Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Grawitacja

Grawitacja

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7659-445-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Grawitacja

Na pokładzie międzynarodowej stacji kosmicznej orbitującej wokół Ziemi wybucha zagadkowa epidemia. Astronauci i naukowcy, zaatakowani przez nieznany organizm nazwany Chimerą, reprodukujący się w alarmującym tempie, kolejno zapadają na straszliwą chorobę i umierają. Wśród załogi jest młoda lekarka. Emma i jej mąż, nie uczestniczący w misji, nie dają za wygraną starając się odkryć naturę Chinery i znaleźć skuteczny lek.

Polecane książki

„Wieża zapomnienia” to zbiór krótkich form, które powstały w zbliżonym czasie. Tylko opowiadanie tytułowe można zaliczyć do szerokiego nurtu fantastyki, pozostałe to proza obyczajowa, doprawiona niekiedy szczyptą niesamowitości. Książka stanowi rozrachunek z dotychczasowym życiem autorki, dlatego...
W książce przedstawiono zagadnienia dotyczące niemal wszystkich działów zobowiązań, w tym również z pogranicza prawa rzeczowego oraz prywatnego międzynarodowego. Wiele rozwiązań zaproponowanych przez autorów, z uwagi na ich nowatorski charakter, stanowi cenny wkład w rozwój prawa cywilnego. Artykuły...
A jeśli mógłbyś władać światem? We wrześniu 2043 roku na rynek wchodzi gra o nazwie „Dengreal”, która niebawem ma osiągnąć stan bety. Mają wówczas zniknąć jej niedociągnięcia. Demonul postanawia pozostać w grze, aż wersja beta usunie wszystko, co zbudował ze swoją gildią, jednak nic się nie dzieje, ...
Rok 1873 – początek La Belle Époque. Ład i pokój w Europie wydają się ustanowione na zawsze. Jak w tych spokojnych czasach żyją bohaterowie pierwszych części powieści? Jakie mają plany, marzenia, możliwości? Czy są szczęśliwi? A może zwyczajnie nudzą się, żyjąc z dnia na dzień? W...
Oko było dla Leirisa, Artauda, Blanchota, a przede wszystkim Bataille’a przedmiotem fascynującym i zarazem odrażającym, źródłem rozkoszy i przerażenia – prawdziwym obiektem sacrum. Jako symbol boskiego porządku i rozumowego poznania stało się celem gwałtownych ataków, w których było obserwowane, otw...
"Kolejna po Złocie bogów bestsellerowa powieść dla młodzieży o niebezpiecznej wyprawie Becka Grangera.Trzymająca w napięciu akcja, od której nie można się oderwać.W katastrofie lotniczej na Alasce ginie pilot, a wuj Al zostaje ciężko ranny. Beck wraz ze swym przyjacielem Tikaanim musi ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Tess Gerritsen

OkładkaStrona tytułowa

Tytuł oryginału

Gravity

Copyright © Tess Gerritsen 1999

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2000

Polish translation copyright © Andrzej Szulc 2000

Redakcja: Lucyna Lewandowska

Konsultacja medyczna: dr nauk med. Marcin Szulc

Ilustracja na okładce: Photographer’s Choice/Getty Images/Flash Press Media

Projek graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz

ISBN 978-83-7659-445-3

Wydawca

WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych — jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Plik opracował i przygotował Woblink

www.woblink.com

Mężczyznom i kobietom,
dzięki którym loty kosmiczne stały się faktem.
Największe osiągnięcia ludzkości wzięły początek z marzeń.

Podziękowania

Książka ta nie powstałaby bez pomocy udzielonej mi przez pracowników NASA.

Składam gorące podziękowania:

Edowi Campionowi z działu Public Affairs NASA za to, że osobiście oprowadził mnie po fascynującym Centrum Kosmicznym Johnsona.

Dyrektorom lotu Markowi Kirasichowi (stacja kosmiczna) oraz Wayne’owi Hale’owi (wahadłowiec) za pokazanie mi, na czym polega ich odpowiedzialna praca.

Nedowi Penleyowi za wyjaśnienie, jak wygląda proces selekcji ładunków, które polecą w kosmos.

Johnowi Hooperowi za pokazanie nowego załogowego statku ratowniczego (Crew Return Vehicle).

Jimowi Reuterowi z Centrum Kosmicznego Marshalla za zapoznanie mnie z funkcjonującymi na stacji kosmicznej systemami podtrzymania życia.

Lekarzom lotu Tomowi Marshburnowi oraz Smithowi Johnstonowi za szczegóły dotyczące medycyny nagłych przypadków w stanie nieważkości.

Jimowi Ruhnke za to, iż udzielił odpowiedzi na moje czasami dziwaczne pytania natury technicznej. Tedowi Sasseenowi za podzielenie się wspomnieniami ze swej długiej kariery inżyniera lotniczego.

Jestem również wdzięczna wielu ekspertom z innych dziedzin: Bobowi Truaxowi oraz Budowi Meyerowi, prawdziwym

„rakieciarzom” z Truax Engineering za informacje z pierwszej ręki na temat rakiet wielokrotnego użytku.

Steve’owi Watermanowi za informacje na temat komór dekompresyjnych.

Charlesowi D. Sullivanowi oraz Jimowi Burkhartowi za konsultacje na temat wirusów atakujących płazy.

Doktorowi medycyny Rossowi Davisowi za konsultację neurochirurgiczną.

Bo Barber, nieocenionemu źródłu wiedzy o samolotach oraz pasach startowych. (Bo, polecę z tobą w każdej chwili!).

Na koniec muszę jeszcze raz podziękować:

Emily Bester, która pozwoliła mi rozwinąć skrzydła.

Donowi Cleary i Jane Berkey z Agencji Jane Rortrosen za to, że wiedzą, co składa się na wspaniałą opowieść.

Meg Ruley, dzięki której marzenia stają się rzeczywistością.

oraz

Mojemu mężowi Jacobowi. Kochanie, tkwimy w tym razem.

MORZERozdział pierwszy

Rów Galapagos

30 stopni szerokości południowej,

90 stopni 30 minut długości zachodniej

Szybował nad skrajem otchłani.

Pod nim otwierała się czarna pustka zimnego podwodnego świata, do którego nigdy nie dociera słońce, gdzie jedynym światłem jest przelotne lśnienie bioluminescentnego organizmu. Leżąc płasko w dopasowanym do ciała kokonie Deep Flight IV, z głową tkwiącą w jego stożkowatym akrylowym dziobie, doktor Stephen D. Ahearn miał wrażenie, że unosi się niczym nieskrępowany w międzygwiezdnej przestrzeni. W świetle lamp zamocowanych na skrzydłach widział deszcz szczątków organicznych, które opadały z przesyconych światłem wód daleko na górze. Martwe pierwotniaki dryfowały tysiące stóp w dół, by osiąść na cmentarzysku na dnie oceanu.

Sunąc przez nieustannie osypujące się szczątki, Ahearn prowadził Deep Flight wzdłuż skraju podwodnego kanionu, po lewej stronie mając otchłań, pod sobą podwodne plateau.

Chociaż osady sprawiały wrażenie jałowych, wszędzie widać było oznaki życia. Na dnie pozostały ślady stąpających po nim i pełzających stworzeń, teraz bezpiecznie ukrytych pośród osadów. Widział również ślady ludzkie — zardzewiały łańcuch oplatający urwaną kotwicę, a trochę dalej zanurzoną do połowy w szlamie butelkę po oranżadzie — upiorne pozostałości istniejącego tam, na górze, obcego świata.

W polu jego widzenia ukazało się nagle coś dziwnego. Miał wrażenie, jakby znalazł się w podwodnym lesie, pośród zwęglonych pni. Były to mające dwadzieścia stóp średnicy czarne kominy, utworzone przez roztopione minerały wydzielające się ze szczelin w płaszczu ziemi. Kręcąc manetkami, łagodnie skierował Deep Flight w prawo, żeby je ominąć.

— Dotarłem do źródła hydrotermicznego — powiedział. — Poruszam się z prędkością dwóch węzłów. Po lewej stronie widać kominy.

— Jak ci się ją prowadzi? — zatrzeszczał w słuchawkach głos Helen.

— Wspaniale. Chcę dostać na własność jedno z tych cacek. Helen roześmiała się.

— Musiałbyś nam wystawić czek na bardzo dużą sumę, Steve. Zauważyłeś już nodule? Powinny być wprost przed tobą.

Ahearn milczał przez chwilę, wpatrując się w mrok.

— Widzę je — stwierdził w końcu.

Nodule manganu wyglądały jak rozrzucone na dnie oceanu bryły węgla. Dziwnie, prawie nienaturalnie gładkie, uformowane przez minerały krzepnące wokół kamyków oraz ziaren piasku, były wysoko cenionym źródłem tytanu i innych szlachetnych metali. Ahearn zignorował je jednak. Szukał czegoś o wiele cenniejszego.

— Schodzę w dół, do kanionu — oświadczył.

Sterując manetkami, minął skraj plateau. Kiedy prędkość pojazdu zwiększyła się do dwóch i pół węzła, skrzydła, zaprojektowane, by wywołać efekt odwrotny niż w przypadku skrzydeł samolotu, zaczęły ściągać batyskaf w dół.

— Tysiąc dwieście metrów — poinformował. — Tysiąc dwieście pięćdziesiąt…

— Uważaj przy schodzeniu. To wąski rów. Kontrolujesz temperaturę wody?

— Zaczyna się podnosić. Wynosi teraz pięćdziesiąt pięć stopni.

— Do źródła jeszcze daleko. Znajdziesz się w gorącej wodzie dwa tysiące metrów niżej.

Jakiś cień przemknął nagle tuż obok jego twarzy. Ahearn cofnął się mimowolnie i szarpnął manetką, przechylając Deep Flight w prawo. Batyskaf walnął o ścianę kanionu i przez kadłub przeszła potężna fala uderzeniowa.

— Jezu!

— Co się stało? — zapytała Helen. — Co się stało, Steve? Ahearn łapał kurczowo powietrze, przerażone serce tłukło mu się w piersi. Kadłub. Czy zniszczyłem kadłub? Poprzez pulsującą w uszach krew nasłuchiwał skrzypienia pękającej stali i szumu wody. Znajdował się trzy tysiące sześćset stóp pod powierzchnią wody; wynoszące sto atmosfer ciśnienie ściskało go ze wszystkich stron niczym żelazna pięść. Jedna szczelina w kadłubie i zmiażdży go woda.

