Strona główna » Obyczajowe i romanse » Historia pewnej miłości

Historia pewnej miłości

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8053-031-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Historia pewnej miłości

Życie Shandi Pierce to istna ekwilibrystyka. Dziewczyna kończy studia, wychowuje samotnie trzyletniego genialnego synka Nathana i umiejętnie lawiruje między skłóconymi, rozwiedzionymi rodzicami. Podczas napadu w minimarkecie na stacji benzynowej zakochuje się w człowieku, który osłania jej syna przed uzbrojonym napastnikiem i sam zostaje ranny.

Zajęta swoimi uczuciami nie wie, że jej ukochany zmaga się z demonami własnej przeszłości. Nie dostrzega także ogromnej miłości – namiętnej i wiernej – którą obdarza ją przyjaciel z dzieciństwa.

Bohaterowie będą musieli stawić czoła swoim przeznaczeniom, dokonać wyborów, które ujawnią zaskakującą prawdę na temat miłości, życia i świata, których do tej pory tak naprawdę nie znali.

Uwielbiam tę książkę. Chętnie przeczytałabym jeszcze tysiąc stron. Tylko Joshilyn Jackson mogła tak umiejętnie wpleść tak uroczo zabawne postacie w dramatyczną opowieść i stworzyć oszałamiającą historię o triumfie serca nad strachem.

Lydia Netzer, autorka powieści

To zaskakująca powieść, pełna elegancji i wrażliwości. Nie będziecie mogli się od niej oderwać.

Kirkus Reviews

Błyskotliwa i wnikliwa, jednocześnie zabawna i wzruszająca.

 

Publishers Weekly

Polecane książki

Jedyne w swoim rodzaju połączenie magii seksualnej i Prawa Przyciągania. Ta praktyczna i łatwa w użyciu książka pokaże ci, w jaki sposób możesz wykorzystywać energię seksualną, by zdobywać wszystko, czego zapragniesz. Popularna autorka i znawczyni magii Skye Alexander zdradza, jak kierować swoją wro...
Dziesięć reportaży pokazujących zapomniany PRL. Najlepsi reporterzy i reporterki tamtego czasu przypominają sprawy, którymi żyło społeczeństwo. Bo obyczajowość przedstawiała się inaczej, niż dziś prezentuje IPN.Poznaj problemy pierwszych naturystów; przypadek Mulata, który urodził się w pegeerze; hi...
Rafael de Valentin postanawia popełnić samobójstwo. Jego życie zupełnie się nie układa — stracił rodzinę, nie udało mu się zrobić kariery dramaturga ani filozofa, przeżywa nieszczęśliwe miłości, a na dodatek traci ostatnie pieniądze w kasynie. Przypadek jednak sprawia, że Rafael traf...
Anielka jest piękną dziewczyną, a przy tym ani ubogą, ani sierotą. Posiada wszelkie warunki szczęścia: ma rodziców, uczoną guwernantkę, własnego psa i — mieszka na wsi. (Fragment)...
Na'ama pracuje w opiece społecznej. Opiekuje się porzuconymi matkami i dziećmi, nie dostrzegając rozkładu własnego, na pozór uporządkowanego życia rodzinnego. Bolesna prawda dociera do niej pewnego ranka, gdy jej mąż, dotychczas energiczny i pełen życia, traci władzę w nogach. To wydarzenie odsłani...
Rachunkowość budżetowa uwzględnia szczególne zasady rachunkowości stosowanej w jednostkach zaliczanych do sfery finansów ublicznych: jednostkach budżetowych i samorządowych zakładach budżetowych. Książka powstała głównie z myślą o pracownikach służb księgowych tych jednostek. Ma im pomóc w zrozumie...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Joshilyn Jackson

Dla Bobby’ego Jacksona,
który poślubił odpowiednią dziewczynę,

„Nadzieja” jest tym upierzonym
Stworzeniem na gałązce 
Duszy – co śpiewa melodie 
Bez słów i niemilknące[*]

Emily Dickinson

* Wiersze

Część pierwszaKule

„Wiara” to świetny wynalazek,
Gdy można zaufać Oku –
Lecz zdarza się Nagła Potrzeba

1

Zakochałam się w Williamie Ashe’u, kiedy celowano do mnie z broni w markecie Circle K. Było piątkowe popołudnie, koniec lata w Georgii, nieziemsko gorące powietrze parzyło więc jak ukrop. Oboje patrzyliśmy w wylot lufy starego, skrzypiącego rewolweru kalibru trzydzieści dwa, który mógł nas zabić równie skutecznie jak pistolet lśniący nowością.

Wtedy myślałam, że to koszmar, a nie początek historii miłosnej. Historie o miłości zaczynają się od pocałunku albo romantycznego spotkania, nie zaś od tego, że ktoś zostaje postrzelony w minimarkecie na stacji benzynowej. Nie, zaraz. Od tego, że zostają postrzelone dwie osoby, bo pierwsza została ranna policjantka.

No i tak staliśmy. William nieruchomo jak głaz, ja z zieloną butelką coca-coli w ręce, która trzęsła mi się tak bardzo, jakbym dostała ataku drgawek. Oboje skamienieliśmy pod czarnym okiem pistoletu. A jednak siedemnaście sekund później, jeszcze zanim poznałam jego imię, na zabój zakochałam się w Williamie.

Nigdy nie czuwał nade mną żaden Anioł Stróż. Od urodzenia towarzyszył mi rogaty diabeł, który siedział okrakiem na mojej szyi i szeptał to do jednego, to do drugiego ucha. Nie miałam czarodziejskiej matki chrzestnej ani nawet Świerszcza, który pomagał Pinokiowi odróżniać dobro od zła. Ktoś jednak powinien był mnie uprzedzić. Tego popołudnia w Circle K zasługiwałam na to, żeby się dowiedzieć, i to od razu, że wyląduję w samym środku historii o miłości. Tym bardziej że była to – i jest nadal – historia nie mojej miłości.

O jedenastej tego samego dnia do głowy by mi nie przyszło, że znajdę się na celowniku i w samym centrum czyjejś historii o miłości. Ciągnęłam po schodach płócienny worek zawierający większość moich rzeczy i starałam się nie płakać albo, co gorsza, nie okazać radości. Moja matka, której mieszane uczucia zawsze były obce, stała w wejściu do kuchni, oświetlona od tyłu, i wyglądała jak ucieleśnienie przygnębienia.

Chciałam odejść, ale wiedziałam, że jeśli spojrzę jej prosto w oczy, rozbeczę się jak małe dziecko. Ten schludny bungalow z cegieł stojący na zboczu góry był moim domem od siedemnastu lat – odkąd skończyłam cztery lata, a moi rodzice się rozwiedli. Gdybym się teraz rozpłakała, ona też wybuchnęłaby płaczem, a wtedy moje słodkie dzieciątko zupełnie by się załamało. Wszyscy szlochalibyśmy w swoich objęciach i Natty i ja nigdy nie ruszylibyśmy w drogę. Zacisnęłam więc usta i spojrzałam ponad jej głową. Wtedy zauważyłam, że zdjęła obraz przedstawiający dłonie Jezusa złożone do modlitwy, który wisiał nad kanapą, odkąd pamiętam. Zastąpiła go Dobrym Pasterzem, na widok którego stanęłam jak wryta.

Nowy Jezus wyglądał dokładnie jak ona.

Był prześliczny, szczupły i elegancki. Również oświetlony od tyłu, stał przed łąką, a nie przed kuchnią, i trzymał owieczkę zamiast chochli. Moja matka nigdy nie wychodziła na słońce bez kapelusza i nienasmarowana uprzednio kremem z filtrem 50, a ten Jezus miał taką samą jak ona porcelanową cerę. Jej uroda była bardziej żydowska niż Jego. Oboje mieli tak samo bujne brązowe włosy rozświetlone złocistymi pasemkami. Wzniesionymi do góry niebieskimi niczym chabry oczami patrzyli ze smutkiem, jak zmagam się z dwudziestopięciokilogramowym workiem. Żadne z nich nie zaoferowało mi pomocy.

Mimmy absolutnie nie była gotowa na moje odejście, a na myśl o tym, że będę musiała wyrwać się stąd za wszelką cenę, chciało mi się klapnąć na tyłek i umrzeć tam, na schodach.

– Proszę, nie utrudniaj mi tego. To najlepsze wyjście – powiedziałam, ale Mimmy stała tylko, emanując pięknym smutkiem. Uroda mojej matki jest po prostu nieziemska. Wręcz nieludzka i działa na wszystkich, czasami nawet na mnie.

– Może dla ciebie – stwierdziła. – Ale dla Natty’ego?

Punkt dla niej. Zamierzałam zamienić słoneczną górę mamy pełną drzew i zwierząt na apartament z trzema sypialniami u taty, elegancki i nowoczesny, w samym centrum miasta. Powiedziałam jednak tylko:

– Och, Mimmy.

Spierałyśmy się o to od tygodnia. Apartamentowiec taty dzieliło dziesięć minut jazdy samochodem od kampusu uniwersytetu stanu Georgia, a mieszkając u Mimmy, musiałam przeznaczyć cztery godziny dziennie na podróż. Zapisałam się na te zajęcia, które nie wypadały w godzinach szczytu w Atlancie i które odbywały się albo we wtorki i czwartki, albo w poniedziałki, środy i piątki. Przy takim układzie zwykłe umówienie się z kimś na kawę wymagało dużych umiejętności logistycznych, a do tego Mimmy nie ułatwiała mi życia towarzyskiego. Od siedemnastu lat bojkotowała każdego osobnika z chromosomem Y. Nawet jej koty były płci żeńskiej. Kiedy się dowiadywała, że umówiłam się na randkę, zmieniała mi godziny pracy w swojej cukierni. Wyprowadziłabym się do taty już wcześniej, gdyby moja macocha, Bethany, pozwoliła, by tata mi to zaproponował.

