Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Grand jété, czyli wielki skok

Grand jété, czyli wielki skok

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0298-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Grand jété, czyli wielki skok

Witold Gruca, jeden z najsłynniejszych polskich tancerzy i choreografów, opowiada o swoim życiu scenicznym i prywatnym. Występował w całej Polsce i za granicą. Przez długie lata był solistą Teatru Wielkiego w Warszawie. stworzył balety do muzyki między innymi: Bairda, Chopina, Szymanowskiego czy Różyckiego

Polecane książki

Galandir Feidir jako mały chłopiec stracił matkę i ojca. Nad grobami rodziców przyrzekł, że gdy dorośnie, zemści się na mordercach. Culchie Trevedic jako dziecko została porzucona przez rodziców na jednej ze scabardzkich ulic. Dziewczynka szybko musiała się nauczyć, że wybór jest jeden: życie je...
Federacja Szachowa Jugosławii na miejsce rozgrywek XX Olimpiady Szachowej wytypowała stolicę Macedonii – Skopje. Po raz pierwszy postanowiono równocześnie ze zmaganiami mężczyzn przeprowadzić V Olimpiadę Kobiet. Mimo, że do Skopje przyjechały 63 reprezentacje, wiele z nich zameldowało się w bardzo o...
Jules Verne: Zima pośród lodów. Un hivernage dans les glaces. Powieść w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej.Version bilingue: polonaise et française.Fragment:„Czarna bandera. Proboszcz starożytnego kościoła w Dunkierce, w dniu 12 maju 18... roku wstał rano o piątej godzinie i, wedle zw...
Międzynarodowe fuzje i przejęcia przedsiębiorstw odgrywają istotną rolę we współczesnej globalnej gospodarce. Rodzą one równocześnie poważne problemy z punktu widzenia skutecznej ochrony konkurencji na rynku wewnętrznym Unii Europejskiej. Prawodawca unijny zdecydował zatem o przekazaniu uprawnień w ...
Poradnik zawiera opis wszystkich misji, jakie znalazły się w grze, zarówno tych głównych, jak i pobocznych. Każde zadanie wzbogacone jest o jedną, lub więcej specjalnie oznakowanych map, zdjęcia oraz szczegółowy opis wykonania misji. Titan Quest - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tem...
„Nigdziegęści” Andrzeja M. Baczewskiego to powieść z kategorii fantastyka. Leżąca na skraju drogi mlecznej planeta Lamustra to w istocie salon gier. Dzięki portalom umożliwiającym wędrówkę między grami - światami można spotkać kobiety ubrane tylko z przodu, czarnodziejów ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jan Stanisław Witkiewicz

Opra­co­wa­nie ‌gra­ficz­ne: An­drzej Ba­rec­ki

Zdję­cia ‌na ob­wo­lu­cie z ar­chi­wum ‌Wi­tol­da ‌Gru­cy

Zdję­cia w tek­ście: Ju­liusz ‌Mul­ta­rzyń­ski ‌(str. ‌103, 107, ‌108), ‌

po­zo­sta­łe ‌z ar­chi­wum Wi­tol­da ‌Gru­cy

Wy­da­nie I

Co­py­ri­ght © ‌by Jan Sta­ni­slaw ‌Wit­kie­wicz, 2004

Co­py­ri­ght © ‌by Wy­daw­nic­two ‌ISKRY, War­sza­wa 2004

ISBN ‌978-83-244-0298-4

Wy­daw­nic­two ‌ISKRY

ul. Smol­na ‌11, 00-375 War­sza­wa

Dział ‌han­dlo­wy: tel./faks (0-pre­fiks-22) 827-33-89

e-mail: ‌iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo ‌Sp. z o.o.

