Strona główna » Kryminał » Horyzont umysłu

Horyzont umysłu

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65950-07-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Horyzont umysłu

Znany prawnik i jego żona trafiają do szpitala po poważnym wypadku samochodowym. Następnego dnia kobieta zaczyna się dziwnie zachowywać - jest przekonana, że kogoś potrąciła. Z kolei świadkowie zdarzenia są pewni, że Culberthowie uderzyli w zwierzę. Potwierdzają to oględziny samochodu, podczas których technicy nie znajdują śladów krwi należących do człowieka.
Szybko wychodzi na jaw, że Alice Culberth leczyła się psychiatrycznie w prywatnej klinice z powodu tragicznego wydarzenia sprzed trzech lat. Detektyw David Ross z wydziału zabójstw w Cleveland próbuje skontaktować się z jej terapeutą, jednak ten nie odbiera telefonów.
Sprawa szybko nabiera rozpędu, gdy dwa dni później, w tym samym rejonie, w którym doszło do wypadku, przypadkowy chłopak natrafia na zwłoki młodej kobiety. Policja odkrywa związek pomiędzy Alice Culberth a ofiarą. Związek, który rzuca na śledztwo zupełnie nowe światło…

 

Polecane książki

Jedenaste wydanie komentarza zaktualizował Adam Bartosiewicz. Poprzednie wydania zostały stworzone wspólnie przez Adama Bartosiewicza i Ryszarda Kubackiego. W publikacji omówiono przepisy ustawy o podatku od towarów i usług wraz z niezbędnym nawiązaniem do aktów wykonawczych oraz przepisów ...
Poradnik do czwartej odsłony zmagań Georga Stobbarta, czyli gry Broken Sword: The Angel of Death. W poniższym tekście znajdziecie kompletny opis przejścia czekającej Was przygody, wzbogacony, rzecz jasna, licznymi screenshotami.Broken Sword: Anioł Śmierci - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez ...
"Świadek" to opowieść non-fiction o ucieczce ze szczególnego więzienia - więzienia dla mózgu. Autor, urodzony w rodzinie Świadków Jehowy, opowiada o podwójnym wykluczeniu: najpierw o społecznym wykluczeniu chłopca z "kociej wiary" w Polsce lat 90. Potem - o wykluczeniu z własnej grupy wyznaniowej i ...
Ks. Antoni Moszyński, „Magia i spirytyzm w zarysie”: Spirytyzm był u nas w modzie. Nie było prawie domu, gdzie by się nie kręciły stoliki. Spirytyzm miał zmienić postać świata, miał szczęśliwymi uczynić ludzi. Spirytyzm nowoczesny urodził się w Ameryce, skąd przeszedł wkrótce do Francji i rozszerzył...
Młodziutka Isabel West zakochuje się w doktorze Rossie Templetonie, który pracuje w gabinecie jej ojca w pięknym miasteczku na granicy hrabstwa Cheshire. Kiedy jej ukochany nagle rzuca pracę i wyjeżdża w świat, Isabel jest zdruzgotana. Mimo przeżytego zawodu kończy medycynę i podejmuje pracę w gabin...
Ryszard Nycz po raz kolejny pisze historię literatury najnowszej, począwszy od późnego romantyzmu (Norwid) po czasy obecne (Herbert, Herling-Grudziński). Szczególny nacisk kładzie na relację między tekstem i rzeczywistością, na sposoby wyrażania świata.Literatura nurtu obiektywistycznego, obstaj...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Thomas Arnold

Thomas Arnold

Horyzont umysłu

Redakcja

Robert Ratajczak

Współpraca

Sabina Zarzycka

Korekta

Danuta Dworaczek

Dorota Spandel

© by Thomas Arnold

Skład i łamanie

Artur Kaczor

PUK KompART, Czerwionka-Leszczyny

ISBN
978-83-65950-07-9

Wydawca

Agencja Reklamowo-Wydawnicza „Vectra”

Czerwionka-Leszczyny 2016

www.arw-vectra.pl

Publikację elektroniczną przygotował:

Powieść ta jest fikcją literacką. Nazwiska, postaci,
miejsca i zdarzenia są dziełem wyobraźni autora. Użyto ich w sposób
fikcyjny i nie powinny być interpretowane jako rzeczywiste. Wszelkie
podobieństwo do prawdziwych zdarzeń, miejsc, organizacji lub osób jest
wyłącznie dziełem przypadku.

Nie zapominajmy, że autor
widniejący na okładce jest wprawdzie pomysłodawcą i głównym wykonawcą
przedsięwzięcia, które później określa się mianem KSIĄŻKI, ale bez rzeszy
życzliwych mu ludzi pozostaje jedynie przypadkowym zlepkiem liter na
okładce.

Wszystkim, którzy w
jakikolwiek sposób przyczynili się do rozpowszechnienia mojej małej
twórczości, z całego serca dziękuję.