Ale nie pozwoliła. Aż do zeszłego tygodnia, kiedy przyszły wyniki testów Natty’ego. Tata wysłał go na testy, kiedy Natty nauczył się czytać. Okazało się, że iloraz inteligencji mojego dziecka przekracza 140, co plasowało go w kategorii geniuszy. Kurczę, mój trzylatek pewnie mógłby ubiegać się o przyjęcie do Mensy.

Bethany – sama Bethany, a nie mój tata – zadzwoniła z wiadomością, że mogę się wprowadzić do taty. Było to niezwykłe wydarzenie. Bethany zachowała się jak bramkarz, mówiąc, że nie zaprasza mnie na święto Paschy, bo przychodzi cała jej rodzina i dla mnie zabraknie miejsca przy stole. Kilka dni później tata zrobił coś bardzo pięknego, wielkiego i wspaniałomyślnego, jakby te dwa wydarzenia nie miały ze sobą żadnego związku. Ale tym razem Bethany tak bardzo chciała ze mną porozmawiać, że kiedy nie mogła dodzwonić się na moją komórkę, wykręciła numer stacjonarnego telefonu Mimmy. Ryzykowne posunięcie. Mimmy i Bethany były jak materia i antymateria. Ich kontakt mógłby spowodować wybuch, w wyniku którego nasza planeta wypadłaby z zawiasów i poszybowała prosto ku słońcu.

Na szczęście to ja podniosłam słuchawkę. Najszybciej jak się dało, chłodnym tonem wymieniłyśmy uprzejmości. Zastanawiałam się, jakąż to straszliwą bombę tym razem na mnie spuści. Odchrząknęła i wygłosiła monolog, który najwyraźniej przećwiczyła wiele razy:

– A więc! Zważywszy na ponadprzeciętny intelekt Nathana, David chce znaleźć dla niego przedszkole bardziej nakierowane na naukę. Wiemy, że tam, na wsi, masz bardzo ograniczone możliwości.

Przysięgam, dosłownie słyszałam, jak wąskie nozdrza długiego klasycznego nosa Bethany rozdymają się z odrazy, gdy wypowiadała słowo „wieś”. W zeszłym roku nieomal wpędziłam swojego żydowskiego ojca do grobu, bo wysłałam Natty’ego do przedszkola przy kościele Baptystów Mimmy. Natty i ja już nie chodzimy ani do synagogi, ani do kościoła. O wiele mi z tym lepiej niż w dzieciństwie, kiedy musiałam chodzić i tu, i tam. Tata zaproponował, że zapłaci, jeśli wyślę Natty’go do „lepszego” przedszkola.

– Na pewno w waszej okolicy znajduje się więcej przedszkoli – powiedział.

– Oczywiście – przytaknęłam. – Jeżeli wolisz, Natty może chodzić do przedszkola prowadzonego przez metodystów.

Wracając do Bethany. Dalej ciągnęła swój monolog:

– Oznacza to przeprowadzkę do Atlanty. Wiem, że twoja matka nie uzna tego za życiową szansę. Prowincjusze są krótkowzroczni, zwłaszcza jeśli chodzi o edukację. Ale korzyści… Myślę, że widzi je każdy rozsądny rodzic. – Z pogardą pociągnęła nosem i w końcu przeszła do meritum: – Ty i Natty możecie wprowadzić się do apartamentu Davida. Założymy wam osobną linię telefoniczną. Możecie według własnego gustu urządzić sypialnie na trzecim piętrze. Nie jestem pewna, czy twój ojciec jest gotowy dzielić dyżurkę ze stażystami, więc czasami może zdrzemnąć się w głównej sypialni, ale poza tym możecie czuć się tam jak u siebie w domu. – Nastąpiła chwila ciszy, po której Bethany dodała znaczącym tonem: – Przez rok. – Po czym, na wypadek gdybym nie załapała: – To znaczy do skończenia studiów.

Co za zdumiewająca liczba znanych mi od lat, stuprocentowo skutecznych inwektyw w jednej wypowiedzi. Zrobiła nawet przytyk pod adresem Lumpkin County! Oczywiście mieszkaliśmy na wsi, ale nie na aż tak zabitej dechami jak w filmie Deliverance, i Bethany doskonale o tym wiedziała. Jeśli miała nadzieję, że tak mnie zmanipuluje, iż odrzucę ofertę zamieszkania w tym upragnionym przeze mnie miejscu, to grubo się myliła. Przybrałam tak słodki ton, na jaki tylko było mnie stać, odparłam „tak, och, tak, tak, tak, tak”, i czym prędzej odłożyłam słuchawkę.

Rzuciłam ciężki worek przy drzwiach wejściowych obok walizki Natty’ego z logo stacji telewizyjnej Blue’s Clues i koszy na pranie pełnych książek, skarpetek i zabawek. Podeszłam do Mimmy, objęłam ją i wtuliłam twarz w jej włosy. Pachniała wanilią.

– Jesteś najlepszą mamusią na całym świecie. Nie wiem, jak bym sobie bez ciebie poradziła, kiedy Natty był jeszcze malutki. Na pewno nie dałabym rady i nie poszłabym na studia. Ale mam już dwadzieścia jeden lat. Natty i ja w końcu musimy zacząć żyć samodzielnie. Teraz jest idealna chwila.

Pokręciła głową.

– Przeprowadzka do własnego domu powinna być czymś radosnym. To rytuał przejścia. Powinnam ci uszyć zasłony i urządzić parapetówkę. Nie wiem jednak, jak się cieszyć, że przenosisz się do mieszkania tego okropnego człowieka.

Puściłam mimo uszu słowa o okropnym człowieku i powiedziałam tylko:

– Nie wprowadzam się do nich.

Bethany, tata i moi trzej młodsi bracia przyrodni mieszkali w ogromnym dworze z kamienia i sztukaterii w Sandy Springs. Nie wyobrażałam sobie, żebym mogła mieszkać pod jednym dachem z Bethany. W rozmowach z Mimmy nazywałam ją Lodówką, a przy moim przyjacielu Walcotcie wyrażałam się o niej jeszcze gorzej. Zasłużyła na wszystkie te przezwiska, ale muszę przyznać, że i ja zasłużyłam na te, którymi zapewne ona mnie określała w rozmowach z innymi.

Mimmy znowu zaczęła coś mówić, ale w tej chwili usłyszałyśmy, że na dół schodzi Walcott. Jego długie stopy plaskały po schodach. Przyciskał do piersi większość moich ubrań złożonych w wielką stertę.

– Po co ci tyle sukienek? – spytał.

– Bo jestem dziewczyną – odparłam.

Mama spojrzała na moje rzeczy i powiedziała:

– Bardziej zasadne pytanie to: dlaczego się ubierasz jak czterdziestoletnia francuska rozwódka?

– Lubię styl klasyczny – odparłam, podchodząc do Walcotta, żeby go odciążyć. Sterta była ogromna. Większość ubrań znalazłam na wyprzedażach i w sklepach z używaną odzieżą. Przekopywałam się przez stosy wypranych chemicznie dżinsów dla kobiet w ciąży, żeby znaleźć jedną ładną rozkloszowaną spódnicę albo piękną szmizjerkę za dwa dolary.

Walcott zbył mnie machnięciem dłoni, nadal mocno obejmując moje ciuchy, i ruszył do drzwi.

Mimmy powiedziała zbolałym głosem:

– Nie możesz najpierw załadować ubrań z wieszaków. Pogniotą się i będziesz musiała je znowu prasować.

Walcott zatrzymał się posłusznie i ostrożnie położył stertę na moim worku, rzucając mi jedno z tych swoich spojrzeń, cierpkich i pełnych udawanego męczeństwa. Przyszedł wczoraj od swoich mam, żeby mi pomóc się spakować, jak przystało na najlepszego na świecie przyjaciela. Dziś pomógł mi załadować wszystko do samochodu i miał zająć się Nattym podczas podróży do nowego lokum. Mieściło się ono na trzech niewielkich piętrach. Na dole znajdowały się kuchnia i salon, na środkowym poziomie było mieszkanie taty, a Natty i ja dostaliśmy dwa pokoje z łazienką na górze. Walcott, jak to on, zadźwiga najcięższe rzeczy po schodach, a ja i Natty zanieślibyśmy poduszki i siatki z butami. Nie musiałam nawet odwozić go do domu, tylko podrzucić do jego dziewczyny, która mieszkała w Inman Park.

Wyciągał mnie z tarapatów, odkąd skończyliśmy pięć lat. Oboje byliśmy outsiderami w podstawówce pełnej uczniów o mlecznej cerze, w hrabstwie białym jak pszenny chleb i tak konserwatywnym jak konserwatywne potrafi być Południe Stanów Zjednoczonych. W promieniu kilku kilometrów byłam jedyną pół-Żydówką, a Walcott był produktem dawcy spermy wychowanym przez parę lesbijek, które wyjechały z Atlanty, żeby uprawiać warzywa ekologiczne i prowadzić na górze pensjonat dla pań o podobnej orientacji seksualnej. Mamy Walcotta angażowały się w cały wachlarz tak podejrzanych zachowań jak medytacje zen i hydroponika. Tam, gdzie mieszkaliśmy, słowa te były równie obce jak Rosz Haszana albo Pesach Seder, dziwne rytuały, dzięki którym zyskiwałam kilka dodatkowych dni wolnych od lekcji. Wyjeżdżałam wtedy do taty, gdzie – jak zapewne wierzono – malowałam drzwi krwią baranków i żywcem paliłam gołębie.