— Odezwij się, Steve!

Całe ciało miał zlane zimnym potem.

— Przestraszyłem się — wykrztusił w końcu. — Zderzyłem się ze ścianą kanionu.

— Są jakieś uszkodzenia?

Wyjrzał przez kopułę.

— Nie potrafię powiedzieć. Uderzyłem chyba o skałę przednim sonarem.

— Czy jesteś w stanie nadal manewrować?

Poruszył manetkami i łódź skręciła w lewo.

— Tak. Tak. — Odetchnął głęboko. — Chyba nic mi się nie stało. Coś przepłynęło tuż obok kopuły. Wystraszyłem się.

— Coś?

— Minęło mnie tak szybko! Zupełnie jakby skoczył na mnie wąż.

— Czy to coś miało rybią głowę i ogon węgorza?

— Tak. To chyba to.

— W takim razie zobaczyłeś węgorzycę. Thermarces cerberus.

Cerber, pomyślał, wzdrygając się. Trójgłowy pies pilnujący bram piekła.

— Lubi wysokie temperatury i siarkę — powiedziała Helen.

— Zobaczysz ich więcej, kiedy zbliżysz się do źródła.

Niech ci będzie. Ahearn miał bardzo blade pojęcie o morskiej biologii. Mijające akrylową kopułę stworzenia były dlań przedmiotami zaledwie przelotnego zainteresowania, żywymi znakami, wskazującymi drogę do celu. Trzymając pewnie obie manetki, kierował Deep Flight w głąb otchłani.

Dwa tysiące metrów. Trzy tysiące. Co będzie, jeśli uszkodził kadłub?

Cztery tysiące metrów. Miażdżące ciśnienie wody rosło linearnie w miarę, jak się zanurzał. Woda była teraz czarniejsza, zabarwiona tryskającymi niżej pióropuszami siarki. Boczne światła prawie nie przenikały tej gęstej mineralnej zawiesiny.

Oślepiony wirami osadów popłynął dalej i widoczność się poprawiła. Opadał w dół po prawej stronie hydrotermicznego

źródła, obok pióropusza ogrzanej magmą wody, lecz mimo to temperatura na zewnątrz wzrastała.

Pięćdziesiąt stopni Celsjusza.

W polu jego widzenia ponownie coś się poruszyło. Tym razem mocno trzymał w dłoniach przyrządy. Zobaczył kolejne, podobne do tłustych węży węgorzyce, zwisające głowami w dół, jakby unosiły się w międzyplanetarnej przestrzeni. Tryskająca ze źródła woda była bogata w ogrzany tlenek siarki, toksyczny związek niszczący wszelkie żywe organizmy. Lecz nawet w tych czarnych, zatrutych wodach życie kwitło, przybierając fantastyczne, piękne kształty. Do ścian kanionu przywarły kołysząc się długie na sześć stóp robaki Riftia, ze szkarłatnymi piórami na głowach.

Widział kiście wielkich małży w białych skorupach, z których wystawały czerwone aksamitne języki. I kraby, upiornie blade, uwijające się między szczelinami.

Mimo włączonej klimatyzacji zrobiło mu się gorąco.

Sześć tysięcy metrów. Temperatura wody wynosiła osiemdziesiąt cztery stopnie. W samym ogrzanym przez gotującą się magmę pióropuszu sięgała na pewno trzystu. To, że życie mogło istnieć nawet tutaj, w skrajnym mroku, w tych zatrutych i gorących wodach, graniczyło z cudem.

— Sześć tysięcy sześćdziesiąt metrów — powiedział.

— Nadal tego nie widzę.

Głos Helen z trudem przebijał się przez trzaski:

— Ze ściany kanionu wystaje półka. Powinieneś ją zobaczyć na głębokości sześciu tysięcy osiemdziesięciu metrów.

— Rozglądam się.

— Zwolnij tempo zanurzania. Zaraz się pojawi.

— Sześć tysięcy siedemdziesiąt, nadal się rozglądam. Tu na dole wszystko wygląda jak zupa fasolowa. Może jestem w złym miejscu.

— …odczyty sonaru… runęła nad tobą! Jej słowa zagłuszyły trzaski.

— Nie słyszę cię dobrze. Powtórz.

— Ściana kanionu wali się w dół! Skały sypią się na ciebie. Uciekaj!

Uderzające w kadłub kamienie sprawiły, że ogarnięty paniką Ahearn przesunął manetki do przodu. Potężny głaz przeciął mrok tuż przed nim i odbił się od półki kanionu, strącając w otchłań świeży grad skalnych okruchów. Coraz częściej trafiały go kamienie. A potem rozległ się ogłuszający huk. Ahearn miał wrażenie, jakby oberwał pięścią w głowę.

Wyrżnął szczęką w kokon. Czuł, że łódź przechyla się na bok, i usłyszał przyprawiający o mdłości zgrzyt metalu, gdy prawe skrzydło otarło się o wystające skały. Batyskaf płynął dalej, wlokąc za sobą wir osadów.

Ahearn pociągnął za dźwignię awaryjnego wynurzania i szarpnął obie manetki, kierując łódź w górę. Deep Flight skoczył naprzód, szorując metalem o skałę, a potem niespodziewanie stanął, przechylony na prawą burtę. Ahearn gorączkowo manipulował manetkami, włączając pełen ciąg.

Batyskaf nie reagował.

Ahearn przerwał na chwilę, czując, jak wali mu serce, i próbując opanować rosnącą panikę. Dlaczego nie płynął w górę? Dlaczego łódź nie reagowała? Ze strachem spojrzał na dwa cyfrowe wyświetlacze. Baterie były nieuszkodzone, klimatyzacja nadal działała. Głębokościomierz pokazywał sześć tysięcy osiemdziesiąt dwa metry.

Osady powoli opadły i lampa na lewym skrzydle wyłuskała z mroku jakieś kształty. Patrząc prosto przed siebie, Ahearn zobaczył poszarpane czarne skały i krwistoczerwone robaki Riftia. Wykręcił kark, żeby zerknąć na prawe skrzydło. To, co zobaczył, sprawiło, że żołądek podszedł mu do gardła.

Skrzydło zaklinowało się między dwiema skałami. Nie mógł popłynąć do przodu. Nie mógł się cofnąć. Leżę w grobie, dziewiętnaście tysięcy stóp pod powierzchnią morza, pomyślał.

— …słyszysz? Steve, czy mnie słyszysz?

— Nie mogę się ruszyć — usłyszał swój własny głos, osłabły z przerażenia. — Prawe skrzydło zaklinowało się…

— …lotki prawego skrzydła. Mały skręt może cię uwolnić.

— Próbowałem już. Próbowałem wszystkiego. Jestem unieruchomiony.

W słuchawkach zapadła martwa cisza. Czy urwała się łączność? Czy wyłączyli nadajnik? Pomyślał o statku wysoko na górze, kołyszącym się łagodnie na falach. Pomyślał o blasku słońca. Na powierzchni był przepiękny słoneczny dzień, nad głowami szybowały ptaki. Morze miało kolor głębokiego bezdennego błękitu…

Nagle usłyszał głos Palmera Gabriela, faceta, który sfinansował ekspedycję. Był jak zwykle spokojny i opanowany.

— Zaczynamy akcję ratowniczą, Steve. Drugi batyskaf został już spuszczony na wodę. Wyciągniemy cię na powierzchnię tak szybko, jak to będzie możliwe. Czy coś widzisz? — zapytał po krótkiej przerwie. — Możesz opisać, co cię otacza?

— Łódź leży na skalnej półce tuż nad źródłem.

— Możesz podać więcej szczegółów?

— Co?

— Jesteś dziewiętnaście tysięcy stóp pod powierzchnią. Dokładnie na głębokości, która nas interesuje. Jak wygląda dokładnie ta półka? Jak wyglądają skały?

Ja tu, kurwa, umieram, a on pyta o jakieś skały.

— Zapal stroboskop, Steve. Powiedz nam, co widzisz. Ahearn zmusił się, żeby spojrzeć na panel przyrządów, i zapalił lampę stroboskopową.

W mroku zabłysło ostre światło. Patrzył na świeżo odkryty pejzaż, który migotał przed siatkówkami jego oczu. Wcześniej przyglądał się robakom Riftia. Teraz skupił uwagę na olbrzymim rumowisku zaścielającym półkę. Głazy były czarne podobnie jak nodule magnezu, różniły się jednak od nich poszarpanymi brzegami. Zerkając na prawo, na świeżo odłupaną skałę, która przygniotła skrzydło pojazdu, nagle zdał sobie sprawę, na co patrzy.

— Helen miała rację — szepnął.

— Nie słyszę cię dobrze.

— Miała rację! Źródło irydium… teraz je dobrze widzę.

— Tracimy łączność. Powinieneś…

Głos Gabriela zagłuszyły trzaski, a potem w słuchawkach zapadła cisza.

— Nie słyszę cię! Powtarzam, nie słyszę cię! — zawołał Ahearn.

Słyszał tylko własne walące głośno serce i chrapliwy oddech. Uspokój się, uspokój. Zużywasz za dużo tlenu…

Za akrylową kopułą widać było tańczące łagodnie w zatrutej wodzie żywe organizmy. Mijały minuty, a on obserwował kołyszące się robaki Riftia, ich szkarłatne pióropusze, które przeczesywały wodę w poszukiwaniu pokarmu. Obserwował pozbawionego oczu kraba, pełznącego powoli przez kamienne rumowisko.

Światła przygasły. A potem nagle stanęły wiatraki klimatyzatora.

Wyczerpywały się baterie.

Ahearn wyłączył stroboskop. Teraz ćmiła się tylko słabo lampa na lewym skrzydle. Wiedział, że za parę minut poczuje ciepło wody, którą magma ogrzała do osiemdziesięciu kilku stopni. Kiedy żar przeniknie przez kadłub, powoli ugotuje się żywcem we własnym pocie. Czuł, jak z czoła spływa mu na policzek pierwsza kropla. Nie spuszczał z oczu pojedynczego kraba, który kroczył nieśpiesznie po skalnej półce.

