Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Historia złego chłopca

Historia złego chłopca

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379457052

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Historia złego chłopca

DJ Adamus. Człowiek o dwóch obliczach? Jak każdy. To historia bez cenzury. W książce niczym w klubie alkohol leje się strumieniami, narkotyki są wszechobecne, a seks nie stanowi problemu. Autor przyznaje się do wszystkich „grzechów”, choć wcale ich nie żałuje. Bez ogródek i mocnymi słowami odziera polską scenę klubową z blichtru i kolorów.Druga strona? Ma czterdzieści lat. Wytrzeźwiał, dojrzał i nie ma złudzeń. Wie, czym się rządzi rynek, ale nie goni za pieniędzmi. Zwolnił, bo zyskał świadomość tego, co się w życiu liczy. Oddał się swoim pasjom - podróżom i gotowaniu. Ale prowokuje jak zawsze…

Polecane książki

[font=verdana, geneva]Sprawiedliwy handel” zaczyna zajmować w świadomości społecznej podobne miejsce do tego, jakie zajmuje ekologia. Staje się dogmatem, z którym nie wypada się nie zgadzać i polemizować, tylko należy bezwzględnie przestrzegać i wspierać, najlepiej zakupując towary opatrzone ety...
Znakomity, trzymający w napięciu thriller psychologiczny Amandy Reynolds, której debiut Blisko mnie stał się światowym bestsellerem. Komu można wierzyć? Co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy? Dziesięć lat po wydarzeniach, które wstrząsnęły całą okolicą, Jess Tidy przyjeżdża do rodzinnej miejscowości...
Ciszewski w świetnej formie, w tandemie z debiutującym Michrowskim, wraca do swojego sztandarowego cyklu.  Nie można było podjąć tematu lepiej! Słuchacze i Czytelnicy będą zachwyceni! Marcin Beme, prezes Audioteka.pl Od chwili, gdy porucznik Jan Koller ląduje w Afganistanie, wszystko wyda...
Historia żydowskiego chłopca, ocalałego z Holokaustu. Książka pokazuje, że dla Żydów nie istniał żaden skuteczny system radzenia sobie z nazistowską opresją. Nie ratowały ani koneksje, ani pieniądze – ci, którzy ocaleli, musieli mieć przede wszystkim ogromne szczęście, choć trzeba je było wesprz...
Wydana w 1921 roku powieść stała się bestsellerem wydawniczym. Temat zagrożenia ze strony sąsiednich Sowietów był wówczas bardzo na czasie, a więc nic dziwnego, że zręcznie napisana, antykomunistyczna książka Bandrowskiego cieszyła się powodzeniem u czytelników. Jej drugie wydanie ukazało się w Pozn...
Nowa powieść bestsellerowej autorki! Zuzanna Widawska, do niedawna dziennikarka największego dziennika w kraju, z dnia na dzień traci pracę. Przez kilka miesięcy tuła się po tanich hotelach i szuka zajęcia, aż trafia do redakcji pisma „Kobieta Taka jak Ty” i zamieszkuje w kamienicy na warszawskiej W...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Adam Jaworski i Piotr Witwicki

OkładkaStrona tytułowaDJ AdamusAdam JaworskiPiotr WitwickiHistoria
złego chłopca– świadomość,

Miłość do muzyki, środowisk, z którymi się spotkałem.

Brudny i czysty show-biznes. Wielkie i małe postacie.

To wszystko znajdziecie w tej książce.

Jest tu także ukryty klucz do mnie i mojego prawdziwego „ja”.

Zapraszam w mój dziki, nieokiełznany,

a jednocześnie bardzo poukładany świat.

Książkę tę dedykuję moim rodzicom.

Dziękuję im za tę bezgraniczną miłość.

Ibiza 2016

Ważne, aby spełniać swoje marzenia, a nie czyjeś, chyba że znajdziesz
kogoś z takimi samymi marzeniami, to już masz podwójne szczęście.

Moja twarz
nie brzmi znajomo

Odwróciłem się, by powiedzieć wszystkim dookoła, że ich kocham, ale okazało się, że stoję zupełnie sam. Dopiero w tym momencie poczułem zimne krople deszczu, które spadały na moje nabuzowane ciało. Gdzieś w tle wiła się półnaga Filipinka. Podszedłem do jej czerwonego pokoju, ale mój wzrok zatrzymał się na oddzielającej nas szybie. W miejscu, w którym powinienem zobaczyć własne odbicie, rozmyte rysy nie chciały złożyć się w całość. Kolory zaczęły blednąć, a twarz wraz z deszczem spłynęła z szyby na ulicę. Kilka kropel od razu odbiło się od ziemi i wróciło na górę. Przez sekundę bezkształtna twarz zaczęła układać się na szybie. Wyglądała, jakby ktoś oblał ją kwasem. Dotknąłem ręką policzka i poczułem, jak spływają z niego kolejne krople. To tylko deszcz, starałem się uspokoić samego siebie.

W zakazanym mieście mój obecny stan jest jak najbardziej legalny. Wraz z chwilą, gdy stałem się wielkim gorącym sercem, mózg przestał być mi potrzebny. Wypełniła mnie muzyka. Dzielnica, która bije krwistą czerwienią, jest idealnym miejscem dla wielkiego serca. Mogę spokojnie przyglądać się dziewczynom i rozpływać w dźwiękach, które cały czas we mnie krążą.

