Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Grobowiec cesarza

Grobowiec cesarza

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7508-631-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Grobowiec cesarza

Były agent specjalny amerykańskiego Departamentu Sprawiedliwości Cotton Malone, otrzymuje pewnego dnia anonimowy liścik z tajemniczym adresem internetowym. Po wejściu na wskazaną stronę widzi jak zamaskowany mężczyzna torturuje Kasjopeję Vitt, kobietę, która nie raz w przeszłości ocaliła jego skórę.Oprawca przedstawia Malone’owi jasne żądanie: „Oddaj mi to, co ona zostawiła u ciebie na przechowanie.” Jest tylko jeden problem. Malone nie ma pojęcia, co zamaskowany mężczyzna ma na myśli.Tak zaczyna się najbardziej dramatyczna z dotychczasowych przygód Cottona Malone’a, która odkryje przed nim zadziwiające fakty historyczne, zmusi go do konfrontacji z bezwzględnym starożytnym bractwem i wyśle go z Danii do Belgii, Wietnamu i wreszcie do Chin – ogromnego kraju pełnego mrocznych sekretów, gdzie niebezpieczeństwo czai się za każdym rogiem.

Polecane książki

W swoich wierszach autorka opisuje piękno polskiej Ziemi o każdej porze roku, o miłości, przyjaźni i ludzkich charakterach. Pisze wiersze okazyjne, dla rodziny i przyjaciół. Jej wiersze są inspiracją do rozmyślań nad ludzkim losem i sensem życia, zgłębia tajniki duszy i serca....
Książka pokazuje tętniący życiem ośrodek: miasto i twierdzę, a nawet widziane z perspektywy Kamieńca stosunki polsko-tureckie na pograniczu....
Ukazująca ważkość języka i pisania powieść o przemocy wobec dzieci, agresji, ale i sile miłości, wiary i ambicji. Mało to opowieść o chłopcu i dziewczynce, których pozornie nic nie łączy. To opowieść o Derdzie – córce strażnika wsi, która mając jedenaście lat zostaje wydana za mąż za syna szejka mu...
Unia Europejska przykłada dużą wagę do wzrostu innowacyjności gospodarki europejskiej oraz do sektora MŚP jako motoru rozwoju przedsiębiorczości, kreatywności, w konsekwencji przekładającej się na tempo wzrostu gospodarczego krajów członkowskich. Znaczenie innowacyjności i sektora MŚP zostało przyję...
  W publikacji dokonano analizy interakcji pomiędzy pacjentami i personelem medycznym, ze szczególnym uwzględnieniem obciążeń (społecznych, interakcyjnych, moralnych, fizycznych), które wiążą się z pracą lekarzy, pielęgniarek i ratowników medycznych. Wykorzystując koncepcję Everetta Hughesa – dirty ...
Pierwszy tom Historii zimnej wojny skupia się na genezie oraz pierwszych latach konfliktu. W pierwszej wszechstronnej, historycznej analizie tego okresu dziejów zespół czołowych naukowców pokazuje, jak zimna wojna wyewoluowała z geopolitycznego, ideologicznego, gospodarczego i społeczno-politycz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Steve Berry

Nakładem Wydawnictwa Sonia Draga
ukazały się następujące powieści tego autora:

Bursztynowa komnata, 2006

Przepowiednia dla Romanowów, 2007

Trzecia tajemnica, 2007

Dziedzictwo Templariuszy, 2007

Zagadka aleksandryjska, 2008

Wenecka intryga, 2009

Tajemnica grobowca, 2010

Paryska wendeta, 2011

Dedykacja

Fran Downing, Frankowi Greenowi, Lenor Hart, Davidowi Poyerowi, Nancy Pridgen, Clyde’owi Rogersowi i Daivie Woodworth

– nadzwyczajnym nauczycielom

Badaj przeszłość, jeśli chcesz kształtować przyszłość.

KONFUCJUSZ

Historia jest dziewicą, którą możesz przyodziać w każde wybrane przez siebie szaty.

CHIŃSKIE PRZYSŁOWIE

Wszystkie państwa, wielkie i małe, mają jedną wspólną wadę – ich władcy otaczają się ludźmi niegodnymi tego zaszczytu. Ci, którzy pragną kontrolować władców, pierwsi odkrywają ich głęboko skrywane lęki i ambicje.

HAN FEI, III WIEK P.N.E.

PODZIĘKOWANIA

Ekipie z Random House: Ginie Centrello, Libby Mcguire,
Cindy Murray, Kim Hovey, Katie O’Callaghan, Beckowi Stvanowi,
Carole Lowenstein, Rachel Kind oraz wszystkim osobom
zaangażowanym w promocję i sprzedaż książki. Raz jeszcze stokrotne dzięki.

Markowi Tavaniemu dziękuję za to, że był tak wytrwałym
redaktorem.

Pam Ahearn kłaniam się nisko i ofiaruję jej dozgonną
wdzięczność.

Simonowi Lipskarowi, którego cenię za mądrość i dobre rady.

I jeszcze kilka specjalnych podziękowań: Charliemu Smithowi
za nieocenioną pomoc w przeprowadzeniu rekonesansu w Chinach;
Grantowi Blackwoodowi, znakomitemu autorowi thrillerów, za to, że
uratował mnie w Denver; Els Wouters, która w bardzo krótkim czasie
zebrała kluczowe materiały na miejscu w Antwerpii; Ester Levine za
pokazanie mi wystawy terakotowej armii; Bobowi i Jane Stine’om za
inspirację podczas wspólnych lunchów i skontaktowanie mnie z „Julią”
Xiaouhui Zhu; Jamesowi Rollinsowi za to, że po raz kolejny
uratował sytuację; Michele i Joemu Finderom za mądre rady; Meryl Moss
i jej cudownym współpracownikom; Melisse Shapiro, która nawet nie
zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo mi pomaga; i wreszcie Esther
Garver i Jessice Johns za zarządzanie fundacją History Matters oraz
spółką Steve Berry Enterprises.

Chciałbym również podziękować wszystkim moim czytelnikom
na całym świecie. Jestem Wam wdzięczny za Wasze lojalne wsparcie,
przenikliwe uwagi, zaraźliwy entuzjazm, a nawet za słowa krytyki. To
dzięki Wam piszę każdego dnia.

No i oczywiście Elizabeth, która jest dla mnie jednocześnie
krytykiem, kibicem, redaktorem, żoną i muzą.

Na sam koniec niniejszą książkę pragnę zadedykować Fran
Downing, Frankowi Greenowi, Lenore Hart, Davidowi Poyerowi,
Nancy Pridgen, Clyde’owi Rogersowi i Daivie Woodworth. Oni wszyscy
pokazali mi, jak być lepszym pisarzem.

To, czy odniosłem sukces, wciąż pozostaje kwestią otwartą.

Ale jedno jest pewne. Gdyby nie oni, żadna z moich książek nie
zostałaby nigdy wydana.

WAŻNE EPIZODY
W HISTORII CHIN

1765–1027 p.n.e. – panowanie dynastii Shang (najstarsza znana
dynastia chińska)

770–481 p.n.e. – Okres Wiosen i Jesieni

551–479 p.n.e. – lata życia Konfucjusza

535 p.n.e. – pojawienie się eunuchów na dworze cesarskim

481–221 p.n.e. – Okres Walczących Królestw i narodziny legalizmu

200 p.n.e. – pierwsze odwierty w poszukiwaniu ropy naftowej

221 p.n.e. – zjednoczenie walczących królestw przez Qin Shi, który
zostaje Pierwszym Cesarzem

210 p.n.e. – śmierć Qin Shi, ukończenie budowy terakotowej armii
i umieszczenie jej w podziemnym grobowcu Pierwszego Cesarza

146 p.n.e.–67 n.e. – wzrost politycznego znaczenia eunuchów

89 p.n.e. – Sima Qian kończy pracę nad Zapiskami historycznymi
(Shiji)

202–1912 n.e. – rozkwit rządów dynastycznych

1912 – odsunięcie od władzy ostatniego cesarza, koniec rządów
dynastycznych, utworzenie Republiki Chińskiej

1949 – rewolucja komunistyczna, utworzenie Chińskiej Republiki
Ludowej

1974 – odkrycie terakotowej armii

1976 – śmierć Mao Tse–tunga

MAPAPROLOG

PAKISTAN, TERYTORIA PÓŁNOCNE PIĄTEK, 18 MAJA, GODZ. 8:10

Tuż obok Cottona Malone’a świsnęła kula. Rzucił się
na kamienistą ziemię, próbując się schronić za niezbyt gęstymi
topolami. Cassiopeia Vitt poszła w jego ślady i oboje zaczęli czołgać się
po twardym żwirze, aż udało im się znaleźć głaz na tyle duży, że
zapewnił im osłonę.

W ich kierunku padły kolejne strzały.

– To się zaczyna robić poważne – powiedziała Cassiopeia.

– Tak myślisz?

Do tej pory ich wyprawa przebiegała bez niespodzianek. Wokół
nich rozciągało się największe skupisko wyniosłych szczytów
górskich na naszej planecie. Dach świata. Znajdowali się ponad trzy
tysiące kilometrów od Pekinu, w najdalszym, południowo–zachodnim
zakątku chińskiego regionu autonomicznego Sinciang – lub też na
Terytoriach Północnych Pakistanu, zależy, kogo spytać – w miejscu,
o które toczyły się zaciekłe spory graniczne.

Co oczywiście tłumaczyło obecność wojska.

– To nie Chińczycy – stwierdziła. – Zdążyłam rzucić okiem.
Z całą pewnością Pakistańczycy.

Poszarpane, ośnieżone szczyty dochodzące nawet do sześciu
tysięcy metrów wysokości stanowiły osłonę dla lodowców,
zielono–czarnych lasów i kotlin wypełnionych bujną roślinnością. Zbiegały się tu
łańcuchy górskie Karakorum, Hindukusz, Pamir i Himalaje. To kraj
czarnych wilków i niebieskiego maku, koziorożców i panter
śnieżnych. „Tam, gdzie zbierają się duchy”, jak zauważył pewien czytany
kiedyś przez Malone’a starożytny autor. Być może region ten
stanowił nawet inspirację dla Jamesa Hiltona, gdy ten tworzył swoją krainę
Shangri–La. Istny raj dla wędrowców, narciarzy, amatorów
wspinaczki i kajakarstwa górskiego. Niestety pretensje do tego obszaru rościły
sobie zarówno Indie, jak i Pakistan, podczas gdy pozostawał on wciąż
w rękach Chin. Wszystkie trzy państwa od dziesięcioleci walczyły
o panowanie nad tym odludnym zakątkiem świata.

– Oni chyba wiedzą, dokąd idziemy – powiedziała Cassiopeia.

– Też mi to przyszło do głowy – odparł. – Mówiłem ci, że ten
facet to same kłopoty.

Mieli na sobie skórzane kurtki, dżinsy i ciężkie buty. Chociaż
znajdowali się na wysokości 2500 metrów ponad poziomem morza,
temperatura powietrza była zaskakująco przyjemna. Jakieś piętnaście
stopni, ocenił Malone. Na szczęście oboje mieli przy sobie broń –
chińskie pistolety półautomatyczne i kilka zapasowych magazynków.

