycznego obrazka z życia handlarzy narkotyków wyrzucających ładunek za burtę łodzi.

W latach 50. wyrafinowanie przemytu wznosi się o stopień wyżej i zaczyna się handel artykułami, które nie zaliczają się już do grupy produktów pierwszej potrzeby. Od „przemytu zapchajbrzusznego” przechodzimy do „przemytu błyskotek”. Gospodarka hiszpańska złapała oddech, w Portugalii natomiast sytuacja się pogorszyła, w związku z czym obieg towarów odbywał się już w obu kierunkach. Z jednej strony granicy na drugą wędrowały części motoryzacyjne, miedź, blacha, cyna, drut, guma, dorsz, ośmiornice, rodzynki i tytoń. Osobom przenoszącym, zwanym freiteros, płacono po 200 peset za każdy dostarczony ładunek (frete). By uniknąć nieporozumień i pułapek, szefowie czekali po drugiej stronie granicy. Ilekroć pojawiał się freteiro z towarem, otrzymywał od nich wytłoczoną aluminiową blaszkę, którą później mógł wymienić na pieniądze. Okoliczna społeczność akceptowała przemyt do tego stopnia, że w licznych miejscowościach galisyjskich i portugalskich blaszki te uznawano za środek płatniczy. Stanowiły równowartość 200 peset lub 100 escudo i można było nimi zapłacić w wielu sklepach.

Niekiedy ładunek przybierał postać człowieka. Na początku lat 60., w wyniku wojny w koloniach w Angoli i Mozambiku, luzytańska gospodarka wpadła w korkociąg i wielu Portugalczyków próbowało wyjechać z kraju, niektórzy z powodu nędzy, inni dla uniknięcia powołania do wojska. Przemytnicy stworzyli sieć przerzutu ludzi (tak zwanych carneiros10) przez rzekę Miño. Inkasowali około 600 peset od osoby. Prawdziwy majątek.

Galisyjczycy pomagali imigrantom przekroczyć rzekę i ukrywali ich po domach w okolicy. Potem furgonetkami lub ciężarówkami odstawiali do Francji. Zdarzali się oszuści, którzy podawali się za przemytników, brali pieniądze, wywozili Portugalczyków do Asturii lub Kraju Basków i tam ich porzucali. Pomimo tych pojedynczych przypadków relacje z tego okresu zapewniają, że galisyjscy przemytnicy z reguły starali się dobrze żywić swoich nielegalnych pasażerów, a ponoć nawet dysponowali lekarzami, którzy w razie potrzeby zajmowali się chorymi.

Kontrabanda „baraniny” działała nieprzerwanie i bez większych przeszkód przez pierwsze lata. Gdy jednak władze zareagowały, konieczna stała się większa pomysłowość. Wówczas zaczęto ukrywać emigrantów w cysternach ciężarówek, podwójnym dnie furgonetek lub w bagażnikach.

Jeden z przemytników zajmujących się szmuglowaniem portugalskich emigrantów przez granicę na Miño zwał się „Lito”. Pewnego razu przeprowadzał czteroosobową rodzinę, w której mężczyzna – ojciec i mąż – był zalany w pestkę. „Chciał w ten sposób zagłuszyć strach” – wspomina „Lito”. Człowiek ten spacerował po dziobie łodzi i wypytywał, czy kiedy stawia się stopę na hiszpańskiej ziemi, należy ściągnąć kapelusz. „Olha gallego!” – krzyknął do „Lita”, mieszając swobodnie język portugalski z galisyjskim. Następnie wysiadł z łodzi z kapeluszem w dłoni: „Bailemos xuntos, sobre as ondiñas do mar, para lhe cortar os collóns a Franco e a cabeza a Salazar”11. „Potem – opowiada «Lito» – padł jak kłoda w przybrzeżne błoto”. Nie była to najłatwiejsza noc dla opiekuna „baranów”.

