Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Gromił. Bractwo Wrocławskie

Gromił. Bractwo Wrocławskie

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7998-381-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Gromił. Bractwo Wrocławskie

Gromił. Bractwo Wrocławskie - odsłona druga.

Wrocław w roku 1957 był już nieco innym miastem niż przed pięcioma laty. Odbudowano część domów i powstały nowe. Grupa przyjaciół znana nieformalnie pod nazwą Bractwa Wrocławskiego żyła spokojnie swoim życiem. Do czasu.

Awansowany na kapitana Stefan Gromił natrafił w aktach Urzędu Bezpieczeństwa na sprawę sprzed lat, w której pojawiło się nazwisko przyjaciela Jana Warkota. Tropy prowadziły do Karpacza w Sudetach, a niewyjaśniona sprawa miała swój ciąg dalszy w teraźniejszości. Ktoś najwyraźniej likwidował świadków. W tajemniczych okolicznościach. Bezwzględnie i brutalnie. Gromiłowi, który wyspecjalizował się w tajemniczych sprawach powierzono śledztwo lecz bynajmniej nie zostawiono go samemu sobie. Do gry włączył się major kontrwywiadu.

Na końcu tej łamigłówki majaczyła się sprawa tajemniczego pociągu, którego ładownie zawierały bezcenny skarb. Pułkownik naciska, major kontrwywiadu nie daje za wygraną, Sowieci domagają się wyjaśnień. Co wiózł pociąg widmo i gdzie znajduje się teraz?
Gromił to kontynuacja przygód przyjaciół znów na tropie tajemniczego artefaktu. Nad wszystkim, na całe szczęście, czuwa Leon Słupecki, średniowieczny pokutnik o specyficznym poczuciu humoru, który nie pozwoli, żeby komukolwiek z przyjaciół stała się krzywda.

Wszystko to na tle obrazów z tamtej epoki, gdzie wata cukrowa, beczka śmierci, mecz w Chorzowie z Rosjanami oraz przeszmuglowana płyta gramofonowa  stanowiły źródło rozrywki dla ludzi tkwiących w odczłowieczonym systemie politycznym. 
Czy to kryminał retro? Owszem, również. Czy to nostalgiczna książka z elementami nadprzyrodzonymi? Jak najbardziej. Czy to powieść sensacyjna wywołująca śmiech i łzy? Ależ tak!

Polecane książki

„Jak szybko zbudować dochodowy sklep internetowy” to najnowszy poradnik e-commerce, pozwalający sprawnie i szybko opanować temat budowy, prowadzenia i rozwoju sklepu internetowego.   Prowadzenie firmy, zwłaszcza na dynamicznie rozwijającym się rynku e-commerce, wymaga od zarządzającego dostrzegan...
  Monologi trzech kobiet, które, być może, spotykają się w barze w pewnej nadmorskiej miejscowości. Trzy opowieści przeplatają się i uzupełniają. Jedna z bohaterek mówi o walkach Chorwatów w 1995 roku, pozostałe o trudnych warunkach powojennego życia. Ich wypowiedzi składają się na obraz wojny widzi...
Najistotniejsze zmiany dotyczą ujmowania umów leasingu w księgach rachunkowych leasingobiorców. Trzeba też pamiętać, że sprawozdania finansowe leasingodawców zostaną rozszerzone o dodatkowe ujawnienia. Poznaj szczegóły dotyczące zmian....
Do postępowań w sprawie ustalenia okoliczności i przyczyn wypadków przy pracy stosuje się przepisy rozporządzenia Rady Ministrów w sprawie ustalania okoliczności i przyczyn wypadków przy pracy. Nieprzestrzeganie tych przepisów jest wykroczeniem przeciwko prawom pracownika. W momencie zaistnienia wyp...
Zgromadzenie szybko otrząsa się po tragicznej śmierci Samuela, a Stróżowie są zadowoleni z nowego dowódcy, Louisa Daquina. Damien porządkuje swoje życie, Catherine wraca pod skrzydła Pana Łowców. Wszystko zdaje się biec właściwym torem, wróżąc spokojną i udaną przyszłość. Jest tylko jeden proble...
Tadeusz Linkner sięgnął do rękopisu Bronisława Trentowskiego, romantycznego badacza mitologii słowiańskiej. Trentowski był pierwszym, który tak oryginalnie usystematyzował słowiańskie wierzenia. Jego praca Wiara słowiańska albo etyka piastująca wszechświat nigdy nie została opublikowana. Tutaj mamy ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jaroslaw Rybski

Jarosław Rybski

GROMIŁ

Pamięci wszystkich ukochanych bliskich,których nieobecność tak mocno doskwiera.

WSTĘP

Jesienią 1946 roku Karkonosze wyglądały groźnie i majestatycznie. Góry zasnute granatowymi chmurami zdawały się przywierać do jeszcze niezaśnieżonych szczytów. Wiadomo było jednak, że to nie potrwa długo. Porywiste wiatry wyginały sosny i świerki na wszystkie strony, jakby Natura chciała sprawdzić, które z nich są najsilniejsze i będą w stanie przetrwać srogą zimę. Już na początku listopada spodziewano się pierwszego śniegu, a wraz z nim spadku temperatury.

Być może mieszkańcy gór na każdej szerokości geograficznej mogli podziwiać piękne widoki, ale nie mieli łatwego życia – wciąż musieli zmagać się z kapryśną przyrodą. Ich przepełniona znojem egzystencja przypominała los mitycznego Syzyfa – wciąż wędrowali pod górę, często po śniegu i lodzie na szlakach i ścieżkach, tam, gdzie inni już dawno daliby za wygraną. W Karkonoszach górale żyli od wieków, zahartowani i nieustępliwi. Tutaj dzieci zawsze miały do szkoły pod górkę, wprawiając się do wysiłku od najmłodszych lat.

Ze zgrzytem opon na żwirowej nawierzchni wojskowy gazik zaparkował przed drewnianym domkiem w Krummhübel. W oknach tej urokliwej karkonoskiej wsi wciąż gdzieniegdzie wisiały białe prześcieradła, ponieważ mieszkańcy również musieli ustąpić przed taranem historii, dla którego drobne niedogodności w postaci pofałdowanego terenu znaczyły tyle, co nic.

Jeszcze niedawno wisiały tu inne flagi i teraz mieszkańcy wioski ze strachem spozierali na żołnierzy przez szpary w zaciągniętych kotarach. O ich obyczajach we Wrocławiu mówiono niestworzone rzeczy. Ludzie gadali o gwałtach, rabunkach, podpaleniach. Armia Czerwona zajmowała tereny, w których do niedawna panował germański ład i porządek. Co jakiś czas zapłakana matka otrzymywała lakoniczne zawiadomienie pocztą, że jej Franz czy Alfred poległ gdzieś na obcej ziemi, walcząc o nowe jutro dla Wodza i jego Narodu, ale tak należało. Był to obowiązek wobec Rzeszy i Führera. Teraz, kiedy wszystko legło w gruzach, mieszkańcy siedzieli jak myszy pod miotłą, starając się nie zwracać na siebie uwagi przybyszy. Byleby tylko nikt ich nie zauważył, a piękna mowa Hegla i Goethego nie podrażniła czyichś uszu. Był to czas, kiedy Niemcy musieli z pokorą znosić kolejne ciosy okrutnego losu.

– No wysiadaj, Janku! – krzyknął kapitan Zbigniew Kartoszka, klepiąc po gwardyjsku młodego sierżanta za kierownicą. – Zaraz dostaniemy coś na rozgrzewkę.

Jan Warkot, młodzieniec w polskim mundurze sierżanta, aż zakrztusił się pod uderzeniem dowódcy. Mimo że było chłodno, wytarł pot z czoła. Droga, którą dotarli tutaj, mogła przyprawić o palpitację serca. Wąskie drogi, choć asfaltowe, wymagały od kierowcy nie byle jakiego kunsztu – wystarczyła jedna pomyłka i cała wyprawa mogła się zakończyć dla żołnierzy tragicznie. Błaha awaria i łazik runąłby w głęboką przepaść między iglaste drzewa, wprost na wystające wszędzie ostre skały.

Kapitan Kartoszka był – jak to mówią – starym frontowcem. Z niejednego polowego pieca jadł chleb i grochówkę. Dlatego powierzono mu dowództwo nad tą kupą kamieni, okolicą, w której wciąż jeszcze istniały duże zapasy broni i amunicji pochowanej przez fanatycznych zwolenników austriackiego malarza. W nocy słychać było strzały i niejeden z podkomendnych Kartoszki, doczekawszy końca wojny, nie dożył chwili, w której mógłby się trochę nacieszyć zwycięstwem i wolnością. Choć ta i tak była mocno iluzoryczna.

Wziąwszy w posiadanie miejscowy posterunek żandarmerii, żołnierze wyruszyli z pierwszym zadaniem powierzonym przez dowództwo. Rozkaz był jasny: zlokalizować, przepytać i dojść do sedna zleconej sprawy.

Dom był piętrowy, podpiwniczony z zadaszoną werandą i dużymi głazami wmurowanymi w fundamenty. Zielona farba zaczęła powoli odłazić pod wpływem ataków surowej aury. Była to wiejska gospoda położona na granicy lasu wiodącego wprost w góry. Tam, w pewnym momencie linia drzew urywała się, ustępując miejsca skrzącym się szarościami stromym skałom i kosodrzewinie. Karczma stała na szlaku turystycznym, dając wytchnienie tym, co schodzili z gór, i siły tym, którzy dopiero mieli zamiar zdobywać szczyty.

W progu gospody powitał ich starszy mężczyzna w kolejarskiej czapce na głowie i w grubym, wełnianym swetrze, który najlepsze lata miał już za sobą. Na jego twarzy malował się strach, bo czasy były niepewne, a wizyta żołnierzy nie wróżyła nic dobrego. Było ich trzech – oficer, podoficer i jakiś łamaga z pepeszą, który ciągle poprawiał sobie pas. Minęli go bez słowa, co również świadczyło o tym, że nie była to zwykła wizyta wojska w szynku. Goście weszli do środka, zostawiając tego z pepeszą na dworze przy gaziku. Jeszcze jeden niedobry znak.

Kapitan Kartoszka rozsiadł się przy stole, plecami do ściany, niczym wytrawny kowboj z powieści Karola Maya. Młody sierżant usiadł obok i wodził czujnym wzrokiem po sali z szynkwasem. Od razu dostrzegł puste, jaśniejsze miejsce na ścianie po portrecie, który się gdzieś zawieruszył. Gospodarz z obawą wszedł do środka i spojrzał na kapitana.

– No to jak będzie, panie Müller? – Kartoszka zagaił szynkarza, obserwując, jak jego drobna, milcząca żona zaczęła przygotowywać poczęstunek.

Kapitan mówił po niemiecku z bardzo wyraźnym obcym akcentem, który tylko potęgował napięcie. Nie miał, jak to zwykle Iwan, dwóch zegarków na nadgarstku, czyli nie był pospolitym szabrownikiem. Na oklapłych rogatywkach żołnierzy widniało rozłożyste ptaszysko przypominające insygnia pierwszych cesarzy Imperium Niemieckiego.