Thomas Arnold

PROLOG

Rozległ się metaliczny brzęk. Za chwilę ktoś
przeraźliwie jęknął. Nie było to konkretne słowo, a raczej przejaw aktu
desperacji. Nastała cisza, a po niej wrzask. Później kolejny. Wkrótce
dzikie okrzyki przerodziły się w agonalne jęki.

— Zamknij się! — warknął groźnie rozbudzony mężczyzna.
Usiadł na pryczy, zamknął oczy i przetarł twarz. Przed nim rysowała się
kolejna nieprzespana noc z rzędu. Nie potrafił zasypiać na zawołanie.
Zaczął masować skronie, próbując zapanować nad pulsującym bólem głowy. Na
korytarzu pomiędzy kratami, w półmroku dostrzegł zarys niewielkiego
przedmiotu — metalowego kubka.

Gdyby tylko mógł, bez wahania przerwałby cierpienia
człowieka za ścianą. Zazwyczaj słuchowisko kończyło się po kilku minutach,
ale tym razem trwało już ponad pół godziny i nie zanosiło się na szybki
koniec. Po kolejnym jęku mężczyzna zamachnął się i huknął pięścią w gruby,
betonowy mur, próbując rozładować frustrację. Poczuł ulgę.

Wtedy pojawił się nowy, niespodziewany dźwięk. Takiego
jeszcze nigdy wcześniej nie słyszał — głuche uderzenie o metal, a
następnie odgłos osuwającego się ciała.

W celi obok wycie ustało. Zmieniło się w ciche
rzężenie. Więzień poderwał się z pryczy i nadstawił uszu. Wyraźnie słyszał
ciężkie, charczące oddechy. Przylgnął policzkiem do masywnych, zimnych,
metalowych prętów. Dostrzegł but wystający spomiędzy krat.

Od miesiąca po każdym posiłku scenariusz się
powtarzał. Był pewien, że mężczyzna obok zwariował. Bał się tylko, że
przez niego zwariuje i on. Po tygodniu doszedł do wniosku, że szaleństwo
tego biednego drania musi być w jakiś sposób skorelowane z jedzeniem.
Ataki następowały regularnie, trzy razy dziennie i zawsze po posiłkach.
Wielokrotnie informował o tym swoich żywicieli, ale ci
nie zwracali na niego najmniejszej uwagi. Jakby nie rozumieli, co do nich
mówił. Ich komendy ograniczały się do prostych poleceń: jedz, wstań,
odwróć się, śpij. Od miesiąca nie opuszczał celi. Codziennie o stałej
porze odwiedzał go lekarz w asyście dwóch wartowników uzbrojonych w
elektryczne pałki. Medyk zmieniał mu opatrunki na głowie, tułowiu i
kończynach.

Ostatnie, co pamiętał, to rekonesans opancerzonym
pojazdem na terenie wroga. Nastąpił wybuch. Koledzy z oddziału krzyczeli.
Wydostał się z wozu na otwarty ogień. Żołnierza obok rozerwało na kawałki.
Potem były już tylko strzępy wspomnień, pojedyncze obrazy. Pełną
świadomość odzyskał dopiero w tym miejscu.

Nie wiedział, gdzie jest ani dlaczego ktoś go
przetrzymuje. Przez pierwszy tydzień próbował się buntować — nie jadł.
Liczne razy od strażników skutecznie stłumiły jego opór. Ostatecznie do
posłuszeństwa skłonił go widok zwłok wynoszonych z sąsiedniej celi po
podobnej interwencji. Od tego czasu posłusznie przyjmował jedzenie i leki
mające prawdopodobnie postawić go na nogi.

— Ej! Żyjesz tam? — zawołał od niechcenia, raczej
z ciekawości niż z przejęcia.

— Co jest? — odezwał się niespodziewanie więzień
z celi po lewej, wystawiając ręce przez kraty. — Chcesz się wyspać, to
przymknij mordę.

— Chyba coś sobie zrobił.

— Nareszcie! Szkoda, że dopiero teraz na to
wpadł.

— Słyszę, jak oddycha.

— Czyli jutro cyrk zacznie się od nowa. Radzę iść
spać, póki jest cicho. — Ręce osobnika z celi obok zniknęły.

Więzień przy kracie spojrzał pod sufit — przed każdą z
cel znajdowała się kamera. Przez chwilę mierzył się wzrokiem z kimś
obserwującym go dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wiedział, że wyczyn
osobnika z sąsiedniej celi został zarejestrowany. Był pewien, że gdyby
doszło do czegoś poważnego, opiekunowie
zareagowaliby natychmiast.

Już chciał wrócić na pryczę, gdy kątem oka dostrzegł
jakiś ruch. Usłyszał jęk. But zniknął. Towarzysz niedoli najwyraźniej
odzyskał przytomność.