Lampa na skrzydle zamigotała i zgasła.

STARTRozdział drugi

7 lipca

Dwa lata później

Wstrzymać misję

Poprzez ryk rakiet stałopaliwowych i łoskot kadłuba, od którego Emmie Watson, specjalistce misji, szczękały zęby, komenda „wstrzymać” zabrzmiała w jej umyśle tak wyraźnie, jakby usłyszała ją wykrzyczaną w słuchawkach. Żaden z członków załogi nie powiedział tego na głos, ale wiedziała, że trzeba podjąć decyzję i trzeba zrobić to szybko. Nie usłyszała jeszcze werdyktu siedzących przed nią w kokpicie kapitana Boba Kittredge’a oraz pilot Jill Hewitt, ale nie musiała. Pracowali razem tak długo, że potrafili wzajemnie czytać w swoich myślach. Bursztynowe lampki na konsoli lotu dyktowały wyraźnie, co powinni teraz zrobić.

Przed kilkoma sekundami Endeavour osiągnął Max Q, punkt największego naprężenia aerodynamicznego podczas startu, kiedy pokonujący opór atmosfery wahadłowiec zaczyna gwałtownie dygotać. Kittredge zredukował na krótko ciąg do siedemdziesięciu procent, żeby osłabić wibracje. Ostrzegawcze lampki na konsoli informowały teraz, że stracili dwa z trzech głównych silników. Z jednym silnikiem i dwiema rakietami na paliwo stałe nigdy nie wejdą na orbitę.

Musieli wstrzymać misję.

— Centrum kontroli, tu Endeavour — powiedział Kittredge.

Miał spokojny i stanowczy głos. Ani śladu paniki. — Nie mogę zwiększyć ciągu. Lewy i środkowy silnik wysiadły w Max Q. Wdepnęliśmy w gówno. Będziemy musieli przystąpić do procedury RTLS.

— Przyjąłem, Endeavour. Potwierdzamy awarię dwóch silników. Po odłączeniu rakiet na paliwo stałe zacznij procedurę RTLS.

Emma kartkowała już pliki procedur i po chwili wyjęła kartę RTLS, zawierającą listę czynności, które należało wykonać podczas awaryjnego lądowania w miejscu startu. Załoga znała na pamięć wszystkie punkty, lecz w gorączce awaryjnego lądowania mogli o czymś ważnym zapomnieć. Ta karta była ich polisą na życie.

Z bijącym szybko sercem Emma prześledziła zaznaczony niebieskim kolorem właściwy tryb postępowania. Lądowanie w miejscu startu bez dwóch silników było możliwe — ale tylko teoretycznie. Teraz musiał wydarzyć się cały szereg cudów. Najpierw musieli zrzucić paliwo i wyłączyć ostatni główny silnik przed odłączeniem wielkiego zewnętrznego zbiornika. Następnie Kittredge powinien ustawić wahadłowiec dziobem w kierunku miejsca startu. Będzie miał jedną, tylko jedną szansę, żeby bezpiecznie przyziemić w Centrum Kennedy’ego. Jedna pomyłka mogła spowodować, że Endeavour runie do morza.

Ich życie znajdowało się teraz w rękach kapitana Kittredge’a. Jego głos, gdy rozmawiał z centrum kontroli, nadal wydawał się spokojny, nawet znudzony. Mijała druga minuta lotu.

Następny punkt kryzysowy. Na katodowym wyświetlaczu ukazał się komunikat „Pc<50”. Paliwo stałe w rakietach wypaliło się zgodnie z planem.

Emma wyczuła natychmiast, że lecą z mniejszą szybkością. Potem zmrużyła oczy, gdy za oknem błysnęły ładunki wybuchowe i rakiety odpadły od zbiornika.

Ryk silników raptownie umilkł, gwałtowny dygot ustąpił gładkiej, prawie spokojnej jeździe. W nagłej ciszy Emma poczuła, jak jej własny puls przyspiesza, jak serce uderza niczym pięść o pasy na piersiach.

— Centrum kontroli, tu Endeavour — powiedział Kittredge, wciąż nienaturalnie spokojny. — Rakiety na paliwo stałe odłączone.

— Przyjąłem, widzimy to.

— Zaczynamy procedurę lądowania awaryjnego.

Kittredge wcisnął przycisk awaryjnego lądowania. Otaczające przycisk pokrętło nastawione już było na opcję RTLS.

— Przeczytaj nam ściągawkę! — zawołała Jill Hewitt, zwracając się do Emmy.

— Już się robi.

Emma zaczęła głośno czytać punkty procedury. Głos miała spokojny, tak samo jak Kittredge i Hewitt. Nikt, kto przysłuchiwałby się ich rozmowie, nie domyśliłby się, że grozi im katastrofa. Zachowywali się jak automaty: nie dopuszczali do siebie paniki, wykonując każdą kolejną czynność zgodnie z wykutymi na pamięć instrukcjami. Ich komputery pokładowe powinny samodzielnie ustalić powrotny kurs. Nadal lecieli wyznaczoną trajektorią, wspinając się na pułap czterystu tysięcy stóp i zrzucając po drodze paliwo.

Poczuła, jak kręci się jej w głowie, kiedy wahadłowiec zaczął okręcać się wokół własnej osi. Horyzont, który widzieli do góry nogami, nagle wyprostował się, gdy zawrócili w stronę odległego o prawie 400 mil Centrum Kennedy’ego.

— Endeavour, tu centrum kontroli. Wyłącz główny silnik.

— Przyjąłem — odparł Kittredge. — Wyłączam główny silnik.

Na tablicy przyrządów zapaliły się na czerwono trzy lampki kontrolne. Kittredge odciął zasilanie głównego silnika. Za dwadzieścia sekund zewnętrzny zbiornik paliwa powinien spaść do morza.

Tracimy szybko wysokość, pomyślała Emma. Ale lecimy do domu.

Nagle wzdrygnęła się. Zabrzęczał sygnał alarmowy i na konsoli zapaliły się kolejne światła awaryjne.

— Centrum kontroli, straciliśmy komputer numer trzy! — zawołała Hewitt. — Straciliśmy wektor nawigacyjny! Powtarzam, nie mamy wektora nawigacyjnego.

— To pewnie awaria bezwładnościowego systemu pomiarowego — stwierdził Andy Mercer, siedzący obok Emmy drugi specjalista misji. — Wyłącz go.

— Nie. To może być uszkodzenie magistrali danych — wtrąciła Emma. — Moim zdaniem powinniśmy włączyć zapasowy komputer.

— Zgoda — mruknął Kittredge.

— Przechodzę na zapas — powiedziała Hewitt, włączając komputer numer pięć.

Wektor ponownie się pojawił. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Eksplozje ładunków wybuchowych zasygnalizowały odłączenie się pustego zbiornika. Nie mogli zobaczyć, jak spada do morza, ale wiedzieli, że pokonali kolejny krytyczny punkt.

Prom leciał teraz swobodnie: grube, niezgrabne ptaszysko, szybujące do domu.

— Cholera! — krzyknęła Hewitt. — Straciliśmy APU! Emma poderwała głowę, słysząc nowy sygnał alarmowy.

Wysiadł generator zasilający. Potem zaterkotał następny brzęczyk i jej spanikowany wzrok pobiegł ku konsoli. Mrugało na niej mnóstwo bursztynowych światełek. Z ekranów zniknęły wszystkie dane; zamiast nich pojawiły się złowieszcze czarno-białe pasy. Awaria systemow komputerowych. Lecieli bez danych nawigacyjnych, nie mogąc manewrować lotkami.

— Andy i ja spróbujemy włączyć APU! — wrzasnęła Emma.

— Uruchomcie ponownie komputer numer pięć! Hewitt wcisnęła przełącznik i zaklęła.

— Nic z tego.

— Spróbuj jeszcze raz!

— Nadal bez skutku.

— Przechylamy się w prawo! — zawołała Emma, czując, jak przewraca się w niej żołądek.

Kittredge zmagał się ze sterami, ale przechył był zbyt głęboki. Horyzont stanął w pionie, a potem obrócił się do góry nogami.

Po chwili wrócili do pierwotnej pozycji i żołądek Emmy ponownie podszedł jej do gardła. Następny obrót był szybszy i w końcu horyzont zaczął wirować w przyprawiającej o mdłości spirali nieba i morza, nieba i morza.

W spirali śmierci.

Usłyszała jęk Hewitt, a chwilę później zrezygnowany głos Kittredge’a:

— Nie panuję nad sterami.

Zaczęli obracać się coraz prędzej, a potem wszystko zakończyło się nagłym wstrząsem.

Zapadła cisza.

— Przepraszam, kochani — odezwał się wesoły głos w ich słuchawkach. — Tym razem wam się nie udało.

Emma ściągnęła z głowy hełmofon.

— To nie było uczciwe, Hazel.

— Uwzięliście się, żeby nas zabić — zawtórowała jej Hewitt.

— Nie mieliśmy żadnych szans.

Emma jako pierwsza wygramoliła się z kabiny symulatora lotu i na czele innych weszła do pozbawionego okien centrum kontroli, gdzie za konsolami siedziało troje instruktorów.

Szefowa zespołu, Hazel Barra, odwróciła się ze złośliwym uśmieszkiem do rozwścieczonej załogi kapitana Kittredge’a.

Chociaż ze swymi kręconymi brązowymi włosami wyglądała jak poczciwa mateczka, w rzeczywistości była bezwględnym graczem, fundującym załogom najbardziej trudne symulacje. Każdą ich porażkę traktowała jak własne zwycięstwo. Zdawała sobie świetnie sprawę, że każdy start może się zakończyć katastrofą; chciała, żeby jej astronauci umieli sobie radzić w każdej sytuacji. Utrata jednej z załóg była koszmarem, który, miała nadzieję, nigdy się nie spełni.

— Te numery były naprawdę poniżej pasa, Hazel — stwierdził Kittredge.

— Zawsze wam się udawało, kochani. Musieliśmy wam przytrzeć trochę nosa.

— Dajcie spokój — mruknął Andy. — Awaria dwóch silników podczas startu? Uszkodzona magistrala danych? Awaria APU? A potem dorzucacie niesprawny komputer numer pięć? Policzcie, ile to razem usterek. To nierealne.