– Pan mnie zna? – zapytał nieśmiało szynkarz.

– Są tacy, co znają. No to jak, namyśliliście się?

– Ale ja nie wiem, o co panom chodzi…

– Wiesz, wiesz, nie udawaj. Był tu u ciebie mój sojusznik, kapitan Nieckow.

– A był jakiś oficer i wypytywał, ale ja nic nie wiem.

– Widzisz, Janku, jak to pamięć wraca? – zwrócił się Kartoszka do młokosa.

– Ja nie mówię, że nie pamiętam, tylko że nie wiem, o co chodzi – zaprotestował szynkarz.

– Nie było rozkazu wiedzieć!

– Roz… rozkazu?

– No mówię przecież, do ostatniej chwili byliście dróżnikiem w Kowarach. Dopiero teraz przeszliście na emeryturę. A Pietia zadał kilka pytań i dał wybór. Albo mówicie co i jak, albo raus, fora ze dwora, znaczy się. Kapitan pytał o pociąg, coście go odprawili przed wkroczeniem naszych.

– Jakby coś pamiętam, ale nie wszystko, stary już jestem… Tyle tych pociągów było…

– Müller, są tacy, co mają doskonałe metody przywracania pamięci. Wiesz, o czym mówię.

Mężczyzna zbladł. Odruchowo zacisnął pięści, chowając w dłoniach palce z jeszcze całymi paznokciami. Przy ich metodach zwykłe lanie w pysk było jak wczasy z rodziną w kurorcie nad morzem.

– No i na co ci to? Kogo ty bronisz? – naciskał Kartoszka. – Dwóch synów zginęło ci na froncie. To twoi ci to zrobili, a ty jeszcze ich bronisz?

– Ja tam nie wiem, do polityki się nie mieszam… – Dróżnik zacinał się przy każdym słowie. – A że Jürgen… Nie wiem, nie mam wiadomości…

– Jak tam sobie chcesz.

Kapitan sięgnął do karafki i nalał sobie solidną porcję wódki do niewysokiej szklaneczki. Powąchał najpierw podejrzliwie. Wypił. Otarł usta wierzchem ręki, aż można było zobaczyć nagniotki spracowanej dłoni.

– My tu teraz będziemy wszystko przejmować – powiedział Kartoszka – więc masz tydzień na spakowanie. To i tak o sześć dni więcej, niż dali wam wasi zeszłej zimy. Przeniesie się was do tymczasowego miejsca zakwaterowania!

– Ależ panie oficerze, jak tak można? My tu z dziada pradziada…

– Nowe idzie, nie słyszeliście, Müller?

– No ale co będzie z nami?

– O tym zadecydują już sojusznicy.

Mężczyzna zadrżał odruchowo, bo podejrzewał, jaka to może być decyzja. Kilka gram ołowiu było dużo tańsze niż wyżywienie i lokum dla przesiedleńców.

– Jakże to tak wypędzać ludzi?

– Wypędzać? Słyszysz, Janek, co on mówi? Wy to zaczęliście! A teraz musicie wypić naważone piwo.

– Mam świeżo ważone jasne z pianką, może pan oficer zechciałby… – zagaił szynkarz ni w pięć, ni w dziewięć, najwyraźniej gubiąc się w idiomatycznych meandrach kapitana.

– Co wy mi tu? O pociąg pancerny pytam. Skąd, dokąd, ilu ludzi, jaki skład, dokładnie!

– Nie pamiętam…

Jego żona nerwowo wycierała dłonie w fartuch i patrzyła ze zgrozą na tych, którzy zabili jej dwóch synów, a trzeciego skazali na poniewierkę. Teraz szykowali się do ostatecznego rozwiązania kwestii rodziny Müllerów. Jej życie, posłusznej i dobrej niemieckiej żony, zaczęło walić się w gruzy już podczas kampanii greckiej, kiedy dowiedziała się, że pierworodny Otto oddał życie za Wodza.

Przepłakała wtedy ze dwa tygodnie, rozpamiętując ludzką podłość. Podłość i niegodziwość tych, którzy nie mają na tyle przyzwoitości, żeby poddać się temu, co nieuchronne. Po co walczyć, kiedy można żyć w spokoju i harmonii pod przywództwem genialnego męża stanu i zbawiciela? Po co szafować ludzkim życiem, kiedy można było witać kwiatami wyzwolicieli, którzy obronią kraj przed bolszewicką zarazą? Ale nie, woleli strzelać do nich jak do kaczek. Nic dziwnego, że ta cała ich grecka cywilizacja upadła. Z takim nastawieniem?

Ukradkiem otarła łzę i spojrzała już otwarcie wrogo na rozpartego na ławie kapitana nieprzyjacielskiej armii. W ich szynku! Świat doprawdy zszedł na psy, żeby teraz musiała jeszcze im usługiwać! Była też zła na Hansa, który płaszczył się przed wrogiem zamiast coś zrobić. Ale zdawała sobie sprawę, że musi tak postępować, bo wciąż obowiązywały go rozkazy tych, którzy byli tu kilka miesięcy temu i odjechali w nieznane. Najpewniej na własną zgubę.

– No decydujcie, Müller! Szkoda czasu.

Milczący do tej pory młodzik powiedział coś w tym ich słowiańskim narzeczu do kapitana i obaj roześmiali się głośno. On też wypił szklaneczkę wódki, choć jeszcze miał mleko pod nosem.

– Przypominam sobie coś jakby przez mgłę…

– Przez mgłę? Wielki pancerny potwór na torach z lokomotywą wielką jak stodoła i nie pamiętasz dokładnie?

– No tak, był taki pociąg.

Żona syknęła coś ostrzegawczo do męża i ten aż drgnął.

– A idź, matka, do kuchni i daj coś na zakąskę i nie sycz mi tutaj, bo nie strzymam – rzucił kapitan po polsku.

Szynkarka i tak zrozumiała – wybiegła do kuchni.

– Przyjechał na stację w Kowarach późno w nocy, jakoś koło drugiej – powiedział Hans. – Było w nim pełno wojska Pomyślałem, że na front jadą.

– Na jaki front? – zapytał Kartoszka. – Nasi zbombardowali całe kilometry torów, daleko nie mogli ujechać.

– Ja tam nie wiem. Stali na stacji i tylko pamiętam, że ta lokomotywa tak głośno sapała, olbrzymia była i opancerzona. Większa niż zwykłe.

– Kto dowodził konwojem?

– W pociągu było samo SS, a dowodził taki jeden wysoki, major chyba.

– Chyba czy na pewno?

– Ja tam nie pamiętam, jak Boga kocham. Byłem tylko prostym kolejarzem. Za dróżnika robiłem, ale jak zabrakło ludzi, to i pociągi odprawiałem ze stacji jako zawiadowca, bo pogotowie było całą dobę. Wcześniej to tak, dużo wojska przejeżdżało w dwie strony, ale później to już nie…

– Czyli jednak pamięć wam wraca. Dobrze, lubię ludzi rozsądnych.

– Trzeba tylko trochę w niej poszperać. Stary już jestem.

– Stary, nie stary, ale na defiladę to byś jeszcze poszedł, co? Ten szyk, ten krok, te marsze. Tu jest z wami największy problem. Lubicie maszerować, psie syny. Kiedy dokładnie to było?

– No tego to już sobie nie przypomnę. Na wiosnę jakoś…

– A w jakim kierunku odjechał?

– Na południe, ale gdzie dalej, to ja nie wiem…

– Czyli w stronę Krummhübel?

– Jakby w tę właśnie stronę…

Żona wróciła i cisnęła na stół talerz wędzonki aż szklanki zatańczyły na blacie.

– Matka, mówiłem coś, tak? – krzyknął Hans. Kobieta bez słowa zniknęła na zapleczu.

Kapitan spojrzał w głąb szklanki i się zamyślił. Trop się urywał. Nic więcej nie wycisną ze starego, choćby nie wiem, jak się starali.

Nagle za oknami zaterkotała seria z peemu. Skoczyli na równe nogi. Warkot wyszarpnął pistolet z kabury. Kapitan zaraz po nim. Wypadli na dwór. Ich oczom ukazał się makabryczny widok. Ich żołnierz pozostawiony na straży gazika czołgał się w stronę werandy, zostawiając za sobą smugę krwi. Na powycieranym mundurze widać było powiększające się czerwone plamy. Po chwili znieruchomiał. Jakieś dwadzieścia metrów dalej postać w wojskowej kurtce w leśnym maskowaniu mierzyła do nich z pistoletu maszynowego i najwyraźniej szykowała się do powtórzenia serii.

Trach, trach, trach– rozległo się echo po górach. To strzelał kapitan.

Sierżantowi Warkotowi po pierwszym strzale zacięła się tetetka.

– Niech to szlag! Janek, pruj w niego z pepeszy! – Kartoszka wskazał na leżącą nieopodal broń zabitego nieszczęśnika.

Sierżant zrozumiał w lot. Rzucił się do broni.

– Nein, Jürgen, nein! – wykrzyknęła szynkarka.

Zaterkotał zamek i iglica zatańczyła na spłonkach. Seria skosiła kilka gałęzi przydrożnych krzaków, ale nie dosięgnęła napastnika. Ten zobaczył że traci przewagę. Zaczął wycofywać się tyłem w stronę zbawczego, ciemnego lasu. Chmury zdawały się mu sprzyjać – zapadła wręcz ciemność, choć był środek dnia. Żołnierz wilkołaczej partyzantki zniknął między drzewami. Mogli dać sobie spokój, nie znajdą go w tej głuszy.

Kapitan wpadł jak burza z powrotem do szynku. Złapał dróżnika za sweter i mocno ścisnął. Mężczyzna wybałuszył oczy, bo był pewien, że już po nim.

– Gadaj, co wiesz, dziadu, bo inaczej z tobą pogadamy. I powiedz starej, że jak będzie miała taki zadowolony wyraz szwabskiego ryja, to poślemy ją do pracy przy więźniach. – Rzucił złe spojrzenie karczmarce, która momentalnie odwróciła wzrok.

– Panowie, chwileczkę, proszę…

Dróżnik wyzwolił się z uścisku kapitana i bez słowa podszedł do drewnianego posążka Liczyrzepy, ducha tych gór i opiekuna okolicznych mieszkańców. Figurka miała kilkadziesiąt centymetrów wysokości i stała sobie jak gdyby nigdy nic na ladzie, najwyraźniej dodając otuchy stałym klientom. Wyglądała na starą, mogła i mieć ponad sto lat. Różniła się od innych, tandetnych bibelotów utrzymanych w stylu klein, aber mein. Dróżnik wziął ją do ręki i zdjął wieczko schowka w podstawie. W jego dłoni pojawił się duży mosiężny klucz.

– Tylko to dostałem na przechowanie – wykrztusił. – Więcej nic nie wiem.

Kapitan wziął klucz od dróżnika i obejrzał go dokładnie.

– Widzę, że pamięć ci wraca.

– Nic więcej nie wiem, przysięgam. Ktoś miał po niego przyjść.

– Kto? Hasło!

– Przybysz miał zapytać o zdrowie ciotki Matyldy.

– Odzew? Gadaj.