WSTĘP

Nig­dy nie wi­dzia­łem ‌Wi­tol­da ‌Gru­cy ‌tań­czą­ce­go na ‌sce­nie. ‌Na­to­miast pa­mię­tam do­sko­na­le ‌– z licz­nych na­grań wi­deo ‌i po­wtó­rek – jego wy­stę­py ‌w te­le­wi­zji, a naj­bar­dziej ‌ba­le­ty, ‌do ‌któ­rych stwo­rzył cho­re­ogra­fię. Za ‌każ­dym ra­zem ro­bi­ły na ‌mnie spo­re wra­że­nie, tym ‌bar­dziej, że ‌jego ukła­dy zde­cy­do­wa­nie ‌od­bie­ga­ły od ‌tego, co ‌pod­ów­czas po­ka­zy­wa­ły na­sze ze­spo­ły ‌ba­le­to­we. Es­te­ty­ka ‌ru­chu Wi­tol­da Gru­cy ‌bar­dziej umiej­sca­wia­ła go ‌wśród ‌twór­ców za­chod­nich, ‌ani­że­li ‌wschod­nich, ‌a tym bar­dziej pol­skich. ‌Był po­etą tań­ca. ‌To jest ‌naj­lep­sze ‌i naj­bar­dziej ‌ade­kwat­ne okre­śle­nie ‌– po ‌raz pierw­szy w od­nie­sie­niu do ‌Gru­cy po­słu­żył się ‌nim Wi­told ‌Fil­ler – gdy­by po­ku­sić ‌się o skon­den­so­wa­ną ‌de­fi­ni­cję jego dzia­łal­no­ści ‌ar­ty­stycz­nej. Bo rze­czy­wi­ście był ‌po­etą na ‌sce­nie, kie­dy przy­cho­dzi­ło mu ‌wcie­lać się w po­sta­cie ‌Ro­mea, Dyla So­wi­zdrza­ła, ‌Pie­trusz­ki, ‌Don ‌Per­lim­pli­na, San­cho Pan­sy ‌i Wdo­wy ‌Si­mo­ne. W jego tań­cze­niu nie ‌cho­dzi­ło w grun­cie ‌rze­czy ‌o za­pre­zen­to­wa­nie wspa­nia­łej tech­ni­ki, lecz ‌o jak naj­peł­niej­sze po­ka­za­nie przed­sta­wia­nej po­sta­ci. I to wła­śnie było naj­bar­dziej fa­scy­nu­ją­ce w dzia­ła­niach sce­nicz­nych ar­ty­sty. Wy­kształ­ce­nie i do­świad­cze­nia ak­tor­skie bar­dzo mu w tym po­mo­gły. Jego ta­niec wła­śnie dzię­ki temu był praw­dzi­wy. Od mo­men­tu po­ja­wie­nia się Wi­tol­da Gru­cy na sce­nie nie mie­li­śmy do czy­nie­nia z mniej lub bar­dziej pre­cy­zyj­nie wy­ko­na­ny­mi pas, lecz z bar­dzo świa­do­mym kre­owa­niem zło­żo­no­ści da­nej po­sta­ci. Ba, on był tym, kogo na sce­nie przed­sta­wiał! Ta zaś zdol­ność jest udzia­łem do­praw­dy garst­ki tan­ce­rzy. Na ca­łym świe­cie. Bo nie oszu­kuj­my się, wszak­że nie wy­so­kość sko­ków i licz­ba pi­ru­etów świad­czą o kla­sie tan­ce­rza. Nie dzi­wi w tym kon­tek­ście wy­zna­nie Gru­cy, że kie­dy brat Lau­ren­ty da­wał ślub Ju­lii i Ro­me­owi, to Gru­ca-Ro­meo brał ten ślub na­praw­dę! To nie były tyl­ko dzia­ła­nia sce­nicz­ne wpi­sa­ne w tę rolę. Przez trzy akty Gru­ca był na­praw­dę Ro­me­em, a nie tyl­ko tan­ce­rzem, któ­ry wcie­lił się w tę po­stać. Cał­kiem po­dob­nie było z cho­re­ogra­fia­mi, któ­re two­rzył. W sali ba­le­to­wej nie prze­ka­zy­wał tan­ce­rzom li tyl­ko po­szcze­gól­ne ru­chy wcze­śniej wy­my­ślo­ne, on prze­ka­zy­wał im to, co naj­głę­biej w so­bie prze­żył i zo­ba­czył. Nie bez po­wo­du mówi prze­cież, że gdy słu­chał po raz ko­lej­ny ja­kie­goś utwo­ru mu­zycz­ne­go, za­my­kał oczy i za­czy­nał na­gle wi­dzieć tę mu­zy­kę ubra­ną w dzia­ła­nia tan­ce­rzy. Czy­li, in­ny­mi sło­wy, mu­zy­ka sta­ła mu się na tyle bli­ska, że w koń­cu mógł ją zo­ba­czyć przy­odzia­ną w ruch. I jed­no, i dru­gie sy­tu­uje Wi­tol­da Gru­cę wśród naj­więk­szych in­dy­wi­du­al­no­ści ba­le­tu, ja­kie w dru­giej po­ło­wie ze­szłe­go stu­le­cia były obec­ne na sce­nie w Pol­sce. Wła­śnie – naj­praw­dziw­szy po­eta tań­ca. Kto wie, czy nie je­dy­ny.

