Strona główna » Obyczajowe i romanse » Hologram dla króla

Hologram dla króla

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-563-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Hologram dla króla

„Arcydzieło”. Daily Telegraph „Znakomita”. Sunday Telegraph „Zabawna, ciekawa, zajmująca”. Esquire „Porywająca, dziwna i przerażająco wiarygodna”. Sunday Times Alan Clay, pracownik amerykańskiej firmy informatycznej Reliant Systems, chce poukładać swoje życie. Usiłuje zapanować nad podziałami w rodzinie, ale przede wszystkim pragnie ustabilizować swoją sytuację materialną, aby zapewnić córce możliwość kontynuowania nauki w college’u. W związku z tym Alan udaje się do Arabii Saudyjskiej. Zamierza sprzedać królowi Abdullahowi, władcy azjatyckiego państwa, system transmisji telekonferencji z wykorzystaniem holografii, który posiada Reliant Systems. Jeśli się to uda, król przyzna firmie kontrakt na budowę sieci informatycznej dla jednej z metropolii, a prowizja Alana rozwiąże wszystkie trapiące go problemy. Gdy mężczyzna wraz z współpracownikami przybywa na miejsca, monarcha ma dopiero przyjechać. W miarę jak dni oczekiwania przeradzają się w tygodnie, sytuacja staje się coraz bardziej komiczna. Alana wciąga świat miraży, w którym nadzieje i marzenia mienią się i znikają w upalnym pustynnym słońcu… „Najlepsza książka Eggersa. Polityczna, ale nie moralizatorska, mniej konceptualna, bardziej psychologiczna i skupiona na ludzkich sprawach bardziej niż jakakolwiek inna powieść tego autora”. London Review of Books „Komiczna, lecz głęboko poruszająca opowieść o kłopotach pewnego człowieka, która stanowi także świetny, cyfrowy obraz naszych czasów”. Michiko Kukutani, The New York Times „Sugestywna, zadziwiająca, frapująca. Dowodzi, jak zdumiewającym geniuszem może być Eggers”. Independent

Polecane książki

"Stawiłem sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu. / Od królewskich piramid sięgający wyżej; / Ani go deszcz trawiący, ani Akwilony / Nie pożyją bezsilne, ni lat niezliczony" (fragment)...
Historia trwa tak długo jak jej bohaterowie…   Opowieści to krok wstecz, który pozwala przyjrzeć się bliżej bohaterom świata iluzjonistów, a także uzupełnić luki w ich historiach. Zbiór opowiadań otwiera przygoda młodego Yaxiela podążającego za widmami przeszłości. Gdy podczas ważnej misji na Wsc...
Poradnik do gry Second Sight zawiera kompletną solucję, a także kilka działów dodatkowych: porady, opisy broni i umiejętności oraz zestawienie bohaterów. Oznacza to, że znajdziemy w nim wszystko, czego potrzebujemy, by poznać grę od podszewki.Second Sight - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez ...
Istotną część publikacji stanowią pogłębione analizy różnych sektorów rynku książki (literatura piękna, książka dziecięca, szkolna, naukowa, literatura religijna, kartografia i przewodniki, albumy). Ponadto zamieszczono prezentacje największych firm wydawniczych w Polsce (m.in. opisy i charakterysty...
  Materiał przeznaczony jest do ćwiczeń prawidłowej wymowy samogłosek ustnych a, o, u, e, i, y oraz nosowych ą, ę w sylabach, wyrazach dźwiękonaśladowczych, wyrazach, wyrażeniach i zdaniach. Materiał ćwiczeniowy do samogłosek ą, ę obejmuje wyrazy, w których zachowana jest pełna nosowość, tj. przed s...
Nikodem Dyzma w Łyskowie to znakomicie, świetnie napisana książka opowiadająca dzieje Nikodema Dyzmy, bohatera powieści Dołęgi Mostowicza w łyskowskim okresie jego życia, zanim jeszcze trafił do Warszawy, a potem do Koborowa, gdzie zrobił oszałamiającą karierę. Pomysł Tadeusza Zubińskiego by o...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Dave Eggers

Tytuł oryginału:

A Hologram for the King

Copyright © 2012, Dave Eggers

All rights reserved

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska

Redakcja: Grzegorz Krzymianowski

Korekta: Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska

ISBN: 978-83-7999-563-9

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Daniela McSweeneya, Rona Hadleya

i Paula Vidy, wspaniałych ludzi

Nie co dzień jesteśmy potrzebni.

SAMUEL BECKETT

I

Alan Clay obudził się w Dżuddzie, w Arabii Saudyjskiej. Był 30 maja 2010 roku. Żeby tam dotrzeć, spędził dwa dni w samolotach.

W Nairobi poznał pewną kobietę. Siedzieli obok siebie, czekając na swoje loty. Była wysoka, krągła i nosiła maleńkie złote kolczyki. Miała rumianą cerę i melodyjny głos. Polubił ją bardziej niż wiele z osób obecnych w jego życiu, osób, które widywał na co dzień. Powiedziała, że mieszka w północnej części stanu Nowy Jork. Nie tak znowu daleko od jego domu na przedmieściach Bostonu.

Gdyby miał dość odwagi, znalazłby sposób, by spędzić z nią więcej czasu. Zamiast to zrobić, wsiadł do samolotu i poleciał najpierw do Rijadu, a potem do Dżuddy. Jakiś mężczyzna zabrał go z lotniska i zawiózł do hotelu.

O 1:12 w nocy Alan wszedł do swojego pokoju w Hiltonie i szybko przygotował się do snu. Musiał się przespać. O siódmej musiał ruszyć w godzinną podróż na północ, by o ósmej znaleźć się w Economic City króla Abdullaha. Tam wraz ze swoim zespołem miał przygotować system telekonferencji z wykorzystaniem holografii i czekać, aż zostanie zaprezentowany samemu królowi. Jeśli Abdullah będzie pod wrażeniem, przyzna kontrakt na budowę sieci informatycznej dla całego miasta firmie Reliant, a mniej więcej półmilionowa prowizja Alana rozwiąże wszystkie trapiące go problemy.

Musiał więc czuć się wypoczęty. Przygotowany. Ale zamiast wypocząć, spędził w łóżku cztery bezsenne godziny.

Myślał o swojej córce Kit, która studiowała w college’u, bardzo dobrym i kosztownym college’u. Nie miał pieniędzy na opłacenie jej czesnego za jesień. Nie był w stanie tego zrobić, gdyż podjął w swoim życiu szereg głupich decyzji. Źle planował. I brakowało mu odwagi, gdy jej potrzebował.

Jego decyzje były krótkowzroczne.

Decyzje jego rówieśników też były krótkowzroczne.

Głupie i podyktowane oportunizmem.

Wtedy jednak nie wiedział, że jego decyzje są krótkowzroczne, głupie i podyktowane oportunizmem. On i jego rówieśnicy nie wiedzieli, że podejmują decyzje, które sprawią, że kiedyś będą tacy, jak on teraz – praktycznie zrujnowany, niemal bezrobotny, prowadzący swoją jednoosobową firmę doradczą z biura we własnym domu.