– Musimy iść tamtędy. – Wskazał za siebie. – A ci żołnierze są
dostatecznie blisko, żeby zrobić nam krzywdę.

Zaczął przeszukiwać swoją pamięć ejdetyczną. Wczoraj
dokładnie zapoznał się z mapą regionu i zapamiętał, że ten skrawek ziemi,
niewiele większy od New Jersey, nosił niegdyś nazwę Hunza. Przez
ponad dziewięćset lat był niezależnym księstwem, a jego suwerenność
dobiegła końca dopiero w latach siedemdziesiątych XX wieku.
Miejscowa ludność o niezbyt ciemnej karnacji i jasnych oczach
wywodziła się podobno od greckich żołnierzy z armii Aleksandra Wielkiego,
którzy najechali te tereny przed przeszło dwoma tysiącami lat. Kto
wie? Kraj ten przez stulecia pozostawał całkowicie odcięty od
świata, aż do lat osiemdziesiątych, kiedy Chiny z Pakistanem połączyła
przebiegająca przez Karakorum autostrada.

– Musimy mieć nadzieję, że on da sobie radę – odezwała się
wreszcie.

– To ty podjęłaś decyzję, nie ja. Idź pierwsza, będę cię osłaniał.

Ścisnął w dłoni chiński pistolet. Nie najgorsza broń,
piętnastostrzałowa i w miarę precyzyjna. Cassiopeia też się przygotowała. To
mu się w niej podobało. Była gotowa na każdą sytuację, a razem
stanowili naprawdę zgrany zespół. Ta na wpół Hiszpanka, na wpół Arabka
nie przestawała go fascynować.

Popędziła w kierunku kępy jałowców.

Wychylił się zza głazu z uniesionym pistoletem, gotów
zareagować nawet na najmniejszy ruch. Po swojej prawej, wśród upiornego
światła przedostającego się przez wiosenną roślinność, dostrzegł błysk
lufy karabinu wysuwającej się zza pnia drzewa.

Strzelił.

Lufa zniknęła.

Postanowił wykorzystać ten moment i pobiegł za Cassiopeią,
starając się, by głaz pozostawał pomiędzy nim a ścigającymi ich
żołnierzami.

Rozległ się huk krótkich serii z broni automatycznej. Wokół nich
zaczęły śmigać kule.

Kręta ścieżka wyprowadziła ich spośród drzew, po czym zaczęła
się wznosić stromym, ale możliwym do pokonania zboczem,
przylegającym do ścian luźnego, skalistego urwiska. Teren nie oferował tu
już zbyt dobrej osłony, ale nie mieli wyboru. Poza szlakiem widział
kaniony tak głębokie, że światło słoneczne docierało do nich
jedynie w samo południe. Biegli po krawędzi wąwozu rozpościerającego
się po ich prawej. Ponad przeciwległym końcem wznosiło się słońce,
którego blask nieco tłumiło czarne zbocze góry. Trzydzieści metrów
niżej, na dnie wąwozu pienił się rwący potok, plując w powietrze
szarą od piasku wodą.

Wdrapali się na stromą skarpę.

Zobaczył most. Dokładnie tam, gdzie mówił ich informator.

Nie była to zbyt wyszukana konstrukcja. Między skały po obu
stronach rozpadliny wciśnięto chwiejne słupy i połączono je kładką
z belek związanych grubymi włóknami konopi. Pomost kołysał się
nad płynącą w dole rzeką.

Cassiopeia doszła do końca szlaku i zatrzymała się.

– Musimy przejść przez most.

Nie podobało mu się to, ale miała rację. Ich cel leżał po drugiej
stronie.

W oddali odbiły się echem kolejne wystrzały. Spojrzał za siebie.

Nie widział żołnierzy. To go zaniepokoiło.

– Może to on ich od nas odciągnął – powiedziała.

Jego nieufność kazała mu zachować czujność, ale nie było czasu,
by przesadnie analizować sytuację. Wsadził broń do kieszeni.
Cassiopeia zrobiła to samo, po czym wkroczyła na kładkę.

Poszedł za nią.

Impet wzburzonej rzeki sprawiał, że belki pomostu dygotały.
Ocenił, że od drugiej strony dzieli ich mniej niż trzydzieści metrów,
ale na razie byli na wiszącym w powietrzu moście bez jakiejkolwiek
osłony i wychodzili z cienia prosto w słońce. Na przeciwległej
krawędzi wąwozu zaczynał się kolejny szlak, prowadzący po żwirowej
drodze w kierunku rosnących tam drzew. Daleko przed nimi, w górującej
nad krajobrazem ścianie skalnej dostrzegł wyrzeźbioną w kamieniu
postać, wysoką na dobre cztery metry – wizerunek Buddy, dokładnie
tak, jak im mówiono.

Cassiopeia odwróciła się do niego. Z jej zachodnimi rysami
twarzy silnie kontrastowały typowo wschodnie oczy.

– Ten most widział lepsze dni.

– Miejmy nadzieję, że został mu chociaż jeszcze jeden dobry
dzień.

Mocno złapała poskręcane liny, dzięki którym kładka
utrzymywała się w powietrzu.

On też zacisnął palce na szorstkich powrozach.

– Pójdę pierwszy.

– A to dlaczego?

– Jestem cięższy. Jeśli most utrzyma mnie, utrzyma i ciebie.

– Z taką logiką nie mogę polemizować – przesunęła się, żeby
zrobić mu miejsce – więc bardzo proszę.

Pierwszy wkroczył na most, dostosowując kroki do miarowych
wibracji drewnianych belek.

Wciąż nie było śladu pościgu.

Uznał, że lepiej iść w szybszym tempie, nie dając deskom czasu
na reakcję. Cassiopeia poszła za jego przykładem.

Ponad huk wzburzonej wody wzniósł się zupełnie nowy dźwięk
– głębokie, basowe uderzenia, na razie daleko od nich, ale
przybliżające się z każdą chwilą.

Odwrócił głowę i wyłowił okiem cień na skalnej ścianie,
w oddalonym może o półtora kilometra miejscu, gdzie wąwóz, który właśnie
pokonywali, przecinał prostopadle inny.

Znajdowali się w połowie drogi i jak dotąd most wydawał się
stabilny, choć spróchniałe deski uginały się pod stopami jak gąbka. Przez
cały czas muskał palcami szorstkie włókna konopi, gotowy w każdej
chwili zacisnąć pięści, gdyby kładka jednak nie wytrzymała i pękła
mu pod nogami.

Daleki cień na skale powiększył się i przerodził w kształt
śmigłowca szturmowego AH–1 Cobra.

Maszyna była amerykańskiej produkcji, ale wcale nie leciała im
na ratunek. Śmigłowców tego typu używały także pakistańskie siły
zbrojne – Pakistańczycy dostali je od Waszyngtonu do pomocy we
wspólnej walce z terroryzmem.

Cobra leciała prosto na nich, wyposażona w dwułopatowy wirnik,
dwa silniki, działka kalibru 20 mm, pociski przeciwpancerne i rakiety
powietrze–powietrze. Szybka jak trzmiel i równie zwrotna.

– Oni nie lecą, żeby nam pomóc – usłyszał głos Cassiopei.

W duchu przyznał jej rację, ale nie uważał za konieczne mówić
na głos, że od początku jego przeczucia były słuszne. Zostali
z premedytacją zapędzeni w to miejsce.

Niech diabli wezmą tego cholernego…

Śmigłowiec otworzył ogień, posyłając w ich stronę grad kul
z dwudziestomilimetrowego działka.

Malone rzucił się brzuchem na deski mostu i przewrócił na
plecy. Kątem oka, poprzez własne stopy, widział, jak Cassiopeia zrobiła
to samo. Cobra z hukiem leciała prosto na nich; turbiny jej silników
głośno pracowały w suchym, pustynnym powietrzu. Pociski
dosięgły kładki, z dziką furią drąc na strzępy drewno i konopne wiązania.

Kolejna seria uderzyła w kilkumetrową przestrzeń pomiędzy
dwiema postaciami znajdującymi się pośrodku mostu.

W oczach Cassiopei zapłonęła wściekłość. Malone patrzył, jak
dziewczyna dobywa broni, podnosi się na kolana i strzela, celując
w kabinę pilota. Wiedział jednak, że szansa wyrządzenia w ten
sposób szkody opancerzonemu śmigłowcowi mknącemu z prędkością
dwustu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę równała się zeru.

– Padnij, do cholery! – krzyknął.

W tym momencie kolejna seria doszczętnie zniszczyła odcinek
mostu pomiędzy nim a Cassiopeią. W jednej chwili kawał
konstrukcji z drewna i sznurów przestał istnieć.

Zerwał się na równe nogi, zdając sobie sprawę, że cała kładka
zaraz zwali się w przepaść. Nie mógł się cofnąć, więc zaczął biec przed
siebie. Pokonywał ostatnie metry, z całych sił chwytając się lin,
podczas gdy za jego plecami kolejne części mostu załamywały się
i spadały do rwącej rzeki.

Śmigłowiec wyprzedził go, lecąc w kierunku przeciwległej
krawędzi wąwozu. Malone zacisnął dłonie na konopnych sznurach
i poleciał w dół, ciągnięty przez opadającą połówkę mostu. Kładka razem
z uczepionym jej mężczyzną mocno uderzyła w skałę, odbiła się, po
czym zwisła luźno wzdłuż ściany wąwozu.

Nie dał sobie czasu na odczuwanie strachu. Zaczął się wspinać,
wolno pokonując ostatnie metry, które dzieliły go od szczytu. Uszy
wypełniał mu huk rwącej rzeki i łomot łopat helikoptera. Wbił wzrok
w przeciwną stronę rozpadliny i wypatrywał tam Cassiopei, w nadziei,
że zdołała uciec z walącego się mostu.

Nagle zobaczył ją i serce podeszło mu do gardła. Kurczowo
trzymała się oburącz resztki mostu zwisającej wzdłuż pionowej skarpy.
Pragnął jej pomóc, ale nie mógł nic zrobić. Dzieliło ich trzydzieści
metrów pustej przestrzeni.

Cobra wykonała zwrot w ciasnym wąwozie, wzniosła się po łuku,
po czym ponownie ruszyła w ich stronę.

– Dasz radę się wspiąć?! – zawołał, przekrzykując hałas.

Potrząsnęła głową.

– Zrób to – krzyknął.

Odwróciła głowę w jego stronę.

– Uciekaj.

– Nie zostawię cię tu.

Cobra była kilkaset metrów od nich. W każdej chwili
spodziewał się usłyszeć strzały.

– Wspinaj się! – ryknął.

Wyciągnęła jedną rękę w górę. I wtedy spadła z piętnastu
metrów, prosto do rwącej rzeki.

Nie miał pojęcia, jak głęboka jest woda, ale widok wystających
ponad powierzchnię skał nie napawał optymizmem.

