Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Hydra

Hydra

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64523-69-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Hydra

Amerykę unicestwił zabójczy wirus. Rosja drży w posadach, a jedność europejska utonęła w fali uchodźców...

Polska przejęła europejskie struktury wojskowe USA i niemal z dnia na dzień stała się supermocarstwem.

Przybywa jej także wrogów, a niespodziewany, nadchodzący atak może pogrzebać nasze wielkie plany.

 

– Może się w końcu dowiem, co to za najście? Jak na razie żyjemy w demokratycznym państwie i takie incydenty nie powinny mieć miejsca. – Marszałek senatu RP był wściekły.

– Niech pan włączy telewizor. – Szczepańska nie zamierzała opowiadać wszystkiego.

– Słucham?

– Telewizor.

Bielawa posłusznie powędrował do salonu i uruchomił odbiornik. Na wszystkich kanałach zobaczyli to samo – dym nad Krakowskim Przedmieściem, formujący się kordon, rozbite samochody, wozy służb porządkowych uformowane w długie kolumny na centralnych ulicach Warszawy, para dyżurnych F-16 zataczająca kręgi nad miastem, Humvee stołecznego garnizonu.

– Jezus Maria… – jęknął wstrząśnięty marszałek.

– Zgadzam się całkowicie.

– Wybuchła wojna?

– Można tak powiedzieć...

 

Śmiałe i jakże często prorocze wizje Vladimira Wolffa przerażają jak nigdy dotąd. Czy zasługujący na miano wieszcza autor tym razem się myli? Z tą nadzieją oddajemy Państwu w ręce jego najnowszą powieść. Wolff otworzył „Metalową burzą‟ nowy cykl – Armagedon. „Hydrą‟ otwiera puszkę Pandory!

Polecane książki

Masz problemy z pamięcią i koncentracją? Chciałbyś szybciej przyswajać nowe informacje? Zwiększyć obszar swojego postrzegania? Ten poradnik w prosty i interesujący sposób odpowie na te i inne pytania. Dodatkowo zawiera również praktyczne uwagi, ćwiczenia, zagadki, a nawet łamigłówki, które tak lu...
  Budowa społeczeństwa informacyjnego została wskazana jako jeden z priorytetów rozwojowych Unii Europejskiej na najbliższą dekadę. W prezentowanej monografii Czytelnicy znajdą nie tylko definicję społeczeństwa informacyjnego oraz wyjaśnienie jego roli w rozwoju społecznym i gospodarczym XXI wieku, ...
Są wśród nas. Na pozór niczym nie różnią się od innych ludzi. Ale tak naprawdę to im ludzkość zawdzięcza rozwój technologii, podbój kosmosu, długowieczność i bezpieczną egzystencję na Ziemi. To Res-mirowie - wybrańcy obdarzeni mocą kontrolowania żywiołów. Nim jednak podejmą się naprawdę poważnych za...
  Nieskrępowana, sarkastyczna, pewna siebie, piękna. Cassie Phillips podróżuje po świecie, robiąc zdjęcia atrakcyjnym mężczyznom. To kobieta, której nic nie stanie na drodze w rozwoju jej fotograficznej pasji. Jest też on: uzależniony od adrenaliny, seksowny lekkoduch, milioner. Wysoki, cudowni...
Ajnowie. Ostatnia pozostałość po kulturze przedjapońskiej, żywy ślad pradawnej historii Japonii. Przez wieki spychani przez Japończyków na północ, dyskryminowani i naturalizowani, do dzisiejszych czasów przetrwali jedynie na Hokkaido. Ci, którzy kultywują resztki ludowych tradycji, robią to głównie ...
SEKRETNA ZIMA JAŚMINY WYNOSI WYRAŻENIE „MAGIA ŚWIĄT” NA NOWY, OSOBLIWY WYMIAR Sekretna zima Jaśminy to przeniesiony na stronice powieści czar urokliwych, przykrytych zimowym puchem, mazurskich zakątków. Finezyjne imię Jaśmina jest odzwierciedleniem natchnionej pięknem natury. Natury kobiety i… wilcz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Vladimir Wolff

VLADIMIR WOLFF

Hydra

 

 

© 2016 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2016 Vladimir Wolff

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Emilia Grzeszczak

 

Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, atelier@duchateaux.pl

 

Ilustracja na okładce: Jan Jasiński

 

 

ISBN 978-83-64523-70-0

Ustroń 2016

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Hydra

Spo­tka­li się na Ma­riensz­ta­cie.