— A miało być tak pięknie… — Rozległ się
przytłumiony głos więźnia zza drugiej ściany, którego nadzieja na spokojną
noc bezpowrotnie odeszła.

— W porządku? — zapytał mężczyzna ze środkowej
celi, ignorując komentarz.

Odpowiedziało mu jęknięcie przypominające
potwierdzenie. Z jednej strony zmartwił się, ale z drugiej miał cichą
nadzieję, że ten wypadek uspokoił nieco sąsiada.

Trzask i na korytarzu całkowicie zgasły światła.

Osobnik obok prawdopodobnie przeszedł na pryczę.

— Jest nadzieja… — rozległ się kolejny
komentarz poirytowanego współwięźnia.

Skazaniec w trzeciej celi wiercił się, próbując
znaleźć dla siebie dogodną pozycję. Po kilku minutach uspokoił się.
Nastała kompletna cisza. W końcu dało się słyszeć chrapanie.

Skazaniec ze środkowej celi wrócił na niewygodne łóżko
i chwilę jeszcze nasłuchiwał. Ostatecznie położył się i zamknął oczy.
Znowu jakiś szelest, tym razem pojedynczy. Chrapanie ustało. Wyłapał kilka
głębokich oddechów. Ciszę niespodziewanie przerwał trzask. Był na wielu
akcjach i doskonale znał odgłos łamiących się kości.

Poderwał się i przylgnął do krat.

— Wszystko w porządku?! — Zgaszone światła
uniemożliwiły dostrzeżenie czegokolwiek. Słyszał jedynie szelest —
niemiarowe kroki kogoś próbującego utrzymać się na nogach. Głuche
uderzenie w ścianę zakończyło cały ten raban. Bezwładne ciało z impetem
runęło na ziemię. Spomiędzy krat wysunęła się posiniaczona ręka.

Mężczyzna w środkowej celi zaczął krzyczeć,
podskakiwać i machać do kamery, próbując zwrócić na siebie uwagę.

Z pierwszej celi padła salwa soczystych przekleństw.

Reakcja strażników była niemalże natychmiastowa. W
korytarzu zapaliło się światło. Zamek w drzwiach na końcu sali zgrzytnął i
do środka wbiegli dwaj uzbrojeni mężczyźni ubrani w szaroczarne
kombinezony. Jeden kopnął metalowy kubek i dopadł krat, drugi zatrzymał
się przy pierwszej celi po przeciwnej stronie korytarza, gdzie znajdował
się elektroniczny czytnik. Przeciągnął kartę, a następnie wklepał
sześciocyfrowy kod. Zamek w kracie został odblokowany.

Gdy wartownicy przykucnęli przy więźniu, na korytarzu
pojawili się dwaj kolejni mężczyźni. Jeden był wysoki, szczupły i miał na
sobie drogi, szary garnitur. Jego towarzysz — równie szczupły, tyle że o
głowę niższy, nosił rozpięty biały kitel. Ledwie nadążał. Utykał i było
widać, że bieganie sprawia mu wyraźne trudności. Miał wschodnie rysy
twarzy. Jako drugi przekroczył próg celi, jednak od razu przejął
inicjatywę. Zaczął rzucać krótkie rozkazy.

Obaj więźniowie stali przy kratach i nerwowo
oczekiwali na rozwój wydarzeń. Niczego nie widzieli. Jedynie ożywiona
krzątanina i pokrzykiwania niskiego Azjaty podpowiadały im, że sytuacja
jest poważna. Był to ten sam człowiek, który codziennie badał ich w
obecności strażników i tłumacza. Mimo że sami byli Koreańczykami, a rysy
twarzy upodabniały ich do medyka, nie rozumieli, co do nich mówił. Dopiero
z czasem zaczęli rozpoznawać pojedyncze rozkazy przekładane przez
tłumacza.

Lekarz był Chińczykiem i posługiwał się dialektem
mandaryńskim, a z niektórymi osobami rozmawiał biegle po angielsku.
Więźniowie nie mieli styczności z tymi językami, więc jedyne, co teraz
mogli, to patrzeć, nasłuchiwać i siedzieć cicho.

W trzeciej celi doszło do ostrej wymiany zdań. Medyk
rozkazał coś łamaną angielszczyzną wzbogaconą przekleństwem w jego
ojczystym języku. Jeden ze strażników wyskoczył na korytarz i wyciągnął
broń. Warknął coś niezrozumiałego i machnął ręką, dając więźniom do
zrozumienia, że mają się odsunąć od krat.

Mężczyzna w środkowej celi czuł, jak narasta w nim
złość. Od lat był żołnierzem bezgranicznie oddanym swojemu narodowi.
Zabiłby z rozkazu i gdyby zaszła taka potrzeba, bez wahania oddałby życie
za sprawę. Bezczynność i bezradność przekształcały się w gniew, a kontrola
nad nim stawała się coraz trudniejsza. Odwrócił się i spojrzał na ścianę.
Widniały na niej dwa krwawe ślady. Podszedł do nich tak blisko, że poczuł
zapach zakrzepłej krwi. Odwrócił się i spiorunował wzrokiem strażnika.
Podniósł dłonie zaciśnięte w pięści, ukazując krwiaki i popękaną skórę.