Z matką Kit, Ruby, się rozwiódł. Od ich rozstania minęło więcej czasu, niż spędzili razem. Ruby była potwornie upierdliwa, mieszkała obecnie w Kalifornii i w żaden sposób nie wspierała finansowo ich córki. College to  t w ó j  problem, oświadczyła. Bądź mężczyzną.

Zanosiło się na to, że jesienią Kit nie będzie studiować. Alan wystawił dom na sprzedaż, ale jeszcze nie znalazł nabywcy. Innych możliwości nie miał. Był winien pieniądze wielu ludziom, w tym osiemnaście tysięcy dwóm projektantom za wykonanie prototypu nowego roweru, który jak sądził, mógłby produkować w okolicach Bostonu. To z tego powodu nazywano go idiotą. Był winien forsę Jimowi Wongowi, który pożyczył mu czterdzieści pięć tysięcy na materiały oraz na pierwszą i ostatnią ratę czynszu z tytułu dzierżawy magazynu. Kolejne sześćdziesiąt pięć tysięcy miał oddać sześciu przyjaciołom i niedoszłym wspólnikom.

Tak więc był zrujnowany. A kiedy zdał sobie sprawę, że nie może opłacić czesnego Kit, nie miał już czasu, by postarać się o jakąś inną pomoc. Zbyt późno na przenosiny.

Czy to, że zdrowa młoda kobieta, taka jak Kit, zrobi sobie semestr wolnego od studiowania, było tragedią? Nie było. Długie, pełne ludzkiej udręki dzieje świata nie odnotują opuszczonego semestru nauki w przypadku bystrej i zdolnej młodej kobiety, takiej jak Kit. Przeżyje. To nie tragedia. W najmniejszym stopniu.

Tragedią było ponoć to, co stało się z Charliem Fallonem. Charlie Fallon zamarzł na śmierć w jeziorze koło domu Alana. W jeziorze obok domu Alana.

Alan myślał o Charliem Fallonie, nie mogąc zasnąć w hotelu w Dżuddzie. Tamtego dnia widział, jak Charlie wchodzi do jeziora. Wyruszał właśnie samochodem do kamieniołomu. To, że człowiek taki jak Charlie Fallon włazi we wrześniu do mieniącej się czarnej wody, nie wydawało się normalne, ale też nie było niczym nadzwyczajnym.

Charlie Fallon wysyłał Alanowi strony z różnych książek. Robił to przez dwa lata. W późnym wieku odkrył transcendentalistów i poczuł z nimi więź. Spostrzegł, że Brook Farm znajduje się dość blisko miejsca, w którym obaj z Alanem mieszkają, i uznał, że to coś znaczy. Prześledził swój bostoński rodowód, licząc na to, że znajdzie jakiś związek z transcendentalistami, ale bez skutku. Mimo to nadal przesyłał Alanowi kartki z zakreślonymi fragmentami tekstu.

Sposób rozumowania ludzi dobrze sytuowanych, myślał Alan. Nie przysyłaj mi więcej tego gówna, powiedział Charliemu. Ale Charlie wyszczerzył zęby w uśmiechu i posyłał następne strony.

Kiedy więc Alan ujrzał w sobotę w południe, jak Charlie wchodzi do jeziora, uznał to za logiczny kolejny krok tego człowieka w jego nowym zamiłowaniu do natury. Gdy minął go tamtego dnia, woda sięgała Charliemu zaledwie do kostek.

II

Gdy Alan obudził się w Hiltonie w Dżuddzie, już był spóźniony. Była 8:15. Zasnął tuż po piątej.

Spodziewano się go w Economic City króla Abdullaha o ósmej. Miasto znajdowało się co najmniej godzinę jazdy z Dżuddy. Zanim weźmie prysznic, ubierze się i załatwi jakiś samochód, będzie dziesiąta. Pierwszego dnia swojej misji spóźni się dwie godziny. Był głupcem. Z roku na rok coraz większym.

Spróbował zadzwonić na komórkę Cayley. Odebrała, usłyszał jej chrapliwy głos. W innym życiu, w innym układzie, w którym on byłby młodszy, ona starsza, a oboje na tyle głupi, żeby tego spróbować, oboje z Cayley stworzyliby coś strasznego.

– Witaj, Alanie! Jak tu pięknie. Cóż, może „pięknie” to złe słowo. Tyle że cię tu nie ma.

Wytłumaczył, co się stało. Nie skłamał. Nie potrafił już wykrzesać z siebie niezbędnej do tego energii, kreatywności.

– Cóż, nie przejmuj się – pocieszyła go, śmiejąc się cicho, a jej głos sugerował możliwość istnienia fantastycznego życia w stanie nieprzemijającej zmysłowości. – Właśnie rozkładamy sprzęt. Będziesz jednak musiał załatwić sobie jakiś transport. Czy ktoś z was wie, jak Alan może się tu dostać?

Wydawało się, że krzyczy do pozostałych członków zespołu, a otacza ją otchłań. Wyobraził sobie mroczne i puste miejsce, troje młodych ludzi ze świecami w dłoniach, czekających, aż zjawi się ze swą latarnią.

– Nie może wynająć samochodu – powiedziała do nich, po czym zwróciła się do niego: – Możesz wynająć samochód, Alanie?

– Zorientuję się – odparł.

Zadzwonił do recepcji w holu.

– Halo, mówi Alan Clay. Jak pan ma na imię?

Pytał o imiona. Nawyk, który wpoił mu Joe Trivole w czasach, gdy pracowali w Fuller Brush. Pytaj o imiona, powtarzaj imiona. Zapamiętujesz imiona ludzi, oni zapamiętują ciebie.

Recepcjonista powiedział, że ma na imię Edward.

– Edward?

– Tak, proszę pana. Mam na imię Edward. W czym mogę pomóc?

– Skąd pochodzisz, Edwardzie?

– Z Indonezji, z Dżakarty, proszę pana.

– Ach, z Dżakarty – powtórzył Alan, po czym zdał sobie sprawę, że nie ma nic do powiedzenia na temat tego miasta. Jego wiedza o Dżakarcie była zerowa.

– Edwardzie, mógłbym wynająć samochód za pośrednictwem hotelu?

– Czy ma pan międzynarodowe prawo jazdy?

– Nie.

– W takim razie myślę, że nie powinien pan tego robić.

Alan zadzwonił do konsjerża. Wyjaśnił, że potrzebuje kierowcy, który zawiózłby go do Economic City.

– To zajmie kilka minut – odparł konsjerż. Nie mówił z saudyjskim akcentem. Najwyraźniej w tym saudyjskim hotelu nie zatrudniali Saudyjczyków. Alan zakładał, że tak będzie. Powiedziano mu, że tylko nieliczni Saudyjczycy gdzieś pracują. We wszystkich sektorach sprowadzali siłę roboczą z zagranicy. Odźwierny wyjaśnił, że muszą znaleźć kogoś odpowiedniego.

– Nie możecie po prostu zadzwonić po taksówkę?

– Niezupełnie, proszę pana.