– Miałem odpowiedzieć, że ostatnio cierpi na ischias.

– Dalej!

– Wtedy przybysz miał powiedzieć: „Niech sobie przyłoży okład z gorczycy”, wtedy miałem mu dać klucz i o nic więcej nie pytać.

Po przesłuchaniu kapitan zrelacjonował rozmowę po polsku, bo Warkot słabo mówił po niemiecku.

– Widzisz, Janku – zagaił Kartoszka – hitlerowskie ścierwo, jak go przycisnąć, do wszystkiego się przyzna. Szkoda tylko naszego chłopaka.

– I co teraz, panie kapitanie? Niewiele nam to dało, a tylko chłopaka zastrzelili.

– Wojna trwa nadal, Janku, i będzie trwała jeszcze długo, wspomnisz moje słowa. Wieziemy klucz i dziada do sztabu. Może dla przykładu trzeba by też zgarnąć tę jego Helgę? Przydałoby się jej trochę uświadamiającej pracy…

– Nie ma sensu. Ona i tak będzie nas nienawidzić do końca życia. A fizycznie pracuje cały czas.

– Może i masz rację. Ubieraj się – rzucił po niemiecku do dróżnika.

– Za co, panie oficerze? Przecież wszystko powiedziałem!

– Nie gadać, ubierać się! Ale już!

Na te słowa szynkarka znikła w kuchni i po chwili wyłoniła się zza drzwi, trzymając lugera w dłoniach. Trzymała go niewprawnie, mierząc w prześladowców. Na jej twarzy triumfowała złość i zapiekłość. Teraz, kiedy mąż zdradził, mogła odpłacić tym słowiańskim przybłędom pięknym za nadobne. Za dwóch zabitych synów, za zamordowane nadzieje, za utratę wszystkiego, co było jej drogie w życiu. Wycelowała pistolet prosto w kapitana, który zbladł i przełknął ślinę. Nie spodziewał się takiego aktu desperacji po tej podstarzałej Brunhildzie.

Padł głośny strzał. Kapitan zgiął się wpół i spadła mu czapka. Warkot błyskawicznie podniósł trzymaną w dłoniach pepeszę i puścił serię. Niemka padła na drewnianą podłogę jak ścięty chojak. Luger wypadł jej z dłoni.

Dróżnik przypadł do żony i zaczął lamentować po swojemu. Wojna zabrała kolejną ofiarę w jego rodzinie.

Kapitan leżał na ziemi i dogorywał. Wyciągnął rękę w stronę Warkota.

– Pamiętaj, Janku, opowiedz, jak było. Słowo w słowo. Pamiętaj… Wcisnął mu klucz w dłoń.

Znieruchomiał. Warkot odsłużył swoje na wojnie, wiele widział, ale nigdy nie był świadkiem tak bezsensownej tragedii. Dużo łatwiej strzelało się do regularnego wojska niż do cywilów. Tylko zaklęty w drewnie posążek Liczyrzepy, Ducha Gór, równie przyjazny ludziom, co wrogi, zdawał się uśmiechać złośliwie, jakby sam to wszystko zawczasu ukartował.

Wojskowy gazik wiozący rozpaczającego więźnia i dwa trupy odjechał w dolinę. Karczmarką zajęli się sąsiedzi. Chmury nad górami poczerniały jeszcze bardziej i po chwili zaczął padać śnieg, jakby kostucha w Karkonoszach nie nasyciła się jeszcze swoją władzą nad rodzajem ludzkim.

ROZDZIAŁ PIERWSZY…stalowe, cienkie ostrze…

Nieznajomy nie spieszył się. Miał w końcu cały dzień na wykonanie zadania. Pośpiech w tej delikatnej materii nie był wskazany. To on właśnie gubi ludzkość. Człowiek z reguły najpierw coś robi, a potem zaczyna myśleć. I później ponosi konsekwencje nieprzemyślanych działań. Jakże wszystko jest prostsze, kiedy się sprawę dokładnie przemyśli, zaplanuje, dopracuje, zupełnie jak w jego ukochanych szachach.

Niewprawny gracz widzi tylko figury poustawiane na czarno-białych polach. Nie dostrzega zagrożeń, potencjalnych pułapek zastawianych na niego przez wytrawnego przeciwnika. Mówiono, że mistrzowie przewidują do kilkunastu posunięć w jednej partii. Oczywiście, kiedy pionki są już porozstawiane, tworząc zasłonę dymną, tak że przeciwnik nie zauważa, gdy istotne figury poruszają się niepostrzeżenie za nimi. O jedno, dwa pola, najwięcej. Żeby nie wzbudzać podejrzeń.

Nieznajomy uśmiechnął się do swoich myśli. Zadanie było trudne, ale przecież nie było niemożliwe do wykonania. W końcu to tylko ludzie. Z ludźmi można sobie poradzić. Gorzej z techniką. Ale na całe szczęście technika na wysokim poziomie była jeszcze w powijakach. Wystrzelono, co prawda, sputniki i mówiono, że wkrótce człowiek poleci w kosmos, ale w codziennym życiu technologia wciąż nie wykraczała poza poziom komplikacji silnika czterosuwowego. W gospodarstwach domowych szczytem marzeń była lodówka igloo, elektryczne żelazko, radio czy telewizor. Drogie, zawodne przedmioty zbytku.

Ludność obrastała w piórka i dało się to zauważyć. Szarobure stroje epoki kultu jednostki zaczęły ustępować przed kolorowymi szmatkami zza oceanu, nie wiedzieć jakim sposobem zwożonymi tu na rozmaite targi i place. Latem pojawiały się hawajskie koszule w palmy, a zimą puchowe kurtki. Siermiężność i szaroburość, choć wciąż obecna na ulicach dolnośląskiej stolicy, bladła, kuliła się i milkła w obliczu zawadiackiej, barwnej fanfaronady ciuchów z cywilizacji, w której panował ucisk mas i nierówność społeczna. W której bito pałkami strajkujących robotników, jednakowoż było ich stać na samochód, żeby dojeżdżać nim do pracy ze skromnych domków na przedmieściach wielkich miast. Coś za coś. Albo wolność, albo dyktat kapitału.

Wiadomo, że wolność była okupiona krwią mas pracujących. Korea, Chiny, Bliski Wschód to tylko kilka ognisk zapalnych, w których internacjonalizm wygrywał z kapitalizmem. Bo kierunek jest słuszny i należy podążać tą drogą za wszelką cenę, choćby były ofiary, choćby szło się pod wiatr i pod górę, jak mawiał towarzysz Wiesław. Przecież wypuszczono niesłusznie skazanych, zerwano z kultem jednostki. Władza nie mogła jednak dopuścić do tego, żeby społeczeństwo zachłysnęło się wolnością. Nie jest dana na zawsze, a wróg czuwa. To zadaniem władzy było tonowanie co niektórych gorących głów gotowych wydać społeczeństwo na żer zachodnich ośrodków imperialistów i podżegaczy wojennych.

Czujność przede wszystkim. Czujność i planowanie. Jak w szachach. Goniec bije wieżę, szach i mat.

Nieznajomy ocknął się z rozmyślań. Jego gość był punktualny jak zawsze.

– Dzień dobry panu. Nie spóźniłem się?

– Nie, siadaj. Co nowego?

– Zrobiłem tak, jak mi pan kazał. Oni jeszcze nie wiedzą, o co chodzi, ale wszyscy są gotowi.

– Nie wprowadzałeś w szczegóły?

– Jeszcze nie. Nie było rozkazu.

Nieznajomy pokiwał głową i zamieszał głośno herbatę w szklance. Z powidłami. Nauczył się tak pić na wschodzie.

– Napijesz się czegoś? – zapytał, wzrokiem odszukując kelnerkę.

– Tak, poproszę. Może też herbatki.

Nieznajomy przywołał kelnerkę ledwo dostrzegalnym gestem. Zjawiła się natychmiast, wiadomo – stały klient.

– Pani Krysiu, jeszcze jedną herbatę dla kolegi.

– Już lecę, panie inżynierze.

Nieznajomy wbił spojrzenie jasnoniebieskich oczu w siedzącego przed nim mężczyznę lat około czterdziestu, osobnika korpulentnego i dość schludnego. Nie lubił flejtuchów, dlatego skrzywił się, widząc lekką żałobę za paznokciami gościa. Ten dostrzegł to i schował dłonie pod obrus. Znał przyzwyczajenia i fobie starego, więc zrobił wszystko, żeby odwrócić jego uwagę od tej niezręczności.

Dochodziło południe. W tej nowej wrocławskiej kawiarni przy stolikach siedzieli już stali bywalcy. Nieznajomy dostrzegł znanego adwokata, ze dwóch dziennikarzy, którzy przysiedli na poczęstunek oraz jednego takiego, który przyszedł tu celem zniwelowania skutków szampańskiego wieczora. Oczy podkrążone, krawat przekrzywiony, koszula wczorajsza. Nieznajomy ze wstrętem odwrócił wzrok. Prędzej umarłby, niż by miał wyjść w takim stanie z domu. Jak cię widzą, tak cię piszą. A on wolał, żeby i widzieli, i pisali o nim jak najmniej.

Jego gość, Bartłomiej Socha, nie był jakimś specjalnym orłem. Ot, chodząca przeciętność. Posiadał jednak niezwykle bystry umysł oraz pewien rodzaj ludowego sprytu, który pomógł mu przejść w miarę bez szwanku okres kultu jednostki w firmie. Nieznajomy wyłuskał go z całego biurokratycznego sztabu, armii gryzipiórków i sadystów, robiąc z niego wywiadowcę pełną gębą. Ale właśnie owa powierzchowna przeciętność była jego największym atutem. Był człowiekiem nierzucającym się w oczy, zdolnym rozpłynąć się w tłumie, w którym potencjalny świadek nawet obdarzony przez Naturę najbardziej wyostrzonym zmysłem obserwacji nie był w stanie go dostrzec i zapamiętać. Ot, pewnie urzędnik, jakich tysiące, pomyślałby kto.

Do tego sumiennie wykonywał polecenia przełożonego. Co do joty. Było to niezwykle ważne w tej sprawie powierzonej mu przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, bo też sprawa była niezwykła zarówno pod względem wagi państwowej, jak i potencjalnego oddźwięku. Dlatego sam minister powierzył ją właśnie jemu.

Uśmiechnął się do swoich myśli. Gdybyż tylko towarzysze w Warszawie wiedzieli, jak to wszystko zaplanował, nie byliby zadowoleni. Nieznajomy w skrytości ducha preferował ucisk i nierówność społeczną w dobrobycie niż wolność i internacjonalizm w Polsce Ludowej. Z początku toczył boje sam ze sobą w zaciszu komfortowego nowocześnie urządzonego mieszkania na Sępolnie. Mieszkał sam, od czasu do czasu tylko zapraszając do siebie kobiety, byle nie na długo, żeby się nie przyzwyczajały.