Ja i Walcott zawsze staliśmy za sobą murem i wspólnie przetrwaliśmy bezwzględne prześladowania na placu zabaw, ale teraz Walcott musiał się zmierzyć z Mimmy, która gromiła go wzrokiem, co zwykle było zarezerwowane dla każdego nieszczęsnego osobnika płci męskiej, który – zwabiony jej nieskazitelną urodą – próbował zaprosić ją na randkę. Doskonale wiedziała, że pomagając mi przy przeprowadzce, Walcott nie kieruje się pobudkami natury seksualnej, ale co jakiś czas przypominało jej się, że – technicznie rzecz biorąc – należy do tej połowy ludzkości, która posiada penisy. Rzuciła mu pełne podejrzliwości, nienawistne spojrzenie. Zdarzało jej się to, nawet kiedy byliśmy w przedszkolu. Raz, kiedy bawiliśmy się w „prawda czy wyzwanie”, Walcott pokazał mi swój penis. Był niewinny, różowiutki, malutki i z całą pewnością niezdolny do żadnych intryg.

– Na górze już nic nie zostało. Zjedzmy coś i zapakujmy rzeczy do samochodu – zaproponował Walcott.

– Ale wyruszamy przed drugą. Nie chcę rozpakowywać się po ciemku.

– Zrobię lunch – powiedziała z rezygnacją moja matka. Wiedziałam, że to zmyłka. Odwracając się w stronę kuchni, spojrzała na mnie z ukosa swoimi sarnimi oczami.

– Uuu, ale masz przerąbane. – Walcott uśmiechnął się szeroko. Osobie postronnej mogłoby się wydawać, że moja matka jest jedynie lekko niezadowolona, tak jak przystało na damę, ale właściwie pogodzona ze światem i z wszystkimi jego mieszkańcami. Walcott i ja dorastaliśmy jednak razem i ciągle do siebie wpadaliśmy, potrafił więc prawie tak dokładnie jak ja odczytać nastrój Niegdysiejszej i Przyszłej Piękności Południa z koloru jej szminki i kąta, pod jakim wpięła we włosy szylkretowe grzebyki.

– Wytoczyła ciężkie działa. Przeciwko mnie – stwierdziłam.

– Nic ci na to nie poradzę. Nikt nie poradzi. – Walcott opadł na klubowy fotel. – Ale mogę ci powiedzieć wiersz. Ułożyłem go dla ciebie, specjalnie na tę okazję.

– Nie, dziękuję – odparłam sztywno.

– Jest naprawdę dobry. – Walcott odchrząknął i zaczął głosem poety bitnika, dudniącym i szalenie pretensjonalnym:

– Niestety! Żydówka z Lumpkin County wygnana ponownie. Niczym Mojżesz…

– Nie poetyzuj mi tu, Walcott. Już ja dobrze wiem, do czego ci to potrzebne. – Zanim Walcott na poważnie związał się z CeeCee, jego firmowym sposobem na podryw było cytowanie wierszy Johna Donne’a lub Szekspira podpitym studentkom matematyki.

– Ale działa. Miałem niezłe rwanie jak na chudego studenta anglistyki z dużym nosem.

– Twój nos jest szlachetny.

– Aż nazbyt szlachetny. Szlachetny XXL. Na szczęście dla mnie dziewczyny lecą na pentametr jambiczny. Ale ten wiersz? Nie służy do uwodzenia. To biały wiersz, całkiem udatny. Błądzisz w nim przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy po parku Piedmont, za dnia idąc śladem smugi dymu z fajki do palenia cracku, a nocą pracując jako transseksualna dziwka.

– Głupek – powiedziałam. Jak zwykle poprawił mi humor. – Przestań. Muszę spacyfikować Mimmy. Może zakradniemy się z owocami do kuchni? Wrzucimy dziewicę do jej wulkanu?

– A gdzie my teraz znajdziemy dziewicę? – zażartował.

Ruszyłam do kuchni i zatrzymałam się pod obrazem. Nowy Jezus ze świeżo zrobionymi pasemkami patrzył na mnie oczami jak u Wuja Sama. Miałam wrażenie, że śledzi mnie wzrokiem.

Walcott podążył za moim spojrzeniem i przekrzywił głowę.

– O kurde! A gdzie Ręce Jezusa złożone do modlitwy?

– No właśnie. – Wzruszyłam ramionami.

– Shandi, to twoja matka z brodą.

– No. Okropnie mnie wkurza. Nie sądzę, by Jezus był aż tak…

– … seksowny – dokończył Walcott, ale ja patrzyłam w stronę drzwi do kuchni, w których stanęła mama. Wzięłam z najbliższego kosza na pranie jednego z pluszaków i rzuciłam go Walcottowi. Złapał go ze śmiechem. – Ojej, nie rzucaj Żółtym Przyjacielem! – Ostrożnie odłożył do rzeczy Natty’ego jego najważniejszą zabawkę – niebieskiego króliczka uszytego ze szmatek. – Wiem, że to twoja mama, no, ale sama pomyśl.

Musiałam przyznać mu rację. Moja matka miała czterdzieści cztery lata, ale wyglądała dziesięć lat młodziej i nie zamierzała zacząć brzydnąć. Gdybym to ja się urodziła z pełnymi ustami i bosko wystającymi kośćmi policzkowymi, a nie z okrągłą twarzą, którą można by określić jako zwyczajnie ładną, pewnie też bym nie chciała zbrzydnąć na starość.

– Lunch! – zawołała Mimmy. Poszliśmy do kuchni. Natty już siedział w dziecięcym foteliku samochodowym, nosem sięgając blatu wysokiego drewnianego stołu z twarzą schowaną zaWielką księgą owadów, ale wiedziałam, że nagłe poruszenie go zaniepokoiło. Przed talerzem stały w rządku jego ulubione policyjne matchboxy i pojazdy ratunkowe. Miał na sobie części strojów swoich trzech ulubionych zawodów: żółtą kurtkę strażaka, biały kombinezon astronauty i czapkę pilotkę.

– Kapitanie Kosmiczny Strażaku, czy widział pan mojego synka?

– Ja nim jestem – odparł Natty.

– Dziwne – powiedział Walcott. – Jak to możliwe, że Pilot Kosmiczny Strażak przemienił się w Natty’ego Bumppo?

Natty, który wszystko rozumiał dosłownie, odłożył wielkie tomisko i poważnym wzrokiem spojrzał na Walcotta.

– Walcott, to tylko kostiumy. Cały czas byłem sobą.

Usiadłam obok niego i powiedziałam:

– Oj, to dobrze, bo jesteś moim ulubieńcem.

Walcott usiadł naprzeciw mnie.

– Mimmy zrobiła placek z jabłkami – poinformował nas Natty swoim poważnym głosem.

Z powagą kiwnęłam głową.

– Świetnie.

– Mimmy mówi, że powinienem jeść groszek – dodał tym samym tonem, ale zorientowałam się, że jego zdaniem to wielka niesprawiedliwość.

– Mimmy ma rację – potwierdziłam.

Nasze talerze z już nałożonym jedzeniem stały na koronkowych serwetkach. Mama zajęła swoje miejsce u szczytu stołu i wszyscy pochyliliśmy głowy.

Podczas gdy matka miło gawędziła sobie z Jezusem, spojrzałam na talerz i zrozumiałam, że źle oceniłam jej nastrój. Nie była smutna ani zdruzgotana Zrobiła kotlety z kurczaka, tłuczone ziemniaki, groszek i świeże biszkopty i wszystko to polała aksamitnym tłustym sosem.

Gotowała tak dla mnie tylko wtedy, kiedy była wściekła. Uważała, że największą obrazą dla kobiety jest podarowanie jej słodyczy. Żywiła się zieloną sałatą i kurczakiem gotowanym na parze i nadal zmieściłaby się w swoją suknię ślubną, gdyby nie spaliła jej na środku salonu, kiedy byłam w wieku Natty’ego. Potem mnie spakowała i wróciłyśmy z powrotem tu, gdzie się wychowała.

Moja wściekła matka odmówiła litanię podziękowań za jedzenie, zdrowie i rodzinę i wtrąciła nawet słówko o Bulldogach przed jesienną turą rozgrywek. Nie zeszła z utartej ścieżki, nie nękała Pana naszego prośbami o to, by jej wyrodna córka lepiej zrozumiała Jego wolę. Kiedyś wola boska tak dokładnie zgadzała się z jej wolą, że moja matka uznawała, iż warto o niej wspominać. Tym razem jednak zaraz po wzmiance o futbolu zakończyła słodkim „amen”, a ja przeniosłam ocenę jej nastroju z poziomu „po prostu wściekła” na „rozjuszona”.

Natty też powiedział „amen”, po czym zaczął w tę i z powrotem jeździć po stole jednym z policyjnych wozów. Walcott zabrał się do jedzenia i po pierwszym kęsie zajęczał z rozkoszą. Mógłby zjeść swoją porcję, a potem moją i w ogóle nie byłoby po nim tego widać. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu i był zbudowany jak słony paluszek.

– Synku, jedz – powiedziałam do Natty’ego.

– Dobrze. Muszę tylko rozważyć kwestię groszku – odparł, a ja uśmiechnęłam się szeroko. Wysławiał się jak stary maleńki.

Moja matka również nałożyła sobie porządną porcję. Odkroiła kawał mięsa, zanurzyła go w ziemniakach i wpakowała to wszystko do ust. Wybałuszyłam na nią oczy. Myślę, że skrobię jadła ostatnio przed trzema laty, kiedy tata w pełni opłacił moje czesne na uniwerku.