To za­cisz­ne osie­dle znaj­du­je się w sa­mym cen­trum War­sza­wy. Wszę­dzie stąd bli­sko, na Kra­kow­skie Przed­mie­ście, Sta­re Mia­sto czy też do mo­stu Ślą­sko-Dą­brow­skie­go umoż­li­wia­ją­ce­go prze­pra­wę przez Wi­słę wprost na le­wo­brzeż­ną Pra­gę. Mimo to szla­ki tu­ry­stycz­ne, a z nimi tłu­my, szczę­śli­wie omi­ja­ją tę oko­li­cę. Ni­skie ka­mie­nicz­ki i dość luź­na za­bu­do­wa spra­wia­ją, że ca­łość wy­glą­da tro­chę jak za­dba­ne, lecz sen­ne pro­win­cjo­nal­ne mia­stecz­ko prze­nie­sio­ne w ca­ło­ści do ser­ca me­tro­po­lii.

Ża­den z kil­ku­na­stu mło­dych męż­czyzn, któ­rzy spo­tka­li się na ma­riensz­tac­kim ry­necz­ku, nie miał pro­ble­mów, żeby tu do­trzeć.

Po­stron­ne oso­by mo­gły na­wet nie za­uwa­żyć, że sta­no­wią oni zor­ga­ni­zo­wa­ną gru­pę. Wy­da­wa­li się ra­czej spa­ce­ro­wi­cza­mi szu­ka­ją­cy­mi od­po­czyn­ku od wiel­ko­miej­skie­go ha­ła­su.

Ob­sie­dli ław­ki i dwie oko­licz­ne knajp­ki. Czu­li się nad wy­raz swo­bod­nie, co w przy­pad­ku nie­któ­rych z nich mo­gło dzi­wić. I to bar­dzo.

Taki star­szy sier­żant Tho­mas Cook, a przy­naj­mniej oso­ba, któ­ra do nie­daw­na po­słu­gi­wa­ła się do­ku­men­ta­mi na to na­zwi­sko, de­zer­ter z 12 Bry­ga­dy Zme­cha­ni­zo­wa­nej, czy też Ja­sper Fi­sher, czło­wiek, o któ­rym mó­wio­no, że z pół­to­ra ki­lo­me­tra po­tra­fi tra­fić kulą pre­cy­zyj­nie mię­dzy oczy czło­wie­ka.

Oczy­wi­ście Cook czy Fi­sher to nie były ich praw­dzi­we na­zwi­ska. Cook tak na­praw­dę na­zy­wał się Cy­rus Par­ker i był… No wła­śnie – po­dob­nie jak jego ko­le­dzy na pew­no był wy­so­kiej kla­sy spe­cja­li­stą, i to w dzie­dzi­nie, o któ­rej więk­szość lu­dzie nie ma zie­lo­ne­go po­ję­cia.

Ta­kich jak ci dwaj było tu wię­cej – snaj­pe­rzy, ope­ra­to­rzy bro­ni prze­ciw­pan­cer­nej i prze­ciw­lot­ni­czej, in­for­ma­ty­cy, ra­tow­ni­cy me­dycz­ni, sa­pe­rzy, sło­wem wszy­scy, dla któ­rych wo­jacz­ka sta­no­wi­ła chleb po­wsze­dni.

Do­wo­dził nimi bar­czy­sty pięć­dzie­się­cio­la­tek o si­wych wło­sach, cal dłuż­szych niż prze­wi­dzia­ne re­gu­la­mi­nem dla re­kru­tów. Mó­wi­li na nie­go „Papa”, a on się nie ob­ra­żał. Był dla nich jak oj­ciec, po­tra­fi­li to do­ce­nić.