Jan Sta­ni­sław Wit­kie­wicz

– Zna pan oczy­wi­ście sce­nę ze „Śpią­cej kró­lew­ny” Pio­tra Czaj­kow­skie­go, w któ­rej pod­czas chrztu księż­nicz­ki Au­ro­ry po­ja­wia­ją się wróż­ki. Przy­no­szą jej dary, dzię­ki któ­rym księż­nicz­ka bę­dzie pięk­na, mą­dra, do­bra i szczę­śli­wa. Po­ja­wia się tak­że zła wróż­ka, Ca­ra­bos­se, ale na koń­cu zwy­cię­ża, rzecz ja­sna, do­bro. Ja­kie wróż­ki po­ja­wi­ły się u pana i co przy­nio­sły?

– Za­sko­czył mnie pan, bo nig­dy w ten spo­sób nie my­śla­łem. Może rze­czy­wi­ście otrzy­mu­je­my w ko­ły­sce ja­kieś – do­bre i złe – dary? Je­śli tak jest, to u mnie prze­wa­ży­ły te do­bre. Zresz­tą na­ro­dzi­ny mia­łem im­po­nu­ją­ce. Przy­sze­dłem na świat przy wtó­rze trąb i śpie­wów, po­nie­waż kal­wa­ryj­czy­cy wra­ca­li z Kal­wa­rii, a każ­dą kom­pa­nię – bo tak się na­zy­wa­li – przyj­mo­wa­no mu­zy­ką. Być może dla­te­go przez całe ży­cie lu­bi­łem or­kie­stry dęte. By­łem bar­dzo spo­koj­nym dziec­kiem, kie­dy jed­nak do­sta­wa­łem klap­sa, to wrzesz­cza­łem na całą ka­mie­ni­cę. Już w naj­młod­szych la­tach mia­łem swój ze­spół skła­da­ją­cy się z dzie­ci bliż­szych lub dal­szych są­sia­dów. Gra­li­śmy róż­ne wy­ima­gi­no­wa­ne sztu­ki. Pa­mię­tam, że chęt­nie cho­dzi­li­śmy na cmen­tarz po­ło­żo­ny nie­zbyt da­le­ko od mo­je­go miej­sca za­miesz­ka­nia. Uda­wa­li­śmy tam dzie­ci zmar­łej oso­by, tyl­ko po to, aby ukraść szar­fy z wień­ców. Z nich ro­bi­li­śmy ko­stiu­my do ba­le­tów ha­waj­skich. Wi­dzia­łem wów­czas ja­kiś film z ta­kim ba­le­tem i bar­dzo chcia­łem, żeby dziew­czy­ny z mo­je­go ze­spo­łu tań­czy­ły ta­niec ha­waj­ski. Zresz­tą tań­czy­ły na śmiet­ni­ku, bo u nas na po­dwór­ku był bar­dzo duży śmiet­nik. Któ­ra nie chcia­ła, to wy­rzu­ca­łem bez wy­po­wie­dze­nia. Dzie­ci mają to do sie­bie, że pod­czas pró­by jest wszyst­ko w po­rząd­ku, kie­dy jed­nak nad­cho­dzi mo­ment wy­stę­pu, to na przy­kład do­sta­ją ata­ku śmie­chu i nie chcą wy­stę­po­wać. W paru przed­sta­wie­niach tak było. Wte­dy da­wa­łem po tył­ku. Rów­nież w domu od­by­wa­ły się dość czę­sto przed­sta­wie­nia, bo obie sio­stry – Zo­fia i Mi­cha­li­na – uwiel­bia­ły w nich wy­stę­po­wać.