Jeden z trzech instruktorów, Patrick, obrócił się do nich, szczerząc zęby.

— Nie zauważyliście nawet, że było coś jeszcze.

— Coś jeszcze…?

— Dorzuciłem wam uszkodzony czujnik przy zbiorniku z tlenem. Żadne z was nie zauważyło zmiany na ciśnieniomierzu?

Kittredge zaczął się śmiać.

— Kiedy niby mieliśmy to zauważyć? Walczyliśmy z tuzinem innych awarii.

Hazel uniosła pulchne ramię, wzywając do zawieszenia broni.

— W porządku, moi drodzy. Może trochę przesadziliśmy. Szczerze mówiąc, nie spodziewaliśmy się, że uda wam się doprowadzić tak daleko procedurę RTLS. Chcieliśmy wam dorzucić jeszcze jedną awarię, żeby było ciekawiej.

— Dorzuciliście nam całą furę awarii — parsknęła Hewitt.

— Rzecz w tym, że jesteście za bardzo zarozumiali — stwierdził Patrick.

— Właściwym słowem jest „pewni siebie” — zaprotestowała Emma.

— To dobrze — przyznała Hazel. — To dobrze, kiedy człowiek jest pewny siebie. Podczas zintegrowanej symulacji w zeszłym tygodniu świetnie pracowaliście w zespole. Nawet Gordon Obie powiedział, że jest pod wrażeniem.

— Sfinks powiedział coś takiego?

Kittredge uniósł brwi, zdziwiony. Gordon Obie, dyrektor Operacji Lotów Załogowych, był człowiekiem tak onieśmielająco małomównym i powściągliwym, że nikt w Centrum Johnsona nie znał go zbyt dobrze. Siedział na zebraniach kierownictwa misji, nie mówiąc ani słowa, lecz nikt nie wątpił, że jego umysł rejestruje każdy szczegół. Wśród astronautów budził podziw i wcale niemały lęk. Mając ostatnie słowo w kwestii składu misji, mógł im bardzo pomóc albo zaszkodzić w karierze. Fakt, że pochwalił zespół Kittredge’a, stanowił naprawdę dobrą wiadomość.

Hazel nie pozwoliła im jednak popaść w samouwielbienie.

— Ale z drugiej strony — dodała zaraz — Obiego martwi, że tak lekko to wszystko traktujecie. Że to dla was wciąż tylko zabawa.

— A czego się po nas spodziewa? — zdziwiła się Hewitt.

— Że będziemy obsesyjnie analizować tysiące sytuacji, w których możemy się rozbić i spalić?

— Katastrofa to nie kwestia teorii.

Ta uwaga, tak spokojnie wypowiedziana, sprawiła, że na chwilę umilkli. Od czasów Challengera każdy astronauta miał świadomość, że kolejna wielka katastrofa jest tylko kwestią czasu. Ludzie siedzący w dziobie rakiety, pod którą eksploduje pięć milionów funtów paliwa, nie mogą sobie pozwolić na lekki ton, gdy mówi się o ryzyku ich zawodu. Mimo to rzadko napomykali o śmierci w kosmosie; mówienie o tym oznaczałoby przyznanie, że jest możliwa, przyjęcie do wiadomości, że ich nazwiska mogą się znaleźć na liście załogi następnego Challengera.

Hazel zorientowała się, że jej słowa podziałały na nich jak zimny prysznic. Nie był to najlepszy sposób zakończenia ćwiczeń, więc postanowiła złagodzić nieco swój wcześniejszy krytycyzm.

— Mówię to tylko dlatego, moi drodzy, że jesteście tak dobrze zintegrowani. Muszę nieźle główkować, żebyście się potknęli. Do startu zostało jeszcze trzy miesiące, a wy już teraz jesteście w świetnej formie. Ale ja chcę, żebyście byli w jeszcze lepszej.

— Innymi słowy — odezwał się zza swojej konsoli Patrick — nie zadzierajcie tak bardzo nosa.

Bob Kittredge opuścił głowę w udawanej pokorze.

— Pójdziemy teraz do domu i założymy włosiennice — mruknął.

— Przesadna pewność siebie może okazać się groźna — oświadczyła Hazel, podnosząc się z krzesła i patrząc mu prosto w oczy.

Kittredge był od niej o pół głowy wyższy, miał za sobą trzy loty w kosmosie i jak każdy były pilot marynarki wojennej nie dawał sobie w kaszę dmuchać, lecz Hazel nie onieśmielał ani on, ani żaden z jej astronautów. Bez względu na to, czy byli ekspertami rakietowymi, czy wojennymi bohaterami, budzili w niej taką samą matczyną troskę: chciała, żeby wszyscy wrócili

żywi na ziemię.

— Ponieważ jesteś takim dobrym dowódcą, Bob, twoja załoga doszła do przekonania, że to wszystko jest bardzo łatwe.

— Nie, oni tylko robią wrażenie, że to takie łatwe. Bo są dobrzy.

— Zobaczymy. Zintegrowana symulacja wyznaczona jest na wtorek. Będziecie mieli na pokładzie Hawleya i Higuchiego. Wymyślimy jakieś nowe sztuczki.

Kittredge uśmiechnął się.

— W porządku, postarajcie się nas zabić. Ale bądźcie w tym uczciwi.

— Los rzadko kiedy jest uczciwy — odparła poważnym tonem Hazel. — Nie spodziewajcie się tego po mnie.

Emma i Bob Kittredge siedzieli w barze Fly By Night, popijając piwo i analizując krok po kroku ćwiczenie na symulatorze. Był to rytuał, który zapoczątkowali przed jedenastoma miesiącami, kiedy dopiero tworzył się ich zespół i kiedy po raz pierwszy spotkali się jako załoga lotu numer 162. W każdy piątkowy wieczór spotykali się w barze Fly By Night, przy biegnącej do Centrum Johnsona drodze NASA nr 1, i omawiali postępy szkolenia. Co robili dobrze, a co wymagało jeszcze dalszej pracy? Inicjatywa wyszła od Kittredge’a, który osobiście wybierał każdego członka swojej załogi. Chociaż pracowali ostatnio wspólnie po sześćdziesiąt godzin tygodniowo, najwyraźniej nigdy nie miał ochoty iść do domu. Może dlatego, myślała z początku Emma, że niedawno się rozwiódł i bał się wracać do pustego mieszkania. Kiedy jednak poznała go lepiej, uświadomiła sobie, że te spotkania stanowiły po prostu sposób na podtrzymanie wysokiego poziomu adrenaliny. Kittredge żył po to, żeby latać. Dla czystej rozrywki czytał nudne jak flaki z olejem podręczniki pilotażu promu i każdą wolną chwilę spędzał za sterami jednego z należących do NASA odrzutowców T-38. Prawie tak, jakby żałował, że siła grawitacji przykuła jego stopy do ziemi.

Nie potrafił zrozumieć, dlaczego pozostali członkowie załogi chcą pod koniec dnia iść do domu. Tego wieczoru wydawał się nieco rozżalony, że tylko dwie osoby siedziały przy tym samym co zwykle stoliku we Fly By Night. Jill Hewitt poszła na recital fortepianowy swojego siostrzeńca, Andy Mercer świętował dziesiątą rocznicę ślubu. O umówionej godzinie pojawili się tylko Emma i Kittredge i gdy przestali wreszcie wałkować ostatnią symulację, zapadło między nimi długie milczenie. Tylko sprawy zawodowe nadawały ton rozmowie.

— Zabieram jutro jeden z naszych T-38 do White Sands — oznajmił w końcu Kittredge. — Chcesz lecieć ze mną?

— Nie mogę. Jestem umówiona z moim adwokatem.

— Więc ty i Jack nie zmieniliście zdania? Emma westchnęła.

— Sprawa nabrała rozpędu. Jack ma swojego adwokata, ja swojego. Ten rozwód zmienił się w uciekający pociąg.

— Brzmi to tak, jakbyś miała jakieś opory. Emma zdecydowanym gestem odstawiła piwo.

— Nie mam żadnych oporów.

— W takim razie dlaczego wciąż nosisz jego obrączkę? Spojrzała na złotą ślubną obrączkę. Poirytowana próbowała ją ściągnąć, ale bez skutku. Przez siedem lat obrączka jakby zrosła się z palcem, nie dawała się w ogóle ruszyć. Emma zaklęła i spróbowała ponownie, tym razem ciągnąc tak silnie, że zdarła sobie skórę z kłykcia.

— Proszę bardzo — powiedziała, kładąc obrączkę na stole.

— Jestem teraz wolną kobietą.

Kittredge roześmiał się.

— Wy dwoje ciągniecie ten rozwód dłużej, niż ja byłem żonaty. Swoją drogą, o co się tak długo handryczycie?

Odsunęła się do tyłu na krześle, nagle znużona.

— O wszystko. Przyznaję, że ja też nie jestem rozsądna. W zeszłym tygodniu próbowaliśmy usiąść i sporządzić listę naszych ruchomości. Co chcę ja, co chce on. Przyrzekliśmy sobie, że będziemy zachowywać się w sposób cywilizowany. Jak dwoje spokojnych, dojrzałych ludzi. Zanim doszliśmy do połowy, wybuchła między nami totalna wojna. Bez brania jeńców.

Westchnęła. Prawdę mówiąc, tacy zawsze oboje byli. Tak samo uparci, tak samo pełni pasji. W miłości i w walce zawsze sypały się między nimi iskry.

— Potrafiliśmy uzgodnić tylko jedną rzecz — powiedziała po chwili. — Że mogę zatrzymać kota.

— Macie szczęście.

Spojrzała mu w oczy.

— Wciąż żałujesz tego, co się stało? — zapytała.

— Masz na myśli mój rozwód? Nigdy w życiu.

Powiedział to stanowczym tonem, jednocześnie jednak uciekł oczyma w bok, jakby chciał ukryć prawdę, którą oboje znali: że wciąż boleje z powodu swojego rozbitego małżeństwa. Że nawet człowiekowi, który nie boi się przypiąć pasami na pięciu milionach funtów łatwopalnego paliwa, może doskwierać zwyczajna samotność.

— Wiem już, na czym polega cały problem — stwierdził.