Cy­rus Par­ker za­marł na chwi­lę, gdy od stro­ny alei „So­li­dar­no­ści” do­biegł go dźwięk pę­dzą­ce­go wozu na sy­gna­le. Nie trwa­ło to dłu­go. Wkrót­ce wszyst­ko wró­ci­ło do nor­my, na któ­rą skła­da­ły się zwy­kłe od­gło­sy tęt­nią­ce­go ży­ciem mia­sta.

Jak na ko­niec kwiet­nia było wy­jąt­ko­wo cie­pło, tem­pe­ra­tu­ra do­cho­dzi­ła do dwu­dzie­stu pię­ciu kre­sek po­wy­żej zera i tyl­ko chłod­niej­sze po­dmu­chy wia­tru uświa­da­mia­ły, że to jesz­cze astro­no­micz­na i ka­len­da­rzo­wa wio­sna.

Par­ker za­pa­lił pa­pie­ro­sa i przy­glą­dał się oto­cze­niu. Ma­riensz­tat miał swój urok. Ni­g­dy jesz­cze tu nie był, lecz od razu po­czuł się do­brze. Nie były to co praw­da roz­le­głe rów­ni­ny Da­ko­ty Po­łu­dnio­wej ani też dłu­gie uli­ce No­we­go Jor­ku, ale gdzieś, do cho­le­ry, trze­ba żyć.

Po prze­ciw­nej stro­nie pla­cu twa­rzą do słoń­ca wy­cią­gnę­ło się dwóch lu­dzi z ze­spo­łu Par­ke­ra. Jed­ne­go z nich, ka­pra­la Ja­me­sa Ap­pel­to­na, na­zy­wa­li Piłą. Nikt tak jak on nie ra­dził so­bie z M240. Żeby utrzy­mać to cho­ler­stwo w dło­niach, a przy tym cel­nie strze­lać, na­le­ża­ło dys­po­no­wać siłą ba­wo­łu. Ap­pel­ton, z po­zo­ru mi­ło­śnik piwa i fast fo­odów, po­tra­fił spro­stać wy­zwa­niu jak nikt inny.

Sie­dzą­cy obok sier­żant Pa­blo Or­tiz Ca­stil­lo, z po­cho­dze­nia Por­to­ry­kań­czyk, spe­cja­li­zo­wał się w elek­tro­ni­ce, a zwłasz­cza w sys­te­mach zwia­dow­czych. Obaj męż­czyź­ni wy­mie­nia­li wła­śnie uwa­gi, któ­rych Par­ker mógł się tyl­ko do­my­ślić. Byli tak po­chło­nię­ci roz­mo­wą, że nie zwra­ca­li kom­plet­nie uwa­gi na prze­cho­dzą­cą opo­dal sza­tyn­kę z obłęd­nie dłu­gi­mi no­ga­mi. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach nie po­zo­sta­wi­li­by tego bez ko­men­ta­rza, ale dziś… Dziś nie był nor­mal­ny dzień.

W prze­ci­wień­stwie do nich Par­ker nie spusz­czał z sza­tyn­ki spoj­rze­nia. Ta la­ska z po­wo­dze­niem mo­gła star­to­wać w kon­kur­sach Miss World czy Miss Uni­ver­se. Ubra­na w bia­łą bluz­kę i gra­na­to­wą spód­nicz­kę się­ga­ją­cą ko­lan wy­glą­da­ła jak urzęd­nicz­ka, któ­ra urwa­ła się z biu­ra na wcze­śniej­szy lunch. Prze­cho­dzą­cy obok niej brzu­cha­ty gość w szor­tach i klap­kach śli­nił się jak pies na jej wi­dok.

Star­sze­mu sier­żan­to­wi za­chcia­ło się śmiać.

– Cześć, Yvon­ne. – Par­ker wstał, gdy po­de­szła bli­żej.