Sieci przemytnicze rosły jak na drożdżach. Zdobywały sobie terytorium i ugruntowywały potęgę. Z estuarium rozszerzyły działalność na lądowe przerzuty między Vigo a północną Portugalią. Sunęły tamtędy szeregiem ciężarówki załadowane złomem, który stał się ulubionym towarem szmuglerów. Początkowo złom przerzucany był bez większych przeszkód. Z czasem czujność strażników wzrosła, a szmuglerzy musieli wykazywać się większym sprytem. Ludzie z Vigo przygotowywali blaszane kamizelki, które zakładali pod odzież (wyobrażacie sobie, co by się działo, gdyby ktoś uciekł się dzisiaj do tej metody na amerykańskim lotnisku?). Stosowali także stuptuty z gumy do opon i nosili je pod spodniami. Młodzi ludzie spacerowali tak przyodziani ulicami Vigo, sztywnym krokiem i z obojętną miną, dźwigając 10-kilogramowy balast na klatce piersiowej i plecach oraz kolejne 20 kilo na nogach. „Przypominali roboty poruszające się w zwolnionym tempie” – opowiada Praxíteles w swojej książce. Z tamtego okresu pochodzą historie o autobusach, które w przygranicznej strefie nie były w stanie pokonać podjazdów. Kierowca spoglądał w zdumieniu na swoich pasażerów, nie zdając sobie sprawy, że wielu z nich miało przy sobie dodatkowe 40 kilo.

W tamtym czasie, jeśli dostałeś jako funkcjonariusz Guardia Civil lub Guardia de Finanzas przydział do Baixo Miño, czułeś się, jakbyś wygrał los na loterii. Znana jest historia młodego żandarma portugalskiego, który został skierowany do pracy na granicy z Galicją. Jego ojciec, a zarazem poprzednik w tym garnizonie, słynął ze swojej praworządności. Wszyscy wiedzieli, że nigdy nie wchodził w konszachty z przemytnikami. Człowiek ten dla obu stron był zawalidrogą w całym tego słowa znaczeniu. Kiedy jego syn dotarł na miejsce pracy, obawiał się, że biorąc pod uwagę famę, jaką cieszył się ojciec, przemytnicy i towarzysze z jednostki pomyślą, iż pragnie postępować podobnie. W rezultacie – Boże broń – nie dostanie swojego kawałka tortu. Pierwszego dnia pracy młodzieniec stanowczo stawił czoła problemowi: objechał przygraniczne wsie, zachodząc po kolei do wszystkich domów, a w każdym z nich zapewniał spekulantów: „Olha lá, que eu nao son como meu pai! Eu gosto de coroas como qualquer um, eu gosto de perceber como os demais! A minha parte das coroas como qualquer outro!”12.

O FUME13

„MARIANO, POJEDŹ DO MADRYTU, NAUCZ SIĘ PO GALISYJSKU,OŻEŃ SIĘ I NARÓB SOBIE DZIECI”.

MARLBOROWY CELTA

Mówi się w Vigo, że na początku lat 60., kiedy klub Celta rozgrywał ważny mecz w Balaídos, jego prezes, Celso Lorenzo Villa – przemytnik i republikański były pilot – siadał za sterami swojej awionetki i latał nad stadionem podczas spotkania. Czasami – utrzymuje legenda – tak bardzo zniżał lot, że powiew od śmigieł mierzwił włosy piłkarzy.

Właśnie w tej dekadzie, w latach 60., przemytnicy zorientowali się, że najlepszym interesem są portugalskie papierosy. W porównaniu z kontrabandą tytoniu handel innymi towarami (z wyjątkiem benzyny) wydawał się nieopłacalny. Doszło do reorganizacji struktury przestępczej: drobni i średni paskarze usunęli się na bok, by zrobić miejsce dla hurtowników, którzy zmonopolizowali rynek papierosów. Od minifundium do latyfundium. Od samodzielnego przemytnika do zhierarchizowanej organizacji z capo na czele.

