Strona główna » Obyczajowe i romanse » Grand

Grand

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64-142-63-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Grand

"Pewnego lipcowego deszczowego poranka, przed wschodem słońca, na plaży przed sopockim Grand Hotelem bezdomny mężczyzna znajduje śpiącą tam znaną warszawską dziennikarkę..."

Tak zaczyna się nowa powieść Janusza L. Wiśniewskiego. Obrosły historią i legendami sopocki Grand Hotel staje się miejscem wydarzeń szczególnych, a autor, jak Anioł Podpatrywacz, towarzyszy ludziom, którzy spędzają w tym hotelu jeden krótki letni weekend. Niezauważony wchodzi do ich pokoi, prześwietla ich biografie, zasypia i budzi się w ich łóżkach. Opowiada o ich snach, porażkach, tęsknotach, marzeniach i cierpieniach. Hotel to często miejsce przemienienia. I o tym także jest ta książka. Dziennikarkę porzucił mężczyzna niepogodzony z jej sukcesem, dziadek niemieckiego pastora z sąsiedniego pokoju zabijał Polaków w pobliskim Stutthofie, nieutalentowany naukowiec z pokoju na trzecim piętrze najmuje autora do napisania habilitacji, rosyjski nowobogacki z apartamentu na drugim piętrze zakochuje się w ukraińskiej sprzątacze z hotelu. Atmosfera anonimowości hotelu pozwala bohaterom zrzucić swoje maski, a śledzący ich czytelnik na końcu dowie się prawdy, którą sam już dawno znał. Że wszystkim chodzi o miłość.

Polecane książki

Książka poświęcona jest roli klauzuli dobrej wiary w konwencji o umowach międzynarodowej sprzedaży towarów - niewątpliwie najważniejszego aktu prawnego z zakresu międzynarodowego prawa handlowego. Monografia zawiera wnikliwą analizę tematu, dotychczas szerzej niepodejmowanego prze polską naukę międz...
"Ceniony neurochirurg David Evans zostaje postawiony w potwornej sytuacji: jeżeli jego następny Pacjent przeżyje operację, jego córeczka Julia zginie z rąk psychopaty. Kiedy doktor Evans odkrywa, że pacjentem, który musi umrzeć, aby jego córka przeżyła, jest nie kto inny jak prezydent Stanów Zjedno...
Rimworld to szalenie rozbudowana strategia, która w wielu aspektach przypomina kultową grę Dwarf Fortress. W czasie gry, przyjdzie Ci się zatroszczyć o życie kolonistów, którzy osiedlili się na odległej planecie. Kluczem do sukcesu jest dbanie o ich potrzeby i ciągła ochrona przed niebezpieczeństwam...
„Nowe Ateny albo Akademia wszelkiej sciencyi pełna, na różne tytuły jako na classes podzielona, mądrym dla memoriału, idiotom dla nauki, politykom dla praktyki, melancholikom dla rozrywki erygowana” stanowi najciekawszy przykład barokowego zamiłowania do encyklopedyzmu.Encyklopedia miała układ r...
Stan prawny: 1 września 2019 r. Publikacja stanowi kompleksowe opracowanie do nauki i powtórki przed egzaminem. W książce zostały zawarte najważniejsze zagadnienia z zakresu prawa pracy i ubezpieczeń społecznych. Opracowanie zostało podzielone na 2 działy, w których znajdziesz 18 części omawiających...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Janusz L. Wiśniewski

Projektowany hotel winien być wystawiony
w takiej formie, by przedstawiał coś w rodzaju tryptyku. Lewe jego
skrzydło mieściłoby cele ze ścianami wybitymi filcem dla goszczenia
wariatów, prawe skrzydło kryminał. Zamiast gazonu przed frontem
hotelu należy od razu założyć cmentarz dla samobójców. Na froncie
hotelu umieścić powinno się motto Dantego „Lasciate ogni speranza”
(Porzućcie wszelką nadzieję).

„Gazeta Gdańska”, kwiecień 1922

Wbiła palce w mokry piasek i zacisnęła go
w pięściach. Nie otwierała oczu. Nasłuchiwała. Poczuła chłód
kropli wody spadających na jej łydki. Ale na uda nie. Powinnam
je czuć przecież także na udach! – pomyślała. – No
nie! Rozkładają teraz te srebrzyste parasole, zaraz będą
fotografować. Boże! Kurwa! Mamo! Z całych sił zacisnęła
powieki. Przywarła twarzą do piasku. Czekała na dźwięk
migawki.

– Niech panienka się nie stracha – usłyszała
zachrypnięty głos. – Wszystko pod kontrolą, buciki panienki też
zaopiekowane. A i pluszaka od panienki znalazłem. Cały mokry jest
biedak, ale na słoneczku to na sto procentów wyschnie.

Powoli odwróciła głowę. Przymrużyła
oko. Rozpadający się but z chropowatej skóry, popękany w kilku
miejscach. Szary od brudu bandaż z ciemną plamą zeschniętej
krwi, owiązany czarnym rzemykiem. Zsunięty zbyt nisko. Odkrywający
zaropiałą ranę. Obcięta tuż pod kolanem nogawka spodni z wytartego
brązowego sztruksu. Zwisający kawałek poszarpanego sznura zamiast
paska. Wyblakły, kiedyś może granatowy, dziurawy w kilku miejscach
podkoszulek. Kreszowa neonowo żółta bluza bez rękawów. Niewyraźne,
rozmazane od starości tatuaże na wewnętrznej stronie przedramienia. Jak
rozciągnięte krawędzie siniaków. Ogromne oczy, jak gdyby na siłę
wepchnięte w za ciasne oczodoły. Uśmiechnięte jak u szczęśliwej
żaby. I usta, rozwarte, ze zbyt dużymi zębami. Naznaczone przyklejonym
do dolnej wargi papierosem zgiętym w pałąk. I pobrużdżone czoło,
jakby zamyślone i pełne troski. Długie, potargane i zwichrzone
włosy. Siwe, skręcone u końców w mokre kosmyki, opadające miejscami
na wytrzeszczone oczy.

– Przystanąłem przy panience, bo sukienka mogłaby
zamoknąć i potem zapalenie płuc się przypęta. Na mur.

Rozpostarł nad nią parasol w wyblakłe
czerwono-pomarańczowe pasy. Taki, jakie wynajmuje się na
plażach.

– Do dziewiątej parasole są za
darmo. W niedzielę to nawet do dziesiątej. A panience to ktoś
krzywdę chyba uczynił? Bo żeby tak samą nad morzem na pastwę,
bez opieki zostawić… A tutaj teraz tylu nieuczciwych złodziei się
kręci. To ten hotel ich tak przyciąga, jak pszczoły do miodu.

– Jaki hotel? – zapytała, wyciągając dłoń
w kierunku jego buta.

– A ten tutaj. Za plażą. Hotel jak hotel. Tyle
że nowy, wyremontowany. Kiedyś był tu stary. Starszy nawet ode
mnie. Ale ja go lubię i teraz. Tutaj się tyle dzieje. Podlewam im za
to platany. I czasami scyzorykiem podcinam róże. Bo zaniedbują. Moja
małżonka zawsze lubiła te platany. Mówiła, że ładne. Jak nasza
Juleczka zaczęła chodzić, to kazała mi z nią w niedzielę
taksówką jeździć pod te platany. Aby się jodu na spacerach
nawdychała i napatrzyła. To im podlewam. Bo ładne. Nawet zimą. Gdy
takie łyse jak kościotrupy. A do platanów trzeba mieć serce…

– Czy panienka potrzebuje zapalić? –
wtrącił nagle. – Chociaż ja mam tylko skręty. Ale ręce miałem
czyste… – dodał.