Krew się w nim zagotowała, ale sam przecież wpakował się w ten pasztet. Podziękował i odłożył słuchawkę. Wiedział, że w Dżuddzie i Rijadzie nie da się tak po prostu wezwać taksówki. Tak przynajmniej pisano w przewodnikach; wszystkie wyolbrzymiały niebezpieczeństwa czyhające na cudzoziemskich podróżnych w Królestwie Arabii Saudyjskiej. Departament Stanu postawił Saudyjczyków w stan najwyższego pogotowia. Nie dało się wykluczyć porwania. Alan mógł być sprzedany Al-Kaidzie, przetrzymywany dla okupu, przewieziony przez granicę. Nigdy wcześniej nie czuł się nigdzie zagrożony, a przecież w swoich misjach trafiał w latach dziewięćdziesiątych do Juarez, a w osiemdziesiątych do Gwatemali.

Zadzwonił telefon.

– Mamy dla pana kierowcę. Kiedy chciałby pan jechać?

– Jak najszybciej.

– Będzie tu za dwanaście minut.

Alan wziął prysznic i ogolił usianą drobnymi cętkami szyję. Włożył podkoszulek, białą koszulę z przypinanymi wyłogami kołnierzyka, spodnie khaki, mokasyny i jasnobrązowe skarpetki. Ubieraj się po prostu jak amerykański biznesmen, usłyszał. Krążyły ostrzegawcze opowieści o noszących arabskie thawby i nakrycia głowy nadgorliwcach z Zachodu, dokładających starań, próbujących się wtopić w tło. Nie doceniano tu takich wysiłków.

Poprawiając kołnierzyk koszuli, Alan poczuł zgrubienie na karku, które odkrył miesiąc wcześniej. Było wielkości piłeczki do golfa, sterczało mu z kręgosłupa, w dotyku przypominało chrząstkę. Niekiedy myślał, że to część kręgosłupa, bo czymże innym mogłoby być?

Mogłoby być guzem.

Takie zgrubienie na kręgosłupie – to musiało być inwazyjne i zabójcze. Ostatnio miał mętne myśli i niezdarny chód, więc okropne przypuszczenie, że coś tam rośnie, wgryza się w niego, pozbawia go sił witalnych, wyciska zeń całą przenikliwość i determinację, było całkowicie sensowne.

Zamierzał się z kimś w tej sprawie zobaczyć, ale potem zrezygnował. Lekarz nie mógłby czegoś takiego zoperować. Alan nie chciał naświetlań, nie chciał wyłysieć. Nie, cała sztuka polegała na tym, by od czasu do czasu dotykać tej narośli, śledzić związane z nią objawy, podotykać jeszcze trochę, a potem nic z tym nie robić.

Po dwunastu minutach był gotowy.

Zadzwonił do Cayley.

– Właśnie wychodzę z hotelu.

– Dobrze. Gdy już tu dotrzesz, będziemy gotowi.

Zespół zdołał tam dotrzeć bez niego, zespół zdołał się bez niego przygotować. Po co więc w ogóle się tu zjawił? Powody były pokrętne, ale to dzięki nim tu przyleciał. Po pierwsze, był starszy niż pozostali dwudziestokilkuletni członkowie zespołu, właściwie jeszcze dzieci. Po drugie, Alan poznał kiedyś bratanka króla Abdullaha; w połowie lat dziewięćdziesiątych uczestniczyli w śmiałym przedsięwzięciu związanym z produkcją tworzyw sztucznych i Eric Ingvall, urzędujący w Nowym Jorku wiceprezes Relianta, uważał, że to wystarczająco dobre koneksje, by zyskać uwagę króla. Przypuszczalnie się mylił, ale Alan wolał nie wyprowadzać go z błędu.

Cieszył się z tej pracy. Potrzebował jej. Blisko osiemnaście miesięcy przed telefonem z propozycją od Ingvalla stanowiło pasmo upokorzeń. Złożenie zeznania na dwadzieścia dwa tysiące trzysta pięćdziesiąt dolarów dochodu podlegającego opodatkowaniu było przeżyciem, którego w tym wieku się nie spodziewał. Pracował w domu jako konsultant od siedmiu lat, a jego wpływy malały z każdym rokiem. Wszyscy cięli wydatki. Jeszcze pięć lat temu interesy szły dobrze; starzy znajomi dawali mu zajęcie, a on był dla nich użyteczny. Kontaktował ich ze sprzedawcami, żądał rewanżu za wyświadczone przysługi, dobijał targu, kosił szmal. Czuł się ważny.

Teraz miał pięćdziesiąt cztery lata i dla amerykańskich korporacji był równie intrygujący, jak ulepiony z błota samolot. Nie mógł znaleźć pracy, nie potrafił zdobyć klientów. Przeszedł ze Schwinna do firmy Huffy, stamtąd do Frontier Manufacturing Partners, a potem do Alan Clay Consulting, by siedzieć w domu i oglądać na DVD, jak Red Sox zdobywają mistrzostwo w 2004 i 2007. Mecz z Yankees, w którym zaliczyli trzy home runy z rzędu. 22 kwietnia 2007 roku. Oglądał te cztery i pół minuty ze sto razy i za każdym razem sprawiało mu to coś na kształt radości. Poczucie słuszności, ładu. Zwycięstwo, którego nie można już było odebrać.

Alan zadzwonił do konsjerża.

– Samochód czeka?

– Przykro mi, ale kierowca się spóźni.

– Jesteś tym gościem z Dżakarty?

– Tak.

– Edward.

– Owszem.

– Witaj, Edwardzie. Jak bardzo kierowca się spóźni?

– Dwadzieścia minut. Mogę panu przysłać coś do jedzenia?

Alan podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Morze Czerwone było spokojne, z tej wysokości niczym się nie wyróżniało. Tuż nad brzegiem biegła sześciopasmowa autostrada. Trzech ubranych na biało mężczyzn łowiło ryby przy molo.

Alan spojrzał na sąsiedni balkon i zobaczył swoje odbicie w szkle. Wyglądał jak przeciętny mężczyzna. Ogolony i ubrany uchodził za normalnego. Ale pod jego czołem pojawił się cień. Oczy skryły się w tym cieniu i ludzie zwracali na to uwagę. Na ostatnim szkolnym zjeździe pewien facet, były futbolista, którym Alan kiedyś gardził, powiedział: „Stary, masz nieobecne spojrzenie. Co ci się stało?”.

Od morza dotarł podmuch wiatru. W oddali sunął po wodzie kontenerowiec. Tu i ówdzie widać było inne statki, maleńkie niczym zabawki.

Kiedy lecieli z Bostonu do Londynu, obok Alana siedział pewien mężczyzna. Pił gin z tonikiem i snuł swój monolog.

Przez jakiś czas było dobrze, prawda? – tokował. Ile to trwało, trzydzieści lat? Może dwadzieścia, dwadzieścia dwa? Ale że się skończyło, to rzecz pewna, i teraz musimy być gotowi dołączyć do zachodniej Europy w epoce turystyki i zakupów. Czyż nie o to z grubsza chodziło w tym, co mówił ten facet w samolocie? Mniej więcej.

Nie chciał się zamknąć, stale też przynoszono mu drinki.

Staliśmy się narodem domowych kotów, zauważył. Narodem niedowiarków, ludzi wiecznie zatroskanych i za dużo myślących. Dzięki Bogu Amerykanie, którzy zasiedlili ten kraj, byli inni. Ulepieni z innej gliny! Przemierzali kraj w wozach z drewnianymi kołami! Ich towarzysze kitowali po drodze, a oni parli do przodu. W tamtych czasach grzebało się zmarłych i ruszało dalej.