Zawsze wiedziałam, że to zrobi, ale Mimmy martwiła się, że całkowicie się ode mnie odetnie, kiedy tylko nie będzie już musiał płacić na mnie alimentów. Nie przysługiwało mi żadne stypendium, chociaż liceum skończyłam z wyróżnieniem. Ostatni rok szkoły spędziłam w domu, piekąc ciastka dla Natty’ego i ucząc się do matury. Kiedy przyszedł czek od taty, mama wyjęła z zamrażarki stareńkie pudełko miętowych czekoladek i zjadła dwie, co w jej wypadku oznaczało kaloryczną orgię. Kupiła te czekoladki co najmniej cztery lata wcześniej i do tej pory nawet nie napoczęła drugiego rządku.

Siedziała teraz cicho, żując chyba najlepszy kęs, jaki od dziesięciu lat trafił do jej ust, ale miała taką minę, jakby w ogóle nie czuła smaku. Spróbowała go przełknąć i nagle zrezygnowała. Skrzywiła się, jakby ktoś jej powiedział, że właśnie je mięso swojego najdroższego przyjaciela. Wypluła jedzenie w serwetkę i wstała raptownie, szurając krzesłem po starym parkiecie.

Natty dalej prowadził swój samochodzik po stole, ale zauważyłam, że zerknął na nią, kiedy pośpiesznym krokiem wyszła z kuchni.

– Mimmy nic nie jest – uspokoiłam go.

– Mimmy nic nie jest – powtórzył, przybliżając i oddalając samochodzik, w pełnym smutku rytmie. – To tylko dlatego, że wyjeżdżamy na całą wieczność.

Już chciałam wstać i pójść porozmawiać z mamą, ale po słowach Natty’ego znieruchomiałam.

– Natty! Nie jedziemy daleko i zawsze możemy odwiedzać Mimmy.

– Niedaleko, możemy odwiedzać – powtórzył bez przekonania.

– W Atlancie będzie fajnie. Kiedy zaczną się zajęcia, ciągle będziemy się spotykać z Walcottem, pójdziesz do przedszkola i poznasz miłych kolegów. – Uchwyciłam ponad stołem wzrok Walcotta, który znał wszystkie powody mojej decyzji o przeprowadzce. Tutaj ludzie wiedzieli o genialnym umyśle Natty’ego. Usłyszeli o nim chyba dosłownie parę sekund po mnie. Na nowo odżyły na jakiś czas uśpione spekulacje na temat tożsamości jego ojca. Natty, który rozumiał o wiele więcej niż przeciętny trzylatek, zaczął zadawać pytania. Aż do tego roku jego brak znajomości biologii pozwalał mi na powiedzenie najprostszej prawdy: nie ma ojca.

Ale jak wytłumaczyć przedszkolakowi, nawet tak inteligentnemu jak Natty, że jego matka była dziewicą aż do dnia, kiedy skończył rok? W pewnym sensie dziewicą, bo kiedy po raz pierwszy uprawiałam seks, dowiedziałam się, że dzięki cesarskiemu cięciu moja błona dziewicza pozostała nienaruszona. Jak mogłam powiedzieć swojemu synowi, że jego istnienie to jedyny cud, w który wierzę?

Jeśli wścibscy sąsiedzi lub znajomi pytali, kto jest ojcem Natty’ego, odpowiadałam: „Listonosz” – bohater nieskończonej liczby dowcipów o dzieciach z nieprawego łoża. Natty’emu byłam jednak winna coś więcej. Może wymyślić jakąś niezwykłą historię? Opowieść o szalonej miłości, wojnie i najlepiej śmierci na koniec? Nie wymyśliłam jej do tej pory tylko dlatego, że nie chciałam go okłamywać. Prawda jednak brzmiała zupełnie nieprawdopodobnie.

Powiedzenie prawdy oznaczało również, że musiałabym mu wytłumaczyć, na czym polega seks, a Natty’emu na razie całkowicie wystarczała wersja: „Tatuś daje mamusi spermę, mamusia daje jajeczko i – ta-dam! – powstaje dziecko”. Nie obchodziło go, w jaki sposób sperma i jajeczko się spotykają. A już tym bardziej, jak to możliwe, że spotkały się w dziewczynie, która w seksie nie przekroczyła nawet drugiej bazy.

Natty zadał jednak zgoła inne pytanie:

– Czy Mimmy umrze?

– Nie! Skąd takie myśli?

– Słyszałem, jak mówiła telefonowi, że umrze, po prostu umrze, po prostu umrze, jeśli wyjedziemy – odparł. Słowa „umrze, po prostu umrze, po prostu umrze” wymówił całkiem jak moja matka.

– Mimmy przeżyje nas wszystkich – powiedziałam, po czym rzuciłam Walcottowi ciche: – O ile wcześniej jej nie zabiję.

Walcott uśmiechnął się do Natty’ego i potwierdził:

– Zgadza się. Mimmy przeżyje każdego z nas i będzie szałowo wyglądać na naszych pogrzebach.

– Będziemy często odwiedzać Mimmy. Naprawdę nie umrze – obiecałam, próbując uciszyć Walcotta spojrzeniem. – Przyprowadzę ją. Niech ci sama to powie.

Zostawiłam Natty’ego z Walcottem, który – choć był dosłownie świętym – spytał Natty’ego, czy chciałby usłyszeć straszny wiersz pod tytułem Jabberwocky.

Poszłam do cukierkowej, bursztynowo-różowej sypialni matki. Urządzenie jej było częścią mojego portfolio w studenckim programie projektowania wnętrz. Była ultrakobieca, choć nie przesłodzona. Kremowe ściany o delikatnym odcieniu różu doskonale pasowały do jej palety barw. Mama siedziała w sypialni niczym idealnie oprawiony szlachetny kamień, chociaż teraz jej ponury nastrój nie pasował do delikatnych zasłon.

– Nieładnie, Mimmy – powiedziałam. – Bardzo nieładnie. Ściągnij wodze.

Chciałam powiedzieć więcej, ale kiedy się do mnie odwróciła, skrzywiła się, a z jej oczu popłynęły wielkie łzy. Rzuciła się do przodu i mocno mnie przytuliła.

– Tak cię przepraszam! Tak cię przepraszam!

Całkowicie rozbrojona, poklepałam ją po ramieniu i powiedziałam:

– Mamuńku… – Ten zwrot, który sama wymyśliłam, teraz prawie całkowicie przejął Natty.

– Przy Nattym to było absolutnie nie na miejscu. Absolutnie. – Mówiła rozemocjonowanym szeptem, z oczu nadal tryskały jej łzy. – Jestem okropna. Obrzydliwa i wstrętna, ale, och, Shandi, nie mogę tego znieść. Natty zapomni o Mimmy i zbliży się do tego człowieka, tego człowieka, tego straszliwego człowieka! I, co gorsza, zapomni, kim jest!

Puściłam mimo uszu uwagę na temat taty i obiecałam:

– Nie zapomni. Nie pozwolę na to.

Usiadłyśmy obie na łóżku, mama nadal ściskała moje ramiona. Hardo podniosła głowę.

– Shandi, chciałabym, żebyś wzięła coś do tego mieszkania. – Zamachała ręką, wskazując na coś za moimi plecami. Zerknęłam przez ramię i zobaczyłam jej ulubione zdjęcie zrobione latem zeszłego roku w Myrtle Beach. Mimmy trzymała na nim Natty’ego za rękę, a wody oceanu wirowały wokół ich kostek. Powiększyła je do wielkości dwadzieścia na trzydzieści pięć centymetrów, oprawiła i powiesiła w swoim pokoju. Teraz stało na nocnym stoliku, oparte o ścianę. – Chcę, żeby o mnie pamiętał. Więcej. Chcę, żeby Nathan nigdy, przenigdy, ani na sekundę, nie zapomniał, kim jest.

– Dobrze – powiedziałam, choć nie wiedziałam, co tata sobie pomyśli, kiedy powieszę u niego ogromne zdjęcie jego byłej żony w czerwonym bikini. Wiedziałam natomiast, co pomyśli Bethany. – Pewnie będę mogła to zrobić.

– Nie. Nie „pewnie”. Obiecaj, że to zrobisz.

Westchnęłam. Natty nigdy nie spędził bez Mimmy więcej niż weekend. To zdjęcie może być mu potrzebne. Mogłabym powiesić je w jego pokoju, żeby tata nie musiał na nie patrzeć. A Bethany nigdy nie zapuszczała się poza centrum handlowe dla bogaczy w Buckhead. Gdyby jednak wpadła z jakiegoś niepojętego powodu, mogłabym je schować pod łóżko.

– Dobrze. Powieszę je.

Mimmy gorączkowo pokręciła głową.

– Musisz przysiąc. Przysięgnij na coś, co dla ciebie najświętsze, że choćby nie wiadomo co, powiesisz to zdjęcie w mieszkaniu. – Wbiła palce w moje ramię.

Przez chwilę się zastanawiałam. Wychowałam się na skrzyżowaniu dwóch religii, w samym środku wojny kulturowej, w której obie strony tak długo obrażały nawzajem swoje świętości, aż się na to uodporniłam. Niewiele rzeczy uważałam za święte.

W końcu powiedziałam:

– Przysięgam na grób mojego ukochanego psa Boscoe i wszystkie części ciała Walcotta i – nie przysięgnę na nic, co ważne w Nattym, może tylko na jego rzęsy. To moje największe świętości.

Moja matka się uśmiechnęła, w jednej chwili rozpromieniła, jej oczy zalśniły od łez, nos nie był spuchnięty od płaczu. Nawet płacząc, wyglądała ładnie.