Jak za dawnych lat wyruszyłem w podróż, by szukać muzyki. Zobaczenie własnych idoli zawsze dodaje energii. Pierwszy raz Massive Attack widziałem w Pradze. Byłem bardzo młody, a konfrontacja z tą jakością muzyki okazała się miażdżąca. Gdy ostatnio usłyszałem ich nowy singiel, to poczułem, że znów chcę z nimi odpłynąć. I to mimo że w piosence pojawił się głos Tricky’ego, którego ostatni koncert w Warszawie należał do najgorszych, jakie widziałem w życiu. Narkotyki odebrały mu już dawno kontakt z bazą. Może warto sprawdzić, czy wzięli tego ćpuna w trasę? – to pytanie spadło na mnie z całą jasnością. Od razu zacząłem sprawdzać kolejne europejskie miasta. Wszędzie koncerty Massive Attack były wyprzedane. Berlin, Paryż, Londyn… Amsterdam? Tak, są jeszcze bilety. Samolot miałem o siedemnastej czterdzieści pięć, co oznaczało, że o dwudziestej byłem już na miejscu. Taksówka z lotniska do Music Hall kosztowała niemal tyle, co przylot do stolicy Holandii. Ostatecznie partie Tricky’ego wykonywał Daddy G. Unosiłem się wraz z dudniącym basem. Massive Attack nie stracili nic ze swojej świeżości. Poczułem się jak wtedy, gdy po raz pierwszy słuchałem płyty „Mezzanine” i już przy „Angel” miałem ciarki. Potem Massive Attack przenieśli mnie w nieznane i zostawili gdzieś w okolicach Red Light District. Ledwo zdążyłem przed zamknięciem. Mam przy sobie gram jarania i solidną porcję meksykańskich grzybów.

Grzyby nie ważą dużo, ale gdy tylko zaczęły znikać z mojej kieszeni, zrobiłem się lżejszy. Nawet nie wiem, kiedy Filipinka w czerwonym oknie zamieniła się w piękną Tajkę, która zaczęła mnie masować całym ciałem. Zamknąłem oczy i rozpłynąłem się w przyjemności. Znalazłem się w półśnie, z którego wyrwały mnie spadające na głowę krople deszczu. Po otwarciu oczu zrobiło się jeszcze ciemniej. Zgasły wszystkie czerwone światła, a miejsce, gdzie wcześniej wiła się Filipinka, zasłonięto czarną płachtą. Przestrzeń w mojej głowie zaczęła wypełniać się chaosem. Poczułem, że z mojej twarzy bezładnie zwisają mięśnie. Gdy znów zacząłem szukać swojego odbicia w jednej z szyb, zauważyłem przerażonego człowieka. Wyglądał, jakby był starszy ode mnie o jakieś 30 lat. To ojciec, pomyślałem i zacząłem się uspokajać. Postanowiłem się do niego odezwać, ale on otworzył usta dokładnie wtedy, gdy zrobiłem to ja. W dodatku z każdą sekundą robił się coraz starszy. Odszedłem, ale dziwna, wciąż starzejąca się maska pozostała na swoim miejscu. Gdzie są moje grzyby? Zacząłem gorączkowo przetrzepywać kieszenie. Wszystkie się już skończyły. Czas stąd odejść, pomyślałem, ale znów zderzyłem się ze swoim odbiciem. Najwyraźniej stałem się teraz jedną z dekadenckich postaci „Pożegnania jesieni” Witkacego. To całkiem możliwe, bo od dawna wydawało mi się, że historie, które opowiadam, nie mają nic wspólnego z moim życiem. Z każdym dniem brzmią zresztą coraz mniej znajomo. Przekazuję je, bo chciałbym lepiej poznać samego siebie. Tyle że ja jestem przecież wielkim gorącym sercem, które żyje tylko tu i teraz i nie ma żadnej historii.

Leniwy, ale zdolny

Miałem sześć lat i czekałem w milicyjnej suce, aż odbierze mnie mama. Tata wylądował na dołku. Tak zakończyła się moja droga z Opola do przedszkola.

Stan wojenny miał się naprawdę dobrze, a ja stałem się jego dziecięcą ofiarą. Z tym że zamiast internowania czekało mnie osadzenie na wsi. Tam władza znalazła mi nowe przedszkole. Stare musiałem opuścić, bo byłem synem prywaciarzy.

Cała sytuacja z przymusowymi przenosinami była trochę śmieszna, trochę smutna, ale przede wszystkim irytująca dla mojego ojca, który musiał codziennie przewozić mnie za miasto. Miał, co prawda, pozwolenie na wyjazd z Opola, ale i tak kontrolowały go patrole milicji. Codziennie słyszał więc to samo pytanie:

– Co ma pan w bagażniku?

Pytanie było rutynowe, ale mojemu tacie trudno było się pogodzić z tą podłą sytuacją i pewnie dlatego pewnego dnia odpowiedział:

– W bagażniku wożę pershinga.

I tak tata skończył na dołku, a ja w suce. Ten moment to moje najważniejsze wspomnienie ze stanu wojennego. Tata trafiał zresztą jeszcze kilka razy na dołek. Jako prywaciarz był podejrzany, a władza dbała, by uprzykrzyć mu życie. On wychodził, a smród pozostawał. Przy okazji dostawało się nam, bo jako dziecku trudno mi było zrozumieć, dlaczego tata trafia do aresztu.

Częste konflikty z milicją nie oznaczały wcale, że rodzice byli jakoś strasznie zaangażowani w opozycję. Choć bibuła i książki drugiego obiegu były w domu. Dla mnie od dziecka było jasne, że system, w którym żyję, jest zły. Bunt narastał we mnie stopniowo. W ósmej klasie postanowiłem zaangażować się w zmiany. Właśnie odbywały się wybory czerwcowe, w powietrzu coś wisiało, a mnie bardzo się nie podobało, że patronem naszej szkoły pozostawał komunista Ostap Dłuski. Wraz z kumplem zorganizowaliśmy akcję agitacyjną z ulotkami. Grono pedagogiczne było przerażone, a mój tata został wezwany do szkoły. Bywał w niej zresztą dość często. Między innymi dlatego, że rzekomo podglądałem nauczycielki w WC.

– A kogo ma podglądać? Nauczycieli? – odparł tata.

Za miesiąc trochę zrzedła mu mina, gdy dowiedział się, że jego syn przychodzi z prezerwatywami do szkoły. Jeszcze bardziej byłby zdziwiony, gdyby się dowiedział, że pani w kiosku tłumaczyłem, że to dla niego. W ten sposób wchodziłem w posiadanie legendarnych erosów, które wraz z kolegami napełniałem wodą i spuszczałem z trzeciego piętra. Zabawa była przednia. Niestety, gdy nauczyciele zorientowali się, że mam mnóstwo kondomów, wybuchł skandal.