Usiadła. Palcami zsuwała ziarenka piasku z twarzy
i szyi. Potem otrzepała sukienkę i torebkę, na której przedtem
leżała. Sięgnęła po wystającą z piasku butelkę wypełnioną do
połowy winem. Przyłożyła do ust. Otarła nadgarstkiem wargi. Uniosła
rękę z butelką. Na kolanach podpełzła do jego stóp. Zawiązała
przemoczone sznurowadła zwisające u obu butów. Wyciągnęła
z torebki kilka wacików do demakijażu. Jeden z nich spryskała
obficie swoimi perfumami.

– Obmyję panu tę ranę. Mogę, prawda?

Delikatnie przetarła wacikiem skórę wokół
żółtawej masy ropnia na jego nodze. Powoli rozsupłała czarny rzemyk,
ostrożnie przesunęła bandaż ku górze i na powrót przewiązała
rzemykiem.

– Jest pan pokornym i skromnym człowiekiem,
prawda? – zapytała, podnosząc głowę.

Zauważyła, że opuścił powieki. Czuła pod opuszkami
palców, że cały drży.

– Za mocno przewiązałam? Boli pana? Czy to te
perfumy tak parzą?

Nie odpowiadał. Podniósł butelkę do ust i łapczywie
pił.

Przytuliła policzek do jego nogi.

– Czy jak ktoś jest pokorny i skromny, to jest
lepszy od innych? Albo chociaż dobry? Jak pan myśli?

Wyciągnęła papierosy z torebki. Zapaliła dwa,
podała mu jednego.

– Bo widzi pan, ja – mówiła, zaciągając
się – tracę kogoś, kto uważa, że jest lepszy od innych, tylko
dlatego, że żyje w skromności i pokorze. Bo nic o sobie światu nie
opowiada. I on mnie tym, na początku, rozkochał w sobie. A potem
się okazało, że on nie mówi, bo nie ma o czym. Bo nic nie
osiągnął. Jego zdaniem.

Ale mnie to nie przeszkadza. I na dodatek on się myli,
wie pan? Myli się. Bo mnie nie interesują te jego osiągnięcia,
które można dzielić z tak zwanym, kurwa, światem. Bo w moim
świecie to on ma osiągnięcia największe z możliwych. A te inne
się nie liczą. On jest moim światem. Tyle że tego nie zauważa. Czy
mogę przy panu mówić czasami „kurwa”? Bo przy nim nie mogę,
a nieraz przecież bez „kurwa” się nie da, prawda? On myśli, że
ja bluzgam, bo chcę się przypodobać ludziom, którzy bluzgają. Bo
ci z nazwiskami to jego zdaniem klną bez przerwy, a ja według niego
chcę być taka jak oni.

A pan? Jak pan się nazywa? – zapytała, podnosząc
głowę.

– Ja? Ja nazywam się Marian Szczepan Lichota,
ale wszyscy mówią na mnie Lichutki. Nawet milicjanci, to znaczy
policjanci – odparł, oddając jej butelkę.

– O kurwa! To ja mogę przy panu kląć
jak szewc. Bo pan to ma dopiero nazwisko. – Zaśmiała się
w głos.

– A to wino jakieś kwaśne. To chyba modne teraz
jest, pić skwaśniałe wina. Co znajdę jakąś flaszkę przy hotelu,
to albo pusta, albo kwasidło. Wódki to już teraz na plaży jak na
lekarstwo. A kląć niewieście nie przystoi. Ale jak panienka musi,
to proszę się nie krępować.

A nazwisko jak to nazwisko. Po ojczulu i dziadu –
dodał cicho po chwili.

– No tak. Proszę mi wybaczyć. Ja tak tylko ze
złości na niego. Moja babcia z Wyrzyska po drugim mężu nazywała
się Lichutka. Ja tak ze złości tylko. Przepraszam pana bardzo –
powiedziała, ściskając jego rękę. – Nie musi pan trzymać tego
parasola. Już chyba nie pada. To ogromnie miłe z pana strony.

– Ale wietrzysko dzisiaj od wschodu takie, że
bryza to aż z góry człowieka moczy. Potrzymam jeszcze, nad ranem
zawsze bryza największa – odparł.

– A która jest godzina?

– Myślę, że będzie po piątej. Dopiero co
zapalili światła w kuchni. Zapalają tak koło piątej, aby na
śniadanie wszystko było gotowe.

Sięgnęła do torebki i wyjęła telefon. Miała
kilkanaście wiadomości. Ale żadnej od niego. Nie próbował także
dzwonić. Wszystkie wiadomości były z redakcji. Nawet jej matka wie,
że po północy nie wolno do niej pisać. Bo albo śpi, albo pisze,
albo się kocha. Ale tych w redakcji zupełnie to nie obchodzi. Dlatego
dają jej – z pełnym oszukańczej korporacyjnej dumy liścikiem
od dyrektora – rzekomo najlepsze telefony, zmieniają modele co
pół roku, i szpiegują potem jak psa na gigancie z czipem wszytym
za uchem.

– Ma pan rację. Jest kwadrans po piątej. A może
wie pan także, jaki dzień dzisiaj?

– Dzisiaj to już piątek…

Wstała. Powoli podeszła do fal rozlewających
się pianą na piasku. Podniosła sukienkę i wsunęła ją za
majtki. Ostrożnie szła dalej. Gdy woda sięgnęła jej ud, pochyliła
się i zaczerpnęła pełną dłoń. Przemyła twarz. Najpierw
raz. Potem drugi. Potem kolejny. Potem następny. Nachylała się,
zamykała przeciekającą między palcami wodę w dłoniach i tarła
nimi twarz. Raz po raz. Jak w amoku. Nagle przestała. Odwróciła się
do plaży i przechyliła głowę do tyłu. Kolejna fala zmoczyła jej
włosy. Rozczesywała je palcami, wracając do brzegu.

– Ja tu panienkę od deszczu ochraniałem,
a ona w zimny Bałtyk jak do balii. I to w ubraniu – powiedział
mężczyzna z wyrzutem, gdy do niego podeszła.

Zapaliła papierosa. Podniosła torebkę i buty.

– Musiałam zmyć z siebie tę noc. A Bałtyk
wcale nie zimny – odparła z uśmiechem i pochyliła się,
potrząsając głową. Chciała, aby krople z jej włosów spadły na
jego gołe łydki. – Och, jak dobrze! Zostało nam jeszcze trochę
kwasidła. – Sięgnęła po butelkę wepchniętą w piasek między
jego stopami. – Wypijemy, zanim zrobi się całkiem jasno.

Przyjrzała się butelce. Wzięła mały łyk, resztę
zostawiła dla niego. Położył parasol na piasku, poprawił bluzę
i wziął butelkę z jej wyciągniętej ręki.

– Czy pani ma na imię Julia? – zapytał
cicho.

– Nie. Ale bardzo podobnie. Zje pan ze mną
śniadanie?

– Jak to śniadanie? – wykrzyknął
zdumiony.

– No śniadanie… Jajecznicę, parówki,
twaróg, bułkę z masłem, pomidory, sok pomarańczowy i kawę. Zje
pan? Śniadania nie powinno się jeść w pojedynkę…

Patrzył na nią przez chwilę, dotykając palcami
warg. Potem opuścił głowę i wyjaśnił cicho:

– Nie mogę zaprosić panienki na śniadanie. Ja
nie mam pieniędzy. Przepraszam…

Zacisnęła dłonie. Powstrzymywała łzy. Poczuła,
że sprawiła mu przykrość.

– A dlaczego to mężczyzna ma zapraszać kobietę
na śniadanie?! Bo co?! Bo tak jest przyjęte? Dlaczego to ja nie mogę
zaprosić pana na śniadanie? Niech pan nie będzie staroświecki,
panie Lichutny, bo to…

– Lichutki – przerwał jej.

– Tak. Lichutki. Wiem – dokończyła,
zagryzając wargi. – Gdzie jest wejście do tego hotelu? Zaprowadzi
mnie pan?