Celso Lorenzo Villa to jeden z pierwszych dużych galisyjskich mafiozów specjalizujących się w handlu tytoniem. Człowiek szanowany w Baixo Miño: bogaty, popularny i z dobrymi dojściami. Pełnił – jak już wspominaliśmy – funkcję prezesa klubu piłkarskiego Real Celta w Vigo. Przejął kierownictwo nad drużyną w 1959 roku, tuż po jej spadku do drugiej ligi, i postawił sobie za cel podźwignięcie klubu z upadku i przywrócenie go do krajowej czołówki. Nie miał w zwyczaju zaglądać na trybuny w Balaídos, ale robił to jego zarząd, w którego skład wchodzili między innymi: Vicente Otero „Terito”, Pepe Vallina, Antonio Bar Boo, Manuel Tomé czy Venancio González „Capitán Veneno”14. Ten ostatni był graczem w latach 40., kiedy zdobył sobie swoistą sławę dzięki przypuszczanym przez siebie zabójczym atakom, których ofiarami padali zarówno jego przeciwnicy, jak i koledzy na prawym skrzydle. Podobno podczas pewnego meczu w Vigo wyrwał parasol widzowi, przez którego został skrytykowany, i użył go jako argumentu w „wymianie uwag”. 20 lat później „Capitán Veneno” stanowił część zarządu tak zwanego Marlborowego Celta.

Drużyna Celsa Lorenza Villi przemieszczała się nowoczesnym autobusem marki Dodge, podarunkiem od Centra Gallego z Hawany, z wymalowanymi nazwą i godłem klubu. W autobusie, oprócz piłkarzy i ekipy technicznej, podróżowało zawsze kilka skrzynek marlboro, które sprzedawano wśród publiczności podczas meczu.

Celso Lorenzo za żonę miał – ciekawostka – córkę sierżanta żandarmerii. Całą rodziną jeździli w niedzielę do kościoła beżowym jaguarem.

Mafiozi z lat 60. mieli na swoich usługach setki pracowników; w rozmaitych przedsięwzięciach dawali zatrudnienie tysiącom mieszkańców rejonu Baixo Miño i Vigo (a potem także Rías Baixas i Costa da Morte). Ubierali się w odzież zakupioną w Madrycie i Barcelonie, siadali za kierownicą luksusowych samochodów, brali udział w wystawnych bankietach, byli filantropami parafii i ludowych festynów, zawsze otaczały ich piękne kobiety… A co najważniejsze: tytoniowi bossowie pływali w tym samym bajorku co politycy, burmistrzowie, finansiści i przedsiębiorcy.

Ze strony władz i polityków istniało przyzwolenie na kontrabandę. Przemytników nie uważano bynajmniej za przestępców i cieszyli się oni społecznym poważaniem i bezgranicznym poparciem wśród mieszkańców. Było to zajęcie, o jakim marzyło wielu Galisyjczyków, a komu udało się to marzenie spełnić, dumnie wypinał pierś. W Tui, miejscowości położonej między Vigo a granicą z Portugalią, wspominają historię żony pewnego szmuglera, która poszła zarejestrować nowo narodzone dziecko. W okienku urzędnik zadał jej serię rutynowych pytań. Jako „zawód ojca dziecka” kobieta bez wahania podała: „przemytnik”.

W sposób niemal niezauważalny ta toksyczna mieszanka powszechnego podziwu i politycznego wspólnictwa miała się przyczynić do położenia podwalin pod to, co parę dekad później przerodziło się w przestępczy, niemal mafijny system.

Dały się wówczas słyszeć z prasy – zupełnie zignorowane – pierwsze głosy alarmujące o zagrożeniach płynących ze strony tego nielegalnego biznesu. Późno i jakby wbrew własnej woli Guardia Civil podjęła pozorne działania, jak na przykład obława w pobliżu A Coruñi, w której przyłapano na gorącym uczynku grupę wyładowującą papierosy. Przemytnicy zdołali uciec (niektórzy nawet nie zadali sobie trudu, by biec), a Guardia Civil pozwoliła się sfotografować z przejętym tytoniem. Wszyscy zadowoleni. Na tym etapie nie było już komu tego powstrzymać.