— W końcu to rozgryzłem. Cywile nie rozumieją nas, ponieważ nie rozumieją naszego marzenia. Małżeństwo z astronautą potrafi wytrzymać tylko męczennica lub święta. Albo ktoś, kogo gówno obchodzi, czy przeżyjesz, czy zginiesz. — Roześmiał się gorzko. — Bonnie nie była męczennicą. I na pewno nie rozumiała naszego marzenia.

Emma spojrzała na połyskującą na stole ślubną obrączkę.

— Jack rozumie je — powiedziała cicho. — To było także jego marzenie. I to właśnie stało się kością niezgody. Że ja tam polecę, a on nie może. Że jest tym, który został z tyłu.

— W takim razie powinien dorosnąć i stawić czoło rzeczywistości. Nie każdy jest ulepiony z odpowiedniej gliny.

— Wolałabym, żebyś nie mówił o nim jak o jakimś wybrakowanym towarze.

— Daj spokój, w końcu to on sam zrezygnował.

— A co innego mógł zrobić? Wiedział, że nie dostanie żadnego przydziału. Skoro nie pozwalają ci latać, nie ma sensu pozostawać w zespole.

— Uziemili go dla jego własnego dobra.

— To są medyczne spekulacje. To, że miałeś jeden kamień w nerkach, wcale nie oznacza, że urodzisz następny.

— W porządku, doktor Watson. To ty jesteś lekarką. Powiedz, czy chciałabyś, żeby Jack był członkiem twojej załogi, wiedząc o jego medycznych problemach?

— Owszem — odparła po krótkiej chwili. — Chciałabym tego jako lekarka. Uważam, że Jack czułby się doskonale w kosmosie. Ma tyle atutów, że nie potrafię zrozumieć, dlaczego go tam nie chcą. To, że się z nim rozwodzę, nie znaczy, że go nie szanuję.

Kittredge roześmiał się i wypił do końca swoje piwo.

— W tej kwestii nie stać cię chyba na obiektywizm… Chciała zaprotestować, ale zdała sobie sprawę, że brakuje jej argumentów. Kittredge miał rację. Kiedy chodziło o Jacka McCalluma, nigdy nie była obiektywna.

Na dworze, w parnym gorącym powietrzu letniej houstońskiej nocy, zatrzymała się na chwilę na parkingu przy barze i spojrzała w niebo. Łuna wielkiego miasta przyćmiewała światło gwiazd, ale i tak rozpoznawała znajome konstelacje: Kasjopeę, Andromedę i Siedem Sióstr. Patrząc na nie, przypominała sobie zawsze, co powiedział Jack, kiedy pewnej letniej nocy leżeli obok siebie na trawie, wpatrując się w gwiazdy. Tej nocy, kiedy po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że go kocha. „Niebo jest pełne kobiet, Emmo — oświadczył wtedy. — Tam jest twoje miejsce”.

— I twoje, Jack — szepnęła cicho.

Otworzyła samochód i siadła za kierownicą, a potem sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej ślubną obrączkę. Wpatrując się w nią w półmroku, pomyślała o siedmiu latach małżeństwa, które teraz zbliżało się do końca.

Wsunęła obrączkę z powrotem do kieszeni. Jej lewa dłoń wydawała się bez niej naga, odsłonięta. Będę się musiała do tego przyzwyczaić, pomyślała, uruchamiając silnik.

Rozdział trzeci

10 lipca

— Kurtyna w górę — mruknął doktor Jack McCallum, słysząc syrenę pierwszego ambulansu.

Wychodząc na podjazd przed izbą przyjęć, czuł, jak jego puls gwałtownie przyśpiesza, a adrenalina zmienia nerwy w iskrzące się, obnażone przewody. Nie miał pojęcia, co czeka personel szpitala Memorial Southeast, poza tym, że w drodze są kolejni pacjenci. W izbie przyjęć poinformowano ich przez radio, że na drodze międzystanowej nr 45 zderzyło się ze sobą piętnaście pojazdów. W karambolu zginęły dwie osoby, wiele zostało rannych. Chociaż pacjenci w najbardziej krytycznym stanie powinni trafić do Bayshore albo Texas Med, również wszystkie mniejsze szpitale przygotowały się na przyjęcie poszkodowanych.

Jack rozejrzał się dookoła, żeby sprawdzić, czy jego zespół jest w pełnej gotowości. Druga lekarka, Anna Slezak, stała tuż obok z zaciętym wyrazem twarzy. Personel pomocniczy składał się z czterech pielęgniarek, laborantki oraz przestraszonego stażysty. Dopiero miesiąc po dyplomie, był najmniej doświadczonym członkiem zespołu i miał dwie lewe ręce. Nadaje się tylko na psychiatrę, pomyślał Jack.

Syrena zachłysnęła się i umilkła, kiedy ambulans skręcił na podjazd i podjechał tyłem pod wejście. Jack otworzył tylne drzwi i omiótł szybkim spojrzeniem pacjentkę — młodą kobietę z blond włosami zlepionymi krwią i głową oraz karkiem unieruchomionymi w ortopedycznym kołnierzu. Kiedy wyciągnęli ją z ambulansu i lepiej przyjrzał się jej twarzy, uświadomił sobie nagle, że ją zna.

— Debbie — powiedział.

Kobieta podniosła w górę zamglony wzrok. Najwyraźniej go nie poznawała.

— To ja, Jack McCallum — przedstawił się.

— Och, Jack. — Debbie zamknęła oczy i jęknęła. — Boli mnie głowa.

Poklepał ją krzepiąco po ramieniu.

— Zaopiekujemy się tobą, kochanie. O nic się nie martw. Wtoczyli ją przez drzwi izby przyjęć do gabinetu zabiegowego.

— Znasz ją? — zapytała Anna.

— Jej mąż to Bill Haning. Ten astronauta.

— Jeden z tych facetów, którzy przebywają teraz na stacji kosmicznej? — Anna roześmiała się. — To będzie naprawdę zamiejscowa rozmowa.

— Jeśli będzie trzeba, bez trudu się z nim skontaktujemy. W Centrum Johnsona mogą nas od razu połączyć.

— Chcesz, żebym się nią zajęła?

Było to całkiem rozsądne pytanie. Lekarze wolą na ogół nie zajmować się krewnymi i przyjaciółmi; trudno zachować obiektywizm, kiedy leżący na stole operacyjnym człowiek jest kimś, kogo się zna i lubi. Ale chociaż Jack i Debbie bywali w swoim czasie na tych samych przyjęciach, uważał ją za znajomą, nie przyjaciółkę i nie widział powodu, żeby przekazywać ją innemu lekarzowi.

— Ja się nią zajmę — powiedział i ruszył w ślad za wózkiem do gabinetu zabiegowego, skupiając całą uwagę na tym, co trzeba zrobić. Jedynym widocznym urazem było skaleczenie na głowie, ale ponieważ ranna skarżyła się na silny ból, musiał sprawdzić, czy nie ma naruszonej czaszki i kręgów szyjnych.

Podczas gdy pielęgniarki pobierały krew do badań i delikatnie ściągały z Debbie ubranie, sanitariusz zdał Jackowi szybkie sprawozdanie.

— Znaleźliśmy ją w piątym z samochodów, które brały udział w karambolu. Z tego, co ustaliliśmy, oberwał z tyłu, przekręcił się na bok i wtedy oberwał ponownie w drzwi kierowcy. Były wgniecione.

— Czy była przytomna, kiedy do niej dotarliście?

— Przez kilka minut była nieprzytomna, ale ocknęła się, kiedy zakładaliśmy jej kroplówkę. Od razu unieruchomiliśmy jej kręgosłup. Ciśnienie krwi i tętno były stabilne. Należy do tych, którzy mieli więcej szczęścia. — Sanitariusz pokręcił głową. — Powinien pan zobaczyć faceta, który jechał za nią.

Jack podszedł do wózka, żeby zbadać pacjentkę. Obie źrenice Debbie reagowały na światło, ruchy gałek ocznych były w normie. Wiedziała, jak się nazywa i gdzie się znajduje, ale nie potrafiła przypomnieć sobie, jaki dziś dzień. Orientacja lekko zaburzona, pomyślał. Był to wystarczający powód, żeby ją przyjąć, choćby na jedną noc.

— Zrobimy ci teraz rentgen, Debbie — powiedział.

— Musimy się upewnić, że niczego sobie nie złamałaś.

— Spojrzał na siostrę. — Tomografia komputerowa czaszki i kręgów szyjnych…. — przerwał i zaczął nasłuchiwać.

W oddali słychać było syrenę kolejnego ambulansu.

— Proszę zrobić te zdjęcia — polecił i wybiegł z powrotem na podjazd, gdzie zgromadził się już jego zespół.

Do pierwszej syreny dołączyła druga, trochę cichsza. Jack i Anna wymienili zaniepokojone spojrzenia. Czyżby jechały do nich dwie karetki?

— To będzie jeden z tych dni — mruknął.

— Gabinet zabiegowy pusty? — zapytała Anna.

— Pacjentka jest w drodze do rentgena — odparł.

Dał krok do przodu i kiedy pierwszy ambulans zatrzymał się przed izbą przyjęć, otworzył tylne drzwi.

Tym razem był to mężczyzna w średnim wieku, z nadwagą. Miał bladą ziemistą cerę. Jest w szoku, ocenił w pierwszej chwili Jack, ale nie widział krwi, nie było śladu urazu.

— Był w samym środku karambolu — powiedział sanitariusz, kiedy wtaczali pacjenta do pokoju zabiegowego. — Kiedy go wyciągaliśmy, skarżył się na ból w piersi. Rytm serca stabilny, lekka tachykardia, ale bez przedwczesnych pobudzeń komorowych. Ciśnienie skurczowe dziewięćdziesiąt. Podaliśmy mu na miejscu morfinę, nitroglicerynę i tlen z przepływem

6 litrów na minutę.

Wszyscy robili, co do nich należało. Anna zebrała wywiad i zbadała mężczyznę, pielęgniarki podłączyły elektrody.

Z maszyny wysunęła się wstęga elektrokardiogramu. Jack oddarł ją i jego uwagę natychmiast zwróciło uniesienie ST na odprowadzeniach V1 i V2.

— Zawał ściany przedniej — powiedział. Anna pokiwała głową.

— Trzeba mu podać tkankowy aktywator plazminogenu.

— Podjechał kolejny ambulans! — zawołała od drzwi pielęgniarka.