Cassiopeia zniknęła w spienionej wodzie. Rzeka musiała być
lodowata, w końcu powstawała z topniejącego górskiego śniegu.

Czekał, aż jego towarzyszka wypłynie na powierzchnię.
Gdziekolwiek.

Nie wypłynęła.

Wpatrywał się w szare, mętne wody rzeki, której silny nurt unosił
ze sobą muł i kamienie. W pierwszym odruchu chciał skoczyć za
Cassiopeią, ale zdał sobie sprawę, że to niemożliwe. Nie przeżyłby upadku.

Stał na skraju wąwozu, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało.

Po tym wszystkim, przez co razem przeszli w ciągu ostatnich
trzech dni.

Cassiopeia Vitt zginęła.

CZĘŚĆ PIERWSZA

TRZY DNI WCZEŚNIEJ

ROZDZIAŁ 1

KOPENHAGA, DANIAWTOREK, 15 MAJA, GODZ. 12.40

Cotton Malone drżącymi palcami wpisał adres do
przeglądarki. Anonimowe wiadomości nigdy nie oznaczały nic
dobrego, zupełnie jak telefon dzwoniący nagle w środku nocy.

Liścik został przyniesiony przed dwiema godzinami, kiedy
Cottona nie było akurat w jego księgarni, a pracownica, która przyjęła
nieopisaną kopertę, zdążyła o niej zapomnieć. Wręczyła mu ją
dopiero parę minut temu.

– Ta kobieta nie mówiła, że to pilne – powiedziała na swoją obronę.

– Jaka kobieta?

– Jakaś Chinka, ubrana w boską spódnicę od Burberry`ego. Prosiła, żeby przekazać ci to do rąk własnych.

– Wymieniła moje nazwisko?

– Dwa razy.

W kopercie znajdował się złożony arkusz szarego papieru
welinowego, na którym widniał wydrukowany adres strony internetowej
z przyrostkiem „.org”. Natychmiast pobiegł po schodach do swojego
mieszkania nad księgarnią i otworzył laptopa.

Wstukał adres i czekał. Ekran najpierw zrobił się czarny,
a następnie pojawił się na nim interfejs świadczący o tym, że za chwilę
rozpocznie się transmisja wideo w czasie rzeczywistym.

Połączenie zostało nawiązane.

Na ekranie pojawiła się ludzka sylwetka leżąca na plecach
z ramionami nad głową, przywiązana za nadgarstki i kostki do dużej
drewnianej płyty. Skrępowaną osobę ułożono pod takim kątem, że jej
głowa znajdowała się na nieco niższym poziomie niż stopy. Twarz miała
szczelnie owiniętą ręcznikiem, ale nie było wątpliwości, że to kobieta.

– Panie Malone – rozległ się głos przepuszczony przez
elektroniczne filtry w celu ukrycia tożsamości mówiącego. – Czekaliśmy na
pana. Niespecjalnie się panu spieszyło, co? Mam panu coś do
pokazania.

W kadr weszła zakapturzona postać trzymająca w rękach
plastikowe wiadro. Zaczęła zalewać wodą ręcznik omotany wokół
głowy kobiety, która wiła się i szamotała, próbując uwolnić się z więzów.

Wiedział, co się dzieje.

Woda przenikała przez ręcznik i zalewała usta i nos kobiety.
Z początku była w stanie łyknąć trochę powietrza – gardło samoistnie się
zaciskało, dzięki czemu do przełyku przedostawała się jedynie mała
ilość wody – ale ten stan mógł się utrzymać tylko przez parę sekund.
Potem zacznie się naturalny odruch krztuszenia i kobieta zupełnie
straci kontrolę. Jej głowa była umieszczona niżej niż stopy, toteż
grawitacja przeciągała jej agonię. Można w ten sposób utonąć, nie
wchodząc nawet do wody.

Człowiek w kapturze przestał lać wodę.

Kobieta nie przestawała się szamotać.

Tę metodę stosowano już za czasów inkwizycji. Zawsze
cieszyła się dużą popularnością, ponieważ nie zostawiała żadnych śladów
na ciele ofiary. Głównym minusem była sama skala cierpienia – po
czymś takim ofiara przyzna się do wszystkiego. Malone też to kiedyś
przeżył, wiele lat temu, w trakcie szkolenia na agenta jednostki
specjalnej Magellan Billet, kiedy jak wszyscy rekruci przeszedł szkołę
przetrwania. W jego przypadku intensywność procedury potęgowała
wrodzona awersja do przebywania w ciasnocie i zamknięciu. Mokry
ręcznik w połączeniu z więzami krępującymi całe ciało wywoływał
u niego przerażające uczucie klaustrofobii. Pamiętał, że kilka lat temu
w mediach toczyła się publiczna debata na temat podtapiania i tego,
czy stanowi ono tak naprawdę formę tortur.

Jasne, że tak.

– Oto dlaczego nawiązałem z panem kontakt – zabrzmiał
komputerowy głos.

Kamera zrobiła zbliżenie na zakrytą głowę kobiety. Nagle czyjaś
ręka zerwała przemoczony ręcznik, a spod niego wyłoniła się twarz
Cassiopei Vitt.

Po plecach przeszedł mu zimny dreszcz. Zakręciło mu się w głowie.

To nie może być prawda.

Tylko nie to.

Na ekranie komputera Cassiopeia zamrugała oczami, wypluła
wodę z ust i odzyskała oddech.

– Nic im nie mów, Cotton. Ani słowa.

Na jej twarz z powrotem zarzucono mokry ręcznik.

– To nie byłoby najmądrzejsze – powiedział głos. – Zwłaszcza
z jej punktu widzenia.

– Słyszysz mnie? – Malone przysunął się do mikrofonu
wbudowanego w laptopa.

– Oczywiście.

– Czy to wszystko jest konieczne?

– Przez wzgląd na pana doświadczenie, myślę, że tak. Jest pan
człowiekiem godnym szacunku. Były agent Departamentu
Sprawiedliwości. Wysoce wykwalifikowany.

– Jestem antykwariuszem.

Głos zaśmiał się cicho.

– Proszę nie obrażać mojej inteligencji ani nie narażać życia
panny Vitt. Chcę, żeby pan dobrze zrozumiał, jaka jest stawka w tej grze.

– A ty musisz zrozumieć, że mogę cię zabić.

– Do tego czasu panna Vitt będzie już martwa. Darujmy sobie
więc tę brawurę. Chcę dostać to, co ona panu dała.

Widział, jak Cassiopeia jeszcze mocniej zaczęła się szarpać,
kręcąc na boki głową owiniętą w ręcznik.

– Nic mu nie przekazuj, Cotton! Dałam ci to na przechowanie.
Nie oddawaj tego!

Więcej wody. Jej protesty ucichły, gdy musiała walczyć
o powietrze.

– Proszę przynieść ten przedmiot o godzinie drugiej do ogrodów
Tivoli, pod chińską pagodę. Ktoś się tam z panem skontaktuje.
Jeśli nie zjawi się pan na miejscu… – głos zamilkł na moment – chyba
nietrudno wyobrazić sobie, jakie będą konsekwencje.

Połączenie zostało przerwane.

Malone odchylił się na krześle.

Ostatni raz widział się z Cassiopeią ponad miesiąc temu. Od
dwóch tygodni z nią nie rozmawiał. Mówiła, że wybiera się
w podróż, ale jak to ona, nie podała mu żadnych szczegółów. To, co ich
łączyło, trudno było nazwać związkiem. Istniało między nimi
pewne wzajemne przyciąganie, z którego oboje zdawali sobie sprawę, ale
o którym nie mówili. Co ciekawe, najbardziej zbliżyła ich do siebie
śmierć Henrika Thorvaldsena i w ciągu paru tygodni po pogrzebie
ich wspólnego przyjaciela spędzili ze sobą dużo czasu.

Z pewnością była twarda, bystra i odważna.

Ale podtapianie?

Wątpił, czy kiedykolwiek wcześniej doświadczyła czegoś
podobnego.

Jej widok na ekranie komputera ścisnął mu gardło. Nagle
zrozumiał, że gdyby coś stało się tej kobiecie, jego życie nigdy nie byłoby
już takie samo. Musiał ją znaleźć.

Ale był pewien problem.

Cassiopeia w oczywisty sposób została postawiona pod ścianą.
Musiała zrobić wszystko, co konieczne, by przeżyć. Możliwe jednak,
że tym razem przeholowała.

Nie zostawiła mu nic na przechowanie.

Nie miał pojęcia, o co chodziło zarówno jej, jak i porywaczowi.

ROZDZIAŁ 2

CHONGQING, CHINYGODZ. 8.00

Karl Tang przybrał wyraz twarzy, który w najmniejszym
stopniu nie zdradzał jego myśli. Niemal trzydzieści lat praktyki
pozwoliło mu opanować tę sztukę do perfekcji.

– A w jakim celu przychodzi pan tym razem? – zapytała lekarka,
kobieta o twardych rysach twarzy i sztywnej postawie ciała, nosząca
proste, czarne, krótko przycięte włosy.

– W dalszym ciągu jest pani na mnie zła?

– Ależ ja nie odczuwam żadnej wrogości, panie ministrze.
Podczas swojej ostatniej wizyty dał mi pan wyraźnie do zrozumienia, że
to pan tu rządzi. Niezależnie od faktu, że jest to moja placówka.

Puścił jej obraźliwy ton mimo uszu.

– Jak się miewa nasz pacjent?

Pierwszy Szpital Zakaźny położony na przedmieściach
Chongqingu zapewniał opiekę prawie dwóm tysiącom osób chorych na
gruźlicę oraz zapalenie wątroby. Była to jedna z ośmiu placówek tego typu
na terenie całego kraju. Każda z nich wyglądała podobnie – posępny
kompleks z szarej cegły otoczony zielonym płotem, gdzie pacjenci
z chorobami zakaźnymi mogli bezpiecznie przechodzić
kwarantannę. Z uwagi na duży stopień odizolowania szpitale te idealnie
nadawały się również do przetrzymywania chorych więźniów chińskiego
wymiaru sprawiedliwości.

Takich jak Jin Zhao, który dziesięć miesięcy temu doznał
wylewu krwi do mózgu.

– Leży w łóżku, jak zawsze od pierwszego dnia, kiedy go tu
przywieziono. Jego życie wisi na włosku. Uszczerbek na zdrowiu jest
ogromny. Ale – zgodnie z pańskim poleceniem – nie zastosowano
wobec niego żadnej formy terapii.

Wiedział, że wtrącanie się w jej kompetencje doprowadza
lekarkę do szału. Minęły już czasy wychowanych przez Mao
posłusznych bosonogich lekarzy, którzy według oficjalnej propagandy
dobrowolnie i z poczucia wyższego obowiązku żyli wśród ubogich
mas i zajmowali się chorymi. Jednak chociaż ona była naczelnym
dyrektorem szpitala, Tang był ministrem nauki i techniki, członkiem
Komitetu Centralnego, pierwszym wiceprzewodniczącym
Komunistycznej Partii Chin oraz pierwszym wiceprezydentem Chińskiej
Republiki Ludowej. W łańcuchu władzy ustępował jedynie
samemu prezydentowi.