„PRZEMYTNICY TO NAJPORZĄDNIEJSI LUDZIE POD SŁOŃCEM”

Manuela Díaza Gonzáleza nazywano „Ligero”15, ze względu na imponującą szybkość, z jaką przekraczał portugalską granicę, wyruszywszy z A Guardy – miejscowości, w której udało mu się zostać burmistrzem. Tak przynajmniej twierdził Fraga16. W kronice zamieszczonej w dzienniku „El País” reporterka Elisa Lois opowiada, że pewnego dnia don Manuel, w charakterze reprymendy, powiedział do prezydenta Rady Galicji17 Alberta Nuñeza Feijóa: „Wie pan, czemu burmistrza A Guardy nazywają «Ligero»? Bo bardzo szybko zwiewał przed żandarmerią, kiedy zajmował się przemytem z Portugalii!”. Dezaprobatę Fragi wywołała publikacja w prasie zdjęć, na których Feijóo cieszył się słońcem na pokładzie jachtu Marciala Dorado, legendarnego handlarza narkotyków z Arousy, zatrzymanego w 2003 roku. Do tego reportażu – i do tych zdjęć – wkrótce jeszcze powrócimy.

Manuel Díaz zaliczał się do grona owych hurtowników, którzy w latach 60. i 70. przeistoczyli się w szanowanych i podziwianych tytoniowych potentatów. Jego historia to prototyp losów klasycznego galisyjskiego capo: człowiek bez wykształcenia, zaprawiony w czarnorynkowym handlu i poważany przez lokalną społeczność. Finansował festyny w A Guardzie, dawał zatrudnienie całym rodzinom, a nawet pełnił funkcję prezesa miejscowego klubu piłkarskiego Club Sporting Guardés. Słowem – ojciec chrzestny po galisyjsku, który zapewne zaspokoił swoje ambicje, gdy w 1987 roku z ramienia Alianzii Popular18 wybrano go na burmistrza A Guardy.

Cztery lata przed mianowaniem na to stanowisko „Ligero” zakończył odsiadywanie wyroku w więzieniu Carabanchel. Był jednym ze skazanych w tak zwanym makroprocesie 11/84, do którego doszło w efekcie zakrojonej na szeroką skalę obławy na przemytników. Ofensywa ta ostatecznie się rozmyła w wyniku instytucyjnego bezwładu. Podczas akcji – o której powiemy więcej za chwilę – „Ligero” został na krótko uwięziony wraz z wieloma innymi galisyjskimi kontrabandzistami. Wsadzono go do opla żandarmerii, żeby przewieźć do Madrytu, lecz zanim samochód wyjechał z Galicji, aresztowany otworzył drzwiczki pojazdu i wyskoczył w biegu. Udało mu się uciec, jednak później został ponownie schwytany. W Carabanchel umocnił swoją legendę, fundując jedzenie innym osadzonym, kupując im koce i kawę oraz ogólnie finansując, o co poprosili.

Zawsze utrzymywał, że porzucił przemyt, gdy z ramienia AP został mianowany na burmistrza A Guardy. W tym samym 1987 roku, już jako radny miejski, udzielił wywiadu czasopismu „Faro de Vigo”. To nader wymowny tekst. Manuel Díaz wyjaśnia w nim między innymi, że jego ksywka nie ma nic wspólnego z tym, o czym mówił Fraga. „Nazywają mnie tak od dziecka. Noszę ten przydomek z większą dumą niż własne imię”. W trakcie wywiadu „Ligero” podejmuje żarliwą obronę szmuglerów i, zapewne mimowolnie, zalicza się do ich grona: „(…) Proszę pamiętać, że słowo przemytnika jest święte. Podobnie jak u rolnika na targach, który zamierza sprzedać krowę i przypieczętowuje transakcję uściskiem dłoni z kupcem. Nie potrzeba żadnych papierów! Właśnie tak postępuje Manuel Díaz!”. Kulminacyjnym punktem tekstu, który przeszedł już do historii, był tytuł: „Przemytnicy to najporządniejsi ludzie pod słońcem”. Tak właśnie to ujął. I tak zostało to opublikowane. Dwa lata później Manuel Díaz alias „Ligero” zmarł, a pośród tysięcy osób, które przybyły na pogrzeb – a było wśród nich wiele pierwszoplanowych postaci świata polityki i przedsiębiorczości galisyjskiej – znajdował się don Manuel Fraga, który kilka miesięcy potem został prezydentem autonomicznego rządu prowincji – Rady Galicji. Nie ulega wątpliwości, że rząd galisyjski podzielał pogląd wyrażony w tytule wywiadu.