Wartownik był uzbrojony i od mężczyzny dzieliły go
kraty, ale widząc determinację i szalone spojrzenie, poczuł dreszcz.

Koreańczyk w pierwszej celi rzucił wiązanką obelg,
skupiając na sobie uwagę wartownika. Z obelgami często bywa tak, że są one
doskonale zrozumiałe nawet dla nieznających języka. Zamaskowany strażnik
odwzajemnił się tym samym i ponownie wycedził przez zęby rozkaz cofnięcia
się. Podniósł wyżej pistolet. Teraz celował w głowę, zamiast w klatkę
piersiową.

Rozległo się chrząknięcie i przy jego lewym bucie
wylądował solidny glut.

Obaj więźniowie czuli dokładnie to samo, choć każdy
manifestował to na swój sposób. Mężczyzna w celi po lewej wdał się w
pyskówkę ze strażnikiem, chociaż żaden nie rozumiał słów drugiego. Nerwową
sytuację szybko rozwiązał dowódca, który przywołał swojego człowieka do
porządku.

— Jak myślisz? — bąknął Koreańczyk ze skrajnej
celi, nie odstępując od krat.

— Nie wiem. Na ziemi widziałem krew.

Rozmawiali pomimo obecności opiekunów. Byli
pewni, że i tak ich nie rozumieją.

— Zabił się. To pewne.

— Znalazł wyjście.

— Oby nie jedyne.

Osobnik w garniturze wyszedł na korytarz. Wyjął
komunikator i wrzasnął coś po angielsku. Niemalże w tym samym momencie
przy metalowych drzwiach pojawili się dwaj sanitariusze z noszami. Lekarz
ponaglił ich. Zamienili ze sobą dosłownie dwa zdania. Kuśtykając, doktor
energicznie pomaszerował do wyjścia. Strażnicy otrzymali jakiś krótki
rozkaz.

Po chwili z prawej celi wyłonili się sanitariusze. Na
noszach leżał nieprzytomny więzień osłonięty białą płachtą. W miejscu,
gdzie prawdopodobnie znajdowała się jego głowa, widniała powiększająca się
czerwona plama.

— Już po nim — rzucił obojętnie Koreańczyk po
lewej.

Strażnicy pozostawili uchylone wejście do trzeciej
celi. Wymachując pistoletami, na odchodne wykrzyczeli kilka wyrazów — obelg
połączonych z rozkazem
spać. Gdy opuścili pomieszczenie, lampy zgasły.
Zapanowały egipskie ciemności. Nie było nawet jednego okna, przez które
wkradłby się blask księżyca.

Więźniowie ułożyli się z powrotem na pryczach, ale
przez następną godzinę żaden z nich nie potrafił zasnąć. Czuli narastającą
agresję i jednocześnie bezsilność.

Koreańczyk w środkowej celi wstał i podszedł do
ściany. Walnął w nią kilka razy. Rany ponownie otworzyły się i na
czerwonoszarej powierzchni pojawiły się świeże ślady. Ból zagłuszył
złość. Osiągnął cel. Wrócił na pryczę. Nie widział dłoni, ale czuł
spływającą po nich krew. Dotknął ust. Słodkawy smak. Zaczynał się do niego
przyzwyczajać. Wytarł ręce o ubranie.

Chciał się położyć, ale do jego uszu znowu dotarł
jakiś dźwięk. Wsłuchał się. Kolejny odgłos utwierdził go w przekonaniu, że
się nie przesłyszał. Podszedł do krat i oparł dłonie o stal. Zimno
przyniosło ulgę.

— Jest tam kto?

Pomimo nieprzeniknionej ciemności dostrzegł ledwie
widoczną sylwetkę człowieka wychodzącego z prawej celi. Poczuł chłód.
Serce zabiło mu mocniej. Osobnik przystanął przed nim i odwrócił głowę.

Koreańczyk nie był w stanie przyjrzeć się twarzy, ale
wiedział, że patrzą sobie w oczy.

— Han! Han!

Usłyszał swoje imię, ale nie od stojącego przed nim, a
od więźnia z sąsiedniej celi.

— Co jest? Wszystko gra?

— Widzisz to?! — Han na chwilę odwrócił wzrok.
Gdy ponownie spojrzał przed siebie, postać była już prawie niewidoczna
— oddaliła się i zniknęła za metalowymi drzwiami na końcu korytarza.

— Niby co?

— Tego człowieka! Wyszedł z celi i poszedł w
kierunku wyjścia.

— Niczego nie widziałem.

— Za późno wstałeś!