Kiedy uporał się z aspektem moralnym całego przedsięwzięcia, kiedy rzeczowo wyjaśnił sobie, dlaczego musi postąpić tak, jak zaplanował, wszystko poszło jak z płatka. Miał ludzi i środki do realizacji planu, a usłużna władza ludowa dostarczyła mu w swej naiwności stosownych pełnomocnictw. Teraz wystarczyło tylko puścić w ruch precyzyjną machinę aparatu władzy. Siedzący przed nim Socha był jej niczego nieświadomym trybikiem, który na dodatek miał ponieść za to pełną odpowiedzialność.

„Pij sobie, pij – pomyślał w duchu. – Tyle twego”.

Zmrużył oczy, odczekał chwilę, aż herbata przestygnie i zaczął mówić ściszonym głosem, wydając podwładnemu polecenia.

– No niech ja skonam, Janku kochany! – wykrzyknął jak zwykle emocjonalny Zdzisław Kapusta.

– Aleś pan nawywijał, panie majster. – Warkot wcale nie był zły, udawał tylko, bo Kapusta był jego przyjacielem i powiernikiem od dawna. – Nie mogliście poczekać z rozruchem tego cudeńka?

– Sam wiesz, dyro naciskał i naciskał, to zakasaliśmy rękawy i wzięliśmy się do roboty.

– Tak i przyśrubowaliście podajniki tak, że teraz żaden diabeł tego nie odkręci.

– Ale tak mi ten inżynierek kazał, żebym tu miał skonać! Elegancik z Kostomłotów.

– Trzeba się było zapytać, skonsultować… – Nowy główny technolog wrocławskiej drukarni, Jan Warkot, wciąż jeszcze za bardzo się wszystkim przejmował.

– Ja już się wystarczająco konsultuję z moją. „A co ci ugotować Zdzisiu”, mówi. „Ogórkową czy pomidorową?”, pyta mnie. „A może szczawiu byś narwał na zupę? Szczaw na nasypie, mirabelki z parku na kompot!”. A co ja się na chłopa szkoliłem? Zbieractwo to było w jakichś tam starożytnych kulturach, jak mi Marlenka czytała. I tak źle, i tak niedobrze. Bez baby źle, a z babą jeszcze gorzej. Żył sobie człowiek spokojnie, golnął coś przy sobocie, na partyjkę wyskoczył z kolegami. Amorów mi się zachciało! No to mam teraz za swoje: kult jednostki z rewolucjonistki zrobił mi kurę domową. „Tylko nie zapomnij śmieci wyrzucić”, mówi.

Marlena Kuchta-Kapusta, obecnie już żona pana Zdzisława, majstra drukarskiego, była nauczycielką w szkole podstawowej i najwyraźniej miała za dużo wolnego czasu.

Warkot parsknął śmiechem. Kochał Zdzisława niczym starszego brata, poza tym łączyła ich wspólna, niezwykle tajemnicza sprawa sprzed kilku lat, która i tak do końca nie została rozwikłana. Tworzyli razem ze Zdzisławem Kapustą i ze śledczym Stefanem Gromiłem, obecnie kapitanem Milicji Obywatelskiej, oraz pewnym jegomościem – o którym na razie cicho sza! – tajną grupę do walki ze złem: Bractwo Wrocławskie. Była to organizacja nieformalna, nie rozpowiadali o niej, bo wiadomo – kto mniej wie, krócej będzie przesłuchiwany.

– Janku, nie ma sprawy. Odkręcę to cholerstwo, daj mi tylko kilka godzin. Nie ma takiej śruby, której ta rączka by nie odkręciła. – Majster zaprezentował muskularne, żylaste ramię.

– A co poza tym u Marlenki? – zapytał pojednawczo Warkot.

– Doktorat robi, phi! Sprawdza po nocach kajety tych urwisów i stara się im wtłoczyć do głów, że BÓL pisze się przez U zamknięte. Nie zawsze dociera.

– To trudne i odpowiedzialne zadanie.

– Żebyś wiedział. Oni tylko cięgiem po podwórkach ganiają i strzelają do siebie z drewnianych karabinów zza węgła. Nauka im nie w głowie.

– Strach pomyśleć, co byłoby gdyby dać im prawdziwą broń do ręki.

– Wypluj to słowo, Janku. Ja tam bym im grabi do ręki nie dał!

– No dobrze, panie Zdzisławie. Więc naprawi pan ten złom?

– Oczywiście, że naprawię. Nie ma sprawy.

Rozmawiali ze sobą tak, jakby nie widzieli się kilka miesięcy, choć w rzeczywistości ledwo dwa dni temu byli gośćmi u Stefana Gromiła w jego mieszkaniu na Szewskiej. Stawili się w komplecie: Zdzisław Kapusta z żoną Marleną, profesor Ochocki, sam, bo żonę coś głowa bolała, Jan Warkot z żoną Barbarą, która awansowała w medycznej hierarchii, kończąc z dyżurami na pogotowiu i przechodząc do klinik pod skrzydła znanego profesora od chirurgii miękkiej. Idylla. Żartowali i przegadywali się do późna, wzbudzając oburzenie sąsiadów.

Sąsiedzi. Niech się cieszą, że nikt na waltorni na balkonie nie grał po nocy.

Mama Stefana jak zwykle przysłała kilka butelek zacnych nalewek – na zdrowie syna! Oraz przepyszne konfitury malinowe. Dobrze mieć zaplecze. A synuś taki mizerny, tak ciężko pracuje, tak się angażuje.

Stefan Gromił był niezwykle porządnym człowiekiem z kośćcem moralnym niespotykanym w tych trudnych czasach. Całkowicie poświęcał się pracy i często był gościem we własnym domu. Był też przyjacielem Warkota jeszcze z początku lat wielkiego terroru, kiedy we Wrocławiu panoszył się wszechwładny pułkownik UB Podatny. Razem wpadli na trop niezwykłej zagadki, której rozwiązanie mogło się skończyć dla wszystkich tragicznie. Była to ich wspólna tajemnica, której szczegółów nie zdradzali nawet żonom. W domu powieszonego nie mówiło się o stryczku.

Raz na jakiś czas Gromił i Warkot spoglądali po sobie znacząco, spodziewając się pojawienia ostatniego z członków Bractwa Wrocławskiego. Na próżno.

– Może chory? – zapytał półgłosem Janek.

– Kto taki? – zainteresowała się Marlena.

– Leon? Coś ty. Jak chory? Na zapalenie chyba… – odezwał się Stefan.

– No nie wiem, może ma jakieś swoje sprawy – zamyślił się Janek.

– Na zapalenie, a to dobre – roześmiał się Zdzisiek.

– Stęskniłeś się za starym łotrem, przyznaj się – powiedział Stefan.

– Tak, przyznaję, brak mi jego cynizmu i jego ciętego języka – uśmiechnął się Zdzisiek.

– Leon nie jest cynikiem – uśmiechnął się Janek. – To tylko taka poza.

– Wiem przecież. To, że tak powiem, dusza człowiek.

– Ha, ha! – roześmiali się Janek i Stefan.

– Z czego się tak cieszycie, możecie się podzielić? – zapytała Marlena, wsuwając do ust kawałek cudem zdobytej polędwicy. Cud polegał na tym, że odnalazła się w uspołecznionych sklepach, chyba jako środek na poprawę nastrojów społecznych. Powinna być na receptę.

– A nic tak – powiedział Janek. – Rozmawiamy o Leonie.

– No właśnie, co z nim? Nie widziałam go ostatnio.

– Marlenko, serce ty moje, lepiej się o niego nie dopytuj – zaczął ostrożnie Zdzisiek.

– Dlaczego, przecież to bardzo sympatyczny starszy pan, no i wasz kolega. – Marlena wiedziała tylko tyle, ile powinna.

Profesor Ochocki uśmiechnął się półgębkiem, bo znał prawdę.

– Nie wiem, pewnie da znać, jak się pojawi we Wrocławiu – Stefan zakończył rozmowę na śliski temat.

– Basiu, opowiedz im o swoim dniu pracy, to im przejdzie ochota do żartów – wtrącił się Janek.

– Nic ciekawego. Dwie przetoki, wyrostek, takie tam. – Niewysoka blondynka, doktor Barbara, jak na nią mówili w pracy, była równie skryta, co jej bardzo daleki kuzyn, nieobecny Leon Słupecki.

– Żadnych pijawek, utaczania krwi i ziołolecznictwa? – dopytywał Janek.

– Medycyna idzie naprzód. Z pijawkami skończyliśmy już dawno.

– Żebyś wiedziała, dziewczyno, żebyś wiedziała – rzucił Stefan do własnych myśli.

– Nie mówcie o pracy, proszę was – poprosiła Marlena.

Tylko secesyjny maszkaron za oknem na fasadzie budynku na wprost wykrzywił się zgryźliwie. Najwyraźniej wiedział coś więcej i liczył na kontynuację przerwanych wątków w innych okolicznościach. Wrocław powoli zasypiał, choć światło u Gromiła paliło się jeszcze długo w nocy.

W odległej dzielnicy, daleko poza centrum, gdzie wciąż jeszcze leżały zwały gruzu pośród rozległych terenów zielonych, rozległ się rozdzierający krzyk. Mocne ramiona w żelaznym uścisku zakleszczyły szyję ofiary, unieruchamiając ją całkowicie. Stalowe, wąskie ostrze wbiło się z całym impetem w zagłębienie nad obojczykiem. Śmierć przyszła niemal natychmiast. Ciało mężczyzny w ciemnym prochowcu zwiotczało i osunęło się bezwładnie na resztki chodnika.

Napastnik przeszukał kieszenie ofiary. Nie znalazł tego, czego szukał. Po namyśle zabrał portfel i zegarek.

„Będzie na jakiegoś zbója” – pomyślał.

Morderca poruszał się jak cień. Miał wprawę. Poza tym w tych okolicach krzyki wciąż były na porządku dziennym, czy też raczej nocnym. Okolica nieprzyjazna i – co tu dużo mówić – odludna. W którymś z okien zapaliło się jednak światło, więc napastnik czmychnął, bezszelestnie znikając w pobliskich zaroślach. Na popękane płyty chodnika zaczęła się wylewać krew, tworząc wielką kałużę.

Wyraz przerażenia na obliczu ofiary sprawił, że Wacław Podpuszczka, piekarz, który odnalazł ciało, odruchowo krzyknął. Widywał trupy, ale nigdy tak powykrzywiane. Na widok zdeformowanej w przedśmiertnym spazmie twarzy włosy stanęły mu dęba. Świtało już, kiedy przyjechała milicja. Kapral z patrolu nie miał waleriany, więc musiał uspokoić świadka metodami tradycyjnymi.

– Dajcie już spokój, bądźcie mężczyzną – powiedział.

I jak zwykle nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał.

Księże Małe wstawało do pracy i zaczęły kursować pierwsze tramwaje. Ciekawscy przechodnie przystawali, bo była to w końcu jakaś sensacja. Swojskie: „Obywatele, proszę się rozejść!”, nie raz, nie dwa, studziło ludzką ciekawość.

Wśród gapiów przystanął wysoki mężczyzna o siwych, krótko ściętych włosach. Oczy zimne jak lód rejestrowały całą scenę. Milicja, gapie, trup na ziemi, tramwaj zbliżający się ze zgrzytem kół na pobliski przystanek. Dłoń w rękawiczce trzymana w kieszeni mocno zacisnęła się na rękojeści długiego noża o wąskim ostrzu. Trzeba zacząć polowanie na szeroką skalę, bo tamci ich uprzedzą.