– Dobrze – powiedziała. – Dobrze.

Wstała, otrzepała ręce, przeciągnęła się, minęła mnie i podeszła do nocnego stolika. Odwróciłam się, żeby zobaczyć, co robi. Nie wzięła zdjęcia z plaży, tylko wyjęła zza niego o wiele większy prostokąt zapakowany w brązowy papier. Stał na podłodze, ale był na tyle duży, że wystawał nad stolikiem.

– Już Go zapakowałam.

Na podstawie wielkości i kształtu oczywiście domyśliłam się, co znajduje się pod papierem. Zdjęcie z plaży w Myrtle Beach służyło jedynie za przykrywkę zasłaniającą to, co naprawdę miałam powiesić w domu taty. I wcale nie była zła. Powinnam była się tego domyślić, kiedy nie połknęła jedzenia, ale przeoczyłam ten znak. Cholera, dobra była. Trzymała Dłonie Jezusa złożone do modlitwy, obraz, który, odkąd pamiętam, wisiał nad kanapą w salonie. O rany, ale mnie wrobiła.

Otarła ostatnie łzy i oznajmiła z uśmiechem:

– Zdjęłam ze ściany też to zdjęcie z Nattym. Spytał, czy może je wziąć.

Powiedziawszy to, wzięła obraz i zdjęcie i wyszła z pokoju, niemalże podskakując z uciechy, by obciążyć mój bagaż Jezusem i sobą.

*

Po lunchu Mimmy musiała pojechać do pracy. Była właścicielką cukierni Olde Timey Fudge Shoppe w sąsiedniej górskiej wiosce otoczonej domkami do wynajęcia i letnimi daczami. W tamtejszym uroczym centrum znajdowała się księgarnia z literaturą niezależną, kilka targów z „antykami”, lokale z salami do degustacji wina i pół tuzina restauracji z kuchnią Południa. Mimmy ze smutkiem poszła do samochodu. W uniformie koloru sorbetu przewiązanym w talii kokardą wyglądała ładniej niż wszystkie licealistki i studentki, które u niej pracowały. Do ostatniego tygodnia byłam jedną z nich.

Kiedy już ze sto razy uściskała Natty’ego i wymogła na mnie z tysiąc obietnic rychłych odwiedzin, pojechała, by nalewać czekoladę na gorąco, której sama nigdy nie spróbowała. Walcott i ja skończyliśmy pakowanie i wyruszyliśmy.

Do mieszkania w mieście jechało się polną drogą, po obu jej stronach rozpościerały się łany kudzu. Podróż trwała niespełna dwie godziny, wliczając w to objazd do Stately Manor Bethany, żeby odebrać klucze. Mimo wszystko Lodówka nie zaprosiła nas na koszerne racuszki i serdeczną pogawędkę. Wydawało mi się, że rozpakujemy się i wprowadzimy jeszcze przed zachodem słońca. Jak długo może trwać przeprowadzka, kiedy wszystko, co posiadasz, łącznie z trzyletnim synem i najlepszym przyjacielem, który wystawił bose stopy przez boczne okno, mieści się w volkswagenie garbusie?

Przez jakiś czas śpiewaliśmy, a potem opowiadałam Natty’emu bajki. Natty uwielbiał legendę o drwalu Paulu Bunyanie i jego niebieskim wole Babe. Od Walcotta nauczyłam się faszerować te opowiastki sprośnymi podtekstami. Kiedy już nam się znudziły, Walcott zaczął recytować wiersze, aż doszedł do Emily Dickinson i przeraził Natty’ego na śmierć trupami, które słyszały bzyczenie much, i Śmiercią od dużej Ś, która wsiadła do pojazdu. Zostawiliśmy więc poezję, Walcott podpiął do głośników swojego iPoda i puścił playlistę Natty’ego pełną utworów grupy They Might Be Giants, a mój samochód pokonywał kolejne kilometry. Właśnie słuchaliśmy fragmentu Mammal, kiedy zauważyłam, że milczenie Natty’ego zmieniło swoją jakość.

– Wszystko w porządku, synku? – spytałam, zerkając w lusterko wsteczne. Jego skóra wyglądała jak mleko, które zaczynało się psuć.

– Tak – odparł, ale po chwili dodał: – Trochę mnie łaskocze w gardle.

Rzuciłam Walcottowi spanikowane spojrzenie. Oboje wiedzieliśmy, że „łaskocze mnie w gardle” po Natty’owemu oznacza „za pół minuty się porzygam”. Mieliśmy do pokonania ostatnie kilometry odludzia i pól kudzu. Za dziesięć minut zamienimy jedną starą stację benzynową Shella na świątynie fast foodów. Jeszcze kilka zjazdów i dojedziemy do Starbucksa i oficjalnie znajdziemy się na bogatych przedmieściach północnej Atlanty.

Ale tymczasem nie miałam możliwości znalezienia Natty’emu bezpiecznego miejsca do wymiotowania. Pod jego stopami stały kosze na pranie załadowane większością zabawek, a na myśl o czyszczeniu z wymiocin wszystkich tych matchboxów i figurek z Gwiezdnych wojen sama poczułam mdłości. Na miejscu dla pasażera leżał stos naszych ubrań z szafy. Walcott zaczął gorączkowo szukać jakiejś torebki, a ja opuściłam szyby we wszystkich oknach i przyśpieszyłam. Lepsza matka z pewnością wiedziałaby, że to tylko przestraszy Natty’ego. Kiedy coś go zaniepokoiło, dostawał choroby lokomocyjnej.

Litościwie pojawił się zjazd, ryknęłam: „Trzymaj się, synku!”, i poszusowaliśmy w dół. Zjazd prowadził do dwupasmowej szosy z opuszczonym barem sieci Hardee’s z oknami zabitymi deskami po jednej stronie i marketem Circle K po drugiej. Skręciłam na parking przed Hardee’s i zatrzymałam się. Walcott wcisnął górną połowę ciała między przednie fotele i uwolnił Natty’ego z pasów bezpieczeństwa, a ja wyskoczyłam i przesunęłam fotel kierowcy do przodu. Natty wychylił się i oddał lunch, na szczęście na asfalt.

– Dobra robota, Natty. – Walcott zapiał z zachwytu i poklepał go po plecach, a ja zaczęłam szukać w torebce chusteczek. – Bingo! Strzał w dziesiątkę!

Kiedy Natty przestał wymiotować, podałam Walcottowi chusteczki i powiedziałam:

– Wszyscy wysiadać!

Walcott wyniósł Natty’ego z samochodu, wytarł mu twarz i zaniósł go pustą drogą na parking Circle K. Przestawiłam samochód na drugą stronę drogi. Walcott postawił Natty’ego i zaczęliśmy spacerować na słońcu. Kilka minut później chwiejny krok Natty’ego zmienił się w marszowy krok szturmowca. Zaczął nucić muzykę towarzyszącą pierwszemu pojawieniu się na ekranie Dartha Vadera, a Walcott i ja oparliśmy się o samochód i mu się przyglądaliśmy.

Zastanawiałam się, czy możemy już zaryzykować i ruszyć dalej, kiedy pod stację benzynową podjechał zielony ford explorer. Facet, który z niego wysiadł, przyciągnął moją uwagę. Trudno było nie zauważyć potężnego mężczyzny o umięśnionych ramionach, z włosami koloru piasku, liczącego około metra osiemdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu, z wypukłą klatką piersiową jak u lwa. Był po trzydziestce i jak na człowieka o tak jasnych włosach był bardzo opalony. Podniszczone stare robocze buty i znoszone niebieskie dżinsy podkreślały jego zgrabną sylwetkę. Nie mogłam oderwać od niego oczu.

Walcott powiedział cicho, tylko do mnie:

– Znowu się oglądasz za starymi dziadami.

Przyłapana na gorącym uczynku, zaczerwieniłam się i odwróciłam wzrok. Walcott lubił się ze mnie nabijać, bo mój pierwszy prawdziwy chłopak po tym, jak urodziłam Natty’ego, miał trzydzieści pięć lat. Następny zaś, ten, z którym przestałam się spotykać kilka miesięcy temu, aż trzydzieści dziewięć.

Facet z explorera skończył tankować benzynę i wszedł do marketu. Z trudem się powstrzymywałam, żeby się na niego nie gapić. Walcott z rozbawieniem pokręcił głową.

– Zachowujesz się jak podstarzała kobieta podrywająca ładnych chłopaczków. Tylko wiek się nie zgadza.

– Już wychowuję jednego chłopaczka. Drugi mi niepotrzebny – odparłam wyniośle, akurat wtedy, kiedy Natty przechodził obok nas.

– Chciałbym braciszka – powiedział.

Walcott się roześmiał, a ja lekko stuknęłam go pięścią.

– Może później – odpowiedziałam Natty’emu. Jego skóra już straciła niezdrowy odcień psującego się mleka, ale nadal nie wyglądał kwitnąco. Wyjęłam kartę do bankomatu i zwróciłam się do Walcotta: – Mógłbyś zatankować? Pójdę z Mr. Bumppo po piwo korzenne.

Walcott machnął ręką.

– Ja zapłacę. Weźmiesz dla mnie Dr Peppera?

Rzuciłam mu kluczyki i poszliśmy z Nattym do marketu. Kiedy otwieraliśmy drzwi, rozległ się dźwięk dzwoneczków. Ktoś ozdobił je sznurem dzwoneczków na Boże Narodzenie i jeszcze ich nie zdjął.