WINSTON Z WODY

Latem 1982 roku w Paradorze19 Cambados doszło do wymiany ognia. Dało się słyszeć kilka strzałów, potem pisk samochodowych opon; wreszcie zapadła cisza. Policja zjawiła się chwilę później, przeprowadziła dochodzenie i – oficjalnie – nie wyjaśniła sprawy. „Porachunki przemytników” – mówią w okolicy. Potem wyszło na jaw, że tamtego dnia odbyło się spotkanie pomiędzy szefami tytoniowej kontrabandy. Popularna wśród galisyjskich dziennikarzy weteranów wersja utrzymuje, że spierali się, jaki kierunek powinien obrać ich biznes. W jednym z tych momentów, gdy rozmowa zamierała w pełnej napięcia ciszy, Vicente Otero „Terito” wyciągnął pistolet i wypalił do Laureana Oubiñiego. Potem nastąpiła strzelanina, bez ofiar. Są i tacy, którzy zapewniają, że w chwili, gdy „Terito” pociągnął za spust, inny capo podbił mu pistolet, pocisk poszedł bokiem i zranił w nogę przypadkową osobę. Zgodnie z tą drugą interpretacją szefowie nie dyskutowali nad przyszłością swoich interesów, lecz zastanawiali się, ile pieniędzy należy przekazać Alianzie Popular (AP) na kampanię. Jedno jest pewne: latem 1982 roku doszło do strzelaniny w Paradorze Cambados.

Osobą, która prawdopodobnie wymierzyła w kierunku Oubiñiego, był Vicente Otero, znany jako „Terito” lub don Vicente. Ten sam, który kilka lat wcześniej wchodził w skład zarządu wspomnianego już Marlborowego Celty – Celsa Lorenzo. „Terito” to widoczna głowa tej nowej zmiany przemytników, którzy przenieśli biznes z Baixo Miño do Rías Baixas. Człowiek wychowany na czarnym rynku i spekulacji, który szczycił się tym, że do wszystkiego doszedł sam. Z pretensjami eleganta, ubrany zawsze nieskazitelnie, choć mało gustownie, z zafarbowanymi w celu ukrycia siwizny włosami. Zbudował swoje szlaki na bazie struktur przemytniczych lat 60. i wypłynął jako godny szacunku przedsiębiorca dzięki firmie Transportes Otero – marce, którą często można było zobaczyć na szosach kantabryjskich, kiedy sznur jej ciężarówek przecinał północną Hiszpanię, nierzadko, rzecz jasna, załadowany skrzynkami jasnego tytoniu amerykańskiego.

Papierosy uczyniły z „Terita” milionera. Kupił wiele firm, żeby zainwestować kapitał, a także wyprać brudne pieniądze. Należało do niego słynne uzdrowisko Mondariz oraz – nie rozdrabniając się – Cambados, jego rodzinna miejscowość. Był pierwszym kacykiem w rejonie ujścia rzeki. Cechowały go bezpośredni sposób bycia i szeroki gest, finansował najróżniejsze inicjatywy ratusza prowincji, dawał pracę miejscowym, organizował święta i festyny i, przede wszystkim, gwarantował głosy AP, partii dominującej w całym rejonie Arousa.

Don Vicente przez całe życie był aktywnym sympatykiem partii i osobistym przyjacielem Manuela Fragi. Nie kryli się z łączącą ich zażyłością, nigdy nie zakwestionowaną przez żadną ze stron. Podczas wizyt w Arousie Fradze nie brakowało niczego: organizowano na jego cześć wystawne uczty i degustacje owoców morza, tak zwane mariscadas. Wiele z tych biesiad odbywało się w Paradorze Cambados (tym samym, w którym doszło do strzelaniny) lub w którejś z posiadanych przez „Terita” restauracji czy w Casino A Toxa, drugiej rezydencji przemytnika. Szef AP przyjmowany był z rozmachem i wszelkimi honorami, a don Vicentowi odwzajemniono się z partii, ofiarowując mu złotą odznakę wysadzaną brylantami. „Terito” gwarantował głosy w prowincji, w której członkowie AP zdobywali – w niektórych gminach jeszcze do niedawna – 70% mandatów20.