Tata chodził na wywiadówki, a ja raczej nie dawałem mu powodów do dumy. Tego typu obowiązki spadały na niego, bo w mojej rodzinie wszystko było inaczej niż w tradycyjnym polskim domu. Ojciec najpierw wybudował dom, a potem został w nim, by gotować i wychowywać dzieci. Mama utrzymywała rodzinę. W chacie mieliśmy więc jej zakład krawiecki, a na targowisku sklepy z konfekcją. Zarówno ja, jak i mój o trzy lata młodszy brat nie mieliśmy powodów do narzekania. Tata zapełniał nam cały wolny czas i mocno nas rozpieszczał. Za komuny mieliśmy narty wodne, co roku zimowe wyjazdy, dostałem też motorower i szybko własny motocykl.

Myślę, że jakoś mnie to nie wypaczyło, choć problemów ze mną przybywało. Byłem krnąbrny i chciałem walczyć z systemem. W siódmej klasie objawiło się to tym, że po raz pierwszy naprawdę się nawaliłem i obrzygałem cały autokar. Śmierdziało tak, że sprawy nie dało się ukryć. Tym symbolicznym haftem rozpoczął się piękny czas, gdy jarało się pierwsze szlugi, alkohol testowało w ukryciu i gdy tylko wychodzili starzy, oglądało pornole.

Wszystkie te zajęcia były dla mnie ważniejsze od nauki. Nauczyciele dawali mi odczuć, że nie pokładają we mnie zbyt dużych nadziei. Gdy nauczycielka zapytała:

– Gdzie się, Adam, wybierasz, jak skończysz szkołę?

Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że do liceum.

– Do liceum? Jaworski, ty się nawet do zawodówki nie nadajesz.

Jedyne, co ilustruje ten dialog, to kondycję polskiego szkolnictwa. Trafić na dobrego nauczyciela było naprawdę trudno. Większość z nich zachowywała się tak, jakby była zmuszana do pracy. Choć pojawiali się i tacy, od których można się było czegoś dowiedzieć. W tym moja wychowawczyni z podstawówki, która napisała mi w jednej z książek: „Budując nowe pałace, nie burzmy starych”. Ta myśl siedzi we mnie do dziś.

Na pewno nie byłem łatwym uczniem. Niespecjalnie chciałem się uczyć, a przebywanie w szkole traktowałem jak smutną konieczność. W siódmej klasie wyczaiłem lekarza, który pomógł mi rozwiązać kilka moich problemów. Był tak łasy na zysk, że mój wiek nie przeszkadzał mu w przyjmowaniu łapówek. Szedłem do niego, a on zostawiał mnie samego z termometrem. Gdy wracał, termometr wskazywał gorączkę, a w zeszycie czekało na niego ówczesne tysiąc złotych. W ten sposób dostawałem L4 na cały tydzień. Współpraca układała się doskonale. No, przynajmniej do momentu, kiedy rodzice nie spotkali mnie pijanego na mieście. Tak się pechowo składało, że była dziesiąta, a ja trzy godziny wcześniej wyszedłem do szkoły. Gdy zorientowali się, że mam zwolnienie, zrobili lekarzowi niezłą aferę.

Tata nie miał ze mną łatwo. Może dlatego kombinował i w wychowaniu używał podstępów. Chcąc mnie zachęcić do czytania, najpierw podsunął komiksy. Te polskie były wtedy rzeczywiście niezłe. Tak naprawdę na nich nauczyłem się czytać. Do poprawienia ocen przydała się motywacja w postaci nagrody. Bo byłem uczniem trójkowym. Mam zresztą teorię, że ci piątkowi najlepiej radzą sobie tylko w szkole. Potem bywa już bardzo różnie. Mnie średnio interesowały stopnie, ale zysk jak najbardziej. Moi rodzice też zdążyli się zorientować, że motywacja w postaci wysokich ocen nie jest dla mnie wystarczająca. Do nauki zaczęli mnie więc przekonywać prezentami. Za dobre wyniki w ósmej klasie obiecali simsona enduro. Tata mógł go ściągnąć z NRD. Nagle okazało się, że niezły ze mnie naukowiec. Wykręciłem średnią cztery i pół i dostałem motor. A przy okazji dzięki temu znalazłem się w dobrym liceum.

Tu trafiłem do klasy, która była tak zżyta, że aż się rozpadła. Wszyscy mieli w niej priorytety bardzo zbliżone do moich. Impreza goniła imprezę, a przy każdej okazji alkohol lał się strumieniami. Wagary pomagały przetrwać trudy pierwszej klasy, a wspólne zabawy jeszcze lepiej się zintegrować. Wszyscy bawiliśmy się świetnie i jedyny problem pojawił się pod koniec roku. Spośród trzydziestu osób osiemnaście nie zdało. Ja przetrwałem, ale klasa już nie. Porozdzielano nas i znów trzeba się było integrować. Ja byłem już dość rozpoznawalny. Gdyby nie długie włosy, wyglądałbym jak gość z prawicowej bojówki. Zazwyczaj chodziłem w wojskowych butach i militarnych strojach. To były bardzo rockowe czasy.