Seksowny facet w średnim wieku stał kompletnie nieruchomo w drugim przejściu, z dłońmi zaciśniętymi przed sobą. Górował nad półkami, odwrócony w naszą stronę. Kiedy zrobiliśmy kilka kroków do przodu, zobaczyłam na półce dziwaczny miszmasz olejów silnikowych, pieluch i odświeżaczy powietrza. Mężczyzna stał przed jakimś drogim proszkiem do prania, wpatrując się w pudełko takim wzrokiem, jakby znajdowała się na nim tajemnica wszechświata, opisana jednak hieroglifami.

Natty przystanął i potarł oczy. W porównaniu z jasnym światłem na zewnątrz wnętrze wydawało się przyćmione. Przyłapałam się na tym, że gapię się na tego faceta z taką intensywnością, z jaką on wpatrywał się w pudełko proszku, on jednak nawet mnie nie zauważył. Kiedy Natty był ze mną, stawałam się niewidzialna dla studentów, ale mężczyźni w wieku tego tutaj nadal się za mną oglądali. Kurczę, pewnie sam miał jedno czy dwoje dzieci. Co prawda nie można mnie było uznać za skończoną piękność, jak moją mamę, ale w czerwono-żółtej letniej krótkiej sukience, której dół wirował przy każdym ruchu, wyglądałam na tyle ładnie, że mógł chociaż na mnie zerknąć.

Tym bardziej że najwyraźniej był singlem. Od niedawna. Wszystko o tym świadczyło: włosy w nieładzie, czytanie napisów na proszkach do prania. Próbował się dowiedzieć, jak już nigdy więcej się nie ożenić. Rozwodnik kontra pranie. Walcott mówił, że zaczynam trochę za dobrze się znać na tym syndromie.

Kiedy go mijaliśmy, spojrzałam na jego palec serdeczny w poszukiwaniu wiele mówiącego paska jaśniejszej skóry. Bingo. Do tego szerokie bary, bruzdy od trosk na czole, szerokie usta, z powagą ściągnięte brwi – mój typ we wszystkich apetycznych szczegółach.

Gdybym była sama, zbliżyłabym się do niego i zrobiła swoją popisową sztuczkę: założyłabym długie włosy za ucho i błysnęłabym w uśmiechu zębami, za których wyprostowanie tata zapłacił kilka tysięcy dolarów. Gdyby się okazało, że ma ładny głos, może poszłabym do niego, wprowadziła w tajniki płynów zmiękczających do tkanin i może pozwoliłabym mu dojść do drugiej bazy w świeżo zmiękczonej pościeli. Kiedy patrzyłam na jego sylwetkę futbolisty, wyobraziłam sobie, jak by to było leżeć pod tym mężczyzną, przygwożdżona do świeżo pachnącego prześcieradła przez wspaniałego boga Thora, i poczułam przyprawiające o zawroty głowy pulsowanie w podbrzuszu.

Zaskoczyło mnie to. Uświadomiłam sobie, że się uśmiecham. Seks jeszcze nie za bardzo mnie pociągał. Kiedy jednak patrzyłam na tego mężczyznę, wiedziałam, że moje ciało go pragnęło. Chyba. Prawdopodobnie. Do tej pory uprawiałam seks dopiero z dwoma mężczyznami. No, może z dwoma i pół, bo rok po urodzeniu Natty’ego straciłam dziewictwo z Walcottem, ale tego nie liczyłam. Po prostu wyświadczył mi przysługę. Nawet się nie całowaliśmy.

Natty pociągnął mnie za rękę. Minęliśmy przystojniaka i ruszyliśmy w stronę działu ze słodyczami. Nie było z nami Walcotta, który by mnie skarcił, więc mijając Thora, przez ułamek sekundy spojrzałam na jego tyłek. Jedenaście punktów w skali do dziesięciu. Niestety musiałam iść dalej, bo był ze mną Natty, co oznaczało, że żaden mężczyzna na świecie nie mógł liczyć na jedno czy dwa spojrzenia. Nawet nordyckie bóstwo. Takie zasady.

Natty przystanął w dziale ze słodyczami i powiedział poważnym głosem:

– Mają ciastka Sno Balls.

– Interesujące. – Wzdrygnęłam się na myśl o tym, jak Natty wymiotuje nuklearną tęczą na tylne siedzenie mojego samochodu. – A wiesz, co jest jeszcze bardziej interesujące? Mają piwo korzenne. – Słowo „korzenne” wypowiedziałam takim tonem, jakim Mimmy mówiła „Jezus”, cała przejęta, z ekstazą przeciągając samogłoski.

– To nie jest interesujące – zaprzeczył Natty, pozwolił jednak odholować się od ciastek z takim samym pełnym pogody ducha rozczarowaniem, z jakim ja pozwoliłam, by mnie odholował od przystojniaka.

Lodówki w głębi sklepu były pełne dziwnych dietetycznych napojów, gatorade i frappucino, wszystkie ze sobą przemieszane. Dietetyczna cola stała obok energetyzującego mleka, sok pomarańczowy ukrywał się za sprite’em. Kiedy szukałam piwa korzennego, Natty wysunął dłoń z mojej dłoni, wyjął z kieszeni samolocik z formacji Blue Angels i zaczął przesuwać nim w powietrzu.

– Czy jest piwo korzenne? – zawołałam przez cały sklep do chuderlawej postaci z włosami ufarbowanymi henną stojącej za ladą.

– Co pszenne? – odkrzyknęła. Zbliżaliśmy się do Atlanty, ale mówiła z bardzo silnym górskim akcentem z Georgii.

– Piwo korzenne! – Odwróciłam się, żeby mnie usłyszała.

– Tylko dwa litry. I nie z lodówki.

Pokręciłam głową i otworzyłam lodówkę, żeby wziąć dla Natty’ego sprite’a, chociaż nie wierzyłam, że zadziała przeciwwymiotnie. Mimmy wpoiła mi przekonanie, że piwo korzenne i krem na noc Mary Kay wyleczą wszystko oprócz raka.

Złapałam też dwa Dr Peppery dla Walcotta i siebie. Natty poszybował ze swoim samolocikiem do cynowej wanny pełnej lodu, a kiedy go mijałam w drodze do kasy, zobaczyłam, że wanna jest pełna zielonych butelek z coca-colą. Na tabliczce widniała cena: dziewięćdziesiąt dziewięć centów. Kiedyś tylko mieszkańcy prowincji pamiętali, że cola z zielonej butelki smakuje lepiej niż w innym opakowaniu, ale ostatnio i hipsterzy z wielkich miast zapałali do niej uczuciem. W granicach miasta butelka kosztowała dwa–trzy dolary.

Gdybym wzięła tego przeklętego Dr Peppera, Natty i ja wyszlibyśmy spokojnie, ale mnie się zachciało coli w zielonej butelce. Chwyciłam jedną i powiedziałam:

– Poczekaj sekundkę, Natty Bumppo.

Został przy wannie, tuż nad lodem bawiąc się samolocikiem, a ja poszłam odłożyć jednego Dr Peppera do lodówki. Stał w widocznym miejscu, więc zostawiłam go tam i poszłam zapłacić przy kasie.

Dziewczyna za ladą z rozdziawionymi ustami patrzyła, jak podchodzę. Miała duże cycki, kołyszące się swobodnie pod obcisłym topem z włóczki z tak dużym dekoltem, że zobaczyłam kanarka Tweety wytatuowanego na jej prawej piersi. Jej ostrzyżone na pazia włosy ufarbowane na purpurowo były rozdwojone na końcach, a kiedy się zbliżyłam, zauważyłam, że jej przednie zęby są ułamane i zostały z nich ostro zakończone pieńki.

– To wszystko? – spytała.

– Tak. – Trudno mi było nie patrzeć na jej zęby. Zaczęła podliczać moje zakupy.

W tej chwili zabrzęczały wesołe dzwoneczki przy drzwiach. Ten dziwny świąteczny odgłos pod koniec lata był tak nieoczekiwany, że podniosłam wzrok, chociaż wiedziałam, że dzwoneczki tam wiszą.

Spojrzałam na drzwi, przez które wchodził niski, przysadzisty facet z szeroką bladą twarzą i szerokim nosem. Czapkę baseballową głęboko naciągnął na oczy. Nagle mój wzrok znieruchomiał. Cała zastygłam, coś nagle się zmieniło, bo kiedy drzwi zamknęły się za nim z brzęczeniem dzwoneczków, podniósł rękę, a ja zobaczyłam lufę srebrnego rewolweru, bardzo starego i zardzewiałego.

Nagle facet trzymający broń stał się jedynie niewyraźną postacią. Widziałam tylko światło jarzeniówek odbijające się od srebrnej lufy, słyszałam głos mówiący z wiejskim akcentem:

– Na ziemię! Na ziemię, bo was powystrzelam.

Jego głos był niski i ochrypły, brzmiał tak, jakby facet specjalnie nadał mu taką barwę, ale wołał głośno i wierzyłam mu. Wierzyłam, że może to zrobić.

– Na ziemię!

Nie mogłam się ruszyć. Moje kończyny nie chciały zgiąć się w stawach i ułożyć ciała na podłodze. Stałam przy kasie, najbliżej rewolwerowca. Za mną był wysoki facet w dziale z proszkami do prania, a jeszcze dalej, malutki i samotny na linii strzału z broni, którą napastnik machał na wszystkie strony, stał Natty. Nadal bawił się samolocikiem zaciśniętym w dłoni.

Poczułam, że kręcę głową. Nie.

Broń, zardzewiała od gniewu i złych intencji, naładowana i spoczywająca w ludzkiej dłoni, znalazła się w tym samym pomieszczeniu, gdzie Natty w czapce pilotce przesuwał samolocik Blue Angels nad wanną z lodem i colą. Natty spojrzał na rewolwer oczami tak okrągłymi, że pod firanką gęstych, absurdalnie długich rzęs wyglądały jak polne stokrotki. Rewolwer odwzajemnił jego spojrzenie.