– Cześć. – Dziew­czy­na nad­sta­wi­ła po­li­czek, któ­ry on mu­snął war­ga­mi. Jej ma­ki­jaż był zbyt do­sko­na­ły, aby po­psuć go ja­kimś bar­dziej spon­ta­nicz­nym wy­ra­zem emo­cji. – Są wszy­scy?

– Tak.

Przy­trzy­mał jej dłoń i po­mógł usiąść. Yvon­ne za­ło­ży­ła nogę na nogę, a z to­reb­ki wy­cią­gnę­ła lu­ster­ko. Przej­rza­ła się w nim, po­pra­wia­jąc wło­sy.

Per­fek­cja była jej dru­gim imie­niem. Gdy­by jej tak do­brze nie znał, nie­wy­klu­czo­ne, że padł­by przed nią na ko­la­na, skom­ląc o mi­nu­tę za­in­te­re­so­wa­nia.

– Papa jest zły? – za­py­ta­ła, wska­zu­jąc bro­dą na ich do­wód­cę po­chło­nię­te­go lek­tu­rą po­ran­nej ga­ze­ty. „The War­saw Vo­ice” z mie­sięcz­ni­ka stał się ga­ze­tą co­dzien­ną, wciąż bę­dąc pe­rio­dy­kiem nu­mer je­den wśród an­glo­sa­skiej eli­ty za­miesz­ka­łej nad Wi­słą.

– Nie, on tak za­wsze. – Par­ker zga­sił pa­pie­ro­sa, bo­wiem Yvon­ne nie to­le­ro­wa­ła ty­to­nio­we­go dymu. – Daw­no cię nie wi­dzia­łem.

– Tro­chę po­dró­żo­wa­łam.

– Da­le­ko?

Ro­ze­śmia­ła się.

– A po co ci to wie­dzieć?

– Tak tyl­ko py­tam – uśmiech­nął się.

Na­szła go wiel­ka ocho­ta do­tknąć ra­mie­nia dziew­czy­ny i przy­cią­gnąć ją bli­żej. Wie­dział, że nie wy­pa­da, jed­nak nie wszyst­kie emo­cje da­wa­ło się kon­tro­lo­wać. Za­ci­snął pal­ce na opar­ciu krze­sła, cze­ka­jąc, aż ro­zej­dzie się fala go­rą­ca prze­szy­wa­ją­ca jego umysł. Od tak daw­na był sam. Od­dział, kum­ple to jed­no, a on po pro­stu po­trze­bo­wał zro­zu­mie­nia, któ­re dać mo­gła tyl­ko ko­bie­ta.

– Czymś się mar­twisz? – za­py­ta­ła Yvon­ne, spo­glą­da­jąc uważ­nie spod dłu­gich rzęs.

– Sam nie wiem.

– Bę­dzie do­brze.

– Chciał­bym w to wie­rzyć.

Na Wę­grzech w ze­szłym roku też mia­ło być do­brze. Tak twier­dzi­li wszy­scy – od po­li­ty­ków po do­wód­cę ba­ta­lio­nu. Ży­cie szyb­ko zwe­ry­fi­ko­wa­ło te twier­dze­nia. Moż­na po­wie­dzieć, że na­wet za szyb­ko.

Zresz­tą, co tu dużo mó­wić, cały ze­szły rok był do dupy. Wca­le nie chciał zna­leźć się w Pol­sce.

Naj­pierw prze­rzu­ci­li ich spod Rzy­mu do bazy Avia­no, po­tem do Ram­ste­in w Niem­czech, a na ko­niec tu­taj. Był żoł­nie­rzem, nie kwe­stio­no­wał roz­ka­zów. Jak więk­szość chciał wra­cać do kra­ju, ale prze­ło­że­ni po­sta­no­wi­li ina­czej.

Ile­kroć się­gał pa­mię­cią do tam­tych wy­da­rzeń, nie po­tra­fił po­go­dzić się z tym, co się sta­ło: śmierć pre­zy­den­ta oraz po­zo­sta­łych przy­wód­ców G7, za­ra­za, któ­ra spu­sto­szy­ła USA, i woj­na na Bał­ka­nach.