Miałem już wtedy swoje zespoły. Grałem na gitarze, bo dzięki temu najłatwiej było wyrwać dziewczynę. Moja pierwsza grupa nazywała się Tapiceży. Graliśmy prosto i zadziornie. Prawdziwy licealny punk. Kiedy wyrzucili mnie z zespołu, załamałem się. Wielka trauma, gorsza niż kosz od dziewczyny. Pragnąłem poklasku, a zabrano mi możliwość występowania przed publicznością. Dla kolegów okazałem się za mało radykalny w swoim anarchizmie. Potem miałem też epizod w grupie Nacharane Przepisowo. Z biegiem czasu zaczynało się odchodzenie od punk rocka. Wraz z nim skończyły się finezyjne nazwy. Najlepiej widać to po tym, że ostatecznie skończyłem w rockowym bandzie o nazwie Rock Band. Z tą grupą zaczęła się prawdziwa zabawa i występy przed coraz ciekawszą publicznością. Przeważnie graliśmy za darmo i w podejrzanych miejscach, ale nie traciliśmy entuzjazmu. Kiedyś po koncercie w jednym z opolskich lokali podszedł do nas dziwny człowiek i zaproponował występ w Terespolu, do którego miał nas zawieźć swoim busem. Zgodziliśmy się dość chętnie, zwłaszcza że za koncert miała być kasa, co nie było częste. Dogadaliśmy termin i czekaliśmy na pierwsze wyjazdowe występy. Zaskoczenie czekało na nas już przy wyjeździe. Bus, owszem, był, ale nie osobowy, tylko ciężarowy. Miejsce zespołu – na pace, gdzie leżał materac, na którym musieliśmy pomieścić się gdzieś między perkusją, gitarami i wzmacniaczami. Gdy każdy znalazł już swoje miejsce, a drzwi od busa się zamknęły, zapadła ciemność. Niespecjalnie podobała nam się perspektywa takiej podróży. Przychodziło nam do głowy tylko jedno rozwiązanie. Poprosiliśmy kierowcę o postój na najbliższej stacji benzynowej. Zrobiliśmy zakupy i szybko ogłuszyliśmy się alkoholem. I tak po pijaku i bez światła minęło nam ponad siedem godzin w ciężarowym busie. Gdy dotarliśmy do Terespola, kierowca otworzył nam drzwi, anonsując: „Muzykanty przyjechały!”.

Wtedy z busa wypadliśmy my. Minęła dobra godzina, nim ogarnęliśmy sprzęt, a wtedy rozpoczęła się trudna rozmowa. Jak się okazało, były spore rozbieżności: my przyjechaliśmy z występem zaplanowanym na godzinę grania, a właściciel wyobrażał sobie, że będziemy grać od dwudziestej pierwszej do czwartej rano. Ciężko, ale postanowiliśmy podjąć wyzwanie. Wyglądało to tak, że po zagraniu swojego repertuaru przez pięć godzin improwizowaliśmy bluesa. Na szczęście koncert nie był zbyt rozreklamowany, więc przyszło jakieś pięćdziesiąt osób. Zabawa była specyficzna. Do dziś mam traumę związaną z kawałkiem „Purple Rain” Prince’a. Nasz drugi gitarzysta tańczył do niego pięć razy z właścicielką. Tak dotrwaliśmy do czwartej nad ranem i zmiażdżeni własnym koncertem odjechaliśmy do hotelu. Mieliśmy dosyć, ale okazało się, że obok nas mieszkają celniczki, które były na naszym koncercie. Co ciekawe, miały mnóstwo marihuany. O szczegóły nie dopytywaliśmy, ale wyglądało to trochę tak, jakby zarekwirowały ją wcześniej na granicy. Zabawa była przednia, a o dziewiątej rano przyjechał kierowca i znów zapakował nas do ciemnego busa.

Po maturze ruszyłem w małą trasę, która była moim chrztem bojowym. Amerykanie po skończeniu High School dają sobie na coś takiego rok, a ja miałem dwa tygodnie. Najpierw pojechałem do Oświęcimia, bo chciałem zobaczyć, jak wygląda miejsce, które znałem z książek. Potem przyszedł czas na imprezy. W Knurowie odwiedziłem starych znajomych, którzy pracowali w kopalni. Jak się okazało, pili naprawdę ostro. Zaczęli w piątek, a skończyli w środę. Starałem się dotrzymać im tempa, ale było ciężko. Impreza tak im się spodobała, że jeden z nich, żeby nie iść do pracy, złamał sobie nawet specjalnie palec. Potem przyłączyły się do nas sympatyczne dziewczyny, z którymi można było imprezować bardziej romantycznie. Tak było w Nowym Sączu, gdzie dla wzmocnienia emocji załatwiłem kwasa. W ten sposób wszedłem na nowy level kontaktów z używkami.

Powrót do Opola nie był łatwy. Nie było tam zbyt wiele do roboty. By umilić sobie czas, brało się samochód i jarało jointy. Mimo hiphopowego pomysłu na spędzanie wolnego czasu sam rap nie do końca mi pasował. Polacy rymowali wtedy albo o tym, że jest im źle i żyją na blokowisku, albo że żyją na blokowisku i jest im źle. Zupełnie to do mnie nie trafiało. Wychowałem się w domku pod Opolem, mieliśmy motorówkę, skutery i było mi dobrze. Nie kumałem, po co nagrywać płytę o siedzeniu na ławce. Zresztą zawsze najbliższą mi postawą była afirmacja życia. Podobał mi się hiphopowy nacisk na rytm, ale szukałem zupełnie innej wibracji. Przez moment bliskie było mi reggae. Byłem nawet kierowcą Jarka Kowalczyka z zespołu Bakshish. On wybrał się w trasę koncertową, a ja miałem samochód i pomagałem. Dzięki temu bak był zawsze pełen, poznałem całe środowisko reggae i zobaczyłem pierwszy koncert Zion Train.

Gdzieś w tle wszystkich moich ważnych zajęć zacząłem też studia. Wybrałem politologię. Wydawało mi się, że będą to najbardziej rozwojowe studia. Interesowała mnie polityka, kręciło dziennikarstwo, więc wszystko zdawało się mieć sens. Rodzice znów użyli podstępu: obiecali mi samochód, jeśli będę studiował w Opolu. W ten sposób udało im się zatrzymać mnie jeszcze w domu. I to przez siedem lat, bo studiowanie trochę mi się przedłużyło.