— Han… Słyszałem, jak walisz w ścianę. Nie
mogłem spać. Byłem przy tej cholernej kracie, zanim ty podszedłeś i
spytałeś, czy ktoś tu jest.

Nastała chwila ciszy.

— I nie widziałeś go?

— Nikogo tutaj nie było. Przywidziało ci się.

— Jęku też nie słyszałeś?

— Jakiego jęku?

Han zgłupiał. Zastanowił się chwilę.

— Nieważne…

Wrócił na pryczę. Położył się i odwrócił twarzą do
ściany. Gdy zamknął oczy, ciszę wypełnił kolejny jęk. Tym razem
głośniejszy, bardziej złowrogi. Dotarł do każdego zakamarka i rozszedł się
w wielu powtórzeniach, odbijając od betonowych ścian.

Han poderwał się.

— Słyszałeś to?! — krzyknął.

— Niczego nie słyszałem. Śpij, do cholery!

Koreańczyk skulił się i przytknął obolałe dłonie do
zimnej ściany.

14 SIERPNIA

ROZDZIAŁ 1

Rezerwat Rocky River, obrzeża Cleveland, Ohio

— Kotku, ścisz radio. Mark zasnął — powiedziała
kobieta siedząca z przodu na miejscu pasażera.

— Wolałbym nie… — odparł kierowca. Od jakiegoś
czasu walczył z narastającym znużeniem. — Przepraszam, ale nie
chciałbym… — Niespodziewanie oślepiły go światła pojazdu wyłaniającego
się zza wzniesienia. — Co za baran… — Mignął długimi i zdjął nogę z
gazu. Wtedy na przeciwległym pasie wydarzyło się coś, co było trudne do
opisania.

Rozległ się klakson. Samochód nadjeżdżający z
naprzeciwka z dużą prędkością, nie zwalniając, wjechał na środek drogi i
uderzył w coś. Obiekt poleciał do rowu, a kierowca skontrował — zjechał na
pobocze. Pojazd podskoczył. Zarzuciło nim i znowu znalazł się na środku
jezdni.

— Chryste Panie! Hamuj! — krzyknęła kobieta i
wstrzymała oddech.

Bezwładny czterolatek śpiący w foteliku poleciał do
przodu. Krzyknął z bólu, gdy poczuł pas wbijający mu się w klatkę
piersiową. Jego matka odruchowo zasłoniła rękami twarz, a ojciec zaparł
się o kierownicę, przymrużył oczy i zacisnął zęby.

Tuż przed maską ich samochodu rozpędzony pojazd niczym
olbrzymi pocisk przeciął pas. Przeraźliwy pisk opon rozszedł się po
wymarłej okolicy. Ostatecznie został zakłócony trzaskiem gałęzi, które
niczym zapałki łamały się pod dwutonową bestią z metalu, plastiku i szkła.

— Jezu… — szepnęła kobieta, gdy się zatrzymali.
Jej mąż dalej patrzył przed siebie, próbując uspokoić oddech. Spojrzała do
lusterka, po czym się odwróciła. Dostrzegła jedynie ledwie widoczną lukę w
pobliskich krzakach.

Po kilku sekundach ponownie zapanowała cisza.
Usłyszeli jęk dziecka przeradzający się w płacz.

— Wszyscy cali? — zapytał zszokowany ojciec.

— Chryste, Mark! Nic ci nie jest? — zapytała
przerażona matka, odpinając pasy i łapiąc spoconymi ze strachu dłońmi ręce
syna.

Chłopak miał łzy w oczach i ciężko oddychał.

— Mamo… Co się stało? — łkał. — Dlaczego tata
tak zahamował?

— Jakiś samochód… — zaczęła, ale na
przedramieniu poczuła mocny uścisk męża. Wymienili spojrzenia. Skinęła
głową. — Z lasu wyskoczyło jakieś zwierzę. Tata musiał zahamować, żeby go
nie potrącić.

Zjechali na pobocze i włączyli światła awaryjne.

— Daj mi telefon…

— Bill… — Ręce kobiety ciągle drżały z
przerażenia.

— Zostańcie tutaj… Pójdę sprawdzić, czy z
samochodem wszystko w porządku. — Odczytał z nawigacji aktualną pozycję. —
Zaraz wracam.

— Błagam cię, uważaj na siebie…

— Gdzie tatuś idzie? Boję się.

— Spokojnie, sprawdzi tylko…

Trzasnęły drzwi.

Bill Lougheed wyjął z bagażnika latarkę. Bez trudu
zlokalizował miejsce, w którym pojazd wpadł do rowu. Natychmiast wybrał 911.
Kobieta w centrali przyjęła zgłoszenie. Pomoc miała zjawić się w ciągu
piętnastu minut.

Zapanowała grobowa cisza — jakby wypadek wypłoszył
wszystkie zwierzęta z lasu ciągnącego się po obu stronach jezdni. Jedynie
pulsujące światła awaryjne rodzinnego SUV-a sygnalizowały, że coś się
stało.