W nie­speł­na parę ty­go­dni z su­per­mo­car­stwa zo­sta­li spro­wa­dze­ni do pań­stwa trze­ciej ka­te­go­rii.

Wie­lu nie przyj­mo­wa­ło tego do wia­do­mo­ści, stąd przez ame­ry­kań­ski kon­tyn­gent sta­cjo­nu­ją­cy w Eu­ro­pie prze­szła fala sa­mo­bójstw.

Trud­no po­wie­dzieć, co było gor­sze – świa­do­mość, że kraj, w któ­rym się uro­dzi­li, zo­stał uni­ce­stwio­ny, czy też ostra­cyzm, jaki ich spo­tkał. Nikt ich nie chciał, a nie­mal wszy­scy nimi po­gar­dza­li. Tak się nie da­wa­ło żyć.

Rów­no­wa­gę od­zy­ska­li do­pie­ro w Pol­sce, acz nie na dłu­go. Bał­ka­ny dały im moc­no w kość. Woj­na grec­ko-tu­rec­ka oży­wi­ła sta­re re­sen­ty­men­ty i roz­po­czę­ła woj­nę pod­jaz­do­wą każ­de­go z każ­dym. Ate­ny do tej pory nie po­tra­fi­ły zmon­to­wać ko­ali­cji. Dłu­go trwa­ło, za­nim do­ga­da­ły się z Bel­gra­dem. Sko­pje po­sta­no­wi­ło się trzy­mać na ubo­czu, za to Ti­ra­na mu­rem sta­nę­ła za An­ka­rą. Buł­ga­ria sama nie wie­dzia­ła, co ma zro­bić, staw­szy się na­gle kra­jem fron­to­wym. Niby zo­sta­ła w NATO, tym no­wym, skar­la­łym, pod prze­wod­nic­twem War­sza­wy, ale wciąż ze­zo­wa­ła w stro­nę Mo­skwy.

Gru­py dy­wer­syj­ne i ter­ro­ry­ści wszel­kiej ma­ści prze­cho­dzi­li gra­ni­cę, gdzie i jak chcie­li. Wy­bu­cha­ły bom­by, a wy­so­cy urzęd­ni­cy i zwy­kli oby­wa­te­le gi­nę­li we wła­snych łóż­kach lub na uli­cy. Tyl­ko Wę­grzy i Ru­mu­ni unik­nę­li ogól­ne­go cha­osu.

Trze­ba po­wie­dzieć otwar­cie – to była brud­na woj­na, lecz przy­naj­mniej wi­dzie­li sens tego, co ro­bią. Bez nich cała Eu­ro­pa mo­gła wkrót­ce wy­glą­dać jak te za­py­zia­łe kra­iki na Bał­ka­nach.

Papa w koń­cu zło­żył ga­ze­tę i wrzu­cił ją do ko­sza, po czym spoj­rzał na ze­ga­rek. Do­cho­dzi­ła dzie­wią­ta trzy­dzie­ści rano. Prze­cią­gnął się. Kil­ka­na­ście par oczu śle­dzi­ło każ­dy jego ruch. Zda­je się, że na­de­szła pora.

Wsta­wa­li po­je­dyn­czo i ru­sza­li za Papą, naj­pierw So­wią, by po kil­ku­dzie­się­ciu me­trach skrę­cić w pra­wo w Bed­nar­ską, pną­cą się stro­mo do góry.

Po­mię­dzy ka­mie­ni­ca­mi Par­ke­ro­wi zro­bi­ło się chłod­no. Może to ze stra­chu? Sam nie wie­dział dla­cze­go.

Do prze­cho­dzą­cej gru­py przy­łą­czy­ło się kil­ku ko­lej­nych pod­ko­mend­nych Papy. W su­mie było ich już dwu­dzie­stu. Kra­kow­skie Przed­mie­ście znaj­do­wa­ło się tuż-tuż.