Pierwszym moim naprawdę istotnym zespołem było 3K. Mieliśmy własną bajkę, która muzycznie przypominała funkowy trans. Dobrze szło nam koncertowanie i zrobiliśmy furorę na Odjazdach. Potem wygraliśmy przegląd „100 godzin” i w nagrodę mogliśmy nagrać płytę. W studiu tak się wszystkim spodobało, że do wygranych stu godzin dostaliśmy dodatkowe dwieście. Nasz album miał naprawdę niezłe recenzje, ale jeśli chodzi o sprzedaż, szaleństwa nie było. Sam zainwestowałem trochę kasy, by album ukazał się na CD, co nie było wtedy takie oczywiste. Koncertowo szło nam dobrze, ale byliśmy na tyle nieogarnięci, że nie wysłaliśmy zgłoszenia na festiwal do Koszalina. Na szczęście sami nas zaprosili i wygraliśmy. Jako laureaci Grand Prix na festiwalu Antena Polska Le Printemps de Bourges zostaliśmy zaproszeni na imprezy towarzyszące mistrzostwom świata we Francji. Wszystko układało się doskonale i nie czuliśmy jeszcze, że ten wyjazd będzie początkiem końca.

W dziesięciu zapakowaliśmy się do dziewięcioosobowego busa i ruszyliśmy na zachód. Przed granicą z Niemcami zorientowaliśmy się, że z jedną dodatkową osobą może być jednak problem. Dlatego nasz akustyk wysiadł wcześniej i przeszedł granicę piechotą. Z powrotem musieliśmy go jednak przemycić, bo we Francji zgubił paszport. Położył się więc gdzieś między skrzynkami i przykrył wzmacniaczem. W ten sposób dokonaliśmy osobliwego, jak na owe czasy, przerzutu człowieka: przemyciliśmy go z lepszego świata do gorszego.

W samej Francji oczywiście znacznie bardziej od piłki interesowały nas dobre kwasy. Życie było skromne, ale pełne imprez. Nie było nas stać na taksówki, dlatego gdy kiedyś uciekło nam ostatnie metro, całą noc szliśmy przez Paryż. Droga była pełna wrażeń, a wschód słońca uskrzydlający. Zresztą gdy dotarliśmy już na miejsce, ruszyło pierwsze metro. Jedyne, co nas ucieszyło w samym turnieju, to zwycięstwo gospodarzy. Tylko dlatego że uczestniczyliśmy w wielkiej całonocnej balandze. Przez cały czas bawiliśmy się świetnie, ale wnioski po wyjeździe były smutne. We Francji okazało się, że takich zespołów jak my jest na pęczki i wszystkie wciągają nas nosem. Mają sprzęt, o którym my możemy tylko pomarzyć. Świadomość ograniczonych możliwości podcięła nam skrzydła. Zespół stracił energię, a potem w Polsce było już tylko gorzej. Zrozumieliśmy, że nie stać nas na zainwestowanie w sprzęt, na którym chcielibyśmy grać. Zespół przestał istnieć.

W tym czasie prowadziłem już z bratem studio w naszym domu. Robiliśmy reklamy radiowe, przygotowywaliśmy imprezy, a po godzinach zajmowaliśmy się swoją muzyką. Jego bardziej kręcił hip-hop, a ja grzebałem już w chilloutach. Obydwaj zmierzaliśmy w stronę pozytywnych wibracji. Muzycznie trochę trudniej było je jednak znaleźć bratu. Jak już wspomniałem, w tamtym czasie hip-hop był zdominowany przez gości, którzy na ławce przed blokiem licytowali się, któremu jest gorzej. Rzeczy, jakie brat zaczął promować w swojej wytwórni FCS Records, były z zupełnie innej bajki. Robili je uśmiechnięci ludzie, którzy starali się rymować i śpiewać o czymś pozytywnym. Środowisko hiphopowe nie było wtedy przygotowane na takie kawałki. Było ciężko, bo dla prawdziwych ziomali byliśmy zdrajcami, a radio wtedy bało się jeszcze takich rytmów. Pocieszające mogło być to, że z wydaną w FCS Records składanką „Hip-Hop Non Stop” udało się nam rozbić bank. Bank monet. Na płycie pojawili się: Evah, Azja i Hadesu Liryczne Sekwencje, którego jeden z członków tworzy teraz duet Xxanaxx. Składankę wydał i wyprodukował mój brat. Za dystrybucję odpowiadał Pomaton, a ja ogarniałem promocję. W przebiciu się do mediów pomagał mój notatnik z kontaktami zdobytymi wcześniej w Warszawie podczas praktyk w „Brumie”. W sprawie promocji mieliśmy nawet duże spotkanie w stolicy. Czekali na nas przedstawiciele największych mediów. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, zbuntował się parkometr. Zrobił to w najgorszy możliwy sposób, bo połknął monetę i nie chciał oddać ani jej, ani kwitka. Czas spotkania nadchodził, a ja mocowałem się z urządzeniem, które ewidentnie nie chciało współpracować. Wyglądało na to, że zablokowana klapka pokrzyżuje nam plany. Zestresowany zacząłem się siłować z parkometrem, ale to też nie dało zbyt wiele. W końcu nerwy wzięły górę i z całej siły przypierdoliłem w zablokowaną klapkę. Wtedy posypał się deszcz monet. Poleciało na mnie ponad sto złotych w bilonie. Widok był przepiękny i wraz z bratem uznaliśmy, że zwiastuje sukces. Niestety, był to jedyny bank, który rozbiliśmy. Składanka sprzedała się w nakładzie dziesięciu tysięcy egzemplarzy, co nie było wtedy zbyt oszałamiającym wynikiem. Patrząc jednak na styl i to, w którą stronę poszedł hip-hop, można powiedzieć, że te nagrania wyprzedzały swoją epokę.

Po 3K dość gładko przeszedłem do didżejki. Na moje imprezy waliły tłumy ludzi. Grałem głównie acid jazz, hip-hop i reggae. O muzyce klubowej nikt jeszcze nie słyszał. Dopiero potem w Krakowie natknąłem się na house. To było objawienie. Poczułem wtedy coś, na co potem znalazłem dowody. Muzyka house’owa jest w rytmie serca. Sto dwadzieścia uderzeń na minutę podbija tętno, a jednostajny rytm wszystko harmonizuje. Wtedy grał DJ Dooda, a ja zapragnąłem robić dokładnie to, co on. Pomyślałem, że trzeba tą muzyka zarazić Opole. Najlepszym pomysłem była oczywiście duża impreza. Zapłaciłem za DJ-ów z Sopotu i Warszawy, wynająłem salę, zrobiłem megareklamę na mieście. Okazało się, że przyszło piętnaście osób.