– Po drugiej stronie. To kawał drogi. Trzeba
obejść plażą i wejść od ulicy podjazdem lub schodkami za fontanną,
bo tak z wczesnego rana to bramka od plaży zamknięta i nie dobudzi
pani wartownika. Ja go znam i wiem.

– To jest Grand Hotel? I jesteśmy w Sopocie,
prawda?

– Tak jest proszę panienki, w rzeczy samej. To
jest Grand – odparł.

Wydobyła z torebki skórzane etui. Otworzyła
puderniczkę.

– Zrobi pan dla mnie coś jeszcze, zanim tam
pójdziemy? Przytrzyma mi pan lusterko? – zapytała, uśmiechając
się do niego.

Natychmiast wypluł papierosa i opuścił parasol na
piasek. Uważnie wytarł dłonie o spodnie, zbliżył się do niej
i niepewnie chwycił w palce krawędzie puderniczki. Przybliżyła
twarz do lusterka i zaczęła przecierać skórę wacikiem.

– Dlaczego nie powiedział mi pan, że wyglądam
jak stara pijaczka wyrzucona na bruk po zamknięciu knajpy? –
Zaśmiała się. – Gdyby mnie tutaj nakryli ci goście od zdjęć
do szmatławców, straciłabym ostatnie resztki reputacji. I to na
zawsze. Nikt by mi nie uwierzył, że zasnęłam na plaży z powodu
topienia smutków w winie. Często jest pan smutny? – zainteresowała
się, nakładając szminkę na wargi.

– Smutny? Co panienka uważa przez
„smutność”? – Wydawał się zaskoczony.

– No, to że panu kołacze coś cały czas
w sercu i boli pod mostkiem albo w brzuchu, i w duszy zbiera się
na deszcz, i chce się panu płakać całym sobą albo się upić,
aby nie płakać?

– W kwestii upicia, to sprawa jest inna. Pić
ze smutku to ja przestałem tylko na cztery miesiące. Na odwyku
w Wejherowie. Potem wróciłem na ulicę i znowu zacząłem. Ale
ostatnio kontroluję się z powodu bólu wątroby. Bo wie panienka, kiedy
pod mostkiem boli, to jest mniej ważne, niż gdy boleje wątroba. Bo
wątroba ważniejsza niż mostek. Albo może nawet ważniejsza niż
serce. Na serce można przekręcić się szybciutko, a na wątrobę to
trzeba się najpierw długo wycierpieć. A smutno? Smutno to mi jest
na Wigilię i na pogrzebach. A najbardziej, gdy zakopują dzieci.

Czy dobrze trzymam to lustereczko? – zapytał. –
Bo panienka zaprzestała nagle pudrowania…

– Dobrze. Doskonale. Żaden facet nie trzymał
mi tak lusterka – zapewniła. – Bo, szczerze mówiąc, jeszcze
nigdy nikt w ogóle nie trzymał mi lusterka. Może dlatego, że
jeszcze nigdy nikogo o to nie prosiłam – dodała po chwili. –
A zaprzestałam z zamyślenia tylko. Naprawdę pan sądzi, że wątroba
ważniejsza?

– Pewnie, że tak! Serce przestaje boleć, jak je
zająć kimś innym albo książki czytać. Ale wątroba, przepraszam za
dosadność, napierdala cały czas. Bo wątroby to ani nie zapłaczesz,
ani nie zaczytasz…

Zgasili neon na wieżyczce, znaczy, że w kuchni jajka
już na śniadanie gotują – wykrzyknął. – Możemy iść.

Wiatr wyraźnie zelżał, ustał także deszcz. Przeszli
mokrą plażą do pomostu z szarych desek prowadzącego ku
bramie hotelowego ogrodu. W kilku pokojach paliły się już
światła. Wszystkie ogromne prostokątne okna na pierwszym piętrze
tuż pod tarasem były rozświetlone. Przy bramie skręcili w lewo
i idąc asfaltową ścieżką, obeszli budynek. Do głównego wejścia
przez trawiasty skwer poprzecinany grzędami kwiatów wiodła szeroka
brukowana aleja. Tuż przed eliptyczną fontanną z czarnego marmuru
rozwidlała się w dwie wąskie półkoliste ścieżki zmierzające do
kamiennych schodów po obu stronach frontowej ściany, wzdłuż której
ciągnął się niewielki chodnik i mały, starannie wybrukowany plac
dla podjeżdżających pod hotel samochodów. Za nim lśniły szklane
obrotowe drzwi. Przed drzwiami stał rosły mężczyzna w granatowym
garniturze ze złotymi lampasami na spodniach i złotymi naszywkami na
butonierce. Gdy się do niego zbliżyli, uprzejmie wskazał wejście,
schylił głowę w przesadnie niskim ukłonie i pośpiesznie zastawił
drogę, gdy tylko przekroczyła próg.

– A ty Lichutki czego tutaj? – zapytał. –
Na śniadanko do nas z szampanikiem, co? Drogę kolego wyraźnie
pomyliłeś, co? I na dodatek jak jakiś dandys z parasolką się na
miasto wybrałeś? Tylko że póki co deszczyki są gdzie indziej. Spadaj
stąd, pókim dobry! – wykrzyknął.

Ostatnie zdanie usłyszała już zamknięta
w klatce obrotowych drzwi. Poczuła wściekłość. Zatrzymała się
i odwróciła gwałtownie. Jedna ze szklanych ścian uderzyła
ją z impetem i przesunęła do tyłu. Z trudem utrzymała
równowagę. Zablokowane ciężarem jej ciała drzwi zatrzymały
się z piskiem. Szklana ściana drgnęła. Zaraz potem usłyszała
dźwięk dzwonka. Upadła. Klęcząc na parkiecie, podniosła głowę
i zaczęła histerycznie krzyczeć. Stojący przy ladzie recepcji
kamerdyner w czerwonym uniformie zerwał się do biegu, gubiąc po
drodze czarny cylinder.

– Niech pani wstanie, odwróci się do mnie
plecami i stojąc w rozkroku, mocno naciska dłońmi szybę! –
usłyszała przerażony głos kamerdynera. – Popchnę panią! –
wykrzyknął.

Powoli wstała z kolan. Schyliła się po torebkę
i odwróciła twarzą do szyby, za którą stał kamerdyner. Zapaliła
papierosa, poprawiła włosy. Dopiero wtedy drzwi ruszyły. Za progiem
nieomal się zderzyła z wyraźnie rozbawionym ochroniarzem, który
przypatrywał się całemu zdarzeniu z ironicznym uśmiechem.

– Pana kolega świetnie popycha. To trzeba
mu przyznać. W pełni podzielam pana radość i podziw dla jego
umiejętności – syknęła, ze złością wydmuchując dym w jego
twarz. – Ale ja w zasadzie tutaj w innej sprawie. Pan Lichutny
zaprosił mnie na śniadanie do waszego przepięknego ugwieżdżonego
pensjonatu, panie oficerze.

Stała tuż przed nim, na palcach, twarzą w twarz,
z papierosem w zębach.

– I ja sprawdzę za chwilę, dlaczego nie mogę
zjeść z nim tego śniadania. U jakiegoś pańskiego kierownika lub
może i u samego dyrektora – mówiła, siląc się na spokojny ton
i gładząc delikatnie złote naszywki na jego butonierce. – Poprosi
pan teraz pana Lichutnego do nas, prawda? – zapytała kokieteryjnie,
zaczynając poprawiać węzeł czarnego krawata.

– On nie nazywa się Lichutny, tylko Lichutki –
odparł cicho ochroniarz. – To żebrak i alkoholik, proszę
pani.

– On nie nazywa się Lichutny – powtórzyła
za nim. – W rzeczy samej. Wiem, do jasnej cholery! Nie musi mi pan
przypominać! On nazywa się Marian Szczepan Lichota. Zapamiętaj to,
oficerku – wykrzyknęła z furią.