W Galicji nie stanowi żadnej tajemnicy – a już zwłaszcza pośród dziennikarzy z Rías Baixas – że „Terito” zapewnił sobie złoty order nie tylko dzięki dostarczeniu głosów, lecz także dzięki domniemanym milionowym dofinansowaniom kampanii partii i szczodrym darowiznom, które ugruntowały ścisłe związki AP z przemytem. „Nie mam dowodów na to finansowanie, ale nigdy nikt nie wytoczył mi sprawy za to, że o tym piszę” – podsumowuje Perfecto Conde, autor książki Galisyjski kontakt21.

Prawą ręką Vicenta Otera był José Ramón Barral alias „Nené”, pochodzący z Ribadumii, o kilka kilometrów od Cambados w głąb lądu, dokąd jednak można się dostać, jeśli będzie się płynęło po rzece Umia. Barral spędził dzieciństwo i młode lata jako emigrant w różnych krajach europejskich, takich jak Szwajcaria i Niemcy, gdzie pracował głównie w branży motoryzacyjnej. Po powrocie (z pieniędzmi w garści) uruchomił interesy, w tym kilka takich, jakich nigdy w tych stronach nie widziano. Założył na przykład plantację kiwi. Natychmiast zorientował się, na czym tak naprawdę można zarobić, i zajął się przemytem. „Kiedy «Nené» pracuje, nawet wiatr zamiera. Ładuje 1800 skrzynek na trzy łodzie typu patrolowego i płynie nimi w górę rzeki, niemal pod swój dom, a wszystkie drogi prowadzące do Umii są zamknięte, jak w czasach, gdy Franco przyjeżdżał łowić łososie” – powraca znów do wątku Perfecto Conde w swoim opracowaniu. Barral był typem ambitnym i jednym z pionierów w nawiązywaniu kontaktów pomiędzy galisyjskimi klanami a międzynarodową mafią przemytniczą. Zrobił to ze swojej posiadłości koło plaży w Vilanovie de Arousa.

„Nené”, podobnie jak jego mentor, również udzielał się w partii, choć on akurat posunął się o krok dalej, nie ograniczając się do wsparcia z zewnątrz: w 1983 roku został wybrany na burmistrza Ribadumii. Na stanowisko kandydował z ramienia AP i zdobył je przytłaczającą większością głosów. Ogłosił wtedy, że zrywa z przemytem, i otrzymał błogosławieństwo partii. Jednak nie od wszystkich: na czele Diputación22 w Pontevedrze stał pewien młody obiecujący człowiek, któremu wcale się nie podobało, że „Nené”, „Terito” i inni im podobni są tak blisko partii (a niektórzy nawet w jej szeregach). Ów krnąbrny człowiek nazywał się Mariano Rajoy i zaatakował Fragę w związku z bliskimi powiązaniami, jakie łączyły go z przemytnikami. Don Manuelowi nie spodobało się zamieszanie wzniecane przez Rajoya i obdarzył go radą, która wkrótce przeszła do historii popularnej Galicji: „Mariano, pojedź do Madrytu, naucz się po galisyjsku, ożeń się i narób sobie dzieci”. Młody polityk wskazówkę dotyczącą języka puścił mimo uszu. Gniew Rajoya wyprzedzał niewątpliwie swoje czasy.

Deklaracje „Nené” („Rzucam to!”) okazały się fałszywe. Mimo kariery politycznej na fotelu burmistrza Ribadumii dalej prowadził swoje interesy. A nie była to kariera krótka: Barral piastował urząd w radzie miejskiej – najpierw z ramienia AP, potem PP – przez 18 lat. Wybierano go absolutną większością głosów raz za razem, bezdyskusyjnie, aż do roku 2001, kiedy sędzia José Antonio Vázquez Taín przyłapał go w Vigo wraz z bratem podczas wyładunku 400 000 paczek papierosów Magnum wycenianych na 1,2 miliona euro. „W życiu publicznym postępowałem uczciwie i honorowo, mój błąd dotyczy prywatnych interesów. Proszę o wybaczenie. Odchodzę, bo nie chcę, by nazwę Ribadumia łączono z działalnością przestępczą” – oświadczył w dniu złożenia dymisji23.