W Opolu byłem bardzo szczęśliwy. Miałem swoje studio Pozytywka, robiłem reklamy, które dawały mi pieniądze, i imprezy, na które przychodziła masa ludzi. Oczywiście jeśli nie grał tam house. Bolało mnie to, że rzeczy, które leżą mi na sercu, nie są w stanie się przebić. Czułem, że coś trzeba zmienić. Nie chciałem rezygnować z muzyki, która mnie kręciła, musiałem więc zrezygnować z miasta.

W stolicy wylądowałem trzy dni po obronie tytułu magistra. Miałem ze sobą dwieście płyt. U dziadka na Targówku dostałem pokój. Za chwilę sprowadziłem auto, z którego od razu ukradziono głośniki. Dwa dni później zajebali też radio i nie musiałem już zamykać samochodu. W notatniku miałem kontakty ze starych czasów. Zaczynałem instalować się w Warszawie.

Chilloutowy biznesmen

Pierwszy biznes otworzyłem wraz z bratem w piątej klasie podstawówki. Był nielegalny i przetrwał jeden dzień. Wykorzystaliśmy tylne drzwi do naszego domu i zorganizowaliśmy kasyno dla dzieci. Mieliśmy ruletkę, ale można też było zagrać w karty. Grało się na małe, choć prawdziwe pieniądze. Tego samego dnia wieczorem o wszystkim dowiedzieli się rodzice. Mieliśmy przechlapane.

Od tego momentu sprzedaję już tylko własne pasje. Moim prawdziwym podwórkiem stało się targowisko. Rodzice zajmowali się handlem i zapisali mnie do szkoły blisko ich pracy. Po szkole wszystkie dzieci wracały do domu, a ja szedłem na targ. Szybko zacząłem kombinować, jak zdobyć jakieś pieniądze. Tata miał kontakty z cinkciarzami, więc jako chłopak z siódmej klasy znałem czarnorynkowe ceny dolara i marki. Tak toczyło się życie na moim „streecie”.

W podstawówce byłem zajarany grami komputerowymi i kombinowałem, jak można na tym zarobić. Ojciec zamówił mi coś na kształt korepetycji i wziąłem się za handel. Nie było to jednak takie proste. By sprzedawać, trzeba było mieć dostęp do nowości, a te były tylko w dużych miastach. Byłem za młody, by samemu tam jeździć, i musiałem na to wszystko znaleźć własny patent. Kluczem okazała się nienawiść.

Na giełdzie komputerowej w Opolu było dwóch gości. Jeden przywoził w sobotę gry z Wrocławia, a drugi z Krakowa. Obydwaj stanowili dla siebie jedyną konkurencję i byli ze sobą na stopie wojennej. Dlatego brałem w niedzielę nowości od jednego i wymieniałem z drugim. Z nowościami od drugiego szedłem do pierwszego. Jako pośrednik między nimi stałem się trzecim potentatem. Oczywiście gdyby tylko się dogadali, to mogliby mnie wyeliminować, ale wzajemna nienawiść była silniejsza. W ten sposób, będąc dzieckiem, byłem w stanie wyrobić przeciętną pensję na jednej giełdzie komputerowej. W tym czasie wziąłem się też za hodowlę rybek akwariowych. Choć nie byłem znawcą tematu, to odkryłem, że gupiki strasznie szybko się rozmnażają. Był na nie zbyt, a ja miałem akwaria, więc szybko zrobiłem na nich dobry interes.

Wkrótce potem dzięki moim zdolnościom handlowym załatwiłem sobie piątkę z jednego z przedmiotów i stałem się bohaterem wszystkich chłopaków w szkole. Wszystko dzięki pornografii. Bo w ósmej klasie zajmowałem się już kasetami wideo. Wymagało to sporego poświęcenia, bo jak się handlowało filmami, to trzeba było wstać o piątej rano i w mrozie jechać na giełdę samochodową. Patent był podobny do tego z gier komputerowych. Byłem pośrednikiem, wymieniałem i sprzedawałem filmy. W tym przypadku dochodziło jeszcze ich przegrywanie w domu. Miałem dwa magnetowidy, budzik i wstawałem w nocy co trzy godziny, by zmienić taśmy. Dobry dostęp do filmów oznaczał też dobry dostęp do porno. Tak znalazłem swoją niszę na rynku, bo większość chłopaków bała się podejść do kogoś dorosłego i zapytać o takie filmy. Podobnie miał chyba mój nauczyciel, bo gdy załatwiłem mu kilka taśm, na jego lekcjach byłem już nietykalny.

Kasetami wideo handlowałem jeszcze w liceum. Rynek był pełen konkurentów, ale ja wymyślałem swoje patenty na sukces. Zacząłem na przykład skracać filmy. Na trzygodzinną kasetę wchodziły dwa. Gdy jakiś dobry był za długi, to uzupełniało się go słabszym, ale krótkim. Moim celem było mieć dwa dobre filmy na jednej kasecie. Siedziałem więc w domu i przycinałem. Raz zrobiłem to tak, że usunąłem z filmu fragment pokazujący śmierć głównego bohatera. Było to o tyle istotne, że chodziło o jedną z pierwszych scen. Potem przez cały czas gość był duchem. W mojej wersji pokazania jego śmierci i powrotu z nieba film w zasadzie stracił sens. Do dziś pamiętam tytuł „Tato duch”, tylko że u mnie nie był duchem. Kaseta jednak poszła, a reklamacji nie było.

To były czasy, gdy wszystko stało na handlu. Nawet gdy jechało się na wakacje, to nie odpoczywało się, tylko szło na targowisko. Tak było podczas naszej rodzinnej wyprawy do Jugosławii. Moich rodziców po wymianie złotówek nie było stać na lody. Byliśmy bardzo biednym krajem, którego waluta nic nie znaczyła. Żeby coś kupić, trzeba było pohandlować na targu przedmiotami przywiezionymi z kraju. Potem z kolei wracało się z wakacji z rzeczami, które sprzedawało się na targowisku w Polsce.