Pijany i chyba wytrącony z równowagi mężczyzna podobnie jak Alan urodził się w rodzinie fabrykantów, a później zagubił się w światach luźno związanych z wytwarzaniem rzeczy. Wlewał w siebie alkohol i miał już to wszystko z głowy. Zmierzał do Francji, by osiąść koło Nicei, w niewielkim domu zbudowanym przez jego ojca po drugiej wojnie światowej. Koniec historii.

Alan dostroił się do mężczyzny i wymienili przemyślenia na temat Chin, Korei, szycia ciuchów w Wietnamie, rozwoju i upadku branży odzieżowej na Haiti oraz ceny za porządny pokój w Hajdarabadzie. Alan poświęcił kilkadziesiąt lat produkcji rowerów, później miał z dziesięć innych zajęć, doradzając, pomagając firmom konkurować dzięki wyśrubowanej wydajności, robotom, efektywnemu procesowi produkcji, tego rodzaju instrumentom. A mimo to dla człowieka takiego jak on z roku na rok było coraz mniej pracy. Ludzie kończyli z wytwarzaniem na amerykańskiej ziemi. Jak on lub ktokolwiek inny mógł argumentować za wydawaniem pięć lub dziesięć razy więcej, niż kosztowało to w Azji? A gdy azjatyckie zarobki wzrosną ponad dopuszczalną miarę – na przykład do poziomu pięciu dolarów za godzinę – była jeszcze Afryka. Chińczycy już teraz robili adidasy w Nigerii. Jack Welch powiedział, że produkcja powinna odbywać się na wielkiej barce bezustannie krążącej po świecie w poszukiwaniu najtańszej robocizny i wyglądało na to, że świat potraktował jego słowa poważnie. Mężczyzna w samolocie jękliwie zaprotestował: Przecież to, gdzie coś jest wyprodukowane, powinno mieć znaczenie!

Alan nie chciał jednak rozpaczać i nie chciał zarazić się niemocą swojego sąsiada. Czyżby był optymistą? Tak powiedział.  N i e m o c.  Właśnie tego słowa raz po raz używał mężczyzna. Tak naprawdę wszystko przez czarny humor. Dowcipy! – lamentował mężczyzna. Słyszałem je we Francji, słyszałem w Anglii, Hiszpanii. I w Rosji! Ludzie narzekający na beznadziejne władze w swoich krajach, na ich elementarną i nieodwracalną dysfunkcję. No i we Włoszech! Rozgoryczenie, założenie, że to już schyłek. Powszechne, teraz także u nas. Ten ponury sarkazm. Jak Boga kocham, właśnie on zabija. To znak, że leżysz i nie jesteś w stanie się podnieść!

Alan słyszał to już przedtem i nie miał ochoty na więcej. Założył słuchawki i przez resztę lotu oglądał filmy.

Wrócił z balkonu w mroczny chłód pokoju.

Myślał o swoim domu. Zastanawiał się, kto w nim teraz jest. Kto przemierza pokoje, dotyka rzeczy, wychodzi.

Jego dom od czterech miesięcy był wystawiony na sprzedaż. Czy to w tym jeziorze zamarzł ten gość?

Ruby telefonowała wyłącznie w sprawie domu. Czy został już sprzedany? Potrzebowała pieniędzy i obawiała się, że Alan go opchnie i jakoś zatai przed nią ten fakt. Dowiesz się, gdy znajdzie się nabywca, tłumaczył jej. Jest też internet. Gdy zaczynała krzyczeć, odkładał słuchawkę.

Dom Alana przygotowała do sprzedaży kobieta. Są ludzie, którzy się tym zajmują. Przychodzą do twojego domu i sprawiają, że staje się atrakcyjniejszy; nigdy nie zdołałbyś zrobić tego lepiej. Rozjaśniają mrok, który przez Twoje kłopoty spowił wnętrza.

Po czym, do czasu sprzedaży, mieszkasz w lepszej wersji swojego domu. Jest więcej żółtego. Są kwiaty i stoły zrobione z drewna z odzysku. Twój dobytek znajduje się w magazynie.

Miała na imię Renee oraz rzadkie i rozwichrzone, zaczesane do góry włosy, które wyglądały niczym wata cukrowa. Niech pan zacznie od usunięcia rupieci, powiedziała. Będzie pan musiał spakować do pudeł i wynieść dziewięćdziesiąt procent tych wszystkich sprzętów, dodała, ogarniając ruchem ręki wszystko, co zgromadził w ciągu dwudziestu lat.

Spakował się. Wynosił i wynosił. Meble zostawił, ale gdy wróciła Renee, usłyszał, że teraz je zmienią. Chce je pan kupić czy wypożyczyć?

Usunął swoje meble. W salonie stały dwie kanapy i obie oddał. Jedną przyjaciółce Kit. Drugą mężczyźnie o imieniu Chuy, który kosił u niego trawę. Renee wypożyczyła dzieła sztuki. Bezpretensjonalne abstrakcje, tak je nazywała. Były w każdym pokoju – płótna w przyjemnych dla oka kolorach, przedstawiające nieokreślone, nic nieznaczące bryły.

To było cztery miesiące temu. Przez cały czas mieszkał w domu, ewakuując się, gdy pośrednicy chcieli go pokazać. Niekiedy zostawał. Czasem zamykał się w swoim biurze, a goście chodzili po domu, komentując wnętrza. Niskie sufity, mówili. Małe sypialnie. Te podłogi są tu od początku? Pachnie stęchlizną. Czy obecni właściciele to ludzie starsi?

Czasami przyglądał się, jak potencjalni nabywcy wchodzą i wychodzą. Zerkał przez okno swojego biura jak kretyn. Pewna para zabawiła tak długo, że musiał się wysikać do kubka po kawie. Jedna z oglądających mieszkanie osób, odziana w długi skórzany płaszcz przedstawicielka wolnego zawodu, odchodząc, zobaczyła go z podjazdu przez okno. Odwróciła się do pośrednika i powiedziała: Chyba właśnie widziałam ducha.

Alan obserwował, jak fale rozbijają się łagodnie o brzeg. Kto by pomyślał, że Arabia Saudyjska ma tak rozległe i dziewicze wybrzeże? Nie miał o tym pojęcia. Spojrzał na kilkadziesiąt palm poniżej, zasadzonych na dziedzińcu Hiltona lub sąsiedniego hotelu, na rozciągające się za nimi Morze Czerwone. Pomyślał, że tu zostanie. Mógłby zmienić nazwisko. Mógłby zaniechać spłaty wszystkich długów. Wysłać jakoś Kit pieniądze, zostawić przytłaczające brzemię swojego życia w Ameryce. Dźwigał je przez pięćdziesiąt cztery lata. To chyba wystarczająco długo?