To nie w porządku. Tak nie wolno. Ochrypły głos ponownie kazał nam wszystkim położyć się na ziemi, ale ja nie mogłam tego zrobić. Pod lśniącym spojrzeniem rewolweru nie byłam zdolna się ruszyć ani nawet oddychać w pomieszczeniu, gdzie Natty stał daleko, tak daleko ode mnie, zbyt daleko, bym mogła go dopaść szybciej niż pocisk. Natty pobielałymi palcami jeszcze mocniej ścisnął plastikowy samolocik.

Wtedy facet od proszków do prania ruszył się. Zrobił tylko parę kroków. Właściwie półtora kroku. Jak na tak wysokiego i potężnego mężczyznę było to dosłownie drgnięcie, ale dla mnie zmieniło całe życie pod tysiącem różnych względów.

Nie był to ruch zagrażający. Mężczyzna przesunął się równolegle do rewolweru, z rękoma uniesionymi i nieco wystawionymi do przodu w geście poddania się. Potem przykucnął i usiadł po turecku, którą to pozycję Natty nazywał „łamańcem”. Dłonie położył płasko na ziemi, wyprostował plecy.

Ten płynny półkrok umieścił jego potężne ciało między czarnym, nieruchomym okiem rewolweru a wszystkim, co się dla mnie liczyło na tym świecie.

I już. Wtedy to się wydarzyło. Padłam na ziemię i całą sobą zakochałam się, szybciej niż potrafiłam się poruszać, intensywniej niż zwykłe zadurzenie, zakochałam się mocno, głęboko, rozpaczliwie. Leżałam płasko na brudnej, zimnej podłodze marketu Circle K, ale moje serce wciąż spadało, spadało ku płynnemu jądru ziemi, aż wybuchło płomiennym, absolutnym, idealnym uczuciem do jasnowłosego olbrzyma, który stanął między moim dzieckiem a kulami. Zakochałam się, jeszcze zanim nasze spojrzenia się skrzyżowały, jeszcze zanim poznałam jego imię.

2

William Ashe wpatruje się w proszki do prania. W pracy przez cały ranek ignorował niepokój, który coraz bardziej ogarniał całe jego ciało. Szczęki same mu się zaciskały. Dłonie nie chciały się rozluźnić. Wcześniej wyszedł z laboratorium i skierował się ku górom, żeby poprzez wspinaczkę rozładować napięcie. Teraz jednak zatrzymał go produkt do czyszczenia. Proszek paraliżuje jego ciało, ale kręgosłup w nim drży i rezonuje. Wewnętrzne, przyprawiające o ból zębów wibracje nerwów nie mają końca. Tymczasem proszek do prania leży sobie w pospolitym kartonowym pudełku, nieświadom tego, że William walczy z pragnieniem, by zmieść wszystko z półki. Ma ochotę rozerwać pudełko i podeptać proszek, aż poczernieje i rozsypie się na wszystkie strony, zniszczony i bezużyteczny.

William głęboko wciąga powietrze. Tylko mu się wydaje, że ten proszek to przewrotny czynnik jakiegoś mrocznego przeznaczenia. To nieprawda. To tylko proszek.

William Ashe nie wierzy w przeznaczenie. Samo to słowo uważa za taki skrót myślowy, jakiego ludzie używają, gdy chcą nadać przypadkowym zdarzeniom mistyczne znaczenie lub uzewnętrznić rezultaty ich świadomych decyzji.

Jego ogromny wysportowany ojciec powtarzał, że przeznaczeniem Williama jest gra w futbol. W istocie chodziło mu o to, że William był dobrze zbudowanym chłopcem z doskonałą koordynacją wzrokowo-manualną. Matka, która znajdowała się na dokładnie przeciwstawnym biegunie, upierała się, że przeznaczeniem Williama jest rozwiązanie zagadek wszechświata. William odziedziczył zdolności po jej ojcu, który był fizykiem. Dorastał, rozdarty między tymi dwoma przeznaczeniami, co do których oboje rodzice mieli niezachwiane przekonanie. Jeszcze zanim stał się nastolatkiem, od nieustannego marszczenia brwi na jego czole pojawiły się dwie pionowe bruzdy, które matka nazywała „rogami stresu”.

Aż któregoś dnia zobaczył Bridget i wybrał własne przeznaczenie. Wybrał ją.

Był w pierwszej klasie liceum. Bridget wyrywała stare floksy na zielonym terenie, który wszystkie dzieciaki z Morningside nazywały „Śniętym Parkiem”. W Morningside pełno było małych parków i rezerwatów przyrody, ale w tym, nieopodal domu Williama, rosło bardzo niewiele drzew i brakowało tam placu zabaw. Był to zaledwie skrawek brązowej trawy z kilkoma rabatkami i zapadającymi się drewnianymi ławkami.

Bridget, nowa dziewczyna w tej okolicy, klęczała. Jej kucyk i wierzchołki trójkąta prostokątnego jej małych piersi kołysały się miarowo. Chodziło nie tylko o to, jak słońce kładło miedziany połysk na jej włosach, kiedy rwała kwiatki. Chodziło nie tylko o geometrię jej ciała, która wydała się Williamowi idealna: zarys jej wąskiej talii rozszerzał się, przechodząc w biodra stworzone wyłącznie dla niego. Chodziło o coś więcej. Chociaż, prawdę mówiąc, te rzeczy też się liczyły. I to bardzo.

W okresie dojrzewania zaczął zwracać uwagę na przyjemne dziewczęce kształty, wysokie, delikatne głosy, oszałamiające zapachy. W pozbawionym dziewcząt domu rozbudował swój stary zestaw małego chemika. Wszystkie pieniądze, które dostał na urodziny i na Gwiazdkę, wydał na stworzenie laboratorium, w którym duża część substancji była zapewne nielegalna. W internecie znalazł program zajęć laboratoryjnych na wydziale chemii college’u Dartmouth i sam go przerobił. Kiedy własne laboratorium przestało mu wystarczać, dzięki koneksjom ojca zdobył dostęp do laboratoriów na uniwersytecie Emory. Rok wcześniej udało mu się ostatecznie wytępić w domu mrówki faraona, nie trując przy tym psa. Nie obyło się bez strat: William wymiotował potem przez trzy dni z rzędu. Rodzice przestali go zachęcać do rozwoju w tym kierunku, ale kiedy kursy internetowe okazały się już niewystarczające, większość eksperymentów zaczął przeprowadzać według własnych wzorów. Fakt, że dostał własne stoisko na Stanowych Targach Nauki, był z góry przesądzony. Ale w szkole? Cheerleaderka w krótkiej spódniczce mijająca jego stół w laboratorium potrafiła zniweczyć próbę wyprodukowania zwykłego kryształu bizmutu.

W drugiej klasie dostał się do reprezentacji szkoły, co ułatwiło mu dostęp do dziewcząt. Był zdumiony tym, jak zwykły akt pompowania uspokajał jego rozpalone ciało i na kilka godzin przywracał jasność myślenia. Seks okazał się bardzo przydatny.

Ale nie tylko dziewczęce kształty Bridget, spoconej i w brudnych szortach, zwróciły jego uwagę. Klęczała na piaszczysto-ilastej ziemi i rzucała zwiędłe, stare floksy na stertę za sobą. Nuciła pod nosem, z pogodnym zdecydowaniem pielęgnując rabatkę, co absolutnie nie należało do jej obowiązków ani przywilejów. William zauważył, że nieopodal stoi wiadro pełne bulw tulipanów, płaskie pudło z rudbekiami i kwiatami cykorii, maszt z kutego żelaza z haczykiem i świeżo pomalowany karmnik dla ptaków. Bridget bez niczyjej zgody naprawiała Śnięty Park, całymi garściami wyrywała stare floksy. Nuciła i rozsmarowywała brud po twarzy, ocierając pot.

Rozpoznał ją.

Była olśniewającym odzwierciedleniem jego samego, kiedy w laboratorium przeprowadzał niedozwolony eksperyment, krok po kroku, aż osiągnął oczekiwany łańcuch reakcji, nie wysadzając przy tym nikogo w powietrze. Była… Nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa, ale w końcu mu się to udało. Kompletna. Była kompletna. Kiedy jej się przyglądał, jego ciało i umysł przeszył prąd, bo nagle uświadomił sobie: To ta. Tam.

Poczuł rozluźnienie we wszystkich komórkach, które zarządzały jego ciałem. Jedynym przeznaczeniem, jakiego potrzebował, było mordowanie starych floksów i noszenie trampek firmy Converse. Jego brwi natychmiast przestały się schodzić ku sobie i wróciły na normalne miejsce. Było to przyjemne, odprężające uczucie, choć nieco bolesne, jak pieczenie w udach po szybkim biegu.

Wtedy zrozumiał, czym dla jego rodziców było przeznaczenie: pragnęli konkretnej rzeczy i nie ustępowali w wysiłkach, dopóki jej nie zdobyli.

Dzięki tej świadomości poczuł, że znalazł się na właściwej drodze, która jednak była trudna do pokonania. Ta jedna konkretna dziewczyna stanowiła podzbiór wszystkich dziewczyn, a żadna z dziewczyn go nie lubiła. Był dziwny. Wszystkie mu to mówiły. Nawet te, z którymi uprawiał seks, zwykle w tajemnicy przed innymi. Nie były jego dziewczynami. Nawet Paula mu to powiedziała, a przecież była jego przyjaciółką.