– Już wów­czas cią­gnę­ło pana do tań­ca?

– Są­siad­ki bar­dzo czę­sto ra­dzi­ły ma­mie, aby po­sła­ła mnie do szko­ły ba­le­to­wej. Bez prze­rwy w coś się prze­bie­ra­łem, coś tań­czy­łem i od dziec­ka ta­niec tkwił we mnie jako istot­ny ele­ment ży­cia. Bez tego nie mo­głem żyć.

– Czy te przed­sta­wie­nia po­dwór­ko­we lub pre­zen­to­wa­ne w miesz­ka­niu pana ro­dzi­ców były bar­dziej te­atrem czy też tań­cem?

– Moje sio­stry były jak dwa koł­ki i ab­so­lut­nie nie tań­czy­ły. To były przede wszyst­kim przed­sta­wie­nia te­atral­ne – je­śli wol­no mi te dzie­cię­ce pró­by tak na­zwać. Pa­mię­tam, że kie­dyś gra­li­śmy bar­dzo mi­nia­tu­ro­we Be­tle­jem, w któ­rym na sa­mym koń­cu, przed żłób­kiem, za­tań­czy­łem ku­ja­wia­ka i kra­ko­wia­ka.

– Czy w pana ro­dzin­nym domu był sprzy­ja­ją­cy kli­mat do tych dzie­cię­cych za­baw ar­ty­stycz­nych?

– Dwie stra­sze o sie­dem lat sio­stry gra­ły na for­te­pia­nie. Tak­że i ja, ale one gra­ły wy­łącz­nie z nut, ja zaś tyl­ko ze słu­chu. Czę­sto przy­cho­dził do nas skrzy­pek, przy­ja­ciel ojca, któ­ry rów­nież grał na for­te­pia­nie i wspól­nie z jed­ną z mo­ich sióstr da­wa­li ład­ne kon­cer­ty, prze­waż­nie wy­ko­ny­wa­li utwo­ry Jo­han­na Straus­sa.

– A oj­ciec z za­wo­du był…

– …me­cha­ni­kiem lot­ni­czym i w za­sa­dzie cały czas spę­dzał na lot­ni­sku. Już w cza­sie oku­pa­cji zo­stał in­ży­nie­rem elek­try­kiem. Mama na­to­miast pra­co­wa­ła w fa­bry­ce sody „So­lvay” jako sze­fo­wa biu­ra. W tej fa­bry­ce pra­co­wał tak­że Ka­rol Woj­ty­ła, póź­niej­szy pa­pież Jan Pa­weł II. Jeź­dził wa­go­ni­ka­mi. Ze Skał Twar­dow­skie­go wo­ził bia­ły gruz, któ­ry na­stęp­nie był to­pio­ny. Ro­bio­no z tego my­dło i wie­le in­nych rze­czy, o któ­rych nie mie­li­śmy po­ję­cia.