PESETA CONNECTION

Pierwszy skok jakościowy galisyjskiej kontrabandy nastąpił w początkach lat 70., kiedy nowa zmiana z „Teritem” i „Neném” na czele zdecydowała się zerwać z portugalskimi dostawcami. Przemyt ostatecznie oddalił się od granicy i osiadł w zaułkach Rías Baixas.

Począwszy od tego momentu, mieli kupować papierosy wprost od producenta, to znaczy od samych pracowników północnoamerykańskich korporacji. Patrick Laurent, europejski dyrektor handlowy firmy R.J. Reynolds Tobacco Company, był mózgiem całej intrygi: kierował nadprodukcję lub wadliwe partie do przemytu na skalę międzynarodową. To samo działo się w kolejnej korporacji – Phillips Morris Products Incorporated. Towar wychodził z Bazylei w Szwajcarii i z Antwerpii w Belgii, po czym rozprowadzano go drogą lądową i morską, na statkach matkach wypływających z Grecji i Włoch, które przybijały do różnych europejskich portów, włącznie z Galicją. Tym sposobem międzynarodowe koncerny tytoniowe w początkach lat 80. wyłoniły trzech potężnych wspólników: grupy greckie, włoską camorrę i galisyjskie klany. Decyzje dotyczące całego tego systemu podejmowano co roku na Grand Prix Formuły 1 w Montecarlo, gdzie czasami zaglądali także galisyjscy capos. Porozumiewano się w sprawie wspólnego pokrywania ewentualnych strat. Pieniędzy było aż nadto.

Dzięki doświadczeniu zyskanemu podczas dekad działania na czarnym rynku klany galisyjskie w ciągu kilku miesięcy zdobyły zaufanie sieci tytoniowych i Galicja stała się najważniejszym portem wyładunkowym dla europejskiego przemytu. Setki statków przepływały wzdłuż galisyjskiego wybrzeża, a każdy z nich załadowany był ilością tytoniu, którą na lądzie trzeba by było przewozić dziesiątkami ciężarówek. Szacunki przeprowadzone przez sędziów w początkach lat 80. wskazują, że jedna trzecia nielegalnego tytoniu sprzedawanego w Europie przechodziła przez Galicję. Według danych oficjalnych w omawianym okresie z powodu przemytu Skarb Państwa tracił 10 000 milionów peset rocznie. To znaczy 60 milionów euro, po uwzględnieniu ich siły nabywczej 35 lat temu. Z analizy cechu galisyjskich kioskarzy wynika, że w latach 1980–1982 w Galicji 1500 kiosków sprzedawało papierosy na kwotę o 850 milionów peset (czyli 5 milionów euro) mniejszą rocznie.

Papierosowe klany, poszukując bezpiecznego miejsca dla swojego kapitału, wywoziły go z Arousy, najchętniej do Szwajcarii. Odpowiedzialny za transport pieniędzy autem był pół Bask, pół Francuz nazwiskiem Joseph Arrieta, który ładował pliki banknotów do bagażnika i jechał jednym ciągiem wprost do Szwajcarii. Arrieta z początku pracował sam, ale ostatecznie wynajął cały tabor samochodowy, zatrudnił swojego brata i innych przyjaciół. Przez ich ręce przepływało tyle pieniędzy, że nie mieli czasu ich liczyć, operowali więc wagą banknotów: „Wysyłam ci 3 kilo; jesteś mi winien 300 gramów…”.

Arrieta, za pośrednictwem galisyjskich mafiozów, przekupił wielu hiszpańskich i francuskich celników i przewoził pieniądze bez problemu. Kiedy docierał do Genewy, parkował auto koło lotniska, naprzeciw filii kilku banków, i wysiadał. Z budynku wychodził pracownik, zabierał jedne torby i zostawiał inne. W podróż powrotną do Galicji jechało złoto. Przemytnicy przechowywali je lub inwestowali w biżuterię na czarnym rynku. Ten system służący praniu brudnych pieniędzy prasa ochrzci potem mianem „Peseta Connection”.