Okrutny uśmiech skrzywił wąskie usta mordercy. Mogą sobie szukać. Tylko on wiedział, gdzie to jest. Potrzebował tylko jednego. Ale i tak wymagało to nieco zachodu. Postawił kołnierz ciemnego prochowca, chroniąc się przed październikowym chłodem i odszedł jak gdyby nigdy nic. Tramwaj wtoczył się na przystanek. Było jeszcze wcześnie, więc zabrał tylko grupkę ludzi. Morderca wsiadł wraz z nimi do wozu i starannie zamknął przesuwane drzwi.

ROZDZIAŁ DRUGI…na nos…

Jesień przyszła wyjątkowo wcześnie tego roku. W mieście, podobnie jak w całym kraju, wciąż kwitła wolność na fali zeszłorocznej październikowej odwilży. Więźniowie, jak to mówili, niesłusznie oskarżeni, wracali do domów po amnestii. Tysiące ludzi, którzy niejednokrotnie przesiedzieli kilka lat w celi śmierci byli oczyszczani z zarzutów, choć o tych straconych jakoś się głośno nie mówiło. Widocznie zasłużyli.

Pomimo wysiłku sprzątających ulice i posesje wszędzie było pełno liści. Wrocław, choć bardzo zniszczony, wciąż był miastem zielonym jak mało które w Polsce. Słowiki na tramwajowych przystankach, które jeszcze na wiosnę śpiewały na całego, teraz jakoś stuliły karnie dziobki, czekając, aż minie ten nieprzyjazny dla nich okres. Rozpanoszyły się za to krukowate, którym jesienna aura najwyraźniej sprzyjała – czuły się w swoim żywiole, wpisując się w jesienną szarówkę i ogólny nastrój dekadencji. Siwe wrony przyleciały skądś, gdzie było chłodniej i objęły w posiadanie parki i dachy. One też szykowały się do zimy.

Inkasenci z gazowni i elektrowni krążyli po mieście niczym stado drapieżnych ptaków, bo nadchodził sezon grzewczy i trzeba było sprawdzić liczniki. Na uczelniach Wrocławia zaczął się kolejny rok i świeżo upieczeni abiturienci wciąż cieszyli się z tego, że dostali się na studia, choć w rzeczywistości nic nie wiedzieli o prawdziwej nauce. Przekonają się przy pierwszej sesji, że to nie wyłącznie zabawa i życie studenckie, ale ciężka praca, która jedynie najzdolniejszych nagradza dobrymi ocenami i przywilejami. Większość wciąż jeszcze radowała się swobodą w akademikach i wrocławskich klubach.

Żyli skromnie, ale z fantazją, bo oto pojawiły się nowe prądy i w życiu codziennym odchodzono od sztywnej, stalinowskiej musztry. Organizowano wieczorki i potańcówki. Jazz wybuchł ze zdwojoną siłą nieskrępowany już pod bacznym okiem internacjonałów. Zaczęły działać pierwsze teatry studenckie zwiastujące nadejście nowego pokolenia, które wojnę i okupację pamiętały jak przez mgłę. Owszem, wciąż było jej pełno, bo na wrocławskich budynkach i placach pełno było śladów po kulach, ale przestawano rozpamiętywać wojenną zawieruchę.

W piwnicach walał się sprzęt w postaci masek przeciwgazowych, części umundurowania i odznaczeń niezwyciężonej Tysiącletniej Rzeszy. Dzieci miały używanie, choć nikt w tych zabawach nie chciał być hitlerowcem. Ale ktoś musiał. W końcu nie można było strzelać do siebie. Tak było przynajmniej w założeniu. Przy pomocy rozmaitych wyliczanek typowano niechętnych kandydatów na Niemców i ci, chcąc nie chcąc, musieli za nich robić. Bo przecież wiadomo było, kto wygrał, a kto przegrał. Starsza dziatwa przechodziła do o wiele bardziej emocjonującej zabawy w doktora, co świadczyło tylko o postępującej normalizacji stosunków międzyludzkich.

Z Rynku zaczęły znikać drewniane rusztowania, bo większość budynków została odtworzona zgodnie z przedwojennymi planami. Działała też stacja paliw CPN będąca po architektonicznych poprawkach karykaturą dawnego, przedwojennego, eleganckiego budynku. Finezyjne modernistyczne zdobienia, piękne w swej prostocie, pokryto warstwą siermiężnego tynku. Samochodów było coraz więcej, więc miała dużo klientów. Na placu Kościuszki pyszniła się Kościuszkowska Dzielnica Mieszkaniowa – wytwór nowej architektury z małymi mieszkankami i potężnymi klatkami schodowymi, w których zgodnie z planem miały kursować windy. Wind z nieznanych przyczyn nie założono, działały natomiast zsypy na śmieci, karmiąc hordę gryzoni i innego miejskiego tałatajstwa. Na parterach bloków zagościły restauracje i sklepy. Modna pani domu mogła kupić stylowy flakon albo laleczkę w stroju łowickim. Otworzyły też swoje podwoje delikatesy w domu handlowym PDT. Po mieście kursowały tramwaje, autobusy i taksówki, można się więc było przemieszczać bez przeszkód.

Jan, zgodnie z obietnicą dyrektora, dostał dwupokojowe mieszkanie pod numerem 1 właśnie na placu Kościuszki. Wprowadził się tam ze świeżo poślubioną żoną Basią i nawet założyli mu telefon. Był w końcu teraz głównym technologiem ważnej drukarni i musiał mieć kontakt z zakładem. Wydarzenia sprzed sześciu lat pozostawiły w nim nieusuwalny ślad, jakąś drzazgę, której nie dało się wyciągnąć. Często pogrążał się w myślach, dumając nad światem i naturą ludzką, choć rozpromieniał się zawsze, gdy żona pytała, czemu jest taki markotny.

Rok temu wszystkich opanował październikowy entuzjazm przygaszony nieco węgierskim kubłem zimnej wody, kiedy to organizowano dostawy środków medycznych i krwi dla walczących z Ruskimi Węgrów. Na uczelniach działały wtedy specjalne komórki odpowiedzialne za zbieranie darów. Dla Węgrów rewolucja, czy też jak chciała propaganda, kontrrewolucja skończyła się tragicznie. Pozostawiła po sobie tysiące ofiar i ranę, która długo jeszcze będzie się jątrzyć. Nie wyleczyli też swojej „gorączki dzwonka do drzwi”, czyli obawy przed domowym najściem organów bezpieczeństwa.

– Zbierasz się do pracy? – zagadnęła go Basia, odrywając się od książki.

– Tak, muszę już iść. – Warkot miał do pracy ledwo kilka kroków na Oławską.

– Nie zapomnij drugiego śniadania.

– Nie zapomnę.

– Stało się coś?

– Nie, tylko nawiedził mnie duch z przeszłości.

– Z wojny?

Warkot nie odpowiedział, bo przypomniał sobie powojenne czasy, kiedy gonił szabrowników i Werwolf na Dolnym Śląsku.

„Wtedy wszystko było proste – pomyślał, ale zaraz się poprawił: – Nie, wcale nie”.

Przypomniała mu się jatka w Bierutowicach. Z jaką nienawiścią patrzyła wtedy na nich ta Niemka. Ile trzeba było determinacji, żeby wycelować pistolet w umundurowanego żołnierza. Tłumaczył się wtedy gęsto, a dróżnika wzięli inni w obroty. Mosiężny klucz zniknął gdzieś w przepastnym zbiorze dowodów rzeczowych. Tak mu się przynajmniej wydawało. Ciekawe, o co chodziło z tym transportem? O złoto? Archiwum III Rzeszy? Bursztynową Komnatę? V3?

W pałacyku nieopodal tego miejsca bawiła cała elita hitlerowców z Adolfem włącznie. Właścicielem był Göring, który miał rozliczne posiadłości i wille w całej Europie. Tam w Karpaczu mieszkał w dużym domu myśliwskim, który jakimś cudem przetrwał wojnę, choć ponoć teraz ogrodzili go drutem kolczastym, żeby nikt obcy się nie pałętał. Piękna lokalizacja, widok na całą okolicę, świeże powietrze. Zbytek i przedwojenny luksus.

„Ech, niektórzy to mają życie” – westchnął i choć bardzo lubił swoje mieszkanko, to tęsknił podświadomie za pokojem na poddaszu w poniemieckiej willi na Krzykach, który kiedyś zajmował na studiach. Ciekawe, co z panem Dziurmanem? Musiał koniecznie odwiedzić dawną gospodynię, panią Genowefę Dziurman, i pogadać o starych czasach. Tam jest tak pięknie. Park, drzewa i staw. Zamyślił się.

„Studenckie lata już nie wrócą, ale mam moje szczęście” – pomyślał, spoglądając z miłością na żonę.

Dopił herbatę, wstał, poprawił krawat, wziął teczkę i pocałował Basię na do widzenia.

– No to idę.

Wyszedł z domu cicho, zamykając za sobą drzwi.

Gromił zaspał haniebnie. Zwykle mu się to nie zdarzało, ale dni stawały się coraz krótsze i organizm wypoczywał po intensywnym, letnim nasłonecznieniu. Kiedy zjawił się w komendzie, już na niego czekali. Pułkownik Jacek Horeszko, jego bezpośredni przełożony, szef pionu śledczego na Dolny Śląsk. Do tego jeszcze jakiś wysoki, krótko ścięty mężczyzna po cywilnemu, i trzeci, z twarzy niepodobny do nikogo.

W gabinecie szefa stały szafki z segregatorami i szufladami na akta. Szafa pancerna była uchylona, więc najwyraźniej pułkownik pracował od rana. Oczy wszystkich zwróciły się na zdyszanego Gromiła.

– Dzień dobry, Stefan. Miło, że się wyspałeś – rzucił Horeszko. – Niestety nie wszystkim to się udało.

– Cóż, ktoś nie śpi, żeby spać mógł ktoś… – zaczął Gromił, ale przerwał, bo rzadko okazywał zażyłość z pułkownikiem przy obcych.

– To jest major Zenon Kalamatas z Urzędu Bezpieczeństwa oraz starszy sierżant Bartłomiej Socha. Major Kalamatas ma pełnomocnictwa od samego ministra.

– Tak, domyślam się – rzucił cierpko Gromił, bo już to kiedyś przerabiał.

– Poprosiliśmy pana pułkownika o pomoc w pewnej sprawie – zaczął Kalamatas. – Od jakiegoś czasu mamy na Dolnym Śląsku problem z działaniami obcego wywiadu. Przyjeżdżają, infiltrują, robią zdjęcia, zapisują…

„Drą pierze i haftują jak Koło Gospodyń Wiejskich” – chciał dokończyć Gromił, ale ugryzł się w język.

– Ale to przecież leży w gestii kontrwywiadu.

– Coś ty, Stefan, taki w gorącej wodzie kąpany – wtrącił się Horeszko. – Poczekaj, aż pan major dokończy.