– Pani doktor, jak już wyjaśniłem ostatnim razem, to nie ja
wydałem to polecenie. Była to dyrektywa Komitetu Centralnego,
któremu zarówno ja, jak i pani, winni jesteśmy pełne posłuszeństwo.

Wypowiedział tę formułkę nie tylko z uwagi na upartą
lekarkę, ale także stojących za nim trzech członków jego personelu oraz
dwóch oficerów Chińskiej Armii Ludowo–Wyzwoleńczej. Obaj
wojskowi mieli na sobie zielone mundury z przyszytą na czapce czerwoną
gwiazdą, symbolem ojczyzny. Któryś z nich był z pewnością kapusiem
i najprawdopodobniej donosił o wszystkim więcej niż jednemu panu,
tak więc Tang wolał się upewnić, że wszystkie raporty będą
przedstawiały go w jak najlepszym świetle.

– Proszę nas zaprowadzić do pacjenta – spokojnie polecił
wiceprezydent.

Szli wzdłuż ścian wyłożonych jasnozielonym tynkiem, tu
i ówdzie popękanym i wybrzuszonym. Drogę oświetlały słabe lampy
fluorescencyjne. Podłoga była czysta, ale pożółkła od ciągłego zmywania.
Pielęgniarki z twarzami ukrytymi pod maseczkami chirurgicznymi
zajmowały się chorymi ubranymi w prążkowane niebiesko–białe
piżamy. Niektórzy mieli na sobie brązowe szlafroki, przez co bardziej
przypominali więźniów niż pacjentów w szpitalu.

Przez metalowe drzwi wahadłowe wkroczyli na kolejny oddział.
Sala była przestronna, mogła pomieścić tuzin albo i więcej pacjentów.
Ale znajdowało się tam tylko jedno łóżko, a na nim pod brudną białą
pościelą leżał człowiek.

Powietrze cuchnęło.

– Widzę, że nie zmienialiście mu pościeli – zauważył Tang.

– Zgodnie z pańskim poleceniem.

Jeszcze jeden punkt na jego korzyść w przyszłym donosie. Jin
Zhao został aresztowany dziesięć miesięcy temu, ale w trakcie
przesłuchania doznał wylewu. Oskarżono go o szpiegostwo i zdradę stanu,
osądzono w sądzie w Pekinie i wydano wyrok skazujący – wszystko
to pod nieobecność oskarżonego, który przez cały ten czas
pozostawał tu, w głębokiej śpiączce.

– Jest dokładnie w takim stanie, w jakim go zostawiliście –
powiedziała lekarka.

Pekin był oddalony o prawie tysiąc kilometrów na wschód od
Chongqingu. Tang podejrzewał, że ta ogromna odległość wzmaga
tupet tej kobiety. Możesz pozbawić Trzy Armie ich dowódcy, ale nie
zdołasz odebrać najpośledniejszemu wieśniakowi jego zdania. Konfucjusz
i jego bzdury. W rzeczywistości rząd potrafił to zrobić, a ta
bezczelna wiedźma powinna mieć to na uwadze.

Dał znak i jeden z wojskowych odprowadził lekarkę na drugą
stronę sali.

Podszedł do łóżka.

Leżący nieruchomo mężczyzna był po sześćdziesiątce. Miał
tłuste, długie włosy, wychudzoną twarz i zapadnięte policzki. Wyglądał
jak trup. Jego twarz i klatkę piersiową pokrywały sińce, a obie ręce
oplatały przewody od kroplówek. Stojący obok respirator pompował
powietrze do jego płuc.

– Jin Zhao, zostałeś uznany za winnego zdrady Chińskiej
Republiki Ludowej. Przyznano ci prawo do procesu sądowego oraz do
odwołania się od jego wyroku. Z żalem zawiadamiam, że Najwyższy
Sąd Ludowy odrzucił twoją apelację i wydał zgodę na
przeprowadzenie kary śmierci.

– On nie słyszy ani słowa – przypomniała stojąca pod ścianą
lekarka.

Minister nie odrywał wzroku od skazanego.

– Być może, ale te słowa muszą zostać głośno wypowiedziane. –
Odwrócił się i spojrzał na nią. – Takie jest prawo, a jemu przysługuje
rzetelny proces.

– Osądziliście go, kiedy nawet go tam nie było. Nie pozwoliliście
mu powiedzieć ani słowa.

– Jego pełnomocnik miał możliwość zaprezentowania
materiału dowodowego.

Lekarka z oburzeniem potrząsnęła głową i pobladła z wściekłości.

– Czy pan słyszy, co pan mówi? Ten adwokat nie miał szansy
porozmawiać z Zhao. Jakie mógł niby przedstawić dowody na jego
obronę?

Tang nie mógł się zdecydować, czy donosicielem jest ktoś z jego
ekipy, czy któryś z oficerów. Coraz trudniej już być czegokolwiek
pewnym, pomyślał. Wiedział jednak, że raport, jaki on sam złoży przed
Komitetem Centralnym, nie będzie jedyną relacją z tego dnia, zatem
postanowił zawczasu rozwiać wszelkie wątpliwości. – Jest pani
pewna? Zhao ani razu nie próbował nic przekazać?

– Został pobity do nieprzytomności. Jego mózg jest zniszczony.
Nigdy nie obudzi się ze śpiączki. Utrzymujemy go przy życiu tylko
dlatego, że pan – przepraszam, Komitet Centralny – wydał taki rozkaz.

Nie uszło jego uwagi obrzydzenie widniejące w jej oczach. To też
coś, co ostatnimi czasy zauważał coraz częściej, zwłaszcza u kobiet.
A kobiety stanowiły niemal cały personel szpitala – od pielęgniarek
po lekarki. Pod tym względem bardzo dużo się zmieniło od czasów
rewolucji Mao, ale Tang wciąż stosował się do starego porzekadła,
którego nauczył go ojciec. „Mężczyzna nie zabiera głosu w sprawach
dotyczących domu, natomiast kobieta nie zabiera głosu w sprawach
dotyczących tego, co dzieje się poza domem”.

Ta nic nieznacząca lekarka, zatrudniona w podrzędnym
państwowym szpitalu, nie była w stanie pojąć ogromu wyzwań, z jakimi on
musiał się zmagać. Pekin rządził krajem rozciągającym się na pięć tysięcy
kilometrów ze wschodu na zachód i ponad trzy tysiące kilometrów
z południa na północ. Dużą część tego terenu stanowiły nienadające
się do zasiedlenia góry i pustynie, należące do najbardziej
nieprzyjaznych regionów na całym globie. Ziemie uprawne stanowiły zaledwie
dziesięć procent całego terytorium. Na tym obszarze żyło prawie
półtora miliarda ludzi – więcej niż łącznie w Ameryce, Rosji i Europie.
Lecz jedynie sześćdziesiąt milionów – zaledwie trzy procent populacji
– było członkami Komunistycznej Partii Chin. Lekarka należała do
partii od ponad dziesięciu lat. Sprawdził to. W przeciwnym razie nie
miałaby żadnych szans na zdobycie stanowiska kierowniczego na tak
wysokim szczeblu. Wyłącznie Hanowie mający legitymacje partyjne
mogli osiągnąć podobny status. Chińczycy Han stanowili
przeważającą większość populacji kraju, natomiast pozostałe kilka procent
zawierało pięćdziesiąt sześć mniejszości narodowych. Ojciec lekarki był
prominentnym urzędnikiem lokalnych struktur rządowych i lojalnym
człowiekiem partii; uczestniczył w rewolucji 1949 roku i znał
osobiście zarówno Mao Tse–tunga, jak i Deng Xiaopinga.

Mimo to Tang czuł, że musi postawić sprawę jasno.

– Jin Zhao miał obowiązek być lojalnym wobec chińskich władz
ludowych. Zdecydował się wspomóc naszych wrogów…

– Co takiego mógł zrobić sześćdziesięciotrzyletni geochemik,
żeby zaszkodzić władzy ludowej? Niech pan mi to powie, panie
ministrze. Chcę się dowiedzieć. A jaką krzywdę mógłby nam teraz
wszystkim wyrządzić?

Zerknął na zegarek. Czekał na niego helikopter, który miał go
zawieźć na północ.

– Nie był szpiegiem – ciągnęła – ani zdrajcą. Co on naprawdę
zrobił, panie ministrze? Jaki czyn usprawiedliwia takie pobicie
człowieka, że jego mózg zacznie krwawić?

Nie miał czasu dyskutować teraz o tym, co już zostało dawno
postanowione. Obecny na sali donosiciel przypieczętuje los tej kobiety.
Za miesiąc zostanie przymusowo przeniesiona, pomimo
uprzywilejowanej pozycji jej ojca. Zapewne wyśle się ją kilka tysięcy kilometrów
na zachód, gdzieś na najdalsze rubieże. Tam, gdzie z reguły ukrywa
się wszystkie większe i mniejsze problemy.

Odwrócił się do drugiego wojskowego i kiwnął na niego głową.

Oficer wyjął z kabury pistolet, podszedł do łóżka i strzelił Jin
Zhao prosto w czoło.

Ciało skazanego podskoczyło, po czym zastygło w bezruchu.

Respirator dalej pompował powietrze do jego martwych płuc.

– Wyrok został wykonany – oznajmił Tang. – Zgodnie z prawem
egzekucja odbyła się w obecności świadków: przedstawicieli rządu
ludowego, wojska… oraz dyrektora niniejszej placówki medycznej.

Dał znak, że pora opuścić szpital. Niech szefowa szpitala zajmie
się teraz tym bałaganem.

Ruszył w stronę drzwi.

– Zabiliście bezbronnego człowieka! – wrzasnęła lekarka. – Czy
tak nisko upadł nasz rząd?

– Powinna pani być wdzięczna – odparł.

– Za co?

– Za to, że rząd nie obciąży budżetu szpitala kosztem
zużytego naboju.

I wyszedł.

ROZDZIAŁ 3

KOPENHAGAGODZ. 13.20

Malone opuścił księgarnię i wyszedł na skwer Højbro
Plads. Popołudniowe niebo było bezchmurne, a duńskie powietrze
bardzo przyjemne. Ulice wewnątrz Strøget – strefy zamkniętej dla
ruchu samochodowego, pełnej sklepów, kawiarni, restauracji
i muzeów – tętniły życiem i aktywnością.

Dylemat związany z tym, co zabrać ze sobą na spotkanie,
rozwiązał w najprostszy możliwy sposób – zdjął z półki pierwszą
z brzegu książkę i zapakował ją do dużej koperty. Wciągając go w tę aferę,
Cassiopeia najwyraźniej miała nadzieję kupić sobie trochę czasu.
Niegłupie zagranie, jednakże podobna mistyfikacja nie mogła się długo
utrzymać. Żałował, że nie zna jej planów. Od ostatnich świąt kilka
razy się wzajemnie odwiedzili, zjedli wspólnie parę posiłków
i kontaktowali się telefonicznie i mailowo. Większość ich kontaktów
miała związek ze śmiercią Thorvaldsena, która dla nich obojga stanowiła
bolesny cios. Wciąż nie mógł uwierzyć, że jego najlepszego
przyjaciela już nie ma. Każdego dnia wydawało mu się, że ten cwany, stary
Duńczyk wejdzie do jego antykwariatu i odbędą kolejną wesołą
rozmowę. Wciąż skrywał w sercu głęboki żal, ponieważ jego przyjaciel
umarł, myśląc, że został zdradzony.