Jack i dwie siostry wybiegli na dwór.

Na noszach krzyczała i wiła się z bólu młoda kobieta. Jack spojrzał na jej prawą nogę z wykręconą prawie zupełnie w bok stopą i od razu zorientował się, że pacjentka wymaga natychmiastowej operacji. Rozciął jej szybko ubranie, odsłaniając złamane biodro. Kość udowa wbiła się w panewkę, gdy kolana uderzyły w tablicę rozdzielczą samochodu. Widok groteskowo zdeformowanej nogi przyprawiał go o mdłości.

— Podajemy morfinę? — zapytała siostra. Jack kiwnął głową.

— Daj jej tyle, ile potrzebuje. Jest teraz w świecie bólu.

Najlepiej od razu sześć jednostek. I ściągnijcie tu jak najszybciej ortopedę…

— Doktor McCallum proszony jest do rentgena. Doktor McCallum proszony jest do rentgena…

Jack podniósł z niepokojem wzrok i wybiegł z gabinetu zabiegowego.

Nad leżącą na stole rentgenowskim Debbie pochylała się pielęgniarka i laborant.

— Zrobiliśmy jej właśnie zdjęcia czaszki i kręgów szyjnych — powiedział laborant. — Ale nie możemy jej obudzić. Nie reaguje nawet na ból.

— Jak długo jest nieprzytomna?

— Nie wiem. Leżała na stole i dopiero po dziesięciu, piętnastu minutach zorientowaliśmy się, że do nikogo się nie odzywa.

— Zrobiliście jej tomografię?

— Wysiadł komputer. Powinni go naprawić za parę godzin. Jack zaświecił latarką w oczy Debbie i poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Jej lewa źrenica była rozszerzona i nie reagowała na światło.

— Pokażcie mi zdjęcia — polecił.

— Zdjęcia szyi wiszą już na podświetlaczu.

Jack przeszedł szybko do sąsiedniego pokoju i przyjrzał się umieszczonym w podświetlaczu zdjęciom. Nie zauważył żadnych uszkodzeń kręgów szyjnych. Zdjął zdjęcia i umieścił w podświetlaczu rentgen czaszki. W pierwszej chwili nie zauważył niczego oczywistego. A potem jego wzrok przykuła prawie niedostrzegalna linia przecinająca lewą kość skroniową, cienka niczym zadrapanie szpilką. Pęknięcie.

Czy pęknięta kość uszkodziła lewą środkową tętnicę oponową? To spowodowałoby krwotok. W miarę gromadzenia się krwi i wzrostu ciśnienia sródczaszkowego, mózg poddany byłby coraz większemu uciskowi. To tłumaczyłoby pogorszenie się stanu mentalnego Debbie oraz powiększoną źrenicę.

Trzeba natychmiast usunąć krew.

— Zawieźcie ją z powrotem do zabiegowego! — polecił. W ciągu kilku sekund pacjentka znalazła się ponownie na wózku i wyjechała na korytarz.

— Zawiadomcie neurochirurgię! — zawołał Jack, kiedy wtoczyli Debbie do pustego gabinetu. — Powiedzcie im, że mamy krwotok nadtwardówkowy i przygotowujemy się do trepanacji czaszki.

W gruncie rzeczy Debbie powinna była znaleźć się na sali operacyjnej, ale jej stan pogarszał się w tak szybkim tempie, że nie było czasu do stracenia. Rolę sali operacyjnej musiał przejąć gabinet zabiegowy. Przenieśli pacjentkę na stół i przymocowali plątaninę przewodów EKG do jej klatki piersiowej. Oddychała z coraz większym trudem, więc trzeba ją było zaintubować.

— Brak oddechu! — zawołała siostra.

Jack rozerwał opakowanie z rurką dotchawiczą i wsunął laryngoskop do gardła Debbie. Kilka sekund później rura znalazła się na miejscu i płuca pacjentki wypełniły się tlenem.

Pielęgniarka włączyła elektryczną golarkę. Jasne jedwabiste loki Debbie zaczęły spadać na podłogę, odsłaniając skórę czaszki.

Do gabinetu zajrzała sekretarka.

— Neurochirurg utknął w korku! Dotrze tu najprędzej za godzinę.

— Więc sprowadźcie kogoś innego!

— Wszyscy są w Texas Med! Zawożą tam wszystkich z urazami głowy.

Jezu, spieprzyliśmy sprawę, pomyślał Jack, spoglądając na Debbie. Z każdą mijającą minutą rosło ciśnienie w jej czaszce. Umierały komórki mózgowe. Gdyby to była moja żona, nie wahałbym się ani sekundy.

Z trudem przełknął ślinę.

— Dajcie mi świder Hudsona-Brace’a. Sam wywiercę dziury. — Zobaczył zaskoczone miny pielęgniarek. — To jak wiercenie dziur w ścianie — dodał z brawurą, której wcale nie odczuwał. — Robiłem to już kiedyś.

Siostry zaczęły przygotowywać Debbie do operacji, a Jack założył fartuch i rękawiczki. Obkładając czaszkę pacjentki sterylnymi chustami, ze zdumieniem stwierdził, że chociaż serce bije mu jak szalone, dłonie ma spokojne i pewne. Rzeczywiście robił kiedyś trepanację czaszki, ale było to przed wielu laty i pod nadzorem neurochirurga.

Nie ma ani chwili do stracenia. Ona umiera. Zrób to. Sięgnął po skalpel i wykonał liniowe nacięcie nad lewą kością skroniową. Pociekła krew. Wytarł ją gąbką, po czym skauteryzował naczynia krwionośne. Odsunąwszy retraktorem płat skóry, przeciął czepiec ścięgnisty i dotarł do okostnej, którą zdrapał, odsłaniając gołą kość.

Teraz sięgnął po świder Hudsona-Brace’a, mechaniczne, ręczne urządzenie o prawie staroświeckim wyglądzie, rodzaj narzędzia, które można znaleźć w warsztacie dziadka. Najpierw użył perforatora, wiertła o kształcie łopatki, które wbiło się w kość na wystarczającą głębokość. Następnie zmienił wiertło na rozetowe, o wielu płaszczyznach cięcia. Odetchnął głęboko, ustawił je i zaczął wiercić w kierunku mózgu. Na jego czole pojawiły się pierwsze krople potu. Wiercił, nie mając wyników tomografii komputerowej, podjąwszy decyzję wyłącznie na podstawie oceny klinicznej. Nie wiedział nawet, czy wybrał właściwe miejsce.

Z otworu trysnęła nagle krew, zachlapując chirurgiczne chusty.

Pielęgniarka podała basen. Jack wyjął świder i patrzył, jak krew wypływa stałym strumieniem z czaszki i zbiera się w basenie. Wybrał właściwe miejsce. Z każdą uchodzącą kroplą zmniejszało się ciśnienie, któremu poddany był mózg Debbie Haning.

Wypuścił powietrze z płuc i nagle poczuł, jak ustępuje napięcie w jego ramionach i zaczynają boleć go zmęczone mięśnie.

— Przygotujcie wosk do kości — powiedział, a potem odłożył świder i sięgnął po ssak.

Biała mysz szybowała w powietrzu, jakby ktoś zawiesił ją w przezroczystym morzu. Doktor Emma Watson dryfowała ku niej, smukłonoga i pełna gracji niczym podwodna tancerka. Rozpuszczone włosy otaczały ciemnobrązową aureolą jej głowę. Po chwili złapała mysz i powoli odwróciła się twarzą do kamery. W ręku trzymała strzykawkę i igłę.

Film miał ponad dwa lata i zrobiono go na pokładzie promu Atlantis podczas lotu nr 141, ale Gordon Obie nadal uważał, że świetnie nadaje się do celów propagandowych i dlatego właśnie puszczał go w tej chwili na wszystkich monitorach w Teague Auditorium NASA. Któż nie podziwiałby Emmy Watson? Szybka i zgrabna, z błyskiem ciekawości w oczach, miała w sobie coś, czego nie można było nazwać inaczej jak bożą iskrą. Od małej blizny nad brwią aż po odrobinę ułamany przedni ząb (była to pamiątka, jak słyszał, nieostrożnej jazdy na nartach), cała jej twarz świadczyła o pełnym wrażeń życiu. Ale dla Gordona Obiego najważniejsza była jej inteligencja i wiedza. Śledził karierę Emmy Watson z zainteresowaniem, które nie miało nic wspólnego z faktem, że była atrakcyjną kobietą.

Jako dyrektor Operacji Lotów Załogowych, Gordon Obie miał decydujące słowo przy selekcji załóg i starał się zachować bezpieczny — niektórzy powiedzieliby nawet „bezduszny” — stosunek emocjonalny do wszystkich swoich astronautów Sam był kiedyś astronautą, dwa razy pełnił funkcję dowódcy promu i już wówczas dał się poznać jako Sfinks: tajemniczy, powściągliwy, nieskory do pogaduszek człowiek. Czuł się dobrze, nie musząc zabierać głosu, zachowując względną anonimowość. Chociaż siedział na podium wraz z innymi członkami kierownictwa NASA, mało kto na widowni wiedział, jaką konkretnie funkcję pełni. Wchodził po prostu w skład dekoracji. Podobnie jak film z Emmą Watson, atrakcyjną kobietą, która miała przyciągnąć uwagę widowni.

Film skończył się i na ekranie ukazał się symbol NASA, określany pieszczotliwie mianem „klopsika” — nakrapiany gwiazdami niebieski krąg, ozdobiony eliptyczną orbitą i rozwidloną czerwoną strzałą. Dyrektor administracyjny NASA, Leroy Cornell, oraz dyrektor Centrum Kosmicznego Johnsona, Ken Blankenship, podeszli do mównicy, żeby odpowiedzieć na pytania. Ich zadanie polegało, szczerze mówiąc, na żebraniu o pieniądze, a przed sobą mieli sceptycznie nastawionych kongresmanów i senatorów, członków różnych podkomisji, które decydowały o wysokości budżetu NASA. Budżet ten przez drugi rok z rzędu był przedmiotem drastycznych cięć i w Centrum Johnsona zapanowała ostatnio atmosfera ponurej rezygnacji.