– Otóż owi agenci popełniają pospolite przestępstwa – kontynuował Kalamatas – żeby ukryć właściwe cele i intencje. My nie mamy możliwości śledzenia ich poczynań w tym względzie. Wiele dobrego słyszeliśmy o was, towarzyszu …

– Hmmm – Gromił chrząknął znacząco.

– A tak, nie jesteście w partii, zapomniałem. Ale wzorowy z was, sprawdzony funkcjonariusz, to wiemy na pewno. Czytałem akta, pochwały. Wiemy, że i tak to, co najważniejsze, nie jest wpisywane do akt. Popytaliśmy więc…

– Aż się boję usłyszeć, czego się pan major dowiedział – powiedział Gromił.

– Proszę się nie niepokoić – uśmiechnął się Kalamatas.

Stefan jeszcze raz pomyślał, że nigdy, przenigdy nie chciałby trafić pod lampę na przesłuchaniu u tego człowieka. Jego uśmiech przypominał szczerzącego się do ofiary rekina. Nawet pułkownik Podatny był przy tym okazie zwykłym safandułą.

– Chodzi nam o to – mówił dalej major – żebyście byli naszym człowiekiem w kryminalnej. Sami wiecie, że u milicjanta wielką rolę odgrywa też instynkt, nos czy jak to tam zwać. Jeśli natraficie na sprawę, w której pozornie wszystko jest jasne, ale coś wam podpowiada, że jest tam drugie dno, dawajcie od razu znać. Meldunek trafi bezpośrednio do mnie z pominięciem drogi służbowej. – Tu zerknął pojednawczo na Horeszkę. – A my już będziemy wiedzieć, co z tym fantem zrobić.

– Chodzi o coś konkretnie, obywatelu majorze? – zapytał Gromił.

– Mam krótką listę osób. Jeśli jakieś pospolite przestępstwo będzie związane z którąś z nich, chcemy, żebyście meldowali. To nie musi być ofiara, może być na przykład świadkiem przestępstwa albo jego krewnym.

Major podał Gromiłowi listę, a on uważnie ją przeczytał.

– Wszyscy mają dość dziwne nazwiska – zauważył.

– No właśnie. To są osoby, które urzędowo zmieniły nazwiska. Nie wszystkie, ale większość. Tu macie drugą listę z ich prawdziwymi nazwiskami. – Major podał kolejną kartkę.

– Ożeż, to wygląda jak spis batalionu Volkssturmu.

– Trafił pan w samo sedno, kapitanie, w samo sedno.

– I to oni szpiegują? Nie obserwujecie ich?

– W tym sęk. Ponad połowa tych osób zniknęła.

– W Polsce Ludowej? Niemożliwe.

– Jesteście uszczypliwi, kapitanie. Zdajemy sobie sprawę, że było wiele wypaczeń, ale przecież działamy i usuwamy skutki minionego okresu. Chodzi o to, że wywiadowcy, którzy za nimi łazili, meldują, że nagle jakby zapadli się pod ziemię. Teraz oczywiście pilnujemy pozostałych jak jastrzębie, ale kto wie, co będzie dalej. Daliśmy ekipę najbardziej doświadczonych chłopaków, ale są sposoby… Jak ktoś się postara, to zniknie najlepszemu wywiadowcy. Nie będę wam zaprzątał głowy szczegółami.

Gromił porównał jeszcze raz obie listy.

– Wszyscy mężczyźni – dodał major. – Lat od trzydziestu do pięćdziesięciu. W czterdziestym piątym byli w wieku poborowym.

– Znaczy Niemcy zostawili ich tutaj? – zapytał Gromił. – Jako krety?

– Widzę, że opinie o was nie były ani trochę przesadzone. Ze spokojem powierzam wam tę sprawę. – Kalamatas znów uśmiechnął się szeroko.

– Panie pułkowniku – Gromił zwrócił się do przełożonego – a sprawa tych zabójstw w ruinach? Mam to zostawić?

– Sprawę przejmuje porucznik Jaszczuk.

– No dobrze. W takim razie proszę o przydzielenie mi do pomocy sierżanta Kuźniaka.

– Oczywiście. Wiem, że doskonale się sprawdza. – Przełożony Gromiła zerknął na niego z ukosa.

– Jeszcze jedno: jakie mam prerogatywy?

– Macie nasze pełne błog… nasze pełne poparcie – powiedział Kalamatas. – Gdyby ktoś stawał okoniem i robił trudności, to proszę do mnie walić jak w dym. Załatwimy sprawę. Aha, jeszcze jedno. Deleguję od nas sierżanta Sochę do pomocy.

„No tak, nie mogło być zbyt pięknie” – pomyślał Gromił.

– Nie ufacie nam? – najeżył się pułkownik Horeszko.

– Towarzyszu pułkowniku – major Kalamatas uśmiechnął się promiennie – przecież robimy tak naprawdę w jednej firmie. A co dwie, o pardon, trzy głowy, to nie jedna. Sierżant jest wprowadzony w sprawę i może być bardzo pomocny. To również świetny wywiadowca, ręczę za to. No to czas na mnie.

Major Zenon Kalamatas podał rękę pułkownikowi i kapitanowi, który zauważył, jak mrugnął znacząco do sierżanta Sochy.

– No to co? – Pułkownik Horeszko zatarł dłonie po wyjściu majora. – Bierzcie się panowie do pracy.

Gromił przyjrzał się uważniej przydzielonemu sierżantowi i pomyślał: „W co ty się znów Stefek ładujesz?”.

Fosa ciągnęła się szerokim łukiem od placu 1 Maja i szpitala, zakolem przy Dworcu Świebodzkim, pospiesznie omijała budynek UB, który bardziej przypominał siedzibę jakiegoś wampira, po czym opływała dawny Bastion Sakwowy, zwany później Wzgórzem Partyzantów, i kończyła się niewielką zatoczką przy gmachu Muzeum Narodowego z jednej strony i Wzgórzem Polskim, czyli dawnym Bastionie Ceglarskim, z drugiej. Swoim dobrotliwym, niemal matczynym uściskiem przytulała do siebie całe Stare Miasto.

Fosa była świadkiem wielkich zmian jeszcze w pruskim Breslau. Stanowiła ostatni dowód na to, że miasto niegdyś okalały mury obronne. Zjawiły się tu jednak wojska napoleońskie i wysadziły ten ostatni średniowieczny przeżytek, zostawiając jedynie fosę okalającą teren Starego Miasta zakolem w kształcie litery U łączącym się z Odrą. Zostały też ślady po dawnych bramach Wrocławia, od których pochodziły nazwy wrocławskich ulic – Oławska od wschodu, Mikołaja od zachodu, Świdnicka od południa i Odrzańska od północnego zachodu. Inne bramy miejskie, takie jak Piaskowa i Ruska, również rozebrano w 1807 roku na mocy edyktu nakazującego rozbiórkę fortyfikacji miejskich. Najwyraźniej Francuzi chcieli na przyszłość zaoszczędzić na amunicji artyleryjskiej i postanowili pozbyć się problemu raz na zawsze.

Po fortyfikacjach pozostał fragment grubego muru i ruiny, uszkodzonej podczas obrony Festung Breslau trzynastowiecznej baszty znajdującej się za Halą Targową. Postanowiono odbudować ten piękny obiekt i w tym roku rozpoczęto prace. Po zburzeniu bramy Świdnickiej w XIX wieku pozostał po niej ślad w postaci niskiego budynku Odwachu – dawnej siedziby posterunku straży miejskiej, której architekt nadał kształt neorenesansowej budowli w stylu florenckim. Bulwar zieleni biegnący wzdłuż fosy był od połowy XIX wieku terenem spacerów wrocławian, enklawą w centrum miasta dającą cień w upalne lata. Zagnieździły się tu ptaki, głównie kaczki, a powierzchnię wody pokryła roślinność. Wiekowe barierki, gdzieniegdzie mocno powyginane, były świadkami wielu oświadczyn i rozstań, bo otoczenie pięknych drzew sprzyjało szczerości młodych ludzi.

Za fosą oczyszczono plac z gruzów, ale wciąż nie wiedziano, co z nim zrobić. W 1938 roku odbył się tu wiec podczas Święta Sportu z udziałem największego malarza wśród kaprali. Za nim, w szczątkach dawnego budynku rozbudowanego Pałacu Królewskiego, znajdował się Klub Grecki. Do połowy lat 50. plac Wolności (a jakże!) nosił nazwę Bolesława Bieruta jak większość reprezentacyjnych obiektów na Dolnym Śląsku z uniwersytetem włącznie.

Morderca oderwał wzrok od postaci idącej drewnianą kładką w stronę Dworca Świebodzkiego. Podobnie jak z zabitym nad ranem piekarzem nie zamierzał się spieszyć. Jak gdyby nigdy nic siedział na ławce obok Urzędu Stanu Cywilnego. Obserwowany zachowywał się niezwykle nerwowo. Co chwila oglądał się za siebie, jakby chciał zmylić pogonie, ale i tak przypominał zaszczute zwierzę. Morderca z ociąganiem, jakby ocknął się z krótkiej drzemki, wstał i powoli ruszył jego śladem. Zapowiadał się dobry dzień.

ROZDZIAŁ TRZECI…nowe, uległe pokolenie…

Kapitan Gromił w milczeniu przeglądał odnalezione przez Sochę akta. Były tego ze dwie sterty, jedna większa od drugiej. Z fotografii patrzyły na niego posępne oblicza, zacięte miny. Na niektórych zdjęciach zobaczy tylko denatów na stołach sekcyjnych. Liczne zeznania zanotowane koślawym, niewprawnym pismem utrwalaczy władzy ludowej byłyby prawdziwym wyzwaniem dla wszystkich polonistów – trzeba było nie lada skupienia, żeby wyłowić z nich sens. W tych czasach znajomość gramatyki i ortografii były wyznacznikiem osoby wykształconej i każdy śledczy starał się, jak mógł, żeby sprostać tym niełatwym regułom. Jednak walka z analfabetyzmem była długa i mozolna. Gromił brnął przez zdania, starając się wyciągnąć z nich to, co najważniejsze.

Wszystkie akta osobowe i akta spraw kryminalnych miały jedną wspólną cechę. Osoby, których dotyczyły, oprócz kilku wyjątków, należały do ludności autochtońskiej mieszanego pochodzenia. Za czasów wojny Volksdeutsche zmieniali nazwiska, żeby brzmiały bardziej na germańskie, z kolei kiedy hitlerowcy przegrali, wielu Niemców przemianowało nazwiska na bardziej polskie. Wojna była w tym bardzo pomocna, bo wiele dokumentów zaginęło lub po prostu zostały zniszczone. Można było bez przeszkód cieszyć się anonimowością, choć niekoniecznie brało się to ze złych intencji. Ludzie chcieli spokojnie żyć nieobarczeni brzemieniem wcale nie tak odległej przeszłości. Chcieli cieszyć się szacunkiem sąsiadów i jak najszybciej zapomnieć o tym, co było kiedyś.

Nie wszyscy jednak. Trudno było uwierzyć w to, że w armii niemieckiej byli sami kierowcy, kucharze i zaopatrzeniowcy. Że nie uwiodła ich psychopatyczna charyzma Wodza. Postulaty były jak najbardziej słuszne – praca dla Niemców, koniec z obcymi wyzyskiwaczami i odwrót od hańbiącego traktatu wersalskiego.