Mężczyzna przystanął przy śladach opon, które
przeorały grząskie pobocze. Zaledwie przed godziną przeszła tędy potężna
ulewa. Oświetlił gałęzie. Próbował wypatrzeć wrak, ale światło ginęło w
mroku. Nie dostrzegł nawet zarysu pojazdu, za to w jasnej smudze coraz
częściej przemykały krople — znowu zaczynało padać.

— Bill! — Usłyszał wołanie żony.

— Wszystko w porządku! Zostańcie w wozie…

— Tato! Boję się! — krzyknął Mark przez uchylone
okno.

— Tatuś zaraz wróci, kochanie. — Kobieta nerwowo
obserwowała w lusterku, jak mąż znika w gęstwinie. Przez chwilę widziała
jeszcze światło latarki przeskakujące z gałęzi na gałąź. Gdy i ono
zniknęło, dostała gęsiej skórki.

W rowie po drugiej stronie wypatrzyła jakiś ruch.
Zmroziło ją, gdy dostrzegła coś na kształt ludzkiej ręki. Włączyła długie
światła i przymrużyła oczy. Nie widziała nocą zbyt dobrze, a okulary
nieumyślnie zostawiła w walizce w bagażniku. Padający deszcz utrudniał
obserwację.

Wiedziała, że jeżeli ktoś potrzebuje natychmiastowej
pomocy, to są jego jedyną nadzieją, ale instynkt samozachowawczy i
macierzyński przez cały czas brały górę. Wyrzucała sobie egoizm i
bezczynność, lecz chciała jak najszybciej stąd odjechać. Rodzina była dla
niej najważniejsza.

— Mark, zaczekaj tu na mnie. Zaraz wracam —
przemogła się.

— Nie!

— Kochanie — odwróciła się — to zwierzę może
potrzebować pomocy.

— Powiedziałaś, że nic mu się nie stało! Gdzie
jest tata?!

On też może potrzebować mojej pomocy, pomyślała.

— Ja też chcę pomóc!

— Pomożesz mi, zostając tu. Muszę coś sprawdzić.
Przebiegnę tylko przez ulicę. Będziesz mnie widział.

— Mamo!

— Zaraz wracam… — powiedziała przez ściśnięte
gardło. Wyciągnęła kluczyki ze stacyjki i wysiadła. Poczuła na sobie zimne
krople deszczu. Gdy zamknęła drzwi, to cos w rowie
drgnęło. Odwróciła się do syna, żeby potwierdzić, że wszystko w porządku.
Za plecami usłyszała szelest. Zerknęła przez ramię. W miejscu, gdzie
wcześniej zobaczyła rzekomą ofiarę, dostrzegła poruszające się gałęzie.
Przebiegła przez ulicę. Ku jej zdziwieniu, rów był pusty. Trzęsąc się z
zimna, przeszła kilka metrów. Przez szum deszczu z głębi lasu do jej uszu
dotarł trzask łamiącej się gałęzi. Pomimo panującego zimna, dopiero teraz
naprawdę ją zmroziło. Spojrzała na samochód.

— Do diabła z tym…

Wróciła do pojazdu i zablokowała drzwi.

— Co tam było?

— Nic, kochanie. Przywidziało mi się. — Ustawiła
odpowiednio lusterko, aby móc lepiej obserwować miejsce, w którym zniknął
mąż. Nagle poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Drgnęła i natychmiast
odwróciła głowę.

— Jezu, Mark…

— Dlaczego tam poszłaś?

— Sama nie wiem — szepnęła do siebie. — Wydawało
mi się, że coś zobaczyłam — odparła głośniej.

— Kiedy tata wróci? Gdzie on jest?

— Cierpliwości. Zaraz pojedziemy. Tata poszedł
sprawdzić, co ze zwierzęciem, które przebiegło przed naszym samochodem.

— Potrąciliśmy je?

— Nie…

— A czy coś mu się stało?

Cały czas patrzyła w lusterko.

— Miejmy nadzieję, że nie — odpowiedziała po
chwili namysłu.

Po pokonaniu jakichś dziesięciu metrów Bill Lougheed
zatrzymał się. Było ślisko. Ledwie potrafił ustać w miejscu. W pierwszej
chwili myślał, że pojazd wylądował w rowie, ale okazało się, że teren
gwałtownie opada, tworząc strome zbocze. Nie mógł uwierzyć, że nadal nie
widzi wraku. Zaczął zastanawiać się, czy w ogóle ktoś mógł to przeżyć.

— Halo! Halo! Jest tam ktoś?! — nawoływał, ale
bez odzewu.

Deszcz zmienił się w ulewę. Masywne krople wody
kumulujące się w koronach drzew zaczęły spadać na głowę z siłą
porównywalną do uderzeń kuleczek gradu. Chciał pomóc poszkodowanym, ale
zejście niżej w tych warunkach — bez odpowiedniego sprzętu — było zbyt
ryzykowne. Na górze czekała na niego rodzina, za którą był odpowiedzialny.
Postanowił zawrócić.