Ochroniarz odsunął się i stanął na baczność
jak zrugany przez kaprala szeregowiec.

– Ale teraz do rzeczy. Jesteśmy umówieni z panem
Lichotą, znanym panu jako Lichutki, na śniadanie – mówiła. –
I jeśli pan zabroni mu wejść do tego budynku, to zadzwonię
natychmiast po policję. Alkoholicy, żebracy oraz ja mamy prawo do
śniadania. Ściągnę tutaj w bardzo wczesnych godzinach porannych
cały komisariat policjantów z miasteczka Sopot, panie oficerze, aby
to nasze prawo wyegzekwować. Sądzę, że akurat mnie się to uda. Niech
pan mi uwierzy – dodała, sięgając do torebki po telefon.

Mężczyzna wahał się krótką chwilę, a potem
wychyliwszy głowę, zerknął przez drzwi do wnętrza hotelu
i zobaczywszy oddalającego się w pośpiechu kamerdynera, przeszedł
szybko kilka kroków na środek podjazdu, podniósł metalowy gwizdek
do ust i zagwizdał, a potem donośnie krzyknął:

– Lichutki, chodź no tu!

Najpierw pod drzwi z piskiem opon podjechała
taksówka. Po chwili nad balustradą przy schodach prowadzących na placyk
pojawił się czubek żółtego parasola, a zaraz potem przestraszona
twarz bezdomnego z plaży. Lichutki niepewnym krokiem podszedł do
ochroniarza i stanął przed nim z opuszczona głową.

– Dlaczego to zostawiasz panią madame samą,
co?! Bez męskiej opieki, co?! O mało zginęłaby tragicznie
zgnieciona drzwiami, a ty w tym czasie sobie na spacerek do miasta,
co?! Zapraszasz niewiastę na śniadanko, a potem tup, tup i do
monopolowego, co?!

– Ja nie zaprosiłem panienki na śniadanie,
ja tylko…

– To wiem, Lichutki, jak amen w pacierzu, wiem. To
wie każdy w tej wsi – przerwał mu. – Stawiaj mi tutaj pod murem
tego parasola i prowadź panią do stołu.

Lichutki nie ruszał się z miejsca. Przestępował
z nogi na nogę, wyraźnie nie wiedząc, o co w tym wszystkim
chodzi. Zniecierpliwiony ochroniarz wyrwał mu parasol z ręki, oparł
o ścianę i szybkim krokiem podszedł do brodatego taksówkarza
przypatrującego się z rozbawieniem całemu zajściu.

– A ty, Feliksiak, coś taki zadowolony od rana? Nie
powiesz mi, że benzyna przez noc staniała. Zwalniaj migiem plac. Myk,
myk. Od dawna powinieneś wiedzieć, że na taryfy gwiżdżę dwa
razy. Deszcz deszczem, ale umyłbyś w końcu tego klekota, bo wstyd
nam przynosisz swoim pojazdem – powiedział.

Samochód odjechał z piskiem opon. Lichutki ciągle
stał w tym samym miejscu i wodził błędnym wzrokiem za ochroniarzem,
który całkowicie go ignorując, spacerował spokojnie wzdłuż
balustrady po drugiej stronie placu. Podbiegła do Lichutkiego.

– Mogę wziąć pana pod
ramię? – zapytała, zginając jego rękę w łokciu. – I chodźmy
już wreszcie. Jestem bardzo, bardzo głodna – szepnęła mu do ucha
i pociągnęła go za ramię.

Trzymając się pod rękę, wkroczyli do rozświetlonego
holu. Szary marmur posadzki lśnił świeżą wilgocią. Uczesana
w kok kobieta, która układała kwiaty w wazonie obok lampionu
z matowego szkła, podniosła głowę, przesunęła okulary nad
czoło i przyglądała się im szeroko otwartymi ze zdziwienia
oczami. Rudowłosa recepcjonistka stojąca za ladą udawała szczery
uśmiech. Kamerdyner ukrył się za wysokim stojakiem z prasą
i folderami. Jego dziwaczny cylinder wystawał ponad stojak. Gdy
zbliżali się do recepcji, czuła, że ręka Lichutkiego zaczyna coraz
mocniej drżeć. W pewnym momencie uwolnił łokieć z jej uścisku
i zatrzymał się.

– Wiem, że to piątek, oraz wiem, że nie
zrobiliśmy żadnej rezerwacji, ale czy znalazłaby pani dla nas
jakiś przytulny pokój? – powiedziała, wyciągając dowód osobisty
z torebki. – Koniecznie z łazienką. Jeśli ciągle macie takie –
dodała z ironią, patrząc w oczy przerażonej dziewczyny.

– „Dla nas”? Co pani ma dokładnie na
myśli? – zapytała zaniepokojona recepcjonistka. Dyskretnie
spoglądała na Lichutkiego, udając, że szuka czegoś
w komputerze.

– Mam na myśli pokój dwuosobowy,
z dwoma oddzielnymi łóżkami i najlepiej z wanną
w łazience. A „nas” – odwróciła głowę dla pewności –
oznacza w tym wypadku pana Lichutkiego i mnie. Od piątku do
niedzieli. Ze śniadaniem.

– Czy pan Lichutki ma jakiś oficjalny dokument
z adresem? – zainteresowała się zgryźliwie dziewczyna. – Musi
się u nas zameldować. Takie mamy przepisy…

Zaczęła grzebać w torebce. Wyciągnęła pogniecioną
paczkę papierosów. Spojrzała na Lichutkiego.

– Marianku, czy mógłbyś na chwilę podejść
tutaj do nas? Pani chciałaby cię spisać.

Lichutki rozglądał się z niepokojem wokoło. Potem
wsunął papierosa do ust i powoli podreptał w kierunku
recepcji.

– Nasz hotel to non-smoking hotel proszę pana! –
wykrzyknęła recepcjonistka.

– Cieszymy się bardzo z Marianem, że zna pani
angielski. Ale mamy wrażenie, że żadne z nas póki co nie pali. Jak
myślisz, Marian? – zwróciła się do Lichutkiego. – A teraz
dasz pani jakąś legitymację? Najlepiej z adresem.

Dziewczyna nerwowo przebierała palcami po blacie
lady. Lichutki, wyraźnie zdenerwowany, wpychał ręce we wszystkie po
kolei kieszenie spodni. Po chwili położył na ladzie wymięty kawałek
poplamionego szarego papieru. Recepcjonistka wzięła go ostrożnie
w dłonie i zaczęła rozkładać.

– To jest akt zgonu, proszę pana – oświadczyła
po chwili. – I to jakiejś kobiety…

– Tak. Ale tam jest mój adres. Nie mam innego. To
znaczy: ostatnio nie mam żadnego adresu – odparł zawstydzony. –
Pani mnie przecież zna… – dodał.

– Niech pani będzie uprzejma zastanowić się
nad znajomością z panem Lichutkim później, a teraz w komputerze
sprawdzi grafik obłożenia pokoi. Bardzo panią proszę – powiedziała
stanowczo.

Dziewczyna usiadła przed komputerem.

– Mamy wolny tylko pokój 223 na wysokim
parterze. Dwuosobowy. Z wanną w łazience. Tak, jak pani sobie
życzy – oznajmiła po chwili.

– To genialnie! Dziękuję…

Lichutki zamruczał coś pod nosem.

– Marianie, masz coś przeciwko wysokiemu
parterowi? – zapytała z uśmiechem.

– Niech panienka nie zamieszkuje w tym
pokoju. Zapłaci panienka majątek – wyszeptał jej na ucho. –
A na dodatek mieszkał tam Hitler…

– Niech pani da mi ten pokój. Koniecznie
ten. Zostawię pani dowód osobisty oraz kartę kredytową –
powiedziała do recepcjonistki. – Pani poczyni wszelkie wpisy, a my
z panem Lichutkim zjemy w tym czasie śniadanie. Może tak być?