Ale nie. Był kimś lepszym. Kiedyś był kimś lepszym. Kiedyś potrafił ogarnąć świat. Kiedyś sięgał wzrokiem daleko. Kiedyś przekraczał granice obojętności, by zobaczyć niezafałszowany krajobraz swojego życia i przyszłości; można je było zaplanować i dojść do wytyczonego celu. Wszystko, co chciał zrobić, robiono już przedtem, czemu więc nie mógłby tego powtórzyć? Mógł. Gdyby tylko zdołał zaangażować się w coś na stałe. Gdyby tylko zdołał nakreślić plan i go wykonać. Mógł! Musiał tylko w to wierzyć. I oczywiście wierzył.

Zawarcie umowy z Abdullahem wydawało się przesądzone. Nikt nie mógł się równać z Reliantem pod względem wielkości, a teraz mieli jeszcze ten niebywały hologram. Alan do tego doprowadzi, dostanie swoją dolę, spłaci wszystkich w Bostonie, a potem przystąpi do działania. Otworzy niewielką fabrykę, zacznie od tysiąca rowerów rocznie, a potem zwiększy produkcję. Opłaci czesne Kit z drobnej części zysków. Odprawi pośredników, spłaci resztę długu zabezpieczonego hipoteką, zdominuje świat jak olbrzym, który będzie miał dość forsy, by rzec: Pieprzę  w a s   i   w a s,  i   w a s. 

Pukanie do drzwi. Przywieźli śniadanie. Starte ziemniaki smażone z cebulą trafiły do jego pokoju w ciągu pięciu minut. Niemożliwe, chyba że przyrządzono je dla kogoś innego. Zdał sobie z tego sprawę, ale było mu to obojętne. Pozwolił, by kelner ustawił wszystko na stoliku na balkonie, i siedząc na dziesiątym piętrze, mrużąc oczy przed wiatrem, złożył zamaszysty podpis na rachunku. Przez chwilę czuł, że to on. Że jest tego wart. Musiał przybrać minę posiadacza, zyskać poczucie przynależności. Skoro może zjeść czyjeś smażone ziemniaki, skoro jest człowiekiem, na którym dyrekcja hotelu pragnie zrobić tak dobre wrażenie, że przysyła mu czyjeś śniadanie, to może w takim razie rzeczywiście zdoła uzyskać audiencję u króla.

III

Telefon.

– Mieliśmy problem z pierwszym kierowcą. Zadzwoniliśmy po drugiego. Jest w drodze. Powinien tu być za dwadzieścia minut.

– Dziękuję – rzekł Alan i odłożył słuchawkę.

Siedział, oddychając miarowo, dopóki znowu się nie uspokoił. Był amerykańskim biznesmenem. Nie czuł się zawstydzony. Dzisiaj mógł coś z siebie wykrzesać. Nie da się wystrychnąć na dudka.

Nie dawali Alanowi żadnych gwarancji. Król jest bardzo zajęty, pisali wielokrotnie w e-mailach i mówili przez telefon. To oczywiste, odpowiadał Alan raz po raz i stale powtarzał, że jest skłonny spotkać się w dowolnym miejscu, w terminie wybranym przez Jego Królewską Mość. Ale to nie było takie proste; nie chodziło tylko o to, że król jest zajęty, ale i o to, że królewski harmonogram szybko i często się zmieniał ze względu na to, że nie brakowało takich, którzy pragnęli wyrządzić królowi krzywdę. Nie dość zatem, że terminarz monarchy często się zmienia z uwagi na obowiązki natury państwowej, to jeszcze musi się często zmieniać dla dobra króla i królestwa. Alan dowiedział się, że Reliant, wraz z wieloma innymi oferentami zainteresowanymi świadczeniem usług w Economic City króla Abdullaha, ma przygotować swoje produkty i pokazać je w nieustalonym jeszcze miejscu, gdzieś w nadbrzeżnym sercu rodzącego się miasta, i że zostaną powiadomieni tuż przed przybyciem króla. Mogło to nastąpić lada dzień i o dowolnej porze.

– A więc to kwestia dni? Tygodni? – upewnił się.

– Tak – usłyszał w odpowiedzi.

Alan zorganizował więc tę podróż. Robił tego rodzaju rzeczy już wcześniej – pocałuj pierścień, pokaż towary i dobij targu. Zazwyczaj dało się to zrobić, jeśli miałeś odpowiednich negocjatorów i nie zadzierałeś nosa. A praca dla Relianta, największego dostawcy usług informatycznych na świecie, nie była trudna. Przypuszczalnie Abdullah chciał mieć najlepszych, a firma Reliant uważała się za najlepszą; z pewnością była największa, dwukrotnie większa od jej najgroźniejszego amerykańskiego konkurenta.

Znam pańskiego bratanka Dżalawiego, powiedziałby Alan.

A może: Jestem w bliskich stosunkach z pańskim bratankiem Dżalawim.

Dżalawi, pański bratanek, to mój stary znajomy.

Alan wiedział, że gdzie indziej znajomości już się nie liczą. Nie liczyły się w Ameryce, nie liczyły się zbytnio w innych miejscach, ale miał nadzieję, że tutaj, wśród członków rodziny królewskiej, przyjaźń ma znaczenie.

W podróż wyruszyły trzy inne osoby z Relianta, dwoje inżynierów i dyrektor marketingu – Brad, Cayley i Rachel. Mieli zademonstrować możliwości Relianta, a Alan nakreśliłby koszty. Dostarczenie usług informatycznych dla KAEC oznaczałoby co najmniej kilkaset milionów dla Relianta od razu i kolejne w przyszłości, a co ważniejsze, wygodne życie dla Alana. Może nie wygodne. Uniknąłby jednak ewentualnego bankructwa, miałby coś, z czym mógłby zakończyć karierę, a Kit zostałaby w wybranym przez siebie college’u i byłaby znacznie mniej rozczarowana życiem i swoim ojcem.

Wyszedł z pokoju. Drzwi zamknęły się z głośnym hukiem. Ruszył pomarańczowym korytarzem.

Hotel zbudowano tak, by nic nie świadczyło o tym, że znajduje się w granicach Królestwa Arabii Saudyjskiej. W całym kompleksie, odgrodzonym niczym twierdza od drogi i morza, nie było nic lokalnego, choćby śladu arabskich wzorów. To miejsce, wszystkie te palmy i suszona na słońcu cegła mogły znajdować się w Arizonie, w Orlando, gdziekolwiek.

Alan spojrzał w dół do atrium, dziesięć pięter niżej, gdzie kręciło się kilkudziesięciu mężczyzn, wszyscy w tradycyjnych saudyjskich strojach. Musiał zapamiętać terminologię: długie białe tuniki nazywano thawbami. Chustę okrywającą włosy i kark gutrą, a na głowie przytrzymywał ją igal, czarny krążek ze sznurka. Alan przyglądał się mężczyznom, thawby przydawały ich ruchom zwiewnej lekkości. Zjazd duchów.

Na końcu korytarza dostrzegł zamykające się drzwi windy. Podbiegł do nich i wepchnął dłoń w szparę. Drzwi cofnęły się gwałtownie, zaskoczone i skruszone. W szklanej kabinie znajdowało się czterech mężczyzn, wszyscy w thawbach i gutrach. Dwaj unieśli wzrok, ale szybko skierowali oczy z powrotem na ekran nowego tabletu, który trzymali między sobą. Jego właściciel demonstrował funkcję klawiatury i obracał urządzeniem na wszystkie strony, a przyciski posłusznie zmieniały położenie na ekranie, co sprawiało jego znajomym dużo radości.