Większość biznesów rozeszła mi się w połowie liceum. Wtedy najważniejszy był już zespół. Grałem i ogarniałem wszystko, co związane z grupą. Myślę, że byłem dość obrotnym menedżerem. Miałem układy w klubach w Opolu, a 3K sprzedawałem jako podwójną ofertę. Po koncercie wraz z basistą Irkiem Andresem i naszym DJ-em Waldkiem grałem jeszcze muzykę. Klubowi się to opłacało, bo miał zajętą całą noc.

Gdy 3K się rozpadło, pomyślałem, że zrobię własną imprezę. Miałem pomysł na nazwę Pozytywka i chciałem grać sporo funku i hip-hopu. Dogadałem się z jednym właścicielem klubu, a od drugiego pożyczyłem sprzęt. Na ksero wydrukowałem plakaty. Z ich rozklejaniem trzeba się było dobrze wstrzelić. Kombinowaliśmy z bratem i wyszło nam, że najlepsza będzie trzecia rano. Chodziło o to, by zakleić tych, którzy plakatowali przed nami, nie dać się złapać policji ani dać zakleić innym. W dodatku na ósmą szedłem jeszcze do szkoły. Przygotowywaliśmy imprezę andrzejkową, więc strasznie pizgało. Ręce grabiały, a w bagażniku rozlał nam się klej. Było warto, bo Pozytywki dość szybko zaczęły żreć. Mieliśmy kasę od wejść, ale nie kasowaliśmy od znajomych. Miesięcznie wpadało więc kilka stów, a na imprezy przychodziło coraz więcej osób. Kiedy zamknęli klub, to do następnego przenieśliśmy się wraz publicznością. Staliśmy się marką. Gdy chłopaki w mieście organizowali imprezę techno, to nazwali ją Negatywka, by być do nas w kontrze.

Warszawa finansowo nie rzuciła mnie na kolana, ale nauczyłem się żyć oszczędnie. Strategia była dość oczywista: zęby w ścianę i grać, ile wlezie. Zresztą gdy mieszka się we trzech, to koszty wynajmu nie są zbyt duże. Potrafiłem też przygłodować: w ciągu dnia kupowałem bułkę w sklepie, a w weekendy dojadałem na imprezach. DJ nie musi wydawać na alkohol, a na kuchni zawsze było jakieś jedzenie. Był taki miesiąc, w którym zagrałem dwadzieścia sześć imprez. Czasem dwie, trzy imprezy dziennie. W ciągu trzech lat odłożyłem tyle, że mogłem kupić maleńką kawalerkę na Żoliborzu. Na koncie miałem osiemdziesiąt trzy tysiące złotych, a na mieszkanie wydałem osiemdziesiąt. Zaraz po zakupie przyszedł rachunek na siedem tysięcy za nowy sprzęt do grania. Oficjalnie miałem więc chatę, ale byłem pod kreską. Na sprzęt musiałem pożyczyć od znajomych. Przez moment było ciężko, ale zakodowałem sobie, że trzeba kupować nieruchomości. To wbił mi do głowy K.A.S.A., który zawsze powtarzał, że nie ma lepszej inwestycji dla artysty.

Moje pierwsze biuro mieściło się w samochodzie. W mieszkaniu ciągle były zawirowania i imprezy, więc musiałem stamtąd uciekać. Za Chmielną znalazłem sobie miejsce, gdzie wjeżdżałem na chodnik i nie trzeba było płacić za postój. Siedziałem w aucie, brałem notatnik, telefon i załatwiałem wszystkie sprawy. Jak coś się działo, to od razu mogłem podjechać.

To były czasy, gdy fala clubbingu zaczęła przykrywać całą Polskę. Zapotrzebowanie na usługi DJ-a rosły w sposób nieprawdopodobny. W końcu to, co robiłem, zaczęło być naprawdę doceniane. Wiele osób zakładało kluby i zgłaszało się po rady. Upomniało się o mnie nawet moje rodzinne Opole. Facet, który prowadził hurtownię spożywczą, postanowił otworzyć klub. Pokazałem jego ludziom, jak to działa w Piekarni, a oni byli zachwyceni. Chcieli zrobić kopię, dorzucając trochę swoich pomysłów. Wszystkie były złe. Do marketingu wzięli lokalnego aktora, do wystroju wnętrz scenografa z teatru, a do sprzętu jakąś firmę krzak. Skończyło się tym, że do nagłośnionej jakimiś podróbkami hurtowni wstawiono drzewa i krzaki imitujące wystrój scenograficzny. Efekt był dość groteskowy: hurtownię zmieniono w teatralną dyskotekę. Kolejnym ciosem była fatalna nazwa miejsca – Przystanek, a gwoździem do trumny DJ-e, którzy zagrali strasznie ciężko i undergroundowo. Samo otwarcie było nieźle nagłośnione. Wieść o nowym miejscu rozeszła się błyskawicznie. W piątek było dwa tysiące osób, w sobotę sto pięćdziesiąt, a za dwa tygodnie trzeba było zamknąć lokal.

Generalnie wierzę w ludzi. Zwłaszcza tych ambitnych. Przez te wszystkie lata przez moje mieszkanie przewinęły się dziesiątki osób. Niektórych ściągałem do stolicy, a inni odzywali się sami. Zawsze jarało mnie to, że ktoś zmieni środowisko i dzięki temu stanie na nogi. Jeden mój znajomy rozpoczynał z firmą biletową. Pożyczyłem mu kasę, a on po pół roku przyszedł podziękować i się rozliczyć. Nie oczekuję wdzięczności, bo pomaganie innym daje mi strasznego kopa.