– Wtedy w Paryżu zrobiłeś to, co musiałeś – powiedziała mu
Cassiopeia. – Zrobiłabym to samo na twoim miejscu.

– Henrik widział to inaczej.

– On nie był doskonały, Cotton. Wdepnął w to wszystko na własne życzenie. Nie myślał i nie chciał nikogo słuchać. Stawką było coś więcej niż tylko jego prywatna zemsta. Nie miałeś wyboru.

– Zawiodłem go.

Wyciągnęła rękę poprzez dzielący ich stół i mocno ścisnęła jego dłoń.

– Wiesz co, jeśli kiedyś znajdę się w naprawdę dużych tarapatach, chcę, żebyś mnie tak samo zawiódł.

Szedł przed siebie, słysząc w głowie echo jej słów.

Historia się powtarzała.

Opuścił strefę Strøget i przekroczył bulwar zatłoczony
błyszczącymi w słońcu samochodami, autobusami i rowerami. Szybkim
krokiem przeszedł przez Rådhuspladsen, kolejny z wielu placów
w centrum Kopenhagi, rozciągający się przed ratuszem miejskim. Rzucili mu
się w oczy trębacze z brązu ustawieni na szczycie budynku, bezgłośnie
wygrywający swoje starodawne hejnały. Ponad nimi wznosiła się
miedziana statua biskupa Absalona, założyciela Kopenhagi, który w 1167
roku przekształcił maleńką wioskę rybacką w otoczoną murem fortecę.

Po przeciwnej stronie skweru, za kolejną zakorkowaną ulicą,
dojrzał bramy ogrodów Tivoli.

W jednej ręce ściskał kopertę z książką. Pod kurtką miał ukrytą
swoją berettę, która została mu po latach służby w Magellan Billet.
Przed wyjściem wyciągnął pistolet spod łóżka, gdzie przechowywał
go w małym plecaku wraz z innymi pamiątkami po dawnym życiu.

– Wydaje mi się, że jesteś trochę zdenerwowany – powiedziała
Cassiopeia.

Stali na ulicy przed jego księgarnią w mroźny marcowy dzień.
Miała rację, był zdenerwowany.

– Nie jestem specjalnie romantyczny.

– Naprawdę? Nie domyśliłabym się. W taki razie masz szczęście, że ja jestem.

Wyglądała wspaniale. Wysoka, szczupła, o skórze barwy jasnego
mahoniu. Gęste kasztanowe włosy, opadające luźno na ramiona, okalały jej wyrazistą twarz o cienkich brwiach i wydatnych kościach policzkowych.

– Nie zadręczaj się, Cotton.

Ciekawe. Wiedziała, że przez cały czas myślał o Thorvaldsenie.

– Jesteś dobrym człowiekiem. Henrik to wiedział.

– Spóźniłem się o dwie minuty.

– I w żaden sposób tego nie zmienisz.

Miała rację.

Ale i tak nie potrafił uwolnić się od tego uczucia.

Widział Cassiopeię zarówno w najlepszej formie, jak i w sytuacjach, gdy okoliczności pozbawiły ją całej pewności siebie – kiedy
stawała się bezbronna i zaczynała popełniać błędy. Na szczęście
zawsze był przy niej, by ją wesprzeć, tak samo jak ona pomagała jemu,
gdy role się odwracały. Stanowiła niezwykłą mieszankę kobiecości
i siły, ale każdemu, nawet jej, zdarzało się przecenić własne możliwości.

Przez głowę znowu przemknął mu obraz Cassiopei
przywiązanej do deski z ręcznikiem na twarzy.

Dlaczego ona?

Dlaczego nie on?

Karl Tang wszedł na pokład helikoptera i zajął miejsce
z tyłu kabiny. Jego praca w Chongqingu była zakończona.

Nie cierpiał tego miejsca.

Trzydzieści milionów ludzi wyeksploatowało każdy metr
kwadratowy wzgórz otaczających punkt, w którym rzeka Jialing wpływała
do Jangcy. W czasach panowania Mongołów oraz później, w okresie
dynastii Han i Manchu, ten region znajdował się w samym centrum
imperium. Sto lat temu Chongqing służył jako tymczasowa stolica
państwa podczas inwazji japońskiej. Dzisiaj mieszało się tu stare
z nowym: meczety, świątynie taoistyczne, kościoły chrześcijańskie, budowle
komunistyczne i nowoczesne drapacze chmur tnące linię horyzontu.
Gorące, wilgotne i wyjątkowo paskudne miejsce.

Śmigłowiec wzbił się w niebo i zanurzył w unoszącym się nad
miastem smogu, po czym obrał kurs na północny zachód.

Towarzyszących mu współpracowników i oficerów odprawił
jeszcze przed startem. W tę część podróży nie zamierzał zabierać ze
sobą żadnych szpiegów.

Następną sprawą musi się zająć sam.

Malone zapłacił w kasie za wstęp i wszedł na teren
ogrodów Tivoli. Ta kraina czarów, cała w drzewach i kwiatach – po
części park rozrywki, a po części ikona kulturowa – bawiła
Duńczyków już od 1843 roku. Wewnątrz tego swoistego skarbu narodowego
staroświeckie diabelskie młyny, teatry mimów i statki pirackie
mieszały się z bardziej współczesnymi kolejkami górskimi, rzucającymi
wyzwanie grawitacji. Nawet armia niemiecka oszczędziła wesołe
miasteczko w trakcie drugiej wojny światowej. Malone lubił tu
wpadać i oglądać miejsce, które inspirowało zarówno Hansa Christiana
Andersena, jak i Walta Disneya.

Spod głównej bramy poszedł wzdłuż centralnej alejki wytyczonej
przez rzędy kwiatów. Kaskady róż i lilii, a także setki kasztanowców,
lip i drzew wiśniowych rosły zasadzone według perfekcyjnego planu,
dzięki czemu obszar parku zawsze wydawał mu się większy niż jego
rzeczywiste dwadzieścia jeden akrów. W powietrzu unosił się zapach
popcornu i waty cukrowej, dobiegał go też dźwięk walca wiedeńskiego
i melodii granej gdzieś przez jazzowy big–band. Malone wiedział, że
kiedy twórca ogrodów Tivoli zachwalał swój projekt królowi
Chrystianowi VIII, uzasadniał cały ten przepych słowami: „Gdy ludzie
dobrze się bawią, przestają myśleć o polityce”.

Dobrze znał chińską pagodę, pod którą miał się stawić. Ta
ponad stuletnia budowla, wysoka na cztery piętra, stała pośrodku lasku,
zwrócona frontem w stronę jeziora. Sylwetka tej typowo azjatyckiej
konstrukcji widniała na niemal każdej broszurze czy ulotce
reklamującej park.

Sąsiednią alejką przemaszerowała grupa młodych chłopców
wystrojonych w czerwone marynarki z przewieszonymi przez pierś
skórzanymi bandolierami oraz futrzane czapy z niedźwiedziej skóry
– była to Gwardia Ogrodowa, orkiestra marszowa parku. Goście
ustawiali się wzdłuż trasy, żeby obejrzeć paradę. Zresztą przy wszystkich
atrakcjach tłoczyło się zaskakująco dużo ludzi, jak na zwykły wtorek
w środku maja; letni sezon rozpoczął się dopiero w zeszłym tygodniu.

Z daleka zobaczył pagodę. Każdy z pnących się pionowo w górę
poziomów stanowił proporcjonalnie mniejszą kopię podstawy
całej wieży. Wszystkie piętra wykończone były wystającym daszkiem
z zagiętymi do góry rynienkami. Przy wejściu do mieszczącej się na
parterze restauracji panował wielki ruch, sporo osób odpoczywało na
okolicznych ławkach w cieniu drzew.

Dochodziła czternasta. Stawił się punktualnie.

Kaczki, które wyszły z jeziora, spokojnie spacerowały między
ludźmi, nie okazując strachu. Malone nie mógł tego samego
powiedzieć o sobie. Wszystkie zmysły miał wyostrzone, a jego umysł
pracował na pełnych obrotach, jak przystało na agenta Departamentu
Sprawiedliwości, którym był przez dwanaście niebezpiecznych lat.
Planował przejść na wcześniejszą emeryturę, zostawić całe to
ryzyko za sobą, osiąść w Danii i prowadzić antykwariat z książkami. Ale
ostatnie dwa lata niewiele miały wspólnego z ciszą i spokojem.

Myśl. Bądź czujny.

Głos z komputera powiedział, że gdy Malone przybędzie na
umówione miejsce, ktoś nawiąże z nim kontakt. Najwyraźniej ludzie,
którzy przetrzymują Cassiopeię, dokładnie wiedzą, jak on wygląda.

– Panie Malone.

Odwrócił się.

Przed nim stała kobieta o szczupłej, pociągłej twarzy. Miała
proste czarne włosy i brązowe oczy osłonięte długimi rzęsami, nadające
jej twarzy nieco tajemniczy charakter. Prawdę rzekłszy, Malone miał
słabość do orientalnego typu urody. Nieznajoma miała na sobie
elegancki strój podkreślający walory jej figury, w tym markową spódnicę
od Burberry`ego opinającą jej wąską talię.

– Przyszłam po przesyłkę – powiedziała.

Podniósł trzymaną w ręku kopertę.

– Po to?

Kiwnęła głową.

Na oko miała niecałe trzydzieści lat. W jej ruchach wyczuwało
się dużą swobodę. Sprawiała wrażenie, jakby cała ta sytuacja w ogóle
nie robiła na niej wrażenia. Malone z każdą sekundą coraz bardziej
utwierdzał się w swoich przypuszczeniach.

– Może zjemy razem późny lunch? – zapytał.

Uśmiechnęła się.

– Innym razem.

– Brzmi obiecująco. Jak mogę panią znaleźć?

– Wiem, gdzie jest pańska księgarnia.

Pozwolił sobie na szeroki uśmiech.

– No tak, dureń ze mnie.

Wskazała na kopertę.

– Muszę już iść.

Wręczył jej paczkę.

– Może jeszcze kiedyś wpadnę do pańskiego sklepu –
powiedziała z uśmiechem.

– Zapraszam.

Patrzył za nią, jak spokojnym i pewnym krokiem odchodzi
i wtapia się w tłum spacerowiczów.

Tang przymknął oczy i pozwolił, aby jednostajny warkot
silnika helikoptera wyciszył go i ukoił mu nerwy.

Ponownie sprawdził zegarek. Godzina 21.05 tutaj oznaczała
14.05 w Antwerpii.

Tyle rzeczy działo się naraz. O jego całej przyszłości miała
zadecydować sekwencja wydarzeń, nad którymi musiał zachować
pełną kontrolę.