Niem­cy fa­bry­ki nie zbom­bar­do­wa­li, co świad­czy­ło o tym, że ten obiekt był im po­trzeb­ny. W domu było bar­dzo we­so­ło. Ro­dzi­ce byli bar­dzo chęt­ni do róż­nych wy­głu­pów. Czę­sto prze­bie­ra­li­śmy się i ro­bi­li­śmy róż­ne ad hoc wy­my­śla­ne przed­sta­wie­nia. Uwiel­bia­łem się prze­bie­rać, szcze­gól­nie w pa­su­ją­ce na mnie su­kien­ki sióstr. Do­pie­ro póź­niej dziew­czy­ny wy­tłu­ma­czy­ły mi, że je­stem chło­pa­kiem i po­wi­nie­nem cho­dzić w por­t­kach. Kie­dyś oj­ciec dał mi na uro­dzi­ny w pre­zen­cie ka­me­rę fil­mo­wą i dzię­ki temu by­łem pierw­szym ak­to­rem fil­mo­wym na po­dwór­ku. Krę­ci­li­śmy zresz­tą róż­ne fil­my. Pa­mię­tam je­den z nich, któ­ry opo­wia­dał o tym, że mój stra­szy ko­le­ga za­brał per­ły swo­jej mamy, a ja go cały czas szu­ka­łem, wie­dząc, że to on zro­bił. Wresz­cie go zna­la­złem, ode­bra­łem mu te per­ły i roz­po­czę­ła się bar­dzo za­baw­na go­ni­twa po po­dwór­ku. W domu mie­li­śmy pro­jek­tor, na któ­rym czę­sto pusz­cza­li­śmy fil­my, naj­czę­ściej ko­me­die, ale tak­że inne, któ­rych jed­nak nie wol­no było mi oglą­dać. Były za­re­zer­wo­wa­ne dla ojca i jego ko­le­gi, księ­dza.

– Ro­dzi­ce za­ję­ci pra­cą za­wo­do­wą nie mie­li zbyt wie­le cza­su na wy­cho­wa­nie dzie­ci?

– Tak. Dla­te­go też wy­cho­wy­wa­ła mnie bab­cia, któ­ra na­zy­wa­ła mnie Ma­niu­siem, cze­go nie­na­wi­dzi­łem. Moim oj­cem chrzest­nym był wy­bit­ny ma­te­ma­tyk, pro­fe­sor Wi­told Wil­kosz, któ­ry kie­dyś po­wie­dział, że będę miał na imię Wi­told. Tak dłu­go się sprze­cza­li, aż usta­li­li, że będę się na­zy­wał Ma­ria Wi­told, i tak do dzi­siaj się pod­pi­su­ję.

– Wi­dzia­łem zdję­cie pana ro­dzi­ny, na któ­rym obie pana sio­stry wy­glą­da­ją, jak­by były chłop­ca­mi, a pan na­to­miast wy­glą­da zu­peł­nie jak dziew­czyn­ka.

– Wte­dy była taka moda. Mama na ślub przy­szła w krót­kiej su­kien­ce, ucze­sa­na a la ga­rçon, więc oj­ciec był obu­rzo­ny. Sio­stry wy­glą­da­ją na chłop­ców, bo tak są ostrzy­żo­ne. Na­to­miast ja zo­sta­łem z locz­ka­mi, być może dla­te­go, że bar­dzo ba­łem się fry­zje­ra. Wte­dy też umiesz­czo­no moje zdję­cie na re­kla­mie cze­ko­la­dy zwa­nej „Opti­ma”, któ­rej uży­wa­ło się do ro­bie­nia kre­mów, ciast i in­nych ła­ko­ci. Pa­mię­tam za­baw­ne zda­rze­nie zwią­za­ne z cze­ko­la­dą. Do­sta­łem ogrom­ne­go Mi­ko­ła­ja z cze­ko­la­dy, któ­re­go się po­twor­nie ba­łem. Sio­stra Zo­fia, któ­ra w grun­cie rze­czy bar­dziej była chło­pa­kiem ani­że­li dziew­czy­ną, mó­wi­ła do mnie po kra­kow­sku: „Cze­go ty się bo­isz ba­jo­ku, prze­cież jak odła­miesz łeb, to w środ­ku bę­dzie pu­sty!”. Nie po­zwo­li­łem na to i bar­dzo dłu­go ten cze­ko­la­do­wy Mi­ko­łaj u nas był.

– Pa­mię­ta pan wy­buch dru­giej woj­ny świa­to­wej?