Nie czekając na odpowiedź, chwyciła Lichutkiego za
rękę i pociągnęła za sobą w kierunku wyjścia. Gdy stanęli
przed budynkiem, przypaliła mu papierosa. Głęboko zaciągnęła
się swoim.

– Marian… mogę do ciebie mówić Marian,
prawda? Co ty opowiadasz? Jaki Hitler?! – pytała podniecona.

– Jak to jaki? No Adolf – odparł
Lichutki.

– Hitler mieszkał w tym hotelu? Naprawdę,
w pokoju 223? – upewniała się z niedowierzaniem w głosie. –
Kiedy, jak, dlaczego? I skąd to wiesz, Marian?

Lichutki podrapał się po głowie i zaczął
chrząkać. Po chwili zamilkł i zaczął nerwowo gryźć filtr
papierosa.

– To sprawa osobista i rodzinna, panienko. Takie
są najgorsze. Ale to dawno było, więc wstydu i krępacji dzisiaj
dla familii mniej – zaczął cicho. – Mój dziad był Niemcem
przyszywanym. Volksdeutschem. Jak wielu tutaj, w Wolnym Mieście
Gdańsku. Wtedy, w trzydziestym dziewiątym i przedtem, nikogo to
nie dziwiło, chociaż w powiecie Sopot, gdzie Polaków mieszkało
najwięcej, dziad mój był bardzo pogardzany. Ponieważ był niestety
volksdeutschem nieudawanym i na dodatek policjantem. I to niemieckim. Bo
byli wtedy w Wolnym Mieście Gdańsku także polscy.

Hitler przyjechał do Sopotu dziewiętnastego września
rano. Specjalnym pociągiem. W największej, specjalnej tajemnicy. Trzy
dni przedtem dziadek Szczepan dostał nowy, większy karabin, nowy,
lepszy pistolet i nowy, czysty, szyty na miarę granatowy mundur,
nie mówiąc o czapce i skórzanych kamaszach z podkówkami. Miał
chodzić i stukać nimi po bruku wokół Grandu. I krzyczeć,
dla większego odstraszania, ale tylko po niemiecku. Ale Szczepan nie
umiał szwabskiego za dobrze, więc go poprosili, aby tylko maszerował
i milczał. Bo milczeć przecież można bez akcentu. Dostał też
bardzo dużą premię w rzeszowych markach, za którą spłacił
wszystkie karciane długi swojego nieodrodnego syna, Romana. Mojego
świętej pamięci tatusia. Za to musiał przez ponad tydzień mieszkać
zamknięty z innymi w kamienicy naprzeciwko.

O tej tam, za parkiem, po drugiej stronie ulicy,
tak lekko na prawo – dodał, wskazując palcem dwupiętrowy budynek
przysłonięty drzewami. – Przed wojną nie była taka otynkowana,
zwykła ceglana była. Kamienica normalna, miejska. Na długo zanim
jeszcze Adolf do Grandu przybył, gestapowcy przepędzili wszystkich
lokatorów, żeby ze świadków opróżnić i dla volksdeutschów
miejsce zrobić. Mieszkało ich tam razem ze czterdziestu chłopa. Dziad
Szczepan opowiadał, że nie wolno im było przez ten czas pić wódki
i z nikim rozmawiać. Wszyscy czyści jak łza lub niemiecki kryształ,
sprawdzeni przez gestapo najpierw na choroby psychiczne, a potem na
lojalność. Esesmanów w tym czasie wokół hotelu kręciło się
chyba ze dwustu. O tym, że Szczepan jest bardzo niedaleko, w Sopocie,
a nie gdzieś w najechanej przez Niemców Polsce, nie wiedziała nawet
moja babcia, Matylda. A tymczasem jej mąż stukał okutymi butami
bardzo blisko tego, który naszą Polskę mniej więcej trzy tygodnie
wcześniej najechał i zbombardował. Któregoś dnia, gdy tak stukał
stalowymi blaszkami o bruk, dokładnie, kamień po kamieniu, wymyty
na kolanach przez sprzątaczki, przed drzwiami Kasino-Hotel Zoppot
pewien gestapowiec przywołał go i krzycząc jak na obozowym apelu,
nakazał, aby zaprowadził „Fräulein Daranowski” do geszeftu, gdzie
śladu Żydów nie ma i w którym uczciwie handlują grzebieniami,
spinkami oraz wstążkami do włosów, do takiego najlepszego i to
„zwar sofort”, czyli natychmiast, oraz aby wypełniał wszystkie
jej polecenia. Szczepan nie znał się za bardzo na sklepach, a już
szczególnie na tych z grzebieniami czy tym bardziej wstążkami, ale
pomyślał, że na tej ulicy, gdzie jest dzisiaj Monciak, to wszystko
musi być. Teraz już nie pomnę, jak nazywał nasz Monciak. Ale musiał
inaczej, bo to na samym początku wojny było, a więc siłą rzeczy
przed czerwonymi makami na Monte Cassino. A poza tym dla mojego dziada,
zagorzałego folksniemczucha, wszystkie ulice to były, do końca
jego żywota, Straße. Nawet ulica Westerplatte to była Westerplatte
Straße. Ale to ważne teraz niewiele, bo to dawno było.

Poczęstuje mnie panienka jeszcze jednym papieroskiem? Bo
mi w gardle od gadania zaschło – zapytał nagle proszącym
głosem.

Pośpiesznie wyciągnęła z paczki ostatniego
papierosa, podpaliła, zaciągnęła się głęboko i wsunęła mu go
do ust.

– I co było dalej? No opowiadaj…

– A co miało być? Dziad Szczepan posłusznie
udał się w kierunku Monciaka, a Fräulein Daranowski posłusznie
za nim. Potem, tak przynajmniej opowiadał, złapała go mocno pod
mankiet i tak sobie szli, jak mąż z żoną na sobotnie zakupy. Ale
nie doszli, bo na rogu dzisiejszej Morskiej i od zawsze Haffnera
dopadł ich inny gestapowiec i mojemu dziadowi kobietę spod mankietu
wyrwał. Z tego, co Szczepan powtarzał do śmierci, chodziło o to,
że Daranowskiej potrzebował natychmiast niejaki „Wolf”, czyli po
polsku wilk. Oczywiście mój dziad nie rozumiał wtedy, jakie wilki
i o co w ogóle się rozchodzi, ale Fräulein Daranowski zostawiła
go na środku skrzyżowania i w te pędy pognała za gestapowcem
jak wilczyca. Na drugi dzień, gdy Szczepan znowu maszerował po
placyku pod Grandem, zobaczył, jak z drzwi wychodzi wielu rosłych
gestapowców, potem Hitler, „Der Wolf”, a tuż za nim Daranowski,
tyle że z upiętymi w kok włosami. I w tym momencie zrozumiał,
kogo wczoraj pod mankietem miał. I jak to dziad Szczepan zobaczył to
był wstrząśnięty. Bo przecież on, mały gdański policjancik,
miał zaszczytność iść, krótko, bo krótko, ale miał, z taką
ważną personą pod rękę. Wieczorem stukał sobie koło Grandu zamiast
kolegi, rzekomo z własnej woli, ale głównie po to, aby przydybać
sprzątaczkę Stasię, córkę sąsiadów z parteru. Stasi owej dziad
Szczepan bardzo nie lubił, bo się kurwiła i miała zakusy na każdego,
co nosił mundur, łącznie z jego synem Romanem, choć był tylko
listonoszem. Mimo to ponaglany ciekawością przemógł swą niechęć
i zagadał. Najpierw ją uprzedził, że dozna bolesnych okaleczeń,
a potem skończy na cmentarzu, jeśli komukolwiek w kamienicy piśnie
o tym, że go tutaj widziała, a następnie dokładnie opisał
Daranowską i zapytał na końcu, czy ten Hitler w Grandzie to
prawdziwy Hitler, czy tylko taki umalowany na Adolfa sobowtór. Stasia
na temat Hitlera nic sensownego powiedzieć nie potrafiła, bo ona na
wysokim parterze nie sprząta, a esesmani wszystkich odganiają, ale
tę Drabiniastą, czy jak jej tam, to jak najbardziej zna, bo ona na
drugim piętrze w numerze 319 się zatrzymała, a piętro drugie to
przecież Stasi rewir. Dodała też, że to krzykliwa suka i fleja,
bo umywalka w jej łazience kudłami wiecznie zapchana, a pokoju
pozamiatać nijak się nie da, bo wszędzie na podłodze popisane
kartki i karteluszki. Raz jak chciała je pozbierać i na toaletce
w niemieckim ordnungu ułożyć, to taką burę od Drabiniastej dostała,
że chyba całe piętro słyszało. I to dlatego, że kartki zebrała
i maszyny do pisania łokciem dotknęła. A w ogóle to w pokoju
Drabiniastej aż trzy maszyny do pisania stoją.