Przynajmniej problem Jin Zhao został już rozwiązany.

Nareszcie wszystkie elementy układanki zaczęły trafiać na
właściwe miejsce. Trzydzieści lat poświęcenia miało w końcu zostać
wynagrodzone. Każde zagrożenie udało się już albo opanować, albo
całkiem wyeliminować.

Pozostawał jeszcze tylko Ni Yong.

ROZDZIAŁ 4

ANTWERPIA, BELGIAGODZ. 14.05

Ni Yong rozsiadł się wygodnie w czarnym lakierowanym
krześle w stylu dynastii Qing. Dobrze znał te eleganckie linie i piękne
łuki. Krzesło stanowiło doskonały przykład tradycyjnego chińskiego
rzemiosła sprzed XVIII wieku, wykonano je z ogromną precyzją, bez
użycia kleju czy gwoździ.

Jego surowo wyglądający gospodarz, Pau Wen, siedział
w wiklinowym fotelu. Miał bardziej pociągłą twarz i bardziej okrągłe oczy niż
większość Chińczyków, wysokie czoło i rzadkie, nieco kręcone
włosy. Ubrany był w białe spodnie i jedwabną marynarkę koloru jadeitu.

– Ma pan bardzo elegancki dom – powiedział Ni w ich
ojczystej mowie.

Pau skwitował komplement kiwnięciem głowy, przyjmując
pochwałę z pokorą wymaganą od mężczyzny zbliżającego się do
siedemdziesiątki. Był zbyt młody, aby walczyć wspólnie z Mao w 1949
roku, kiedy fala ludowej rewolucji wyparła Czang Kaj–szeka i jego
nacjonalistów do Tajwanu, ale jego rola wzrosła w latach
sześćdziesiątych i pozostał ważnym graczem nawet po śmierci Mao w 1976 roku.

Dziesięć lat później Pau wyjechał z Chin i z jakiegoś powodu
trafił tu, do Belgii.

– Chciałem, żeby moje mieszkanie przypominało mi dom –
powiedział gospodarz.

Rezydencja oddalona o kilka kilometrów od Antwerpii wyglądała
z zewnątrz na prostą budowlę z wysokich szarych murów,
z wielopoziomowymi daszkami, zakrzywionymi rynnami i dwoma
wieżyczkami, w których można było odnaleźć wszystkie podstawowe
elementy tradycyjnej chińskiej architektury, takie jak symetria i hierarchia.
Wnętrze było jasne, przestronne i utrzymane w kolorystyce
i stylistyce wystroju klasycznego, choć nie brakowało wszelkich
nowoczesnych udogodnień – klimatyzacji, centralnego ogrzewania, systemu
alarmowego czy telewizji satelitarnej.

Ni znał oczywiście ten rozkład zabudowy, dla Chińczyków
stanowiący najwyższą oznakę zamożności. Ten dom to typowy siheyuan,
czyli wielorodzinna rezydencja, w której centralny dziedziniec
otaczają cztery budynki, zazwyczaj upiększona dekoracyjnym ogrodem.
Kiedyś tak mieszkali szlachetnie urodzeni, dziś na podobny dom stać
było tylko wojskowych, hierarchów partyjnych oraz budzących wstręt
nowobogackich.

– Ten dom – powiedział Ni Yong – przypomina mi pewną
posiadłość, którą odwiedziłem niedawno na północnym
wschodzie, należącą do miejscowego burmistrza. W środku znaleźliśmy
ukryte dwieście pięćdziesiąt sztabek złota. Całkiem nieźle jak na
człowieka, który zarabiał zaledwie kilka tysięcy juanów rocznie.
Rzecz jasna jako burmistrz sprawował kontrolę nad lokalną
gospodarką, z czego najwidoczniej zdawali sobie sprawę
działający na tamtym obszarze przedsiębiorcy i zagraniczni inwestorzy.
Aresztowałem go.

– A potem, jak mniemam, został szybko stracony.

Pau Wen, co zrozumiałe, dobrze orientował się w chińskim
systemie karnym.

– Proszę mi powiedzieć, panie ministrze, co pana sprowadza do
Europy i do mnie?

Ni stał na czele Centralnej Komisji Inspekcji Dyscyplinarnej
Komunistycznej Partii Chin. Jego jednostka podlegała bezpośrednio
Zgromadzeniu Przedstawicieli Ludowych i znajdowała się na tym
samym poziomie w hierarchii co wszechpotężny Komitet
Centralny. Zajmowała się tropieniem i eliminowaniem przejawów korupcji
i nadużyć władzy.

– Zważywszy na pańskie stanowisko, nie chciałbym mieć w panu
wroga – stwierdził Pau. – Z tego, co do mnie dotarło, jest pan
człowiekiem budzącym największy strach w całych Chinach.

Ni słyszał to już wcześniej.

– Inni z kolei utrzymują, że jest pan być może najuczciwszym
człowiekiem w całych Chinach.

To też obiło mu się o uszy.

– Pan natomiast jest nadal jednym z naszych obywateli. Nigdy
nie zrzekł się pan swoich praw.

– Jestem dumny z mojego chińskiego dziedzictwa.

Siedzieli w salonie z drzwiami wychodzącymi na wewnętrzne
patio ozdobione kwitnącymi drzewami. Ciszę zakłócało jedynie
brzęczenie uwijających się pomiędzy pachnącymi kwiatami pszczół oraz
delikatny szum stojącej na dziedzińcu fontanny. Od sąsiedniego
gabinetu oddzielały ich szklane drzwi i jedwabne zasłony.

– Z tego, co widzę – odezwał się Ni – opuszczając ojczyznę,
postanowił pan zabrać ze sobą niektóre z naszych cennych zabytków.

Pau roześmiał się, po czym powiedział:

– Ma pan pojęcie, jak to było, kiedy żył Mao? Niech mi pan
powie, ministrze, jako osoba na tak wysokim stanowisku, jako strażnik
sumienia partii, ma pan jakiekolwiek wyobrażenie o naszej historii?

– W tej chwili interesuje mnie tylko dokonana przez pana
kradzież.

– Nie było mnie w Chinach od niemal trzydziestu lat. Dlaczego
moja kradzież dopiero teraz stała się tak istotna?

Ostrzegano go przed nim. Pau Wen – wykształcony historyk,
wprawny mówca i mistrz w obracaniu niekorzystnych sytuacji na
swoją korzyść. Zarówno Mao, jak i Deng Xiaoping chętnie
wykorzystywali jego liczne talenty.

– Dopiero niedawno zwrócono mi uwagę na pańskie
przestępstwo.

– Anonimowy informator?

Pokiwał głową.

– To prawdziwe szczęście, że ich mamy.

– A pan tak bardzo ułatwia im zadanie. Macie nawet specjalną
stronę internetową. Wystarczy wysłać e–mail, bez żadnego nazwiska
czy adresu, za to pełen oskarżeń. Proszę mi powiedzieć, czy są
w ogóle jakieś reperkusje za złożenie kłamliwego donosu?

Ni nie miał zamiaru wpaść w tę pułapkę.

– Idąc tu od strony głównej bramy, zauważyłem ceramicznego
konia z okresu dynastii Han. Brązowy dzwon z okresu Zhou. Figurkę
z czasów dynastii Tang. Wszystko autentyki, ukradzione przez pana.

– Skąd taki wniosek?

– Był pan nadzorcą wielu muzeów i kolekcji dzieł sztuki.
Z łatwością mógł pan przywłaszczyć sobie wszystko, czego pan zapragnął.

Pau podniósł się z fotela.

– Mogę coś panu pokazać, panie ministrze?

Czemu nie? I tak miał ochotę zobaczyć większą część domu.

Gospodarz wyprowadził go na dziedziniec, który obudził w Ni
Yongu wspomnienie jego rodzinnego domu w Syczuanie,
prowincji zielonych wzgórz i żyznych ziem uprawnych. Ród Ni żył tam od
siedmiuset lat, wśród bambusowych zagajników wytyczających
granice pól ryżowych. W tamtej rezydencji także znajdowało się centralne
patio. Z jedną różnicą: tam chodziło się nie po ceglanej nawierzchni,
lecz po ubitej ziemi.

– Mieszka pan tutaj sam? – zapytał Ni.

Aby utrzymać tak ogromny dom w dobrym stanie, trzeba ciągle
o niego dbać, a panował w nim idealny porządek. Tymczasem Ni nie
widział ani nie słyszał żadnego innego domownika.

– Znowu przemawia przez pana śledczy. Bardzo pan dociekliwy.

– To chyba proste pytanie.

Pau uśmiechnął się.

– Żyję w samotności, którą sam sobie narzuciłem.

To nie była żadna odpowiedź, ale Ni właściwie niczego więcej
się nie spodziewał.

Przeszli przez patio krętą ścieżką biegnącą obok roślin
doniczkowych i karłowatych drzewek i zbliżyli się do wysokich czarnych drzwi
z czerwonym okręgiem pośrodku. Prowadziły do przestronnego holu,
którego strop podtrzymywały masywne kolumny; sufit zdobiły
zielone geometryczne wzory. Pod jedną ze ścian stały półki z książkami,
na innej wisiały zwoje z chińskimi rękopisami. Przez papier
zastępujący w oknach szkło przenikało łagodne światło. Ni widział misterne
drewniane meble, przeszklone regały, jedwabne draperie i ciężkie stoły,
a na nich przedmioty wyeksponowane jak w muzeum.

– Moja kolekcja – powiedział Pau.

Ni nie mógł oderwać wzroku od tego skarbca.

– To prawda, panie ministrze. Wchodząc do mojego domu,
widział pan cenne dzieła sztuki. Są one bardzo wartościowe. Ale to tu
trzymam prawdziwe skarby. – Pau wykonał zapraszający gest i weszli
razem w głąb pomieszczenia. – Na przykład tutaj. Glazurowana –
ceramiczna figura. Dynastia Han, dwieście dziesiąty rok przed naszą erą.

Ni uważnie obejrzał rzeźbę wykonaną z zielonkawego kamienia.
Przedstawiała mężczyznę obracającego korbę jakiegoś urządzenia,
prawdopodobnie ręcznego młyna rotacyjnego.

– To doprawdy fascynujące – ciągnął Pau. – Ziarno
wsypywano przez otwór na górze, a żarna młyna oddzielały ziarno od plew.
W Europie tego rodzaju maszyny pojawiły się dopiero niecałe dwa
tysiące lat później, kiedy z Chin przywieźli je holenderscy żeglarze.

Na następnym podeście stała ceramiczna figura jeźdźca na
koniu. Pau zauważył zainteresowanie swojego gościa.

– To dzieło z okresu dynastii Tang. Datowane między szóstym
a siódmym wiekiem naszej ery. Proszę zwrócić uwagę na wojownika
na koniu. Trzyma stopy w strzemionach. Chińczycy wynaleźli
strzemiona kilkaset lat wcześniej niż Europejczycy – tam pojawiły się one
dopiero w średniowieczu. Model średniowiecznego rycerza,
dosiadającego konia i uzbrojonego w tarczę i kopię, nie byłby możliwy, gdyby
nie chiński wynalazek.