– Wy­sko­czy­łem z sio­strą przez okno – okno słu­ży­ło u nas dość czę­sto za drzwi: część miesz­ka­nia na par­te­rze wy­cho­dzi­ła na park – bo usły­sze­li­śmy sa­mo­lo­ty, któ­re le­cia­ły do­syć ni­sko. Moja star­sza sio­stra, Zo­fia, wy­ma­chi­wa­ła rę­ko­ma, krzy­cząc: „Nasi! Nasi! Nasi!”. Tak­że wy­krzy­ki­wa­łem i ma­cha­łem rę­ko­ma. A tu na­gle „nasi” pu­ści­li se­rię z ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go! Ura­to­wa­ła nas duża wierz­ba, za któ­rą się scho­wa­li­śmy. Moja dru­ga sio­stra, Mita – na­zy­wa­li­śmy ją za­wsze księż­nicz­ką – sta­ła w oknie i za­wo­ła­ła: „Nie wie­cie, że wy­bu­chła woj­na!?”. Póź­niej ko­pa­li­śmy oko­py – były ko­pa­ne w zyg­zak, aby się moż­na było z każ­dej stro­ny scho­wać. Le­że­li­śmy tam i ob­ser­wo­wa­li­śmy le­cą­ce wy­so­ko sa­mo­lo­ty. Wi­dzie­li­śmy cu­dow­ny błę­kit nie­ba i te kosz­mar­ne sa­mo­lo­ty. Pod­czas ca­łej woj­ny Kra­ków nie zo­stał bar­dzo znisz­czo­ny. Mo­dli­li­śmy się, żeby nie zbom­bar­do­wa­no ani Su­kien­nic, ani też ko­ścio­ła Ma­riac­kie­go i Wa­we­lu.

– Za na­mo­wą ro­dzi­ców czy też sam po­szedł pan do Stu­dia Tań­ca Ar­ty­stycz­ne­go Ire­ny Mi­chal­czyk?

– To było już w cza­sie oku­pa­cji, kie­dy pra­co­wa­łem na Po­czcie Głów­nej w Kra­ko­wie. Po­sze­dłem tam z wła­snej po­trze­by. Szyb­ko uwi­ja­łem się z pra­cą i już o dzie­sią­tej, a mia­łem pra­co­wać do osiem­na­stej, folks­dojcz­ka przy­sta­wia­ła mi pie­cząt­kę, dzię­ki temu mo­głem cho­dzić na za­ję­cia do szko­ły. Na­uka tam nie mia­ła nic wspól­ne­go z tań­cem kla­sycz­nym. Do­pie­ro póź­niej, kie­dy zo­sta­ła za­an­ga­żo­wa­na Bar­ba­ra Karcz­ma­re­wicz – w wie­ku szes­na­tu lat tań­czy­ła Swa­nil­dę w „Cop­pélii” w Te­atrze Wiel­kim w War­sza­wie i tam otrzy­ma­ła ty­tuł pri­ma­ba­le­ri­ny – roz­po­czą­łem z nią na­ukę tań­ca kla­sycz­ne­go. Krę­ci­łem wów­czas nie­zli­czo­ne pi­ru­ety, oczy­wi­ście bar­dzo źle, jak zresz­tą nie­omal wszyst­ko, co wów­czas tań­czy­łem. Po dwóch la­tach na­uki u niej mo­głem jako tako po­pi­sać się w tań­cu kla­sycz­nym.

WI­TOLD GRU­CA (W ŚROD­KU) Z RO­DZI­CA­MI I SIO­STRA­MI, ZO­FIĄ I MI­CHA­LI­NĄ, W 1929 ROKU

JAKO TRZY­LA­TEK RE­KLA­MU­JĄ­CY CZE­KO­LA­DĘ „OPTI­MA”

– Jak te szko­ły i stu­dia funk­cjo­no­wa­ły pod­czas oku­pa­cji?