Szczepan wtedy Stasię za rękę chwycił i obiecał,
że jak się wszystko wywie, i o Hitlerze, i o Daranowskiej, i tak
w ogóle, o co tutaj w tym hotelu chodzi, to jej nowe pończochy
kupi, a jak mu jakąś kartkę z pokoju Daranowskiej wykradnie, to
nawet i najmodniejszą halkę. A jak dwie kartki, to i bombonierę
z czekoladkami dorzuci. Następnego wieczora znowu zameldował się
na ochotnika na wieczorne stukanie po bruku przed Grandem. Udawał,
że Stasię do ulicy odprowadza, a ona mu wtedy rzekła, że to
najprawdziwszy Adolf, że w trzech numerach, 252, 253 i 251, naraz
mieszka, a w 261 się odżywia we własnej jadalni, coby do restauracji
nie schodzić, bo otrucia się obawia.

– Lichutki, co ty wygadujesz? Przecież my ani
w 251, ani w 252, ani w 253. My przecież dostaliśmy 223. O co ci
chodzi? – przerwała mu.

– Proszę
o wybaczenie panienki, ale w tym akurat wypadku wiem co gadam, chociaż
to matematyka, a ja z matmy to raczej nygus w szkołach byłem. Tutaj
jednak bardziej o historię się panienko rozchodzi. Teraz wszystko
z numerami pokręcili, ale przed wojną ten nasz 223 to 253 był. To
wiem na mur – odparł spokojnym głosem.

A na czym to ja skończyłem? Aha, na Szczepanie co
przekupną Stasię odprowadzał. Już wiem – powiedział, drapiąc
się nerwowo po głowie

A ta Drabiniasta – mówił – to Daranowska Gerda
po nazwisku i imieniu, sekretarka Hitlera. To wie na sto procent od Irene
z księgowości, z którą siedziała w jednej ławce w powszechniaku
w Gdyni. A ta Irene to rachunki wystawia i tam w rachunkach
wszystko było napisane, kto, gdzie i za ile. A przecież u szwabów
księgowość to świętość i nie ma zmiłuj. A jeśli rozchodzi
się o bombonierę, to mu dzisiaj dla pewności trzy kartki z kosza
wykradła. Trochę pomięte, ale po niemiecku i z hakenkreuzami, więc
na sto procent jakieś ważne. I nie musi się o nic martwić w kwestii
tajemnicy, bo w kamienicy wszyscy myślą, łącznie z szanowną
małżonką Matyldą, że pan oficer Szczepan jest w jakiejś delegacji
wojennej. A jeśli chodzi o halkę, to ona najbardziej lubi białe
albo kremowe z koronkami u dołu i żeby była przed kolana.

Mój dziad schował wtedy trzy zmięte papiery do
kieszeni, na temat halki nic nie odpowiedział i wrócił przed
Grand. Potem, w nocy, gdy już wszyscy zasnęli, w latrynie przy
latarce sobie te kartki rozprostował i zaczął czytać. Czytał po
niemiecku lepiej, niż mówił, ale i tak zajęło mu to przy latarce
wiele czasu. Ze zmiętolonych kartek od Stasi nie dowiedział się nic
nowego. Na jednym papierze, adresowanym do jakiegoś doktora w Berlinie,
pisał Hitler, że psychicznie chorych trzeba zacząć pomału
likwidować, jednakże jakoś delikatnie, a na drugim, że Żydów
należy wybić i spalić, czyli się ich pozbyć, krótko mówiąc. To
wiedział już od dawna, dlatego martwił się bardzo o naszą praciotkę
z Białegostoku. Miała męża Żyda, który przysyłał, bez proszenia,
węgiel i ziemniaki na zimę. Pomyślał Szczepan, że jak go, nie
daj Boże, spalą, to chłód i głód, umarli paczek przysyłać nie
mogą. Ale tak naprawdę w to nie wierzył. Co prawda Żydów nigdy
nikt nie lubił, ani w Niemczech, ani w Wolnym Mieście Gdańsku,
ani w Sopocie, ani nawet w Polsce, nie mówiąc o jego kamienicy,
ale żeby zaraz palić? Kartki od Stasi dla pewności schował do tylnej
kieszeni z zamkiem. Coby nie wypadły. Głównie z powodu podpisu
Hitlera piórem wiecznym i rozmazanych pieczęci tych hakenkreuzów
na osobistym papierze listowym Adolfa. Dwa dni później przeczytał
w gazecie prawie słowo w słowo tekst z drugiego papieru. Tam już
było oficjalnie, aby Żydów się pozbywać. O psychicznych jednak
nic nie napisali.

Potem wyszło na jaw, że Adolf pierwsze pozwolenie, by
Żydów do krematoriów wysyłać, spisał w Grandzie w numerze 251, 252
lub 253, a Daranowski przepisała je na jednej ze swoich trzech maszyn
do pisania na drugim piętrze w 319. A dziad Szczepan dowiedział
się o tym już dwa dni wcześniej, siedząc wygodnie na kiblu,
dzięki latawicy Stasi, która chciała pończochy i halkę. Dziwił
się bardzo, że na tym papierze data 1 września była, chociaż już
prawie trzy tygodnie minęły. Ale pewnie jakiś polityczny powód miało
to antydatowanie. Dowiedzieć się o prawdziwym początku przyzwolenia
na Auschwitz na kiblu nie było dla mojego dziada niczym szczególnym,
ponieważ on tego nigdy do końca nie pojął. Jemu spodobała się Gerda
Daranowski i tylko to było ważne. Dlatego gdy nocą w czasie warty
obchodził Grand, to spoglądał na drugie piętro. Niekiedy w 319
gasło światło. Ale u Adolfa w trzech pokojach na podwyższonym
parterze, lekko po lewej, patrząc od strony plaży, światła nie
gasły nigdy.

Szczepan do końca życia pozostał oczarowany krótkim
spacerem na róg Morskiej i Haffnera z panienką Daranowski. To chyba
magia sławy tak na niego podziałała, bo Daranowski pięknością
raczej nie była, a rozmową i mądrością oczarować go chyba
w tych kilka minut spaceru nie zdołała, głównie z uwagi
na problemy językowe. Babcia Matylda z powodu tego oczarowania
płakała. Nieraz na urodzinach, nieraz na rocznicach ślubu. I na
chrztach wnucząt także. Tak się jej to trzymało jak rzep. Bo
jakiś straszny smutek czuła. Ale tak nieraz bywa z magią. Magia
przeważnie jest smutna. Inaczej nie byłaby magią. Sama panienka wie,
jak to jest…

A wina to już chyba nie mamy, co? Zostało na plaży,
w piasku, co? – zapytał nagle, ściszając głos.