Ni rozglądał się po sali, w której znajdowała się chyba ponad
setka eksponatów.

– Zbierałem to wszystko, wędrując od wioski do wioski –
opowiadał Pau – i od grobu do grobu. Wiele tych przedmiotów pochodzi
z cesarskich grobowców odnalezionych w latach siedemdziesiątych.
I ma pan rację, korzystałem także z muzeów i prywatnych kolekcji.

Gospodarz wskazał na klepsydrę, datowaną według niego na 113
rok p.n.e. Zegar słoneczny, broń palna, porcelana, szkice astronomiczne
– każdy z tych zabytków stanowił żywy dowód chińskiej kreatywności.
Uwagę ministra przykuł zwłaszcza jeden osobliwy przedmiot – nieduża
łyżka balansująca na gładkim dysku z brązu z wyrytymi oznaczeniami.

– Kompas – wyjaśnił Pau. – Wynaleziony przez Chińczyków
dwa i pół tysiąca lat temu. Łyżka jest wykonana z magnetytu i zawsze
ustawia się tak, by wskazywać kierunek południowy. W czasach, gdy
człowiek Zachodu ledwo potrafił utrzymać się przy życiu, Chińczycy
dzięki temu urządzeniu uczyli się sztuki nawigacji.

– To wszystko stanowi własność Chińskiej Republiki Ludowej
– stwierdził Ni.

– Wręcz przeciwnie. Ja ocaliłem te zabytki przed Chińską
Republiką Ludową.

Ni zaczynał mieć już dość tych gierek.

– Cokolwiek ma pan na myśli, niech pan to powie wprost.

– W czasie naszej chwalebnej rewolucji kulturalnej widziałem raz,
jak doskonale zachowane ludzkie szczątki sprzed dwóch tysięcy lat,
znalezione w Czangszy, zostały wyrzucone przez żołnierzy
i zostawione na słońcu, gdzie zgniły, podczas gdy okoliczni wieśniacy
rzucali w nie kamieniami. Podobny los spotkał miliony zabytków naszej
kultury. Proszę sobie wyobrazić, ile wiedzy historycznej i naukowej
utraciliśmy w wyniku podobnej bezmyślności.

Minister pilnował się, żeby nie słuchać zbyt uważnie słów Pau
Wena. Sam uczył swoich podkomendnych, że dobry śledczy nigdy
nie pozwala przesłuchiwanej osobie przekonać go do swoich racji.

Jego gospodarz podszedł do antycznego liczydła z drewna
i mosiądzu.

– Ten przyrząd ma tysiąc pięćset lat, używano go w jakimś banku
albo kancelarii jako kalkulatora. Świat zachodni dopiero wiele wieków
później dowiedział się o istnieniu podobnych urządzeń. System
dziesiętny, zero, liczby ujemne, ułamki, wartość liczby pi… Te koncepcje –
tak jak i wszystko na tej sali – zostały wynalezione przez Chińczyków.

– Skąd pan to wie? – zapytał Ni.

– To nasza historia. Niestety nasi czcigodni cesarze, a także Mao
w trakcie swojej rewolucji ludowej, niejednokrotnie zmieniali historię
i spisywali ją od nowa, aby dopasować do swoich potrzeb. My,
Chińczycy, bardzo mało wiemy o tym, skąd pochodzimy oraz co udało
nam się osiągnąć.

– A pan to wie?

– Niech pan tu spojrzy, ministrze.

Przed nimi leżała płytka drukarska z literami gotowymi do
odciśnięcia na papierze.

– Ruchomą czcionkę wynaleziono w Chinach w tysiąc
czterdziestym piątym roku naszej ery, na długo przed tym, jak Gutenberg
powtórzył ten wyczyn w Niemczech. Papier także stworzyliśmy szybciej
niż Zachód. Sejsmograf, spadochron, ster, maszt i żagiel – to wszystko
po raz pierwszy pojawiło się w Chinach. – Pau rozłożył szeroko
ramiona, jakby chciał nimi objąć całe pomieszczenie. – To nasze dziedzictwo.

Ni trzymał się faktów.

– Ale pan w dalszym ciągu jest złodziejem.

Pau pokręcił głową.

– Panie ministrze, to nie moja tak zwana kradzież sprowadziła
pana do mnie. Byłem z panem szczery. Proszę mi powiedzieć, po co
pan tu przyjechał.

Kolejną powszechnie znaną cechą Pau Wena była jego
obcesowość, dzięki której potrafił kontrolować przebieg każdej rozmowy. Ni,
zmęczony jego gadaniną, zaczął rozglądać się naokoło w nadziei, że
dostrzeże poszukiwany artefakt. Według opisu przedmiot miał trzy
centymetry wysokości i pięć centymetrów długości: smocza głowa na
ciele tygrysa i ze skrzydłami feniksa. Figurka wykonana z brązu,
znaleziona w grobowcu z III wieku p.n.e.

– Gdzie jest smocza lampa?

Na pomarszczonej twarzy Pau Wena odmalowało się
zagadkowe spojrzenie.

– Ona zapytała o to samo.

Nie takiej odpowiedzi oczekiwał.

– Ona?

– Kobieta. Hiszpanka z domieszką krwi marokańskiej, jak
mniemam. Uderzającej urody. Ale niecierpliwa, zupełnie jak pan.

– Kto?

– Cassiopeia Vitt.

Teraz chciał się dowiedzieć więcej.

– I co jej pan powiedział?

– Pokazałem jej lampę. – Pau wskazał na stół stojący pod
boczną ścianą sali. – Stała dokładnie w tym miejscu. Bardzo cenna rzecz.
Znalazłem ją w grobowcu z czasów Pierwszego Cesarza. To było…
chyba w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym ósmym roku. Zabrałem
ją ze sobą razem z pozostałymi eksponatami, kiedy opuściłem Chiny
dziewięć lat później.

– Gdzie teraz jest ta lampa?

– Panna Vitt chciała ją ode mnie kupić. Zaoferowała imponującą
sumę. Przyznaję, że mnie kusiło, ale w końcu odmówiłem.

Ni wciąż czekał na odpowiedź.

– Wyciągnęła broń i ukradła mi ją. Nie miałem wyboru. Jestem
tylko starym człowiekiem, mieszkam tu sam.

W to ministrowi trudno było uwierzyć.

– Starym i bardzo bogatym człowiekiem.

Pau uśmiechnął się.

– Życie było dla mnie łaskawe. A jakie było dla pana, panie
ministrze?

– Kiedy ta kobieta tu była? – Ni nie pozwolił mu zmienić tematu.

– Dwa dni temu.

Ni wiedział, że będzie musiał ją odnaleźć.

– Powiedziała cokolwiek o sobie?

Pau potrząsnął głową.

– Wycelowała tylko we mnie pistolet, zabrała lampę i uciekła.

Niespodziewany i głęboko niepokojący obrót wydarzeń,
pomyślał Ni. Ale nie była to przeszkoda nie do pokonania. Kobietę
z pewnością da się zlokalizować.

– Pokonał pan taki kawał drogi z powodu tej lampy? – spytał
Pau. – Czy też ma to może związek z nadchodzącą wojną polityczną
z ministrem Karlem Tangiem?

Pytanie go zaskoczyło. Pau już od dawna nie mieszkał
w Chinach. Przepychanki w rządzie nie były wprawdzie objęte
tajemnicą państwową, ale też nie należały do informacji ogólnie znanych –
w każdym razie jeszcze nie.

– Skąd pan to wie?

– Nie jestem głupcem – powiedział niemal szeptem Pau. – Jest
pan tu, ponieważ wie pan, że Tang chce zdobyć tę lampę.

Dopiero teraz Ni Yong poczuł się naprawdę zaniepokojony. Nikt
poza jego biurem nie znał tych informacji. Nigdy nie przypuszczał,
że ten starzec może aż tyle wiedzieć. Postanowił podjąć rozmowę.

– Ta kobieta ukradła lampę dla Tanga?

Pau potrząsnął głową.

– Chciała ją dla siebie.

– I pozwolił pan ją zabrać?

– Uznałem, że to lepsze, niż gdyby artefakt miał się dostać w ręce
ministra Tanga. Spodziewałem się, że może się o nią upomnieć
i doprawdy nie wiedziałem, co powinienem zrobić. Ta kobieta
rozwiązała mój dylemat.

Pau Wen wpatrywał się w swojego gościa oczami, które bez
wątpienia niejedno w życiu widziały. Ni zamyślił się, próbując na
gorąco przeanalizować ten nagły zwrot akcji. Niezapowiedziana wizyta
u starszego wiekiem uciekiniera z Chin miała mu zapewnić przewagę
i przynieść łatwy sukces. A jednak to nie Pau okazał się stroną
wziętą z zaskoczenia.

– Pan oraz minister Tang jesteście czołowymi konkurentami do
urzędu przewodniczącego – powiedział gospodarz. – Aktualny
przywódca kraju jest już stary, jego czas zbliża się ku końcowi. A zatem
Tang albo Ni. Wszyscy inni będą musieli wybrać, po której są stronie.

– A pan po której jest stronie?

– Po jedynej właściwej, panie ministrze. Po stronie Chin.

ROZDZIAŁ 5

KOPENHAGA

Gdy Malone śledził chińską pośredniczkę, jego
podejrzenia się potwierdziły. Kobiecie nie powiedziano ani słowa
o naturze przesyłki, po którą ją wysłano. Miała tylko odebrać to, co
on jej przekaże. Nawet trochę z nim flirtowała. Ciekawiło go, jaką
otrzyma zapłatę za wykonanie tego niebezpiecznego zlecenia, zaczął
się też zastanawiać nad tym, ile tak naprawdę wiedział człowiek, który
więził Cassiopeię. Głos z komputera nie omieszkał w drwiący
sposób nawiązać do jego doświadczenia w pracy dla rządu – a mimo to
wysłał na spotkanie nieświadomą niczego amatorkę.

Nie spuszczał wzroku z kurierki, gdy ta lawirowała wśród tłumu
spacerowiczów. Obrana przez nią trasa prowadziła do jednego z wyjść
na północnym krańcu ogrodów Tivoli. Patrzył, jak przechodzi przez
bramę, przecina biegnącą wzdłuż ogrodzenia aleję i wchodzi
z powrotem na obszar Strøget.

Szedł za nią, cały czas trzymając się w odległości jednej
przecznicy.

Minęli kilka antykwariatów z książkami, należących do jego
znajomych, oraz niezliczone ogródki restauracyjne, aż doszli do skweru
Højbro. Skręciła w prawo przy Café Norden, wyznaczającej
wschodnią krawędź placu, w kierunku wieży starego kościoła św. Mikołaja,
który obecnie służył jako publiczna sala wystawowa. Następnie
odbiła w odchodzącą od kościoła boczną uliczkę i skierowała się
w stronę Magasin du Nord, najbardziej ekskluzywnego domu towarowego
w całej Skandynawii. Po ulicy przechadzali się uśmiechnięci ludzie.
Panował nastrój ogólnej wesołości.