Po kilku metrach zatrzymał się i spojrzał w prawo.
Miał nieodparte wrażenie, że ktoś tam jest — nienaturalnie poruszające się
gałęzie zdradzały czyjąś obecność. Oświetlił pobliskie drzewo. Mógłby
przysiąc, że obok niego ktoś stoi. Zamarł. Nagle sylwetka poruszyła się i
zniknęła za potężną sosną.

— Hej! — Zrobił trzy szybkie kroki w poprzek
zbocza — o jeden za dużo. Momentalnie poczuł, że traci równowagę. Upuścił
latarkę, próbując ratować się przed upadkiem. Żebrami grzmotnął o duży
kamień. Jego dłoń otarła się o mokrą trawę, ale nie znalazła żadnego
punktu podparcia. Następnych kilka sekund było najbardziej przerażającymi,
jakie przeżył. Sunął na brzuchu nogami w dół w całkowitą ciemność.
Gałęzie, krzaki i małe drzewka niczym bicze smagały jego ciało, a
wystające kamienie raniły kolana i klatkę piersiową. Niespodziewanie
uderzył o twardą barierę i w tym momencie się zatrzymał. Miał wrażenie, że
wnętrzności chcą pędzić dalej, ale reszta ciała już nie. Piszczel w prawej
nodze strzeliła jak przepalający się w ognisku patyk. Wrzasnął z bólu i
stracił przytomność.

Gdy Bill Lougheed otworzył oczy, nie wiedział, czy
minęła minuta, czy godzina. Wiedział jedynie, że każdy, nawet najmniejszy
ruch powoduje obezwładniający ból. Drżącą ręką dotknął prawej nogi. Wyczuł
naprężoną skórę, a pod nią coś twardego — doznał złamania z
przemieszczeniem.

Był przemoczony do suchej nitki. Z przerażeniem
spojrzał w górę. Wydawało mu się, że widzi pulsującą łunę pomarańczowych
świateł.

— Andrea! — wrzasnął na całe gardło.

Przez dobrych kilka minut wzywał pomocy, ale na
próżno. Łzy bezradności zaczęły ściekać mu po twarzy. Przed oczami miał
czekającą na niego rodzinę. Jedyną deską ratunku były w tej chwili służby,
które wcześniej wezwał. Musiał czekać, aż się zjawią. Wtedy uświadomił
sobie, że nie mogło minąć wiele czasu. Piętnaście minut — po takim czasie
miała pojawić się pomoc. Jeszcze nie dotarła, więc musiał zemdleć
dosłownie na chwilę.

Cały czas patrzył w górę, próbując dostrzec światła
uprzywilejowanych pojazdów. Zdziwił się, gdy zobaczył jasny punkt gdzieś
pomiędzy drzewami, jakieś dwadzieścia metrów w górę zbocza. Nagle ten
punkt zaczął się poruszać i to szybko.

Mężczyzna zesztywniał. Przypomniał sobie cień
znikający za drzewem. Teraz ten cień, z jego latarką, piął się w górę — w
kierunku ich samochodu.

— Mój Boże… — W jednej chwili przez jego głowę
przeleciało tysiąc myśli. Ponownie zaczął krzyczeć w nadziei, że głos
dotrze do niczego nieświadomej żony. Bezowocne nawoływania przerwał
dźwięk, którego najmniej się spodziewał. Natychmiast zamilkł. Z leżącego
nieopodal jaśniejącego kamienia wydobywała się znajoma melodia.

Zagryzł zęby i odepchnął się, obracając na plecy.
Ciągle patrzył w górę, śledząc jasny punkt, który motywował do działania.
Ból był paraliżujący. Kość osłonięta jedynie cienką warstwą skóry i
materiału otarła się o podłoże, przyprawiając go o stan bliski utraty
przytomności. Musiał złapać oddech. Po chwili znowu spróbował. Pokonał
zaledwie dwa metry, ale miał wrażenie, że przebył maraton z nożem wbitym w
nogę. Gdy jego dłoń wreszcie złapała upragniony przedmiot, poczuł ulgę.
Telefon musiał wypaść mu z kieszeni. Zatrzymał się na sporym kamieniu.
Wyświetlacz był pęknięty, ale aparat działał. Kilkaset dolarów wydanych na
wodoodporny model wreszcie zaprocentowało. Tak jak się spodziewał,
dzwoniła żona. Nie zdążył odebrać. Co gorsza, na zboczu nie dostrzegł już
światła latarki.

— Szybciej, do cholery! — Spróbował wybrać ostatni
numer, ale wyświetlacz nie reagował na jego dotyk. — No chyba sobie
żartujesz! — Naciskał coraz mocniej, niemalże wgniatając przezroczystą
osłonę do środka. Andrea ponownie zadzwoniła, ale nie był w stanie
odebrać. — Cholerny złom!