***

Ge­ne­rał Emil Ba­nach, szef Agen­cji Wy­wia­du – a jak twier­dzi­li nie­któ­rzy, co bar­dziej zło­śli­wi dzien­ni­ka­rze i za­zdro­śni o swo­je urzęd­ni­cze stoł­ki przed­sta­wi­cie­le ad­mi­ni­stra­cji, sza­ra emi­nen­cja pol­skie­go rzą­du – prze­glą­dał ostat­nie do­ku­men­ty.

Na tyl­nym sie­dze­niu służ­bo­we­go sa­mo­cho­du było dość miej­sca, aby roz­ło­żyć się ze wszyst­kim.

Wie­dział, że spo­ro ze zgro­ma­dzo­ne­go ma­te­ria­łu bę­dzie mu­sia­ło po­cze­kać na prze­czy­ta­nie w bar­dziej sprzy­ja­ją­cych wa­run­kach. Mu­siał po­prze­stać na tym, co naj­waż­niej­sze, a więc na pierw­szy ogień szły do­nie­sie­nia agen­tu­ry z An­ka­ry i sto­lic państw bał­kań­skich. Tam raz po raz woj­ska Gru­py Wy­szeh­radz­kiej wcho­dzi­ły w kon­takt bo­jo­wy z ar­mią tu­rec­ką. Tu sa­mo­lot, tam śmi­gło­wiec czy gru­pa re­ko­ne­san­so­wa prze­kra­cza­ły gra­ni­cę Wę­gier bądź Ru­mu­nii. Mimo sta­rań War­sza­wy, a po­dob­no też szta­bu wojsk Tu­rec­kiej Re­pu­bli­ki Is­lam­skiej, in­cy­den­tom nie uda­wa­ło się za­po­biec. On sam po­wo­li za­czy­nał się w tym gu­bić. Tur­cja ob­ra­ła ra­dy­kal­ny mu­zuł­mań­ski kurs, od­wo­łu­jąc się do tra­dy­cji daw­ne­go Im­pe­rium Osmań­skie­go, lecz nie wszyst­kim mu­zuł­ma­nom było z nimi po dro­dze. Ci bar­dziej ra­dy­kal­ni ne­go­wa­li przy­wódz­two Su­lej­ma­na Dżab­ba­ra. W Bo­śni dzia­ła­ła cała masa or­ga­ni­za­cji is­la­mi­stycz­nych idą­cych wła­sną dro­gą. Dla nich nie­do­ści­głym wzo­rem było wciąż nie­do­bi­te Pań­stwo Is­lam­skie.

O bur­de­lu pa­nu­ją­cym na Bli­skim i Środ­ko­wym Wscho­dzie Ba­na­cho­wi na­wet nie chcia­ło się my­śleć. Chy­ba prze­sta­wał ogar­niać ten świat. Obo­jęt­nie, na jaki re­jon nie spoj­rzeć, wszę­dzie pię­trzy­ły się trud­no­ści.

W Sta­nach Zjed­no­czo­nych i Ka­na­dzie po epi­de­mii z ze­szłe­go roku i na sku­tek po­wi­kłań po in­nych cho­ro­bach oraz z po­wo­du bra­ku od­po­wied­niej opie­ki le­kar­skiej zmar­ły ko­lej­ne mi­lio­ny lu­dzi. Róż­ne sza­cun­ki okre­śla­ły obec­ną po­pu­la­cję Ame­ry­ki Pół­noc­nej na osiem­dzie­siąt do stu pięć­dzie­się­ciu mi­lio­nów oby­wa­te­li. I komu tu wie­rzyć?