Propaganda wbrew powszechnemu przekonaniu wciąż święciła triumfy. Odkryto nie tak dawno, że ludność zachowuje się zgoła inaczej niż pojedynczy człowiek, dlatego należało zwrócić się do mas, żeby przekonać jednostki. Komuniści po wojnie posłużyli się tym samym propagandowym schematem zamkniętym w formie trzech pytań, na które obowiązkowa odpowiedź brzmiała „trzy razy tak”.

1. Czy jesteś za zniesieniem Senatu?

2. Czy chcesz utrwalenia w przyszłej Konstytucji ustroju gospodarczego, zaprowadzonego przez reformę rolną i unarodowienie podstawowych gałęzi gospodarki krajowej, z zachowaniem ustawowych uprawnień inicjatywy prywatnej?

3. Czy chcesz utrwalenia zachodnich granic Państwa Polskiego na Bałtyku, Odrze i Nysie Łużyckiej?

Pytania były podchwytliwe, a wyborcy często ich nie rozumieli. Ponadto i tak zaangażowano specjalną grupę, która wbrew protestom zewsząd sfałszowała protokoły komisji wyborczych, bo wiadomo głosowanie głosowaniem, a sprawiedliwość dziejowa musi być po naszej stronie.

Zniesienie Senatu oznaczało utratę jakiejkolwiek kontroli nad wybranym w wyborach powszechnym Sejmem, gdzie posłowie głosowali tak, jak nakazywała obowiązująca linia partii. Poza tym Senat kojarzył się z sanacją, a wiadomo, z kim oni się kumali.

Większość była za reformą rolną, bo któż nie chce się wzbogacić czyimś kosztem? Kluczowe słowa w drugim pytaniu skupiały się we frazie: „ustawowe uprawnienia inicjatywy prywatnej”, ponieważ przepisy wykonawcze były tak restrykcyjne, że praktycznie uniemożliwiały prywatną inicjatywę. A jeśli już istniała, to domiary finansowe położyły niejedno dobrze prosperujące przedsięwzięcie.

Pytanie trzecie – no cóż, powstało, żeby zatrzeć w świadomości utratę Kresów Wschodnich. Co tam Podole, co tam Lwów, Stanisławów i Tarnopol, co tam Wilno… Nowe społeczeństwo miało uzyskać dostęp do Bałtyku i Śląska. Polska uzyskała Ziemie Zachodnie i Północne, zwane Odzyskanymi. I choć repatrianci zadomowili się w Szczecinie, Wrocławiu i Gdańsku, wciąż z uporem maniaka wspominali swoje dawne ziemie. Naprawdę trudno było tym ludziom dogodzić!

Ulica odpowiedziała na te trzy pytania w ten sposób: „Nawet osioł wie, że trzeba mówić NIE”. Ale ulica nie miała prawa głosu, bo nie po to wybrano naczelne władze partyjne i państwowe, żeby nieuświadomieni Polacy tkwiący w sanacyjnym zaścianku jeszcze coś pyskowali.

Gromił zastanawiał się nad tym wszystkim, gdy nagle podskoczył jak rasowy koń dźgnięty ostrogą.

Janek!

Zobaczył znajome nazwisko i podpis pod protokołem przesłuchania świadka wydarzenia, które miało miejsce po wojnie w górskiej wiosce. Dotyczyło walk z Werwolfem i dramatycznego przebiegu spotkania, który doprowadził do śmierci kapitana LWP oraz żołnierza. Zginęła też podejrzana.

Gromił zagłębił się w lekturze, odruchowo gryząc obsadkę pióra. Zatrzymany Hans Müller po intensywnym śledztwie przyznał się do udziału w spisku przeciwko władzom wojskowym. Upierał się, że ktoś miał do niego przyjechać. Ktoś, kogo nie znał, bo przecież ustalono konspiracyjne hasło. Nie udało się też nic więcej z niego wyciągnąć na temat pociągu pancernego, który odprawiał jako dróżnik. Pociąg przepadł jak kamień w wodę.

Sierżant Jan Warkot był jedynym świadkiem całego zajścia. Po wszystkim został skierowany do garnizonu wrocławskiego, gdzie obserwowano go jeszcze przez jakiś czas. Nic się jednak nie wydarzyło, Warkot został po jakimś czasie zdemobilizowany i z rekomendacją szefa garnizonu zaczął studia we Wrocławiu. Nakazano mu tylko, żeby o wszystkim, włącznie z hasłem, zapomniał. I pewnie tak się stało, bo choć przyjaźnili się od dawna i wiele wspólnie przeszli, Jankowi ani razu nie zebrało się na wspominki z tamtych czasów.

Gromił zamknął wolno kartonową teczkę i sięgnął do kieszeni po papierosa.

Budynek był olbrzymi i do tego stary. Zbudowany w bawarskim stylu z drewna posiadał rozległy parter, na którym znajdowała się jadalnia, dwie sale konferencyjne, dwa marmurowe kominki. Na piętrze znajdowały się pokoje gościnne. Wokół piętra biegł szeroki, drewniany taras, z którego można było podziwiać piękno Karkonoszy. W pogodny dzień roztaczał się stąd widok na Śnieżkę i Kopę.

Z lewej strony budynku szumiał górski potok, a potężna drewniana i przeszklona weranda zachęcała do kontemplacji natury przy aromatycznej herbacie. Bury kocur, choć nie był smakoszem aromatycznego wywaru, położył się niemal na płask na drewnianym parapecie, kontestując jesienną rzeczywistość. Był tak zawzięty w swoim lenistwie, że nawet pięćdziesiąt parzeń earl greya nie byłoby go w stanie oderwać od tej czynności. Parzenie, jako stary kocur zostawiał innym. Machał tylko zwisającym ogonem najwyraźniej czymś poirytowany. Turyści tak często go dokarmiali, że gdyby ten zobaczył mysz, pewnie zaproponowałby jej partyjkę w warcaby.

Morderca zjadł śniadanie i czekał teraz na swojego gościa. Ten zjawił się po chwili, dla niepoznaki z drelichowym plecakiem, w kangurce i w turystycznych, podkutych butach. Rozpoznał go od razu. Ruszył przez stołówkę i zatrzymał się przy narożnym stoliku.

– Wolne? – zapytał.

– Niech pan siada – odparł morderca.

– Zimno się robi.

– To normalne o tej porze roku.

– A jak tam się ma ciotka Matylda?

– Przypadek beznadziejny. Ischias.

– Podobno najlepszy jest na to kompres z gorczycy. – Nieznajomy potarł policzki, żeby się rozgrzać.

– Też tak słyszałem.

– Mamy problem. Iwan znów zaczął węszyć.

– Też mi nowina. Nic nie wywęszą. Są tylko dwie osoby, które znają prawdę. I niech tak zostanie. Wszystko przygotowane?

– Było ciężko, ale zrobiliśmy co trzeba.

– A plotki? Rozpowiadacie, jak kazałem?

– Wedle rozkazu. – Przybysz wyprostował się jak struna na siedząco przy wysokim kubku kakao.

– Dobrze już, dobrze. Bez musztry. Ciężarówki?

– Czekają w Sosnówce.

– Ile masz?

– Pięć.

– Trochę mało, Donnerwetter… cholera.

– Zrobimy na dwa kursy.

– No dobrze. A ludzie sprawdzeni?

– Sami nasi albo ich dzieci. Mają już potąd tych ich porządków. – Przybysz przejechał palcem po szyi. – Kilku musiałem zwinąć z terenu, bo za nimi łazili.

– Ja też spotkałem dwóch, ale gadatliwi byli. Do tego robili notatki, bo najwyraźniej znudziło im się ludowe państwo i zwykła posadka. Niepotrzebnie kombinowali. Sami i tak niczego nie znajdą.

– Słyszałem, że w Wałbrzychu wielu już szuka. Plotka okazała się skuteczna.

– Znajdą co najwyżej trochę wojskowego złomu i kilka świecidełek – roześmiał się. – Nic poza tym.

Kot na parapecie przestał machać ogonem, jakby nagle zainteresowała go rozmowa dwóch nieznajomych. Nie karmili go, nie głaskali i tym samym zyskali sympatię niezależnego zwierzęcia. Zaczął mruczeć.

– Najważniejszy jest teraz klucz – powiedział morderca. – Dowiedziałeś się, gdzie go trzymają?

– Nie było jak. Najpewniej we Wrocławiu, bo pojechał tam ze wszystkimi aktami.

– Mamy tam kogoś?

– Jest taki jeden, ale to płotka. Nie będzie miał wglądu.

– W takim razie niech tylko ustali, kto się tym zajmuje.

– Rozkaz… znaczy się dobrze.

Za oknem strumień szumiał tak, jakby za chwilę miał się rozpocząć kolejny potop. Niebo pociemniało, wyglądało na to, że lada dzień spadnie śnieg. Wtedy olbrzymie schronisko u podnóża gór zostanie najprawdopodobniej odcięte od świata i tylko duża ciężarówka albo gazik będą w stanie tu dojechać. Turyści zaczęli wychodzić z jadalni, żeby ruszyć w Karkonosze – obwiązani, nie wiedzieć czemu, linami, mieli ze sobą czekany i sprzęt wysokogórski, choć było wiadomo, że to nie Tatry. Inni z chlebakami i plecakami postanowili potraktować turystykę rekreacyjnie. Mieli plan, żeby iść wolnym krokiem i napawać się czystym powietrzem i naturą.

Sezon narciarski jeszcze się nie zaczął, pozostała więc tylko wspinaczka po szlakach, odkuwanie kamieni w poszukiwaniu kryształu górskiego, tropienie sarenek i wykonywanie zdjęć wiekowymi aparatami z mieszkiem bądź srebrnymi cackami produkcji radzieckiej, na które niewielu było stać. Ręczne światłomierze dokonywały cudów, starając się za pomocą ezoterycznej mechaniki dopasować czas naświetlania do przesłony i czułości kliszy. Fotografia wciąż nie była tak popularna i powszechna. Widok człowieka z aparatem wciąż wywoływał emocje – wiadomo, artysta. Albo dziennikarz. Ale przecież poza przyrodą nic tu ciekawego nie było, nie krył się tu żaden potencjalnie sensacyjny materiał. Fakt, ładnie było, ale po kilku dniach pobytu mieszczuchy przywykły już i do strumienia, i do lasu oraz majestatycznych gór.

Gość poszedł sobie wraz z grupką turystów – skrótem do Karpacza przez pola.

Morderca najspokojniej w świecie dopił herbatę, pogłaskał nadstawiającego bezwstydnie grzbiet kota i też wyszedł przez dużą werandę na stromą drogę. Ruszył w górę, zlekceważył skręt w lewo biegnący do Karpacza przez Wilczą Porębę i zagłębił się dalej w las.