Z interesami eksperymentowałem, jak niemal ze wszystkim w moim życiu. Wchodziłem też w takie, które zupełnie do mnie nie pasowały. Jest taka opowieść o klubie Muza, który przez pierwsze pół roku pękał w szwach i wszystko świetnie się kręciło. A jednak właściciel do niego dokładał, a dwóch menedżerów po dwóch miesiącach kupiło sobie nowe mercedesy. Ja też chciałem mieć własny klub. Myślę, że każdy DJ o tym marzy. W zderzeniu z rzeczywistością jest to jednak trochę ponad siły. Martwisz się, czy ochrona przypilnuje ludzi, czy pracownicy przypilnują ochrony, czy menedżer przypilnuje pracowników i kto przypilnuje jego. Siłą rzeczy trzeba być na miejscu, a ja nie chciałem rezygnować z grania w weekendy. Jeśli chce się prowadzić taki biznes, to trzeba się w niego zaangażować. Pewnych rzeczy nie da się robić z doskoku. No, chyba że ma się świetnych pracowników, a ja raczej miałem do nich pecha. Nigdy nie udało mi się zbudować wokół siebie dobrego teamu. Nie potrafię pociągnąć za sobą ludzi, nie do końca umiem zrzucać na kogoś swoje obowiązki, a w dodatku nie kręci mnie zarządzanie. Prawda jest taka, że miałem w życiu kilku pracowników i zawsze wtedy dostawałem szału. Za czasów największych sukcesów Wet Fingers musieliśmy zatrudnić asystentkę. Po „Hi Fi Superstar” ze zleceniami nie było problemów. Nasza asystentka nie miała więc zbyt wiele do załatwienia. Gdy ma się hit, to telefony dzwonią same. Kiedy fala sukcesu już opadła, stało się jasne, że nasza asystentka nie jest zbyt kumata. Przed rozstaniem pomyśleliśmy z Michałem, że sprawdzimy, na ile się orientuje, czym zajmowała się w swojej pracy. Usiedliśmy z nią i zaczęliśmy tłumaczyć:

– Słuchaj. Niech to zostanie między nami. Tak naprawdę my w tych lokalach wcale nie graliśmy, tylko ściągaliśmy z nich haracze.

Dziewczyna zrobiła poważną minę i słuchała w napięciu, a my rozwijaliśmy historię:

– Ten cały zespół i didżejka to taka przykrywka. Tak naprawdę my sprzedajemy dziewczyny z Ukrainy do Niemiec.

Panna nam uwierzyła, co było dowodem na to, jak świetną była asystentką. Niestety, prowadząc taką działalność, człowiek jest trochę skazany na zmaganie się z takimi przypadkami.

Są też obiektywne przeszkody w robieniu fajnych rzeczy. Swego czasu wszedłem w firmę eventową. Praca trochę upierdliwa, ale na ściąganiu zagranicznych gwiazd można zarobić niezłe pieniądze. Specjalizowałem się głównie w scenie hiszpańskiej. Ściągnąłem między innymi Chus & Ceballos czy Davida Penna. Zleceń mi nie brakowało, a jednym z nich było rozkręcenie beach barów Bollsa nad polskim morzem. Pościągałem więc DJ-ów do Dębek, których przekonywałem tym, że pojadą na dwa tygodnie wakacji nad morzem, podczas których pograją w czasie zachodu słońca i jeszcze dostaną za to kasę. Pierwszy pojechał tam Mafia Mike, którego odwiedziłem po tygodniu.

– Człowieku, to jest piekło! – przywitał mnie totalnie wkurwiony.

Szybko też nakreślił mi aktualną sytuację: deszcz ciągle padał, ciuchy nie schły, na imprezy przy zachodzie słońca przy otwartym beach barze nikt nie przychodził, zresztą nie było żadnego zachodu słońca, bo zawsze było ogromne zachmurzenie. Wszyscy kolejni DJ-e siedzieli ciągle w pensjonatach i byli na mnie totalnie wkurwieni. W sumie okazało się, że chłopaki grali przez osiem tygodni, a padało przez sześć. Sam grałem tam wtedy kilka razy i mogłem się przekonać, jak jest cudownie. Jeżeli tylko wychodziło słońce, imprezy były świetne. Taki urok polskiego morza… głównie pada deszcz. 

Agencję eventową rozwiązałem po powrocie z Chin. Wtedy też jako współwłaściciel „wymiksowałem” się z klubów. Stwierdziłem, że życie jest za krótkie, by robić wszystko. Wolę mieć mniejsze pieniądze, ale skoncentrować się na tym, co lubię. Wolę mniej się stresować i lepiej bawić. W pewnym momencie każda szynka smakuje tak samo, a pędzenie za rzeczami materialnymi nie sprawia mi przyjemności. Wymyśliłem sobie taki model biznesowy, który daje mi spokój. Wszystkich odsyłam tu do książki „Bogaty ojciec, biedny ojciec”.

Nigdy nie byłem rozrzutny i nie żyłem ponad stan. Na początku mojej kariery, gdy wszyscy moi znajomi bawili się i chlali, ja wracałem po imprezie do domu. Gdy znajomi odsypiali, ja po trzech godzinach snu pracowałem już w moim samochodowym biurze. Gdy znajomi budzili się na kolejną imprezę, ja przepakowywałem płyty z samochodu i szykowałem się do kolejnego grania. Wśród najlepiej bawiących się znajomych panowała powszechna beka z tego, że zapierdalam jak głupi dzik i nie korzystam z życia. Teraz ci znajomi zaczynają naprawdę ciężką pracę, a ja odcinam kupony.

Strona redakcyjna

Copyright © Pozytywka Sound, 2016

Copyright © Edipresse Polska, 2016

Zdjęcie Dj-a Adamusa na okładce: Anka Górajka

Dyrektor wydawniczy: Małgorzata Franke

Dyrektor ds. projektów specjalnych:

Magdalena Cylejewska

Product manager: Maciej Mardyłło

Redaktor naczelna: Anka Woźniak

Projekt okładki: Adrianna Awdziejczyk

Redakcja językowa: Elżbieta Szelest

Korekta: Ewa Mościcka

Druk:

Toruńskie Zakłady Graficzne Zapolex Sp. z o.o.

ISBN: 978-83-7945-705-2

Wydawnictwo Edipresse Polska S.A.

ul. Wiejska 19

00-480 Warszawa

BIURO OBSŁUGI KLIENTA

czynne: pn.–pt. w godz. 8.00–17.00

e-mail: bok@edipresse.pl

tel.: (22) 584 22 22

faks: (22) 584 22 32