– Ofi­cjal­nych szkół, rzecz ja­sna, nie było. Je­śli uczo­no, to po­kąt­nie, w kon­spi­ra­cji. Jed­nak nie­któ­re pa­nie pro­fe­sor­ki – jak je na­zy­wa­li­śmy – mia­ły po­zwo­le­nie Niem­ców na pro­wa­dze­nie szko­ły, ale tyl­ko ba­le­to­wej. Przy tych szko­łach czy stu­diach pro­wa­dzo­no na przy­kład taj­nie za­ję­cia te­atral­ne, na któ­re tak­że uczęsz­cza­łem wspól­nie mię­dzy in­ny­mi z Ha­li­ną Mi­ko­łaj­ską, Wik­to­rem Sa­dec­kim i An­drze­jem Szczep­kow­skim. Na­szy­mi na­uczy­cie­la­mi byli: wspa­nia­ły ak­tor Wła­dy­sław Woź­nik, teo­re­tyk Wie­sław Gó­rec­ki i przede wszyst­kim gwiaz­da nad gwiaz­da­mi Zo­fia Ja­ro­szew­ska, któ­rą uwiel­bia­li­śmy. Tak­że pod przy­kryw­ką szko­ły tań­ca pro­wa­dzi­li­śmy te­atr kon­spi­ra­cyj­ny, w któ­rym wy­sta­wia­li­śmy „Wie­sła­wa” Ka­zi­mie­rza Bro­dziń­skie­go i „Ze­mstę” Alek­san­dra Fre­dry. W pierw­szej sztu­ce gra­łem Pana mło­de­go, a w dru­giej – po­żal się Boże, to mu­sia­ło być okrop­ne! – Wa­cła­wa.

– Jak wy­glą­da­ły za­ję­cia w Stu­diu Tań­ca Ar­ty­stycz­ne­go Ire­ny Mi­chal­czyk?

– Tę szko­łę pro­wa­dzi­ła – jak my­śmy ją na­zy­wa­li – Wej­ka, któ­ra przy­je­cha­ła z Kau­ka­zu. Mia­ła wspa­nia­le opra­co­wa­ne ru­chy rąk, go­rzej było z no­ga­mi. Dla­te­go póź­niej za­ję­ła się nami Karcz­ma­re­wicz, aby­śmy mo­gli sta­nąć – jak ja to na­zy­wam – na że­la­znych no­gach i jako tako po­znać tech­ni­kę tań­ca kla­sycz­ne­go. Tań­czy­li­śmy tam róż­ne te­ma­ty, co było bar­dzo cie­ka­we, bo mu­sie­li­śmy je roz­wią­zać ru­cho­wo.

– Czy­li im­pro­wi­za­cja na za­da­ny te­mat.

– Tak, sza­le­nie to lu­bi­łem. Cza­sa­mi wy­cho­dzi­ły z tego dzi­wac­twa. Ire­na Mi­chal­czyk po­świę­ca­ła tak­że dużo uwa­gi ru­cho­wi ak­tor­skie­mu. Kie­dy za­czę­li­śmy wy­sta­wiać sztu­ki dra­ma­tycz­ne, to sza­le­nie waż­na w nich była kom­po­zy­cja ru­chu.

– Od­no­szę wra­że­nie, że z więk­szą fa­scy­na­cją mówi pan o spra­wach ak­tor­skich, a z mniej­szą o ta­necz­nych.

– Tak, bo w ogó­le chcia­łem zo­stać ak­to­rem, ale re­ży­se­rzy wy­ko­rzy­sty­wa­li mnie przede wszyst­kim do ról tań­czo­nych i gdzie tyl­ko mo­gli, tam upy­cha­li plą­sy w moim wy­ko­na­niu. Nie opusz­cza­łem żad­nej lek­cji tań­ca, śni­łem na­wet o tań­cu, bo w grun­cie rze­czy był moim prze­zna­cze­niem. Znacz­nie póź­niej świa­do­mie łą­czy­łem jed­no z dru­gim, bo ak­tor­stwo po­ma­ga­ło w peł­niej­szym wy­ra­że­niu na sce­nie tań­czo­nej po­sta­ci. Te­atr bar­dzo mi po­mógł w póź­niej­szej ka­rie­rze tan­ce­rza.