Przyglądając się zasiadającym na widowni elegancko ubranym kobietom i mężczyznom, Gordon nie mógł się oprzeć wrażeniu, że patrzy na przedstawicieli obcej kultury. Co się działo z tymi politykami? Jak mogli być tak bardzo krótkowzroczni? Irytowało go, że nie dzielili jego głębokiej wiary, iż tym, co różni ludzką rasę od zwierząt, jest głód wiedzy.

Każde dziecko zadaje sobie uniwersalne pytanie: Dlaczego? Ludzie mają zakodowaną w genach ciekawość, chcą być eksploratorami, odkrywać naukowe prawdy.

Ale ci wyłonieni w wyborach dygnitarze już dawno stracili tę ciekawość. Przybyli do Houston, nie pytając „dlaczego?”, lecz „dlaczego powinniśmy?”.

To Cornell wpadł na pomysł, by uraczyć ich tym, co, nawiązując do filmu „Apollo 13”, najlepszego materiału propagandowego, jaki kiedykolwiek trafił się NASA, określił cynicznie mianem „wycieczki z Tomem Hanksem”. Zaprezentował już im najnowsze osiągnięcia krążącej na orbicie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej i pozwolił uścisnąć dłonie kilku astronautów. Czyż nie o tym właśnie wszyscy marzyli? Żeby dotknąć „złotego chłopca”, herosa nowej ery? Teraz czekała ich wycieczka po Centrum Kosmicznym Johnsona, którą mieli zacząć od budynku nr 30 i sali kontroli lotów. Nieważne, że ta publiczność nie odróżniała konsoli lotu od zestawu do gry w nintendo: wszystkie te cuda techniki miały ich olśnić i uczynić z nich prawdziwych wyznawców.

Nic takiego się jednak nie działo, stwierdził rozczarowany Gordon. Ci ludzie wcale tego nie kupowali.

Wśród wpływowych przeciwników NASA rej wodził siedzący w pierwszym rzędzie siedemdziesięciosześcioletni senator Phil Parish, bezkompromisowy jastrząb z Karoliny Południowej. Dla Parisha najważniejszy był budżet obrony; NASA mogła się wypchać. Podniósł teraz z fotela swoje trzysta funtów żywej wagi i zwrócił się do Cornella.

— Pańska agencja przekroczyła o miliony dolarów budżet tej stacji kosmicznej — wycedził. — Nie wydaje mi się, żeby Amerykanie chcieli ograniczyć wydatki na obronę tylko po to, byście mogli prowadzić na orbicie swoje fikuśne eksperymenty laboratoryjne. Ta stacja miała być podobno finansowana przez wiele państw. Tymczasem z tego, co widzę, to my pokrywamy większość kosztów. Jak mam wyjaśnić tę zagadkę zacnym mieszkańcom Karoliny Południowej?

Dyrektor administracyjny NASA odpowiedział Parishowi telewizyjnym uśmiechem. Cornell był zwierzęciem stricte politycznym, czarusiem, który dzięki osobistemu wdziękowi i charyzmie stał się ulubieńcem prasy i Waszyngtonu. Tam też spędzał większość czasu, prosząc Biały Dom i Kongres o więcej pieniędzy, zawsze o więcej pieniędzy, żeby łatać wiecznie dziurawy budżet agencji. To on reprezentował NASA na zewnątrz. Ken Blankenship, człowiek, który na co dzień kierował Centrum Johnsona, znany był tylko nielicznym. Stanowili yin i yang agencji, tak bardzo różniąc się temperamentem, że trudno było sobie wyobrazić, jak razem funkcjonują. W NASA powtarzano żartobliwie, że Leroy Cornell ma styl, lecz brakuje mu treści, podczas gdy Ken Blankenship ma treść, lecz brakuje mu stylu.

— Pyta pan, dlaczego inne państwa nie uczestniczą w tym wysiłku finansowym — odparł gładko Cornell. — Otóż chcę pana zapewnić, że owszem, uczestniczą. Ta stacja jest naprawdę międzynarodowa. Prawdą jest, że Rosjanom brakuje gotówki. Prawdą jest, że musieliśmy uzupełnić ich zaległości. Ale bardzo zależy im na tej stacji. Wysłali tam swojego kosmonautę i mają wszelkie powody, żeby pomóc nam ją utrzymać. A do czego jest nam potrzebna ta stacja? Proszę spojrzeć chociażby na badania w dziedzinie biologii i medycyny. A także materiałoznawstwa. Geofizyki. Korzyści, jakie przyniosą, będą widoczne już za naszego życia.

Na widowni wstał kolejny polityk i Gordon poczuł, jak skacze mu ciśnienie. Jeśli istniał ktoś, kim pogardzał bardziej niż senatorem Parishem, to tą osobą był kongresman z Montany, Joe Bellingham, facet o urodzie kowboja z reklamy Marlboro i kompletny naukowy ignorant. Podczas swojej ostatniej kampanii domagał się, by w szkołach mówiono o dziele stworzenia. Wyrzućcie podręczniki biologii i otwórzcie zamiast tego Biblię. Uważa pewnie, że rakiety fruwają na skrzydłach aniołów.

— Czy musimy dzielić się najnowocześniejszą technologią z Rosjanami i Japończykami? — zapytał Bellingham. — Niepokoi mnie, że zdradzamy im za darmo nasze naukowe sekrety. Hasło międzynarodowej współpracy brzmi bardzo pięknie, ale co ich powstrzyma przed użyciem tej wiedzy przeciwko nam? Dlaczego mielibyśmy ufać Rosjanom?

Strach i paranoja. Ignorancja i przesądy. Za dużo tego było w tym kraju. Wystarczyło posłuchać przez chwilę Bellinghama, żeby wpaść w depresję. Gordon odwrócił się zdegustowany.

W tym samym momencie spostrzegł Hanka Millara, wchodzącego z zatroskaną miną na podium. Millar był szefem Biura Astronautów. Patrzył wprost na Gordona, który natychmiast zrozumiał, że wyłonił się jakiś problem.

Dyskretnie zszedł z podium i dwaj mężczyźni wyszli na korytarz.

— Co się stało?

— Był wypadek. Poszkodowaną jest żona Billa Haninga. Z tego, co wiemy, nie wygląda to najlepiej.

— Jezu!

— Bob Kittredge i Woody Ellis czekają w dziale public relations. Musimy wszyscy porozmawiać.

Gordon pokiwał głową, po czym spojrzał przez przeszklone drzwi audytorium na kongresmana Bellinghama, który wciąż perorował o tym, jak groźne jest dzielenie się najnowszą technologią z komuchami. Z ponurą miną wyszedł w ślad za Millarem na dwór i ruszył do sąsiedniego budynku.

Spotkali się w pokoju na zapleczu. Kittredge, dowódca lotu numer 162, był czerwony ze zdenerwowania. Woody Ellis, pełniący funkcję dyrektora lotu międzynarodowej stacji kosmicznej, wydawał się znacznie spokojniejszy, ale Gordon nigdy nie widział go zdenerwowanego, nawet w najbardziej kryzysowej sytuacji.

— Jak poważny był ten wypadek? — zapytał.

— Samochód pani Haning uczestniczył w dużym karambolu na drodze międzystanowej numer czterdzieści pięć — odparł Hank. — Ambulans odwiózł ją do szpitala Memorial Southeast. Dyżur na izbie przyjęć pełnił wtedy Jack McCallum.

Gordon kiwnął głową. Wszyscy dobrze znali Jacka McCalluma. Nie wchodził już w skład korpusu astronautów, wciąż jednak znajdował się na liście czynnych lekarzy agencji. Rok temu zrezygnował z większości obowiązków w NASA, żeby pracować w lecznictwie prywatnym.

— To Jack poinformował nas o Debbie — dodał Hank.

— Powiedział coś o jej stanie?

— Poważny uraz głowy. Leży w śpiączce na oddziale intensywnej terapii.

— Jakie są prognozy?

— Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. — W ciszy, która zapadła, wszyscy zastanawiali się, co ta tragedia może oznaczać dla NASA. Hank westchnął. — Będziemy musieli powiedzieć Billowi o wypadku. Nie możemy tego przed nim ukrywać. Problem polega na tym… — zaczął i urwał.

Nie musiał mówić dalej; wszyscy wiedzieli, na czym polega problem.

Bill Haning znajdował się teraz na orbicie, na pokładzie stacji kosmicznej. Z zaplanowanego na cztery miesiące pobytu minął zaledwie miesiąc. Wiadomość o tragedii mogła go załamać. Ze wszystkich problemów, z którymi astronauci borykają się podczas długiego pobytu w kosmosie, najgroźniejsze są według NASA problemy natury emocjonalnej.

Astronauta, który wpadł w depresję, mógł przyczynić się do niepowodzenia całej misji. Coś podobnego wydarzyło się przed kilku laty na Mirze, kiedy Wołodia Diezkurow został poinformowany o śmierci swojej matki. Na kilka dni zamknął się w jednym z modułów stacji i nie chciał w ogóle rozmawiać z centrum kontroli lotów w Moskwie. Jego rozpacz zakłóciła pracę całej załogi Mira.

— Są do siebie bardzo przywiązani — mruknął Hank. — Już teraz mogę wam powiedzieć, że Bill nie zniesie tego dobrze.

— Uważasz, że powinniśmy go zmienić? — zapytał Gordon.

— Przy następnym planowanym locie promu. I tak będzie mu bardzo ciężko przez następne dwa tygodnie. Nie możemy od niego żądać, żeby spędził tam pełne cztery miesiące. Mają dwójkę małych dzieci — dodał półgłosem Hank.

— Jego zmienniczką jest Emma Watson — powiedział Woody Ellis. — Możemy wysłać ją rejsem numer sto sześćdziesiąt. Z załogą Vance’a.

Gordon pilnował się, żeby nie okazać żadnego zainteresowania, kiedy padło nazwisko Watson. Żadnych emocji.

— Co o niej sądzicie? — zapytał. — Czy jest gotowa polecieć trzy miesiące wcześniej?

— I tak miała zastąpić Billa. Śledzi na bieżąco wszystkie prowadzone na pokładzie eksperymenty. Dlatego uważam, że ta opcja jest do przyjęcia.

— Nie jestem z tego zadowolony — stwierdził Bob Kittredge.

Gordon westchnął ciężko.