Z drugiej strony, od roku z kawałkiem wszystkie dziewczyny lubiły na niego patrzeć. Miękkie poduszeczki tłuszczu na jego biodrach i brzuchu zniknęły, a ramiona się rozrosły, aż jego sylwetka zaczęła przypominać trójkąt zbudowany z umięśnionego ciała. Dzięki temu dziewczyny zapomniały, że w gimnazjum nazywały go „mózgowcem”. Teraz zwracały się do niego przeważnie po imieniu.

Zrezygnował z ulgi, jaką mu przynosiło zasłanianie ust bąbelkami śliny. Żadnej dziewczynie się to nie podobało. Zamiast tego zaczął nosić w ustach jednocentową monetę. Lubił słodkawy smak miedzi na języku. W szkole średniej czasami płakał i walił pięściami w ściany lub twarze albo brzuchy kolegów z klasy. Futbol pomógł mu z tym skończyć. Jego terapeuta uszczęśliwił jego ojca, sugerując, że sporty kontaktowe to świetny sposób na rozładowanie stresu, chociaż William nie widział u siebie żadnych powodów do stresu. Miał doskonałe oceny. Nauczył się jednak oszczędzać wewnętrzne pulsowanie i kołysanie dla futbolu i teraz agresja, która w nim narastała, była przyjemna i przyjemne było rozładowywanie jej poprzez taranowanie swoim ciałem ciała innych zawodników. Często wygrywał, a jego symetryczna twarz podobała się wszystkim dziewczętom, więc czasami resztę energii udawało mu się rozładować w seksie.

A potem zobaczył Bridget, podzbiór, który miał znaczenie, jakiego nie miały inne dziewczyny, i zapragnął jej.

Nadal jej pragnie. Unieruchamia swoje pełne gniewu ciało w markecie Circle K, gapi się na proszek do prania, jakiego ona używała, słyszy, jak mówi: „Pachnie zielenią”. Sam teraz używa proszku Arm&Hammer, który pachnie nijaką czystością. Zapach nijakości to kolejny sposób na to, żeby nigdy nie słyszeć w głowie jej głosu. Przeżył pięć bardzo złych miesięcy zewnętrznej ciszy, po których musiał wypychać z głowy głos Bridget, który wciąż słyszał, pozbywać się go całkowicie, wypędzić na zawsze. Nie istniała w jego myślach już od siedmiu miesięcy.

Aż do tej chwili, co miało sens pod względem matematycznym. Nie zauważył tego wcześniej, bo nie jest dobry w śledzeniu upływu czasu. Kiedy pracuje w laboratorium, tak bardzo zagłębia się w naturę helisy, odszyfrowuje tajemny język wirusowego RNA, że nagle uświadamia sobie, iż jego ciało zgłodniało i pilnie potrzebuje skorzystać z toalety. Ale siedem miesięcy plus pięć równa się dwanaście, a dwanaście miesięcy to rok.

Akurat dzisiaj minął rok.

Zeszłego wieczora znowu przyszedł do niego ojciec Lewis, po raz pierwszy od tygodni. William go nie wpuścił.

Spojrzał na niego obojętnie i stwierdził: „Nie mam ochoty na towarzystwo”, chociaż była u niego Paula, siedziała na widoku na kanapie i czytała akta sprawy.

Paula doradziła mu, żeby tak mówił, bo ostatnio William nie toleruje w domu obecności osób, które nie są nią. Ta uprzejma odmowa powinna zniechęcić księdza, ale ojciec Lewis spojrzał na Williama wilgotnymi oczami i powiedział: „Williamie, rocznice są trudne. Otwierają rany, które pozornie się zabliźniły, znowu je rozorują”.

Teraz William wiąże te słowa z dzisiejszą datą i uświadamia sobie, że nie była to tylko luźno rzucona uwaga, ale coś bardzo osobistego. Z drugiej strony jednak przez ostatni rok ojciec Lewis często pojawiał się na werandzie i mówił rzeczy, z których większość nie miała żadnego znaczenia.

– Zawsze możesz do mnie zadzwonić, jeśli będziesz chciał pogadać – ciągnął ksiądz. – Rozumiem twój gniew na Boga. – Ale William gniewa się na Boga mniej więcej tak samo jak na jednorożce. Żadne z nich nie było obecne przy wypadku.

Policjanci przyszli, żeby go poinformować, co się stało, on jednak nie mógł przetworzyć ich słów. Nie były to słowa, które chciałby usłyszeć. Kiedy w końcu pojął ich znaczenie, przetłumaczył je sobie tak: samochód Bridget już nie ma tylnego siedzenia, a na tylnym siedzeniu, przypięta pasami do fotelika, siedziała Twyla. Dlatego teraz nie ma i Twyli. Czysta fizyka. Nie ma potrzeby wykraczania poza ten prosty fakt, poza sposób stwierdzenia go. Kiedy było tylne siedzenie, była i Twyla. Teraz jej nie ma.

Większość jego życia dzieliła się równo na przedtem i teraz i ta linia podziału nie pozwalała Williamowi otworzyć drzwi na tyle szeroko, żeby wpuścić księdza czy gniew na jakieś bóstwo Bridget. Przedtem religijność była ważna dla jego żony. Teraz ojciec Lewis nie był ważny.

William zamknął drzwi i z powrotem usiadł obok Pauli.

– Potrzebujesz trochę przestrzeni, Bubba? – spytała.

– Co mógłbym w niej robić? – Celowo potraktował jej słowa zbyt dosłownie.

Zaśmiała się i położyła na jego kolanach swoje długie, miedzianobrązowe nogi.

– No to już nie masz żadnej przestrzeni.

Paula, z którą przyjaźnił się od czasów liceum, to jedna z niewielu rzeczy z okresu przedtem, które przywędrowały z nim do teraz. W okresie przedtem odegrała rolę obojga świadków na jego ślubie z Bridget. W każdy czwartek grali w bilard, a w soboty Paula zawsze przychodziła na brunch, zwykle z facetem, który zabiegał o jej względy. Bridget zapamiętywała imiona tych facetów, ale William do wszystkich mówił „kolego”, bo każdy kolejny miał inną pracę, inny kolor skóry czy inny samochód, ale zawsze był po prostu facetem.

Teraz Paula zastępuje mu rodzinę. Jej obecność nigdy mu nie przeszkadza.

Nie przeszkadza mu też sprzątaczka. Ona – albo one – sprząta w domu, kiedy William jest w pracy. Przy tak ograniczonej liczbie osób dom zawsze pozostaje czysty, a powietrze w środku jest chłodne i rzadko używane, bogate w tlen. William nie gniewa się na wymyślonego Boga Bridget w jego cichym domu.

Gniewam się tylko na Bridget – myśli teraz. Patrzy na pudełko proszku do prania i uświadamia sobie, że rocznica, ta, która według ojca Lewisa może otworzyć stare rany, dopadła go właśnie teraz, w tej chwili. Jest mu ciężko, tak jak go ostrzegano. Czuje jednocześnie rozpaczliwy ból i gniew. Przedtem po prostu o tym nie wiedział, bo nie było Bridget, która mogłaby mu to wyjaśnić.

W dzieciństwie czasami coś w nim narastało, coś ogromnego, nienazwanego. Napierało mocno na jego skórę, aż stawała się cienka. Szlochał wtedy gwałtownie, co brzmiało jak pełne gniewu szczeknięcia. Dzieci mówiły, że szczeka jak foka, i śmiały się z niego. Potem uderzał w różne rzeczy: ściany, drzewa, dzieci, własne uda, robił wszystko, żeby ten puchnący balon pękł albo oklapł. W końcu robił się czerwony na twarzy i spocony i po raz kolejny zawieszano go w prawach ucznia. Teraz wie, że to zawsze jego stara przyjaciółka chemia wyprawiała różne rzeczy z jego mózgiem, każąc mu coś poczuć. Teraz pomaga mu, kiedy William umie nazwać to uczucie. Wtedy staje się jego właścicielem i potrafi szybciej się go pozbyć.

I teraz je nazywa, by móc je opanować, zanim ono zapanuje nad nim. „Gniewam się na Bridget”.

Nie dlatego, że prowadziła samochód. Miała tylko zawieźć ich dziecko do przedszkola przy kościele Świętego Tomasza. Auto Bridget było solidnym obiektem istniejącym w czasie i przestrzeni. Hamulce półfurgonetki zawiodły, więc jechała dalej, aż znalazła się w tej samej przestrzeni i w tym samym czasie. Coś musiało ustąpić. Nie mógł winić Bridget za to, że jej samochód zachował się zgodnie z prawami fizyki.

Był zły z powodu tego, co Bridget zrobiła potem.

I jest zły z powodu proszku. Ostatnio sypia sam w łóżku, które pachnie nijaką czystością. Jest zły, bo zna to pudełko, pamięta zielony zapach unoszący się z pościeli, w której tak wiele razy leżeli spleceni w uścisku i spełnieni, w której co rano się budzili i w której kiedyś zrobili Twylę. Bridget nie powinna istnieć w jego umyśle jako fizyczna obecność. William nie może zignorować widoku jej ciała, bladego i miękkiego, głębokiego wcięcia w talii tak pasującego do jego dłoni. Konstelacji Oriona odzwierciedlonej na piegach na jej lewym ramieniu. Mięśni jej wysportowanych łydek. Nie chce myśleć o tym ciele, tak osobistym i idealnym dla niego, powykręcanym w tak samo zniekształconym samochodzie. Strażacy musieli użyć kleszczy, żeby ją wydostać.

Kiedy ją uwolnili, zobaczyła. Zobaczyła miejsce, gdzie wcześniej znajdowało się tylne siedzenie.