Szklana kapsuła, która ich wszystkich mieściła, opadła przez atrium do holu cicho jak śnieg i drzwi otworzyły się na ścianę imitującą skałę. Powitała ich woń chloru.

Alan przytrzymał Saudyjczykom otwarte drzwi, nie doczekawszy się podziękowań od żadnego z mężczyzn. Wyszedł za nimi. Fontanny wyrzucały wodę w powietrze bez ładu i składu.

Usiadł w holu przy małym żeliwnym stole. Po chwili zjawił się kelner. Alan zamówił kawę.

Nieopodal siedzieli razem dwaj mężczyźni, biały i czarny, odziani w identyczne białe szaty. W swoim przewodniku Alan wyczytał, że w Arabii Saudyjskiej panuje wyraźny, wręcz otwarty rasizm, a tutaj taki obrazek. Być może nie świadczył on jeszcze o harmonii społecznej, ale tak czy owak… Nigdy mu się nie zdarzyło, by jakiś zwyczaj lub dictum wymienione w przewodniku potwierdziły się w praktyce. Przekazywanie norm kulturowych przypominało informacje o warunkach na drodze. W momencie ich upublicznienia były już nieaktualne.

Ktoś stanął obok niego. Alan podniósł wzrok i ujrzał pucołowatego mężczyznę palącego bardzo cienkiego białego papierosa. Nieznajomy otworzył dłoń, jakby miał nią pomachać. Alan też pomachał, zmieszany.

– Alan? Alan Clay?

– Tak.

Mężczyzna zgniótł papierosa w szklanej popielniczce i podał Alanowi rękę. Miał długie i chude palce, miękkie niczym zamsz.

– To ty jesteś tym kierowcą? – zapytał Alan.

– Kierowcą, przewodnikiem, bohaterem. Jusuf – odparł mężczyzna.

Alan wstał. Jusuf był niski, a kremowobiały thawb nadawał jego korpulentnemu ciału kształt pingwina. Był młody, niewiele starszy od Kit. Miał okrągłą, pozbawioną zmarszczek twarz i rzadkie wąsy nastolatka.

– Pijesz kawę?

– Owszem.

– Chcesz dopić?

– Nie, w porządku.

– To dobrze. W takim razie proszę tędy.

Wyszli na zewnątrz. Upał był żywy, drapieżny.

– Tutaj – rzekł Jusuf i przeszli pośpiesznie na drugą stronę niewielkiego parkingu do wiekowego chevroleta caprice w jasnobrązowym kolorze. – To mój skarb – wyjaśnił, prezentując go niczym magik pokazujący bukiet sztucznych kwiatów.

Samochód wyglądał jak rzęch.

– Jesteś gotowy? Nie masz żadnej torby czy czegoś takiego?

Alan nie miał torby. Zwykle nosił aktówkę, notatniki, ale ani razu nie zajrzał do swoich uwag. Teraz siedział na spotkaniach i niczego nie zapisywał, a ta praktyka stała się źródłem jego siły. Ludzie zakładali, że ktoś, kto nie sporządza żadnych notatek, jest ogromnie przenikliwym gościem.

Alan otworzył tylne drzwi.

– Nie, nie – powstrzymał go Jusuf. – Ja nie jestem szoferem. Usiądź z przodu.

Alan usłuchał. Z siedzenia wzbił się obłoczek kurzu.

– Jesteś pewien, że ten gruchot nas tam dowiezie? – zapytał Alan.

– Jeżdżę nim stale do Rijadu – odparł Jusuf. – Jeszcze nigdy nie nawalił.

Jusuf wsiadł do auta i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik milczał.

– Poczekaj – rzucił i wysiadł, otworzył pokrywę silnika i zniknął pod nią. Po chwili zamknął maskę, znowu wsiadł do auta i uruchomił samochód. Silnik zakasłał, brzmiąc jak echo przeszłości.

– Problem z silnikiem? – zapytał Alan.

– Nie, nie. Przed wejściem do holu odłączyłem akumulator. Muszę po prostu mieć pewność, że nikt niczego mi nie zainstaluje.

– Zainstaluje? – zapytał Alan. – Żeby go wysadzić?

– To nie ma nic wspólnego z terroryzmem – uspokoił Jusuf. – Chodzi po prostu o gościa, który myśli, że posuwam jego żonę.

Jusuf wrzucił wsteczny bieg i wycofał.

– Może próbować mnie zabić – dodał. – Jedziemy.

Opuścili rondo przed hotelem. U wylotu minęli humvee w pustynnych barwach, z zamontowanym u góry karabinem maszynowym. Obok karabinu, na leżaku, siedział saudyjski żołnierz, mocząc stopy w dmuchanym baseniku.

– Jestem więc w samochodzie, który może eksplodować?

– Nie, przynajmniej nie teraz. Właśnie sprawdziłem. Przecież widziałeś.

– Jesteś tego pewien? Ktoś próbuje cię zabić?

– Możliwe – odparł Jusuf i wjechał na autostradę biegnącą wzdłuż morza. – Ale człowiek nigdy nie wie na pewno, dopóki do tego nie dojdzie, prawda?

– Czekałem godzinę, żeby trafił mi się kierowca, którego samochód może wylecieć w powietrze.

– Nie, nie – mruknął Jusuf, zdenerwowany. Usiłował aktywować swój iPod, jakiś starszy model, który leżał na ukos w znajdującej się między nimi obejmie na napoje. Coś szwankowało z połączeniem iPoda z aparaturą stereo. – Nie ma się czym przejmować. Nie sądzę, by wiedział, jak wysadzić samochód w ten sposób. To nie jakiś bandzior. Jest po prostu bogaty. To możliwe tylko, jeśliby kogoś wynajął.

Alan patrzył na Jusufa, dopóki młodzieniec nie poskładał tego do kupy: bogacz mógł spokojnie wynająć kogoś do wysadzenia samochodu człowieka, który posuwa jego żonę.

– Kuuurwa mać – powiedział Jusuf, odwracając się do Alana. – Teraz napędziłeś mi stracha.

Alan zastanawiał się, czy nie otworzyć drzwi i nie wytoczyć się z jadącego auta. Wydawało się to bardziej roztropne niż dalsza jazda z tym człowiekiem.

Tymczasem Jusuf wyciągnął z białej paczki kolejnego cienkiego papierosa i zapalił, patrząc na drogę przed nimi spod przymrużonych powiek. Mijali właśnie długi ciąg wielkich rzeźb w cukierkowych kolorach.

– Okropne, co? – rzekł Jusuf. Zaciągnął się mocno i wydawało się, że wszelkie jego obawy przed płatnymi zabójcami zniknęły. – A więc, Alanie, skąd jesteś?

Zblazowanie Jusufa udzieliło się Alanowi, tak że i on przestał się martwić. Pingwinia sylwetka kierowcy, jego cienkie papierosy i chevy caprice sprawiały, że nie wydawał się typem człowieka, który może być przedmiotem zainteresowania zabójców.

– Z Bostonu – odparł Alan.