— Nie spodziewałem się, że będziesz — poinformował dowódcę lotu.

— Watson stanowi integralną część mojej załogi.

Stworzyliśmy zgrany zespół. Nie chciałbym go rozbijać.

— Startujecie dopiero za trzy miesiące. Macie czas na dobranie nowego członka załogi.

— Utrudniacie mi moje zadanie.

— Chcesz powiedzieć, że w tym czasie nie zdołasz stworzyć nowego zespołu?

Kittredge zacisnął wargi.

— Twierdzę tylko, że moja załoga jest w tej chwili zgranym zespołem. Utrata Watson jest nam bardzo nie na rękę.

Gordon spojrzał na Hanka.

— A co z załogą lotu numer sto sześćdziesiąt? Z Vance’em i jego ludźmi?

— Z ich strony nie ma żadnych problemów. Watson będzie po prostu zwykłą pasażerką. Dostarczą ją na pokład stacji podobnie jak każdy inny bagaż.

Gordon zastanawiał się. Mówili na razie o opcjach, a nie o czymś pewnym. Być może Debbie Haning obudzi się ze

śpiączki i Bill zostanie na stacji zgodnie z planem. Podobnie jak wszyscy pracownicy NASA wiedział jednak, że trzeba być przygotowanym na każdą ewentualność, że trzeba mieć alternatywne plany na wypadek, gdyby zdarzyło się A, B lub C.

Spojrzał na Woody’ego Ellisa, który kiwnął potakująco głową.

— W porządku — mruknął w końcu. — Znajdźcie mi Emmę Watson.

Emma zobaczyła go na samym końcu korytarza. Rozmawiał z Hankiem Millarem i chociaż był odwrócony do niej plecami i miał na sobie zielony chirurgiczny fartuch, wiedziała, że to on. Po siedmiu latach małżeństwa nie musiała widzieć twarzy Jacka, żeby go rozpoznać.

Właśnie z tyłu ujrzała po raz pierwszy Jacka McCalluma, kiedy poznali się w szpitalu w San Francisco, gdzie obydwoje odbywali staż na izbie przyjęć. Stał przy stoliku pielęgniarek, wypełniając historię choroby, z pochylonymi ze zmęczenia szerokimi ramionami i potarganymi włosami, jakby dopiero co zwlókł się z łóżka. Bo też właśnie z niego wstał; działo się to rankiem po wyjątkowo ciężkim dyżurze i chociaż był nieogolony i miał spuchnięte oczy, kiedy odwrócił się i po raz pierwszy spojrzał na Emmę, natychmiast coś między nimi zaiskrzyło.

Teraz miał dziesięć lat więcej, jego ciemne włosy przetykała siwizna, a ramiona ponownie uginały się ze zmęczenia. Nie widziała go od trzech tygodni, odbyła z nim tylko przed kilku dniami rozmowę przez telefon, która szybko zmieniła się w kolejną głośną kłótnię. Ostatnio w ogóle nie potrafili się racjonalnie zachowywać, nie mogli zamienić spokojnie nawet kilku słów.

Nic dziwnego, że idąc ku niemu korytarzem, czuła, jak ogarnia ją niepokój.

Pierwszy zauważył ją Hank Millar i jego twarz natychmiast stężała, jakby wiedział, że zaraz dojdzie do bitwy, i chciał dać nogę, nim zacznie się strzelanina. Jack również musiał spostrzec zmianę wyrazu twarzy Hanka, bo odwrócił się, żeby zobaczyć, co ją spowodowało.

Na widok Emmy zastygł w bezruchu i w pierwszej chwili na jego wargach pojawiło się coś w rodzaju spontanicznego uśmiechu. Tak jakby był jednocześnie zdziwiony i ucieszony tym, że ją widzi. Po chwili jednak opanował się, uśmiech zniknął i jego miejsce zajęło spojrzenie, które nie było ani przyjazne, ani wrogie, po prostu obojętne. Spojrzenie kogoś obcego, właściwie bardziej bolesne, pomyślała, niż otwarta wrogość. Wiedziałaby wtedy przynajmniej, że żywi do niej jakieś uczucia, że z małżeństwa, które było kiedyś szczęśliwe, pozostały choćby porozbijane szczątki.

Zorientowała się, że odpowiada na jego zimny wzrok tak samo obojętnym spojrzeniem.

— Gordon powiedział mi o Debbie — oznajmiła, zwracając się do obu mężczyzn.

Hank zerknął na Jacka, mając nadzieję, że ten odezwie się pierwszy.

— Jest wciąż nieprzytomna — powiedział w końcu. — Jeśli chcesz się do nas przyłączyć, to proszę. Odprawiamy tu coś w rodzaju czuwania.

— Tak, oczywiście — odparła, ruszając w stronę poczekalni.

— Emmo! — zawołał za nią Jack. — Możemy porozmawiać?

— Zobaczę się z wami później — powiedział Hank, wycofując się pośpiesznie korytarzem.

Poczekali, aż zniknie za rogiem, i spojrzeli na siebie.

— Z Debbie nie jest najlepiej — stwierdził Jack.

— Co się stało?

— Miała krwotok nadtwardówkowy. Przyjechała przytomna, mówiła. A potem w ciągu zaledwie kilku minut jej stan znacznie się pogorszył. Zajmowałem się wtedy innym pacjentem. Nie zorientowałem się od razu. Zrobiłem jej trepanację dopiero wtedy, gdy… — przerwał i uciekł spojrzeniem w bok. — Jest teraz na respiratorze — dodał.

Emma chciała go dotknąć, lecz powstrzymała się, wiedząc, że na pewno odtrąci jej dłoń. Od dawna już nie przyjmował od niej żadnych słów pociechy. Bez względu na to, co mówiła i jak szczere były jej intencje, zawsze podejrzewał, że się nad nim lituje. A tego nie tolerował.

— To była trudna diagnoza — przyznała tylko.

— Powinienem postawić ją wcześniej.

— Powiedziałeś, że jej stan szybko się pogorszył. Nie analizuj, co by było, gdyby.

— Takie gadanie na pewno nie poprawia mi samopoczucia.

— Nie staram się wcale poprawić ci samopoczucia!

— odparła poirytowana. — Stwierdziłam tylko, że twoja diagnoza była trafna. I postępowałeś zgodnie z nią. Czy nie możesz sobie choć raz odpuścić?

— Słuchaj, tu wcale nie chodzi o mnie — odpalił. — Chodzi o ciebie.

— Co to ma znaczyć?

— Debbie na pewno szybko nie opuści szpitala. A to oznacza, że Bill…

— Wiem. Gordon Obie pozwolił mi lecieć.

— To już postanowione? — zapytał po chwili Jack. Pokiwała głową.

— Bill wraca do domu. Lecę następnym promem, żeby go zastąpić. — Jej wzrok powędrował ku oddziałowi intensywnej terapii. — Mają dwoje dzieci — dodała cicho. — On nie może tam zostać. Nie przez kolejne trzy miesiące.

— Nie jesteś przecież gotowa. Nie miałaś czasu…

— Będę gotowa — odparła, odwracając się.

— Emmo…

Wyciągnął rękę, żeby ją zatrzymać. Dotyk jego dłoni kompletnie ją zaskoczył. Zmierzyła go ostrym wzrokiem i od razu ją puścił.

— Kiedy wyjeżdżasz do Centrum Kennedy’ego? — zapytał.

— Za tydzień. Na kwarantannę.

Najwyraźniej wytrąciło go to z równowagi. Przez chwilę nie odzywał się, próbując przyswoić sobie tę wiadomość.

— Skoro o tym mowa, czy mógłbyś podczas mojej nieobecności zaopiekować się Humphreyem?

— Nie możesz go oddać do schroniska?

— Trzymanie go przez trzy miesiące w zagrodzie byłoby okrutne.

— Czy ten mały potwór ma już wyrwane pazury?

— Daj spokój, Jack. On drapie różne rzeczy tylko wtedy, gdy czuje się ignorowany. Zwracaj na niego uwagę, to zostawi twoje meble w spokoju.

— Doktor McCallum proszony jest na izbę przyjęć — zabrzmiało w głośnikach. — Doktor McCallum proszony jest na izbę przyjęć.

— Musisz chyba iść — powiedziała i odwróciła się, zamierzając odejść.

— Zaczekaj. To dzieje się zbyt szybko. Nie mieliśmy czasu porozmawiać.

— Jeśli chodzi o rozwód, mój adwokat może ci udzielić odpowiedzi na wszystkie pytania, kiedy mnie nie będzie.

— Nie! — odparł i wzdrygnęła się, słysząc złość w jego glosie. — Nie, nie chcę rozmawiać z twoim adwokatem!

— Więc co chcesz mi powiedzieć?

Wpatrywał się w nią przez moment, jakby nie potrafił znaleźć odpowiednich słów.

— Chodzi mi o tę misję — wykrztusił w końcu. — Jest zbyt pośpiesznie organizowana. Nie podoba mi się to.

— Co to znaczy?

— Dołączono cię w ostatniej chwili. Lecisz z inną załogą.

— Vance jest świetnym dowódcą. Nie mam żadnych obaw, jeśli idzie o ten lot.

— A pobyt na stacji? Może się przeciągnąć do sześciu miesięcy.

— Poradzę sobie.

— Ale to niezgodne z planem. Wszystko jest robione na łapu-capu.

— Więc co twoim zdaniem powinnam zrobić, Jack? Wycofać się?

— Nie wiem! — Sfrustrowany przeczesał dłonią włosy. — Nie wiem.

Przez chwilę oboje stali w milczeniu. Żadne nie wiedziało, co powiedzieć, i żadne nie chciało zakończyć tej rozmowy. Siedem lat małżeństwa, pomyślała, i tak to wygląda. Dwoje ludzi, którzy nie potrafią ze sobą wytrzymać i mimo to nie są w stanie się rozstać. A teraz nie ma już czasu, żeby to naprawić.

— Doktor McCallum proszony jest pilnie na izbę przyjęć!

— zabrzmiało kolejne wezwanie.

Jack posłał jej rozdarte spojrzenie.

— Emmo…

— Idź, Jack — ponagliła go. — Potrzebują cię.

McCallum spojrzał na nią sfrustrowany i ruszył w kierunku izby przyjęć, a ona odwróciła się i odeszła w drugą stronę.