Kapusta mieszkał wraz z żoną w tej samej poniemieckiej willi na Krzykach, do której wprowadził się jeszcze w czasach studenckich Jana Warkota. Zajmowali teraz dwa pokoje od tyłu domu z osobną łazienką. Jak na tamte czasy były to warunki komfortowe. Dostali przydział, ponieważ obydwoje byli fachowcami z poparciem zakładów pracy. Marlena pracowała w szkole podstawowej na Piotra Skargi, a majster Kapusta był osobą prawdziwie niezastąpioną w drukarni. Jesienny poranek zapowiadał niezwykle spokojny dzień i nastrajał optymistycznie do życia.

– A wiesz, Marlenko… – zagadnął Kapusta wstającą dopiero żonę.

– Co, Zdzisiu?

– Może premię dostanę, bo naprawiłem to imperialistyczne badziewie. Nawet nie masz pojęcia, jaki to złom. Każda śrubka ma inny wymiar, do każdej inna podkładka, a i prowadnice do farb nieprzywykłe do naszych szczytowych osiągnięć przemysłu chemicznego. Zatykały się co i rusz. Dopiero twój mąż dokonał epokowego odkrycia racjonalizatorskiego i Janek wnioskował u dyra o nagrodę.

– No to wspaniale, Zdzisiu. – Marlena była wciąż nieobecna i tkwiła w objęciach Morfeusza.

– Może sobie w góry pojedziemy, co? – zagadnął Kapusta, chcąc zyskać fory.

– W góry? Przecież tam jest zimno.

– I o to chodzi. Ja przed wojną nawet parę razy zjechałem na deskach. I ani razu się nie wywaliłem. To bardzo przyjemne, ale później trzeba włazić pod górę.

– Nawet o tym nie myśl. – Marlena wybudziła się w jednej chwili. – Połamiesz mi się i co? Kto cię będzie pielęgnował?

– Moja najukochańsza żoneczka! – Kapusta wciąż był pełen entuzjazmu.

– Wolałabym pojechać latem nad morze, do Ustki albo Świnoujścia.

– A kto by tam chciał leżeć na piasku z tymi morświnami? Woda zimna, ryba trzeciej świeżości, hałas, dzieci biegają i się drą…

– W góry nie pojadę.

– Nie, to nie. To sobie pojadę z wycieczką z zakładu pracy. Sam. Albo z Krysią z kadr.

– Z jaką znowu Krysią? Zdzisiek, ty coś kombinujesz?

Marlena wiedziała doskonale, że jej mąż nawet nie spojrzy na inną, tylko tak gada po próżnicy, ale i tak nie podobały się jej te żarty.

– Ja kombinuję? Ja sobie tylko planuję odpoczynek na łonie tej, no, natury.

– Dość tych dowcipasów. Wcale mnie to nie śmieszy. Jak chcesz, to proszę bardzo, jedź sobie, ale pamiętaj, żeby zabrać swoje wszystkie rzeczy.

– Marlenko, nie dąsaj się. Przecież ta premia to skóra dzielona na niedźwiedziu, a niedźwiedź jeszcze w lesie. Nie wiadomo, czy przyznają.

– Przyznają, w socjalistycznym przedsiębiorstwie należy nagradzać racjonalizatorów.

– To wszyscy musieliby co miesiąc dostawać premię, bo bez, jak to mówisz, „racjonalizatorów” robota stanęłaby na amen. Nic nie pasuje, części przychodzą już uszkodzone i jak niby w takich warunkach mamy drukować?

– Ty mnie tu nie agituj, Zdzisiek, tylko zbieraj się do roboty.

– Do roboty, dalej, chłopcy i dziewczęta… – zaintonował Kapusta.

Marlena nie wytykała już mężowi, że dorastał w sanacji, ale teraz kurczowo uczepiła się nowego entuzjazmu, jaki wybuchł po wiecach z towarzyszem Wiesławem, który zakończył okres kultu jednostki. Czyli etapu w dziejach socjalistycznej ojczyzny, w którym portrety jednych zastąpiły portrety drugich. Taka zamiana ról. Nagle okazało się, że pierwsze jednostki są złe, a drugie dobre. W zasadzie była to mało istotna zmiana. Co prawda minister Stanisław Radkiewicz poszedł w odstawkę i smutni przestali tak często łomotać do drzwi zwykłych ludzi nad ranem, ale porządek musiał zostać zachowany. Robili więc to rzadziej i bez takiego hałasu jak w minionym okresie.

Gospodarz, pan Dziurman, wrócił na mocy amnestii na domowe pielesze, ale co i rusz przed krzycką willą parkował samochód, bynajmniej nie po to, żeby jego pasażerowie mogli zaczerpnąć świeżego parkowego powietrza.

Na początku października pismo „Po Prostu”, które powstało na fali uniesienia upojenia wolnością, zamknięto. Tak po prostu. W Warszawie były nawet jakieś protesty, ale rozpędzili pałami. Był to jeden z pierwszych sygnałów, że wolność wolnością, ale nie wszyscy dorośli do czerpania pełnymi garściami ze zdobyczy demokracji. Porządek musiał być. Ale wszystko bez rozgłosu, w białych rękawiczkach. Władza też się uczyła, eksperymentując na żywej tkance społeczeństwa. Wprowadzano pewne ulgi, robiąc ukłon w stronę Polaków, ale też pojawiały się nowe restrykcje. Towarzysz Wiesław Gomułka zapowiedział wybudowanie tysiąca szkół na tysiąclecie państwa polskiego. Był to śmiały plan i właściwie nie było się do czego przyczepić – w końcu szkoły są potrzebne, prawda? Gest symboliczny, ale też działanie praktyczne. W szkołach tych miały się uczyć dzieci już urodzone w Polsce Ludowej, musiały mieć zatem socjalistyczny charakter i kształtować nowe, uległe pokolenie. Stało się wręcz przeciwnie, ale to już zupełnie inna historia.

W piątek rano kapitan Gromił postanowił przewietrzyć się trochę i zaszedł na Nowy Targ. Tutaj, na licznych straganach, sprzedawcy rozkładali towary. Można tam było znaleźć deficytowe, nowoczesne przedmioty powszechnego pożądania z zagranicy, takie jak elegancki zegarek na biurko czy nowy rower, a także mnóstwo staroci, w których grzebali już tylko ci najwytrwalsi oraz sprytni handlarze liczący na szybki zysk. Srebrne kandelabry wyszabrowane z małych kościółków, ażurowe żardiniery rzeźbione w misterne sploty, secesyjne żyrandole, atłasowe poduchy, w których czaił się entomologiczny wróg klasowy oraz barwne kilimy zadeptane gwardyjskimi buciorami leżały wszędzie wokół. Leżała tu też przykryta szkłem biżuteria pozwalająca nowemu nabywcy poczuć się prawdziwym hrabią. Nikt obecnie nie przywiązywał wagi do tego, czy nowy nabywca jest herbu Awdaniec, Grzymała, Poraj albo Jelita, czy też należy do zupełnie absurdalnych emblematów austriackich hrabiów, których było swego czasu więcej niż włościan, bo nikt nie rozpoznawał filigranowych zawijasów zaklętych ręką grawera w kamieniu. Liczyło się tylko to, czy przedmiot ów jest wielki i strojny – im większy, tym lepiej.

– A co mi tu, obywatel, ciemnotę wciska – rozległ się damski, poirytowany głos.

– Tłumaczę, to tombak, szanowna pani! Znam się troszkię na tym. – Potencjalny nabywca oglądał jakąś obrączkę przez lupę.

– Znalazł się jubiler od siedmiu boleści – sprzedawczyni głośno deprecjonowała wiedzę kupującego, bo najwyraźniej psuł jej interes.

– Prosię, szanownej paniusi, jak ja jeście w Warsiawie szkiełka i błyskotki robiłem, to paniusia, za psieproszeniem, słomę od nawozu wygarniała, żeby mieć się gdzie przespać. Więc niech mnie paniusia tu nie importuje! Dobźie?!

– Znalazł się, panisko, psiajucha! A idźże z takim klientem! Poszedł stąd. Importuje, dobre sobie!

– Bynajmniej idę. Ziegnam ozięble.

Gromił uśmiechnął się, bo tego rodzaju miejski folklor bawił go niepomiernie. Targowiska odzwierciedlały oblicze miasta wraz z jego wszystkimi ułomnościami. Zbierali się tu ludzie różnej proweniencji i pochodzenia. Od razu można było wyłowić zubożałych obywateli, którzy sprzedawali, co mieli cenniejszego w domu, żeby jakoś związać koniec z końcem. Stawali się przeważnie ofiarami zawodowych handlarzy, którzy dla podkreślenia swoich możliwości wyciągali zwitki banknotów, machając nimi przed oczami onieśmielonych sprzedawców-amatorów.

– Za coś takiego mam tyle płacić? Panie, przecież to chłam.

– Ale powtarzam panu, że to komplet. Srebro. O, tu jest inicjał.

– Komu teraz potrzeba tyle łyżeczek, widelczyków i chochelek? Grochówka smakuje tak samo z drewnianej łyżki.

– Sprzedam wyłącznie w komplecie.

– A kto to, panie szanowny, kupi? Ludzie biedne tera.

– Najwyraźniej nie wszyscy.

– Dwa tyszące dam. Niech stracę.

– Komplet kosztuje pięć. To cztery kilo srebra.

– A to idź se pan do jubilera, panie szanowny.

Gromił spojrzał na misterne sztućce i coś go chwyciło za gardło. Od czasów znajomości z Jankiem i resztą członków Bractwa Wrocławskiego nabrał wielkiego szacunku dla zabytkowych przedmiotów i wizja srebrnej zastawy w stylu wiedeńskiej secesji na stole jakiegoś prostaka chlipiącego grochówkę przeraziła go nie na żarty.

– Ile za ten komplet? – zapytał.

– Pięć tysięcy złotych. Dodam jeszcze kabaret. I futerał.

– Jaki kabaret? – zainteresował się handlarz.

– To jest kabaret. – Sprzedawca wskazał na cztery buteleczki na przyprawy w srebrnym koszyku.

– E tam, idź se pan z takim kabaretem w czorty. Jakbyś pan miał jakie biureczko…

– Jestem zainteresowany – powiedział cicho Gromił. – Tylko muszę wrócić do domu po pieniądze. Tu niedaleko, na Szewską.

– Zara, zara – rzucił naciągacz – ja tu byłem pierwszy i handlowałem sobie spokojnie z szanownym panem, aleś się pan napatoczył.

– Daje pan więcej? – odparł Gromił.

– No tego… dogadamy się jakoś.

– Daje pan czy nie?

Gromił spojrzał na upierścienione palce handlarza przypominające serdelki w handlu uspołecznionym. Przeniósł wzrok na jego twarz i spojrzał mu głęboko w oczy. Było to spojrzenie zarezerwowane dla najbardziej zapiekłych bandziorów, zakapiorów spod ciemnej gwiazdy, którzy miękli pod jego niezwykłą mocą jak wosk. Handlarz aż się zachwiał. Zatoczył się, wbił wzrok w buty, mruknął coś i wmieszał się w tłum.

– Przepraszam pana, że zepsułem panu interes, ale on by pana oszukał.

– Zdaję sobie z tego sprawę, ale cóż robić? Nie stać mnie na trzymanie drogich przedmiotów w domu.

– Pozwoli pan ze mną. Pieniądze mam w domu.