Arrieta zapewnia, że wycofał się z tego biznesu, kiedy doszedł do pewnego wniosku: ilości pieniędzy, jakie wręczano mu w Arousie, były zbyt duże, by mogły pochodzić wyłącznie z handlu tytoniem. Na przykład tylko w ciągu jednego roku, pod koniec lat 80., banda Marciala Dorado przekazała mu 22 miliardy peset (133 milionów euro, które, jak się zdaje, pochodziły od wszystkich klanów galisyjskich). Takie ilości śmierdziały handlem narkotykami i – zapewnia Arrieta – to właśnie wtedy zdecydował zgłosić się do władz. Trudno ocenić szczerość tego nagłego odruchu moralnego, faktem pozostaje jednak, że skontaktował się z Germainem Sengelinem, francuskim sędzią, który już wówczas zajmował się przepływem pieniędzy pomiędzy Arousą a Genewą w wyniku zeznań szwajcarskiego przemytnika nazwiskiem Edmond Eichenberg (jego żona pochodziła z A Coruñi). Eichenberg ujawnił sprawę w furgonetce zaparkowanej dokładnie na granicy francusko-szwajcarskiej. Przemytnik siedział z tyłu, w Szwajcarii, a sędzia z przodu, we Francji.

Sędzia Sengelin zapytał Arrietę, czemu nie zwróci się do władz hiszpańskich, a ten odpowiedział mu, że od Pirenejów na południe nie wierzy nikomu. Faktycznie… Sengelin powiadomił władze hiszpańskie o wszystkim, co udało mu się dowiedzieć na temat Peseta Connection. I zgadnijcie, co się stało: nic. Cały układ funkcjonował nadal aż do czasów handlu narkotykami i nikt nawet palcem nie kiwnął w tej sprawie, czy to z inercji, czy dlatego, że hiszpańskie prawodawstwo wciąż jeszcze było w powijakach, jeżeli chodzi o pranie brudnych pieniędzy.

Tak naprawdę Peseta Connection okazała się węzłem o znacznie bardziej skomplikowanym splocie. Genewa stanowiła jego epicentrum, centralną pralnię wszystkich przestępców z całej Europy. Przemytnicy z Arousy przepuszczali swoje pieniądze tymi samymi kanałami, których używali ETA, camorra, mafia sycylijska lub handlarze bronią z północnej Afryki. Taki układ pozwolił galisyjskim przemytnikom na nawiązanie kontaktu ze środowiskiem handlarzy narkotykami. Kontakty wskazywały drogę.

„PRZEMYTNIK, JAK MÓJ TATA”

Modus operandi galisyjskich klanów wyglądał niemal identycznie jak późniejszy sposób działania w handlu narkotykami: statki matki – które nazywano mamma – czekały na wodach międzynarodowych; podpływały do nich motorówki i ślizgacze, żeby wyładować towar lub zabrać ładunek na ląd. Klany dysponowały najnowszymi zdobyczami techniki, jeżeli chodzi o jednostki pływające, z dobrymi silnikami i innymi udogodnieniami, o jakich funkcjonariusze mogli jedynie pomarzyć. Pełen zakamarków labirynt, tworzony przez wybrzeża Arousy, załatwiał resztę. Zatoki i plaże służyły za scenerię gigantycznych wyładunków, przeprowadzanych niekiedy w biały dzień. Złożone na lądzie skrzynie magazynowano w halach fabrycznych, kościołach i domach mieszkalnych w zamian za hojne napiwki lub dodatkowe pensje. Czasami papierosy chowano w morzu, od spodniej strony platform, których wiele znajduje się w ujściu Arousy, a które służą do hodowli małży. Z tego obyczaju narodziło się określenie „winston z wody”.

Pracę opłacano dobrze i niezwłocznie. Każdy wyładunek, który trwał przecież nie więcej niż dwie godziny, oznaczał kuszącą okazję zarobienia sporej sumki w jedno popołudnie. I jak tu mieć o coś żal do tych szczodrych „królów dymka”?