– Szko­łę po­wszech­ną w Kra­ko­wie – w ów­cze­snym Bor­ku Fa­łenc­kim – ukoń­czył pan w pierw­szym roku woj­ny. Na­stęp­nie zdał pan eg­za­min do Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych, któ­ra wów­czas na­zy­wa­ła się Szko­łą Prze­my­słu Ar­ty­stycz­ne­go…

– …i do dzi­siaj mie­ści się na pla­cu Ma­tej­ki. Stam­tąd – jako mło­dzik – mam naj­pięk­niej­sze wspo­mnie­nia. W tej szko­le byli też Bro­nek Paw­lik, Da­nu­ta Ko­ro­le­wicz i paru in­nych zna­nych póź­niej ak­to­rów. Cho­dzi­łem tam przez dwa lata, bo na­gle Niem­cy się zbie­si­li i po­wie­dzie­li, że nie po­zwo­lą kształ­cić ar­ty­stów. Za­mknę­li szko­łę, a jej ucznów wy­wieź­li na ro­bo­ty do Nie­miec. Wte­dy za­cho­ro­wa­łem na żół­tacz­kę, bo zja­dłem bar­dzo dużo pysz­nych ry­dzów w oc­cie. Kie­dy Niem­cy po mnie przy­szli i zo­ba­czy­li, jak wy­glą­dam, sta­nę­li w drzwiach i po­wie­dzie­li: „Ty, zo­sta­niesz tu­taj!”. W ten spo­sób ura­to­wa­łem się grzy­ba­mi przed wy­wie­zie­niem do Trze­ciej Rze­szy. Oj­ciec na­tych­miast za­ła­twił mi pra­cę na Po­czcie Głów­nej w Kra­ko­wie. Ubra­no mnie w gra­na­to­wy mun­du­rek i czap­kę z po­ma­rań­czo­wą otocz­ką. Przez resz­tę oku­pa­cji jeź­dzi­łem na ro­we­rze do pra­cy, któ­ra była dla mnie tar­czą obron­ną. Niem­cy od tego cza­su ani mnie nie le­gi­ty­mo­wa­li, ani nie za­cze­pia­li, zresz­tą mia­łem od­po­wied­nią le­gi­ty­ma­cję. Na po­czcie mia­łem funk­cję „wy­ła­py­wa­cza błę­dów”, któ­ra po­le­ga­ła na do­le­wa­niu do aku­mu­la­to­rów kwa­su sol­ne­go lub wody. An­tek, z któ­rym pra­co­wa­łem, taki kra­kow­ski cwa­nia­czek, czę­sto si­kał do ol­brzy­mich bu­tli z wodą, z któ­rych do­le­wa­li­śmy do aku­mu­la­to­rów. Była wte­dy tra­ge­dia, kie­dy aku­mu­la­to­ry prze­sta­wa­ły dzia­łać, bo to ozna­cza­ło na przy­kład brak po­łą­czeń te­le­fo­nicz­nych. My­śmy uda­wa­li, że nie wie­my, co jest przy­czy­ną.

SZES­NA­STO­LET­NI W TAŃ­CU IN­DYJ­SKIM

– Z ja­kich przed­mio­tów zda­wał pan eg­za­min do Szko­ły Prze­my­słu Ar­ty­stycz­ne­go?

– Mu­sie­li­śmy na kar­to­nie na­ma­lo­wać coś na obo­jęt­nie jaki te­mat. Na­ma­lo­wa­łem ple­ner z brzóz­ka­mi i pły­ną­cym stru­mie­niem. Dru­gi eg­za­min był z rzeź­by, z czym tak­że so­bie po­ra­dzi­łem. Wy­rzeź­bi­łem po­stać ko­bie­ty, więc kie­dy przy­szedł pro­fe­sor Kal­fas, zna­ny ze zło­śli­wo­ści, po­wie­dział, że pięk­nie to zro­bi­łem i kie­dy mó­wił, pra­wą ręką znisz­czył rzeź­bę. „A te­raz – po­wie­dział – niech pan zro­bi coś no­wo­cze­sne­go”. Zro­bi­łem naj­prost­szą rzecz na świe­cie: jed­ną dużą kulę i dru­gą mniej­szą, skle­iłem je ra­zem, po­wkła­da­łem za­pał­ki i wy­szedł z tego pięk­ny kot.

– Z ja­kich przed­mio­tów miał pan za­ję­cia?