Pięćdziesiąt metrów dalej, tam gdzie kończyły się granice strefy
Strøget, śmigały samochody i autobusy.

Znowu skręciła.

Z dala od domu towarowego i ruchu ulicznego, z powrotem
w stronę kanału i zwęglonych ruin Muzeum Kultury
Grecko–Rzymskiej, które w dalszym ciągu nie zostało odbudowane po
zeszłorocznym pożarze. Tamtej nocy Cassiopeia ocaliła jego skórę. Teraz
przyszła jego kolej, aby odwzajemnić przysługę.

W tych okolicach kręciło się już znacznie mniej ludzi.

Wiele z odnowionych osiemnasto– i dziewiętnastowiecznych
budowli było dawniej burdelami odwiedzanymi przez kopenhaskich
żeglarzy. Dziś znajdowały się w nich mieszkania, bardzo popularne
wśród artystów i młodych przedstawicieli wolnych zawodów.

Śledzona przez Malone’a kobieta zniknęła za kolejnym zakrętem.

Podbiegł truchtem do rogu ulicy, gdzie stał duży pojemnik na
śmieci. Dalej ciągnęła się wąska alejka wciśnięta pomiędzy kruszące
się ceglane ściany domów.

Chińska kurierka podeszła do jakiegoś mężczyzny. Był niski,
szczupły i wyraźnie podenerwowany. Podała mu otrzymaną od
Malone’a kopertę. Mężczyzna rozdarł ją, po czym zaczął krzyczeć coś po
chińsku. Malone nie słyszał dokładnie jego słów, ale i tak
doskonale orientował się w sytuacji – bez wątpienia nieznajomy spodziewał
się jakiejś konkretnej przesyłki i z całą pewnością nie była to książka.

Mężczyzna uderzył kobietę w twarz.

Siła ciosu odrzuciła ją do tyłu. Zatoczyła się i z trudem odzyskała
równowagę. Jej dłoń powędrowała do obolałego policzka.

Mężczyzna sięgnął pod marynarkę. W jego ręku pojawiła się broń.

Malone był szybszy. Wymierzył w nieznajomego swoją berettę
i krzyknął:

– Hej!

Mężczyzna obrócił się i widząc Malone’a, bez namysłu chwycił
kobietę i przyłożył jej do szyi lufę swojego pistoletu.

– Wrzuć broń do śmietnika! – krzyknął nieznajomy po angielsku.

Malone zastanawiał się przez chwilę, próbując oszacować ryzyko,
ale przerażony wyraz twarzy kobiety kazał mu ustąpić. Pistolet spadł
na dno śmietnika, głośno odbijając się od jego ścian, jako że
pojemnik był prawie pusty.

– Ani kroku – powiedział mężczyzna i zaczął wycofywać się
razem z zakładniczką.

Nie mógł pozwolić, by tu urwał się jego trop. To była jego jedyna
droga do odnalezienia Cassiopei. Dwójka nieznajomych przesuwała
się wolno wzdłuż alejki w kierunku skrzyżowania z kolejną
ruchliwą, pełną ludzi ulicą.

Stał bez ruchu, piętnaście metrów od skrzyżowania, i obserwował.

Nagle mężczyzna puścił kobietę i wspólnie rzucili się do ucieczki.

Ni Yong zmierzył Pau Wena wzrokiem, zdając sobie
sprawę, że wpadł prosto w pułapkę zastawioną przez tego
przebiegłego człowieka.

– A co w takim razie jest najlepsze dla Chin?

– Zna pan bajkę o sprytnym lisie, którego schwytał wygłodniały
tygrys? – zapytał Pau.

Minister postanowił zrobić gospodarzowi tę przyjemność
i przecząco potrząsnął głową.

– Lis zaczął protestować, mówiąc: „Nie ośmielisz się mnie zjeść,
ponieważ jestem ważniejszy od wszystkich pozostałych zwierząt. Jeśli
mnie zjesz, rozgniewasz bogów. Jeśli mi nie wierzysz, to chodź za mną
i sam zobaczysz, co się stanie”. Tygrys poszedł za lisem do lasu, a na
ich widok wszystkie zwierzęta uciekały z przerażeniem. Zszokowany
tygrys, nieświadomy, że to on sam stanowi przyczynę powszechnego
strachu, puścił lisa wolno. – Pau umilkł na chwilę. – Którym z nich
pan jest, ministrze? Sprytnym lisem czy naiwnym tygrysem?

– Wygląda na to, że jeden to głupiec, a drugi to manipulator.

– Niestety nie ma nikogo innego, kto mógłby konkurować
o władzę nad Chinami. Zarówno pan, jak i minister Tang w mistrzowski
sposób pozbyliście się wszystkich potencjalnych rywali.

– Więc według pana jestem głupcem czy manipulatorem?

– Nie mnie to oceniać.

– Zapewniam pana, że nie jestem głupcem – powiedział Ni. –
W naszej Republice Ludowej szerzy się korupcja. Moim
obowiązkiem jest uwolnienie nas od tej choroby.

Nie było to łatwe zadanie w kraju, gdzie do jednego procentu
populacji należało czterdzieści procent całego majątku, do czego doszło
w dużej mierze właśnie dzięki ogromnej korupcji. Ni Yongowi zdarzało się
już aresztować burmistrzów miast, urzędników lokalnych władz, wysoko
postawionych członków partii. Łapówki, defraudacje, sprzeniewierzenia,
specjalne przywileje, przemyt, marnotrawstwo, dekadencja
i najzwyklejsze w świecie złodziejstwo – z tym wszystkim stykał się każdego dnia.

Pau pokiwał głową.

– System stworzony przez Mao od samego początku był
zarażony korupcją. Jakże mogło być inaczej? Kiedy rząd nie musi się przed
nikim tłumaczyć, nieuczciwość zakorzenia się na stałe.

– Czy to dlatego uciekł pan z kraju?

– Nie, panie ministrze. Wyjechałem, ponieważ nie mogłem już
znieść tego wszystkiego, co się wydarzyło. Tylu ludzi zostało
zamordowanych. Tak wielu żyje w cierpieniu i zniewoleniu. Chiny, tak
wtedy, jak i dziś, to kraj, który poniósł klęskę. Nie da się na to spojrzeć
inaczej. Znajduje się u nas szesnaście spośród dwudziestu najbardziej
zanieczyszczonych miast świata. Jesteśmy globalnym liderem, jeśli
chodzi o emisję dwutlenku siarki do atmosfery. Naszą ziemię
niszczą kwaśne deszcze. Zanieczyszczamy wodę, nie zważając na
konsekwencje. Bez wahania niszczymy kulturę, historię, nasz szacunek do
samych siebie. Władze lokalne nagradza się wyłącznie za zwiększanie
produkcji gospodarczej, nie za jakiekolwiek inicjatywy publiczne.
Panujący system konsekwentnie prowadzi do samozagłady.

Ni cały czas zachowywał czujność. Wszystkie te spostrzeżenia
mogły być częścią jakiegoś podstępu. Postanowił więc nie pozostać
dłużnym i odbić piłeczkę.

– Dlaczego pozwolił pan tej kobiecie ukraść lampę?

Pau spojrzał na niego takim wzrokiem, że poczuł się nieswojo.
Przypomniał sobie świdrujące spojrzenie swojego ojca, przed którym
czuł niegdyś wielki respekt.

– Na to pytanie powinien pan już sam sobie odpowiedzieć.

Malone przewrócił kosz na śmieci, podniósł swój
pistolet i puścił się biegiem w ślad za uciekinierami.

Powinien się domyślić. Kurierka nie była żadną skrzywdzoną
ofiarą, tylko wspólniczką, która zawaliła sprawę.

Dobiegł do wylotu alejki i skręcił w przecinającą ją ulicę.

Podejrzana dwójka wyprzedzała go o jakieś trzydzieści metrów,
biegła w kierunku zatłoczonej ulicy Holmens Kanal, po której
mknęły pojazdy zmierzające na najbardziej ruchliwy skwer w Kopenhadze.

Widział, jak oboje skręcają w lewo i znikają mu z oczu.

Schował broń i zaczął przeciskać się przez tłum, stosując w tym
celu osobliwą mieszankę uprzejmości i brutalnej siły.

Dotarł do skrzyżowania z sygnalizacją świetlną. Po drugiej stronie
stał Duński Teatr Królewski. Po prawej widział kanał Nyhavn, pełen
ludzi spędzających miło czas w kolorowych kafejkach
rozmieszczonych na całej długości przystani. Uciekinierzy posuwali się wzdłuż
zatłoczonego chodnika, równolegle do ulicy i pasa dla rowerzystów.
Biegli w stronę hotelu d’Angleterre.

Przy krawężniku przed samym wejściem do hotelu
zatrzymało się volvo.

Ścigana przez Malone’a dwójka przecięła ścieżkę rowerową
i rzuciła się prosto do szeroko otwartych tylnych drzwi samochodu.

Nagle rozległy się dwa wystrzały, przypominające huk pękającego
balonu. Mężczyzna, odrzucony od pojazdu, padł na chodnik. Kolejny
strzał i obok niego upadła towarzysząca mu kobieta.

Z obu ciał popłynęły szkarłatne strużki krwi.

W tłumie ludzi załatwiających swoje popołudniowe sprawy
wybuchła panika, rozchodząca się szeroką falą jak kręgi na wodzie. Trzech
rowerzystów zderzyło się ze sobą, próbując ominąć postrzelone ciała.

Volvo odjechało spod hotelu z piskiem opon, przejechało obok
Malone’a, po czym ostro skręciło w lewo. Jego pasażerów skrywały
przyciemnione szyby. Próbował dostrzec numer rejestracyjny, ale
pojazd zniknął już za placem Kongens Nytorv.

Malone rzucił się do postrzelonych, klęknął przy nich
i sprawdził puls.

Oboje nie żyli.

Rowerzyści wyglądali na rannych.

Wstał i krzyknął po duńsku:

– Niech ktoś wezwie policję.

Przeczesał włosy palcami i westchnął. Trop prowadzący do
Cassiopei właśnie się urwał.

Wydostał się z tłumu gapiów, który zebrał się przy stojących na
chodniku stolikach hotelowej restauracji. Ludzie stali z wyrazem
szoku na twarzach i szeroko otwartymi oczami. Trupy na chodniku to
nie był widok, do którego nawykli Duńczycy.

Dobiegł go odgłos policyjnych syren, a to oznaczało, że powinien
się stamtąd czym prędzej oddalić.

– Panie Malone – usłyszał nagle męski głos przy lewym uchu.

Chciał odwrócić głowę.

– Nie. Proszę patrzeć przed siebie.

Wyraźnie poczuł lufę pistoletu przyciśniętą do pleców. Uznał, że
lepiej posłuchać rady nieznajomego.

– Chcę, żeby pan się ze mną przeszedł.

– A jeśli się nie zgodzę? – zapytał.

– Nie odnajdzie pan Cassiopei Vitt.

ROZDZIAŁ 6

PROWINCJA SHAANXI, CHINYGODZ. 22.00