– Boston. Boston – rzekł Jusuf, bębniąc palcami w kierownicę. – Byłem w Alabamie. Rok w college’u.

Wbrew zdrowemu rozsądkowi Alan dalej rozmawiał z tym szaleńcem.

– Studiowałeś w Alabamie? Czemu akurat tam?

– Chodzi ci o to, że byłem jedynym Arabem w promieniu kilku tysięcy mil? Dostałem roczne stypendium. To było Birmingham. Domyślam się, że niezbyt podobne do Bostonu?

Alan powiedział, że Birmingham mu się podoba. Miał tam znajomych.

Jusuf się uśmiechnął.

– Ten duży posąg Wulkana, co? Przerażający.

– Owszem. Uwielbiam go – rzekł Alan.

Pobyt w Alabamie wyjaśniał zagadkę amerykańskiej angielszczyzny Jusufa. Mówił z ledwie słyszalnym saudyjskim akcentem. Nosił szyte ręcznie sandały i okulary przeciwsłoneczne marki Oakley.

Pędzili przez Dżuddę i całe miasto wyglądało na zupełnie nowe, bardzo przypominało Los Angeles. Los Angeles z burkami, powiedziała mu kiedyś Angie Healy. Przez pewien czas pracowali razem w Treku. Kolejna martwa kobieta w jego życiu. Było ich stanowczo za dużo – przyjaciółki, które stały się starymi znajomymi, a potem się zestarzały, przyjaciółki, które powychodziły za mąż, zestarzały się trochę i miały już dorosłe dzieci. Poza tym były te nieżyjące. Zmarły wskutek pęknięcia tętniaka, na raka piersi, na chłoniaka nieziarniczego. Istne szaleństwo. Jego córka ma teraz dwadzieścia lat i wkrótce skończy trzydzieści, a niedługo po trzydziestce choroby spadają na człowieka jak deszcz.

– A więc posuwasz żonę tego gościa czy nie? – zapytał Alan.

– Ależ skąd. To moja była żona, rozwiedliśmy się dawno temu. Teraz jej się nudzi i bez przerwy wysyła mi SMS-y. Pisze do mnie na Facebooku, wszędzie. Mąż o tym wie i myśli, że mamy romans. Masz ochotę coś zjeść?

– Chodzi ci o to, że powinniśmy się zatrzymać i zjeść?

– Moglibyśmy pójść do jednego lokalu na Starym Mieście.

– Nie, dopiero co jadłem. Jesteśmy spóźnieni, pamiętasz?

– Och. Spieszymy się? Tego mi nie powiedzieli. Skoro tak, to powinniśmy jechać inną drogą.

Jusuf zawrócił i dodał gazu.

IV

Może dobrze się stało, że Kit spędzi rok w domu. Jej współlokatorka z uczelni była dziwnym okazem, dziewczyną chudą jak patyk, na wszystko zwracającą uwagę. Zauważyła, że Kit śpi niespokojnie, i wiedziała, co to oznacza, jak można temu zaradzić, znała głęboko zakorzenione przyczyny takiego zachowania. W następstwie pojawiły się pytania, podejrzenia co do różnych problemów Kit. Zauważyła maleńkie sińce na rękach Kit i chciała wiedzieć, który mężczyzna jej to zrobił. Zauważyła, że głos Kit jest wysoki, nieco cienki, prawie dziecięcy, a to często, wyjaśniła, oznaka molestowania seksualnego w dzieciństwie, głos ofiary nie zmienia się po takiej traumie. Czy zauważyłaś kiedyś, że masz dziecięcy głos?

– Często to robisz? – zapytał Alan.

– Wożę ludzi? To zajęcie na boku. Uczę się.

– Czego?

– Życia! – odparł Jusuf i się roześmiał. – Nie, nabijam się z ciebie. Biznesu, marketingu. Tego rodzaju spraw. Sam nie wiem dlaczego.

Minęli rozległy plac zabaw i Alan po raz pierwszy zobaczył saudyjskie dzieci. Siedmioro lub ośmioro, wiszące na drabinkach i wspinające się na zjeżdżalnie. Towarzyszyły im kobiety w czarnych jak smoła burkach. Bywał już wśród kobiet w burkach, ale widok tych cieni poruszających się za maluchami po placu zabaw przyprawił go o dreszcze. Czyż uciekanie przed biegnącą z rozłożonymi rękami postacią w powłóczystej czarnej szacie nie jest sceną z koszmaru? Alan nie miał jednak żadnej wiedzy na ten temat i nic nie powiedział.

– Jak długo będziemy jechali? – zapytał.

– Do Economic City króla Abdullaha? To tam zmierzamy?

Alan milczał. Jusuf się uśmiechał. Tym razem też żartował.

– Około godziny. Może nieco dłużej. O której miałeś być?

– O ósmej. Ósmej trzydzieści.

– Cóż, będziesz w południe.

– Lubisz Fleetwood Mac? – zapytał Jusuf. Przygotował swój iPod do pracy (wyglądał tak, jakby przez stulecia leżał zagrzebany w piachu) i teraz przeglądał tytuły zapisanych na nim piosenek.

Wyjechali z miasta i niebawem znaleźli się na drodze prosto jak strzała biegnącej przez pustynię. Nie była piękna. Nie miała wydm. Była niemiłosiernie płaska. Przecinała ją brzydka autostrada. Auto Jusufa mijało cysterny i ciężarówki. Od czasu do czasu w oddali ukazywała się mała wioska z szarego betonu, labirynt ścian i plątanina przewodów elektrycznych.

Alan i Ruby jechali kiedyś przez Stany Zjednoczone, z Bostonu do Oregonu, na ślub przyjaciela. Korzystali z niedorzecznej możliwości dostępnej, zanim pojawią się dzieci. Podczas jazdy kłócili się wielokrotnie, bardzo gwałtownie, głównie o byłych. Ruby chciała opowiedzieć ze wszystkimi szczegółami o swoich. Chciała, żeby Alan wiedział, dlaczego od nich odeszła i wybrała jego, a jemu nie było to do niczego potrzebne. Czy czysta karta to zbyt wygórowane oczekiwanie? Przestań, proszę, błagał. Mówiła dalej, upajając się swą opowieścią. Dość, dość, dość! – ryknął w końcu i od Salt Lake City aż do Oregonu nie padło między nimi ani jedno słowo. Każdy kilometr ciszy dodawał mu sił i jak przypuszczał, zwiększał jej szacunek dla niego. Milczenie i wojowniczość stanowiły jego jedyną broń przeciwko Ruby; od czasu do czasu podtrzymywał więc ponure napięcie. Nigdy wcześniej nie był tak uparty, jak przy niej. Pod taką postacią spędził z nią sześć lat – był wybuchowy, zazdrosny i nieustępliwy. Nigdy nie czuł tak mocno, że żyje.

Jusuf zapalił kolejnego papierosa.

– Niezbyt męska marka – zauważył Alan.

Jusuf się zaśmiał.

– Próbuję rzucić, więc przeszedłem z papierosów normalnej wielkości na te. Są dwa razy cieńsze. Mniej nikotyny.

– Za to bardziej gustowne.

– Gustowne.  G u s t o w n e.  Podoba mi się to określenie. Owszem, są gustowne.