Złapał się za głowę, próbując znaleźć rozwiązanie.
Wtedy jego wzrok zatrzymał się na przeszkodzie, o którą uderzył.

Dwa metry od niego znajdował się wrak samochodu. Leżał
na dachu, a drzwi od strony kierowcy i pasażera były otwarte. W środku
nikogo nie było — nie mógł jednak uwierzyć, że ktoś przeżył ten wypadek.
Co więcej, podróżujący prawdopodobnie zdołali opuścić pojazd o własnych
siłach. Kierownica, deska rozdzielcza, siedzenia, sflaczałe poduszki
powietrzne i kurtyny — wszystko było ubrudzone krwią.

Przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Wczołgał się na
przemoczoną i brudną podsufitkę. Z każdej strony atakowały go resztki
zabezpieczeń. Położył się na plecach i z całej siły uderzył w klakson.
Rozległ się ogłuszający dźwięk. W regularnych odstępach zaczął naciskać
twardą skórę, aż stworzył powtarzalną sekwencję —  sygnał SOS.

Po chwili poczuł, że słabnie. Oświetlił kończynę
telefonem. Nogawka spodni pociemniała od krwi. Próbował ucisnąć nogę, ale
ból był nie do zniesienia. Nagle tuż za głową usłyszał jakiś hałas —  skrzypienie. Gdy odwrócił głowę, zobaczył
poruszający się, bliżej nieokreślony kształt pełznący wprost na niego —
coś próbowało wedrzeć się do samochodu od strony pasażera. Błyskawicznie
podniósł telefon, oświetlając cień delikatną łuną wyświetlacza. Poczuł
dreszcz rozchodzący się po ciele, gdy zza wiszącej kurtyny wyłoniła się
zakrwawiona twarz.

Osobnik wyciągał rękę, próbując go złapać.

Mężczyzna gwałtownie podniósł się, chcąc uciec, ale
huknął głową o kierownicę. Opadł na podsufitkę i stracił przytomność.

Po chwili przez szum deszczu ponownie przedarły się
przerywane sygnały klaksonu.

Matka czterolatka dostrzegła w lusterku jasną smugę.
Odetchnęła z ulgą. Z sekundy na sekundę światło latarki stawało się coraz
wyraźniejsze, aż wreszcie znalazło ujście pomiędzy drzewami i wylało się
na jezdnię. Kobieta wyskoczyła z samochodu i ruszyła w stronę męża.

— Bill… Do jasnej cholery… Martwiłam się… —
Jej oczy zostały porażone ostrym światłem. — Możesz nie świecić mi w
twarz? — Zasłoniła się ręką. — Bill, co ty… — Usłyszała mrożący krew w
żyłach jęk. Wtedy zrozumiała. Ktoś, kto trzymał latarkę, zdecydowanie nie
był jej mężem. Dopiero teraz zauważyła, że osobnik był niższego wzrostu.
Długie włosy i luźny ubiór sugerowały kobietę. Gdzieś w dole usłyszała
ciche, przerywane dźwięki. Rozpoznała sygnał SOS. Zaczęła się wycofywać.

— Kim jesteś i gdzie jest mój mąż?

Odpowiedział jej niezrozumiały bełkot. Szła tyłem,
obserwując potencjalnego napastnika. Gdy drżącą ręką dotknęła zimnej
karoserii, odwróciła się i wskoczyła do pojazdu. Zablokowała drzwi,
przesiadła się na miejsce kierowcy i uruchomiła silnik.

— Mamo, co się dzieje?

Usłyszeli wrzask. Kobieta na zewnątrz wzięła zamach i
mocno uderzyła latarką o tylną szybę. Powstał odprysk, ale nie zbiła jej.
Zaczęła szarpać klamkę drzwi, przy których siedział przerażony chłopiec.

— Mamo!

— Schowaj się za siedzeniem! — krzyknęła Andrea
Lougheed, nie odwracając się. Włączyła bieg. Ruszyła, pozostawiając
upiorną postać za nimi.

— Mamo… Gdzie jest tata? — wyjąkał przerażony
czterolatek.

— Mark… Cokolwiek się stanie, siedź tam i nie
wychodź.

— Ale mamo…

— Powiedziałam! — Wcisnęła hamulec i zawróciła.

Kobieta stojąca na środku drogi przesłoniła ręką oczy,
upuszczając latarkę. Samochód szybko rozpędzał się, oślepiając ją długimi
światłami. Nawet nie pomyślała o ucieczce. Gdy od pojazdu dzieliło ją
niecałe pięćdziesiąt metrów, z impetem upadła na kolana. Rozłożyła ręce,
groźnie spoglądając na nadjeżdżającego SUV-a.

Koniec wersji demonstracyjnej.