– Tam już nic nie zostało. Zamówimy butelkę
do śniadania. Chodźmy teraz. Opowiesz mi resztę przy jedzeniu…

Wrócili do hotelu. Kamerdyner w cylindrze skłonił
się przed nimi z wymuszonym uśmiechem. Recepcjonistka schyliła
głowę, udając, że wpatruje się w monitor komputera. Przeszli
powoli przez cały hol, potem kilkoma stopniami do szerokiego korytarza
wyłożonego czerwonym miękkim dywanem. Na końcu korytarza znajdowały
się otwarte na oścież drzwi restauracji. Lichutki szedł po dywanie
tak, jak gdyby nie chciał go zabrudzić, i cały czas odwracał głowę,
jakby sprawdzając, czy ktoś za nimi nie idzie. W przestronnej sali przy
kilku stolikach siedzieli już jacyś ludzie. Po prawej stronie młoda
dziewczyna w białej letniej sukience i z białą kokardą we włosach
grała spokojną melodię na pianinie stojącym na środku eliptycznego
wykuszu zamkniętego trzema wysokimi okiennicami. Gdy wkroczyli do sali,
podniosła głowę i spojrzała na nich. Natychmiast przestała grać
i przybiegła do nich.

– Panie Marianie! – wykrzyknęła, rzucając
się Lichutkiemu na szyję. – Tak się cieszę! Wszyscy mówili, że
pan… – Przerwała na chwilę. – No, że pan… Nieważne.

Jestem Zuzanka, koleżanka pana córki ze
szkoły. Zuzanna Warkocz. To pan nauczył mnie jeździć na
rowerze. Pamięta pan? I procę mi pan wystrugał. Pamięta pan? To ja,
Zuzka. Siedziałam z Julką w jednej ławce…

Lichutki kulił się w jej objęciach, jak gdyby
chciał zniknąć. Opuścił ręce wzdłuż ciała, zacisnął pięści,
zamknął oczy. Przestępował z nogi na nogę. Dziewczyna odsunęła
się od niego po chwili i powiedziała z uśmiechem:

– Studiuję fortepian na akademii w Gdańsku. Tutaj
sobie tylko dorabiam chałturami. Zagram coś dla pana. I dla
pani także, oczywiście – dodała, skłaniając głowę w jej
kierunku.

– Jasne, że pamiętam, pani Zuzanno – odparł
cicho Lichutki. – To pani nauczyła Julcię palić papierosy –
dodał, śmiejąc się. – Pamięta pani, jak przyłapałem was na
stryszku?

– Ależ skąd, panie Marianie! To nieprawda. Dżuli
paliła na długo przede mną. Pana żona sobie to wymyśliła, bo
dla niej Julka była jak jakaś święta – sprostowała Zuzanna
i zachichotała. – Muszę już wracać do fortepianu. Jezu, jak się
cieszę, że pana spotkałam!

Lichutki przez chwilę patrzył za nią. Potem rozejrzał
się krótko po sali i zapytał:

– Możemy usiąść przy stoliku pod oknem? Stamtąd
najlepiej widać platany i plażę.

– Jasne, gdzie pan tylko zechce. Śliczna ta
pianistka.

– Zuzka? No, tak. To po mamusi taka krasawica. Jej
matka jest Ukrainką z Kijowa. Ale to po ojczulu taka zdolna do
muzykowania.

Lichutki miał rację. Za oknem rozciągał
się przepiękny widok na plażę i morze. Chmury zupełnie
zniknęły. Wzeszło słońce. Pojawili się pierwsi spacerowicze.

Zuzanna grała jakąś spokojną, melancholijną
melodię. Do stolika podszedł kelner. Przyniósł filiżanki, ustawił
talerzyki, położył sztućce.

– Czego się państwo napiją?

– Czy mógłby pan nam polecić jakieś dobre
wino? W butelce, a nie na kieliszki?

Spojrzał na nią zdziwiony, uśmiechając się pod
nosem.

– Miałem na myśli kawę albo herbatę. Ale wino
także możemy zaserwować do śniadania – odparł rozbawiony. –
Preferują państwo białe czy czerwone?

– Marian, co myślisz? Zostaniemy przy czerwonym
czy przejdziemy na białe?

Lichutki ściskał w palcach obrus przy talerzu,
wbijając paznokcie w materiał. Płakał, zagryzając wargi. Wstała
z krzesła. Przeszła na drugą stronę stołu i uklękła przy
nim.

– No co jest, Marian? – zapytała szeptem.

– To ja przyjdę później – powiedział
kelner.

– Nie! My potrzebujemy to wino teraz, a nie
później! Nie widzi pan? – odparła, podnosząc wzrok na kelnera. –
Marian, pijemy czerwone czy białe?

– Jakiekolwiek, byle nie było z jabłek.

– Niech pan przyniesie butelkę czerwonego
wina, dwie kawy, dwie herbaty i dwa kieliszki czystej wódki –
poleciła.

Gdy kelner się oddalił, chwyciła Lichutkiego za
rękę.

– No co jest? Co cię wkurwiło tak do łez?

– A nic. Tak się zamyśliłem tylko. Zuza
grała ten kawałek na studniówce Julci. Ale wtedy grała lepiej,
bo z błędami, a teraz to jak ten Szopen się nauczyła.

– I to cię tak rozwaliło? To, że lepiej
teraz? Zagra na jej weselu jeszcze lepiej, to docenisz. Wiesz,
Lichutki? Ty romantyk jesteś większy niż Szopen. A teraz chodź ze
mną do bufetu. Musimy wziąć przecież coś na zakąskę.

Podeszli do stołów przykrytych wyszywanymi
obrusami. Wcisnęła Lichutkiemu talerz w rękę i zaczęli obchodzić
porcelanowe półmiski, srebrne tace i posrebrzane termosy pachnące
gotowanymi kiełbasami, jajecznicą i pieczonymi warzywami. Była już
w życiu w wielu hotelach, ale tak wykwintnego śniadania nie jadła
w żadnym z nich. A może to tylko głód i ta dziwaczna noc?

Lichutki zatrzymał się w wąskim przejściu między
stołami. Na talerzu miał dwa kawałki razowego chleba, odrobinę
szczypiorku i trochę pokrojonej cebuli. Wróciła do niego z pełnym
talerzem.

– Słuchaj, Lichutki, jeśli chcesz mi w ten
sposób powiedzieć, że jestem za gruba, to się nawet nie trudź. Ja
sama to wiem. Ale miałam bardzo ciężką noc i chcę sobie to jakoś
wynagrodzić – powiedziała, uśmiechając się.

Obok nich przepychała się zażywna kelnerka z tacą
pełną ciast. Lichutki chrząknął i zastąpił jej drogę.

– Pozwoli pani, że przeszkodzę? Czy mógłbym
zjeść jajka sadzone, proszę szanownej pani? – odezwał się
nieśmiało.

Zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. Na jej twarzy
widać było rodzaj zdziwienia, niechęć i niecierpliwość.

– Jest jajecznica, ale jak pan koniecznie musi, to
niech już będzie. Ile tych sadzonych? – zapytała opryskliwie.

– Cztery. Na pomidorach. Najpierw niech w kuchni na
patelni podsmażą pomidory, ale koniecznie obrane ze skórki, a potem,
jak pomidorki zmiękną, na to dopiero jajka. I tylko posadzone
z jednej strony. I nie za długo, aby nie było przypalenia i się
trochę lustrzyły. Zapamięta łaskawa pani?

– A może przepiórcze albo od pawia, albo
strusia? – odpowiedziała ze złością. – No dobra. Cztery
sadzone. Przy którym stoliku pan siedzi? – dodała
zniecierpliwiona.

– O, tam pod oknem. – Lichutki wskazał palcem
w kierunku okna. – Tam, gdzie ten pan z butelką wina.

Wrócili do stolika. Kelner stał cierpliwie, czekając
na nich, aby odkorkować wino. Wlał niewielką ilość do kieliszka
Lichutkiego. Potem położył obok papierową serwetkę, a na niej
przebarwiony czerwienią korek. Lichutki jednym łykiem wypił wino
i przegryzł kromką razowego chleba.