Jedna z dwóch jedynek Jusufa biegła na ukos, zachodząc na drugą. Nadawało to jego uśmiechowi wyraz szczególnego rodzaju szaleństwa.

– Nawet pudełko – dodał Alan. – Przyjrzyj mu się.

Pudełko było srebrzysto-białe i maleńkie, przypominało miniaturowego cadillaca z owadzim alfonsem za kółkiem.

Jusuf otworzył schowek, wrzucił do niego papierosy i zapytał:

– Teraz lepiej?

Alan się roześmiał.

– Dziękuję.

Milczeli przez dziesięć minut.

Alan zastanawiał się, czy ten człowiek rzeczywiście wiezie go do Economic City. Czy aby nie jest czarującym porywaczem.

– Lubisz dowcipy? – zapytał.

– Masz na myśli dowcipy, które się zapamiętuje i opowiada?

– Tak – potwierdził Alan. – Właśnie takie.

– Tego rodzaju dowcipy… nie są w stylu Saudyjczyków. Ale słyszałem kilka. Jeden Brytyjczyk opowiedział mi kawał o królowej i dużym kutasie.

Ruby nie znosiła dowcipów. Są takie żenujące, mówiła po każdym wieczorze poza domem, gdy opowiedział jeden lub dziesięć. Alan znał ich setki i wszyscy jego znajomi o tym wiedzieli.

Kiedyś został nawet poddany próbie – kilka lat temu grupa przyjaciół kazała mu opowiadać kawały przez dwie godziny bez przerwy. Myśleli, że w tym czasie wyczerpie ich zasób, ale on dopiero się rozkręcał. Nie miał pojęcia, dlaczego pamiętał ich aż tyle. Ilekroć jednak kończył jeden, przypominał mu się następny. Pamięć nigdy go nie zawiodła. Każdy dowcip był związany z kolejnym niczym sznur chustek iluzjonisty.

– Nie bądź takim prostakiem. Zachowujesz się niczym jakiś artysta rewiowy. Nikt już tak nie opowiada kawałów.

– Ja opowiadam.

– Ludzie opowiadają kawały, gdy nie mają nic do powiedzenia – zauważyła.

– Ludzie opowiadają kawały, gdy już wszystko zostało powiedziane – odparł.

Tak naprawdę tego nie powiedział. Myślał o tym wiele lat później, ale wtedy on i Ruby już ze sobą nie rozmawiali.

Jusuf zabębnił palcami w kierownicę.

– W porządku – rzekł Alan. – Mąż pewnej kobiety zachorował. Przez kilka miesięcy zapadał w śpiączkę i gdy się z niej budził, ona każdego dnia siedziała przy jego łóżku. Gdy znowu się obudził, dał jej znak, żeby się zbliżyła. Kobieta podchodzi i siada obok. Głos mężczyzny jest słaby. Chwyta ją za rękę. „Wiesz co? – mówi. – Byłaś ze mną we wszystkich złych chwilach. Gdy mnie zwolnili, wspierałaś mnie. Gdy moja firma podupadła, byłaś przy mnie. Gdy straciliśmy dom, znowu mnie wspierałaś. Gdy zdrowie zaczęło mi szwankować, wciąż byłaś przy mnie… Wiesz co?” „Co, kochanie?” – pyta łagodnie żona. „Chyba przynosisz mi pecha!”

Jusuf parsknął i zakaszlał. Musiał zgasić papierosa.

– Dobre. Tego się nie spodziewałem. Znasz jeszcze jakieś?

Alan był głęboko wdzięczny. Od wielu lat nie opowiadał dowcipu młodemu człowiekowi, który umiał to docenić.

– Znam – odparł Alan. – Pomyślmy… O, ten jest dobry. Pewien człowiek nazywał się Dziwny. Jan Dziwny. Nie znosił swojego nazwiska. Ludzie stale się z niego naigrawali, nazywali go i jego żonę „Dziwną parą”, cokolwiek mówił, twierdzono, że „wydziwia”, i tak dalej. Facet starzeje się i sporządza testament. A w testamencie zastrzega, że nie chce, by po jego śmierci na płycie nagrobnej umieszczono jego nazwisko. Chce po prostu, żeby pochowali go w nieoznaczonym grobie z gładką płytą, bez żadnych napisów. Umiera zatem i wdowa spełnia jego życzenie. Leży więc sobie w tym nieoznaczonym grobie, ale ilekroć ktoś przechodzi obok i widzi nieoznaczony grób, słychać słowa: „Spójrz, czyż to nie dziwne?”.

Jusuf popłakał się ze śmiechu.

Ten facet bardzo przypadł Alanowi do gustu. Nawet Kit, córka Alana, kręciła błagalnie głową, ilekroć próbował zaserwować jakiś dowcip.

Kontynuował:

– Dobra. A teraz zagadka. Jak nazywa się gość, który zna czterdzieści osiem sposobów uprawiania seksu, ale nie zna żadnych dziewczyn?

Jusuf wzruszył ramionami.

– Konsultant.

Jusuf uśmiechnął się i powiedział:

– Niezłe. Konsultant. To ty.

– To ja – przyznał Alan. – Przynajmniej przez jakiś czas.

Minęli niewielki park rozrywki. Był pomalowany na jaskrawe kolory, lecz sprawiał wrażenie opuszczonego. Różowo-żółte diabelskie koło stało samotnie, spragnione dzieci.

Alan przypomniał sobie jeszcze jeden dowcip.

– W porządku, ten będzie lepszy. Pewien policjant właśnie przyjechał na miejsce okropnego wypadku samochodowego. Wszędzie leżą fragmenty ciał, tu ręka, tam noga. Opisując to wszystko, natrafia na głowę. Pisze w notesie: „Głowa na krawenrzniku”, ale po przeliterowaniu „k-r-a-w-e-n” wie, że zrobił błąd. Przekreśla więc słowo i próbuje jeszcze raz. „Głowa na krawężniku”. Znowu przeliterował i doszedł do wniosku, że nadal jest nieprawidłowo. Przekreśla więc to, co napisał, i podejmuje kolejną próbę. „Głowa na krawęszniku”. „Niech to szlag!”– mówi, rozgląda się i widzi, że nikt nie patrzy. Trąca głowę stopą i znowu bierze się do notowania. „Głowa na jezdni”.

– Dobry – stwierdził Jusuf, ale się nie roześmiał.

Przez kilka kilometrów jechali w milczeniu. Krajobraz wokół był płaski i pusty. Wybudowanie czegokolwiek na takiej bezkresnej pustyni stanowiło akt narzucenia nieskrępowanej woli terytorium nienadającemu się do zamieszkania.

Ciało Charliego, gdy wyciągnięto je z jeziora, wyglądało niczym jakieś szczątki. Charlie miał na sobie czarną wiatrówkę i w pierwszej chwili Alan myślał, że to sterta liści zawinięta w plandekę. Tylko jego ręce miały wyraźnie ludzki wygląd.

– Jestem wam do czegoś potrzebny? – zapytał policjantów.

Nie był. Policjanci wszystko widzieli. Czternastu policjantów i strażaków przyglądało się przez pięć godzin, jak Charlie Fallon umiera w jeziorze.