– Czy odpowiada panu to wino? – zapytał
niepewnie kelner.

– Trochę za kwaśne, ale do śniadania może się
nadać – odparł Lichutki, nie patrząc na niego.

Uśmiechnęła się i zwracając się do kelnera,
zapewniła:

– To nie była w żadnym wypadku krytyka. Proszę
je spokojnie rozlać do kieliszków.

Lichutki popijał wino, spoglądając przez okno, ona
jadła jajecznicę, zerkając od czasu do czasu na niego. Zastanawiała
się, ile może mieć lat. Miał piękny profil. Mocne męskie rysy,
niewielki nos, małe uszy, szerokie pełne wargi, bardzo długie ciemne
rzęsy. Teraz, gdy światło z zewnątrz padało na jego twarz, jego
oczy były zielononiebieskie. Gdyby skrócić mu włosy i zgolić tę
postrzępioną rzadką brodę, byłby przystojny. Miał bardzo zaniedbane
dłonie. Pełne blizn i ran. Brudne obgryzione paznokcie. Skóra na
opuszkach jego palców pożółkła od papierosów, miejscami była
aż brązowa.

– Słuchaj, Marian, ile ty masz lat?

Spojrzał na nią, jak ktoś nagle wyrwany
z głębokiego snu. Sięgnął po kieliszek z wódką.

– Gdy Julcia umarła, miałem czterdzieści
pięć – odparł i wypił.

Opuściła widelec na talerz, otarła usta
serwetą. Położyła dłonie na kolanach.

– A kiedy to było?

– Dziesięć lat i dwa miesiące już
będzie…

Kelnerka przyniosła talerz. Lichutki posypał jajka
cebulą i szczypiorkiem, a potem zaczął łapczywie jeść.

– Opowiesz mi o tym?

– Nie.

– A o dziadku dokończysz?

– Tak. A na czym to, panienko, skończyliśmy,
bo zapomniałem już?

– Na smutku babci Matyldy.

– A, no tak. Matylda nie powiedziała rodzinie,
dlaczego taka smutna się robiła. Dopiero przed śmiercią wyjawiła
to mojemu ojcu, a swojemu synowi, Romanowi. Tak jak mój dziad
utracił dla niego rodzicielską dumę, tak babcia Matylda chciała
mu ją przywrócić. I gdy umierała, to do pokoju i swojego łóżka
Szczepana wcale nie zaprosiła. Tylko Romana. I wtedy mu się zwierzyła,
że ojca jakoś tak utraciła po tej Drabinowskiej. Że nie wie dlaczego,
ale go do końca nie miała… Bo kobieta wie, kiedy posiada mężczyznę
do końca, a kiedy nie, prawda, panienko? – zapytał.

– Wie, to prawda. Lichutki, mogę cię o coś
poprosić? Czy mógłbyś przestać nazywać mnie panienką? Czuję
się wtedy wynaturzona i nie z tej epoki. Jak jakaś bohaterka
Lalki. Mam na imię Justyna. Zapamiętasz?

– Jasne, że tak. Chociaż ja tam w szkole na
polskim to Lalkę najbardziej lubiłem.

– To dobrze. A teraz wybacz, że ci
przerwałam…

– Bo ta historia z Daranowski jest jak z innej
epoki. Jak czytam książki, które ludzie wrzucają do koszy przy
plaży, to nigdzie nic podobnego nie ma. Mój ojczul Roman po wojnie się
ustatkował. W karty przestał grać, a potem dzięki komunie studia
nawet skończył. Mój dziad Szczepan tego nie zauważył chyba. Zawsze
uważał go za pechowego pokerzystę, który miał pecha. Myślę, że
gdyby ojczul w pokera wygrywał, to byłoby inaczej. W każdym razie
mój ojciec Daranowskiej nigdy nie zapomniał. Pamiętał ją chyba
lepiej niż Szczepan. Kolegę historyka z uniwersytetu namówił, aby
wszystko o Hitlerze w Sopocie we wrześniu trzydziestego dziewiątego
się dowiedział. I to tak naukowo, a nie tylko ze słyszenia od Stasi,
zepsutej córki sąsiadów, która mimo wysiłków nigdy go i tak
nie uwiodła… Justynko, czy mogę wypić także twoją wódkę? –
zapytał.

– Nie. Nalej sobie wina. Ja też chcę
wódki.

– Ale to wino to naprawdę kwasior. Nawet jabcoki,
takie mamroty, u nas w kiosku są lepsze.

– No to wypij i opowiadaj – zaśmiała
się.

– I ten historyk mu wszystko w archiwach
przebadał, jak u lekarza na komisji wojskowej. W Grandzie we wrześniu
trzydziestego dziewiątego był prawdziwy Hitler i prawdziwa Daranowski,
jego trzecia sekretarka. Bo miał ich trzy. Ale tylko Daranowski Gerda,
powszechnie znana jako „Dara”, przyjechała lub przyleciała, bo nie
ma na to żadnych danych, z Adolfem i całą świtą do Sopotu. Była
wtedy zaręczona z Erykiem Kempką, osobistym szoferem Hitlera. Ale za
mąż wyszła w czterdziestym trzecim za innego. Za jakiegoś pilota,
wysokiego oficera Luftwaffe. Dara trwała przy Adolfie do końca,
jak nawiedzona fanka. W Berlinie w kwietniu czterdziestego piątego
sekretarzyła mu w bunkrze, ale także opiekowała się szóstką
dzieciaczków Magdy Goebbelsowej. Tych, które ta suka własnoręcznie
zabiła. Była w bunkrze na ślubie Ewy Braun z Hitlerem. Wiedziała,
że następnego dnia pan młody się zastrzeli, a panna młoda otruje
cyjankiem. W czasie pożegnalnej kolacji Hitler sam wręczył Daranowski
kapsułkę z cyjankiem. Ale Gerda się nie otruła. Pierwszego maja
czterdziestego piątego uciekła z bunkra. Nie za daleko. Całą
grupę uciekinierów złapali Sowieci drugiego maja w jakiejś
piwnicy w centrum Berlina. Po wojnie Dara opowiadała, jak ją
Rosjanie wielokrotnie w tej krótkiej niewoli gwałcili. Tak,
jakby gwałcenie dziewczynek, niewiast i staruszek przez Ruskich
było nienormalne. W czterdziestym szóstym rozwiodła się z tym
oficerem, bohaterem Luftwaffe. Nie z powodów miłosnych albo przez
alkohol czy rękoczyny, ale dlatego, że nie chciał z nią iść do
bunkra i trwać przy Hitlerze do końca. Jej były narzeczony, ten
Kempka, szofer, kręcił się przy bunkrze do ostatniej chwili. To on
przywiózł kanistry z benzyną, którą polano zwłoki Hiltera i jego
żony. I podpalono. Z byłymi narzeczonymi, a nieraz i z mężami,
tak bywa, że trudno się ich pozbyć. Niech pani Justyna, to znaczy
Justynka, o tym pamięta…

I to chyba cała historia. Hitlerówa Daranowski
wpieprzyła się w życie mojej rodziny przypadkowo i tak jakoś
dziwnie. A przez ciebie i ten hotel dzisiaj wróciła jak zły duch
zza grobu…

A te jajka sadzone to jakaś pomyłka. Przypalone
i zupełnie nie takie, jak robiła moja małżonka.

W tym momencie przy stoliku pojawiła się
recepcjonistka. Cierpliwie wyczekała, aż zwrócą na nią uwagę.

– Państwa pokój, numer 223 na wysokim parterze,
jest już przygotowany. Wprawdzie doba hotelowa zaczyna się u nas
w południe, ale w drodze wyjątku, i oczywiście bez dodatkowych
opłat, udostępniamy go państwu już teraz…