Głów­ny wi­no­waj­ca wciąż nie zo­stał uka­ra­ny. Kim Dzong Un oko­pał się w swo­im pań­stwie-twier­dzy, przy­glą­da­jąc się efek­tom wła­snych dzia­łań. Za­pew­ne za­cie­rał dło­nie z za­do­wo­le­nia, wi­dząc, że naj­więk­szy wróg zo­stał po­ko­na­ny. Je­śli zde­cy­du­je się na zbroj­ną kon­fron­ta­cję z Ko­reą Po­łu­dnio­wą, to roz­pę­ta woj­nę o nie­prze­wi­dy­wal­nych kon­se­kwen­cjach. Pew­nie jej nie wy­gra, ale na­ro­bi ta­kich szkód, że efek­ty będą od­czu­wal­ne przez dzie­się­cio­le­cia. Ko­lej­ny w mia­rę sta­bil­ny re­gion roz­pad­nie się na wo­ju­ją­ce ze sobą ko­ali­cje. Chi­ny kon­tra so­jusz po­zo­sta­łych państw. Ba­nach na­wet nie chciał wie­dzieć, co z tego wy­nik­nie. Za wszel­ką cenę na­le­ża­ło utrzy­mać spo­kój. Niech Kim my­śli, że wszyst­ko ro­ze­szło się po ko­ściach. Przyj­dzie kie­dyś dzień za­pła­ty, a wów­czas nie obro­ni go ani mi­lio­no­wa ar­mia, ani ra­kie­ty z gło­wi­ca­mi ją­dro­wy­mi.

Ko­lej­ny nie­roz­wią­za­ny pro­blem to kwe­stia uchodź­ców. Przy­by­wa­ło ich z roku na rok. Już nie tyl­ko Niem­cy czy Szwe­cja sta­no­wi­ły cel wy­praw, ale ja­ki­kol­wiek eu­ro­pej­ski kraj, byle sta­bil­ny, byle na gło­wę nie spa­da­ły bom­by i po­ci­ski.

Bie­żą­cy rok pod tym wzglę­dem miał szan­se oka­zać się re­kor­do­wy. Od po­cząt­ku stycz­nia już po­ja­wi­ło się czte­ry­sta ty­się­cy lu­dzi. Do grud­nia może ich być ze dwa mi­lio­ny, jak nie le­piej. A ile w przy­szłym? Trzy, czte­ry czy pięć? Wciąż było ich wię­cej i wię­cej. Na miej­sce każ­de­go ode­sła­ne­go od razu znaj­do­wa­ło się dzie­się­ciu ko­lej­nych.

Pcha­li się ze­wsząd – od Hisz­pa­nii po pół­noc­ną Nor­we­gię. Ro­sja, któ­ra wcze­śniej my­śla­ła, że w ten spo­sób uda się jej ro­ze­grać po­li­tycz­nie po­szcze­gól­ne za­chod­nio­eu­ro­pej­skie pań­stwa, sama grzę­zła w za­le­wie uchodź­ców. Na jej gra­ni­cach nie spo­sób było wy­bu­do­wać pło­tu, bo i gdzie – na gra­ni­cy z Ka­zach­sta­nem? Pa­ki­stań­czy­kom, miesz­kań­com Ban­gla­de­szu, In­dii, Afga­ni­sta­nu czy Fi­li­pin wszyst­ko jed­no, któ­rę­dy po­ja­dą – przez Tur­cję czy od razu na pół­noc, szla­kiem przez Asta­nę i Asz­cha­bad. Na ra­zie to tyl­ko skrom­ny po­czą­tek, dwie­ście – dwie­ście pięć­dzie­siąt ty­się­cy rocz­nie, ale i to się szyb­ko zmie­ni. Je­śli do­li­czyć ro­dzi­mą rze­szę wy­znaw­ców Pro­ro­ka, któ­rych licz­ba się­gnę­ła dwu­dzie­stu pię­ciu pro­cent ogó­łu po­pu­la­cji kra­ju, na Krem­lu mie­li twar­dy orzech do zgry­zie­nia.

Jed­no nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści – bę­dzie go­rzej.

Klu­czem do roz­wią­za­nia spra­wy mi­gra­cji były dwa sło­wa – po­pu­la­cja i kli­mat. Po­pu­la­cja kra­jów Trze­cie­go Świa­ta wciąż ro­sła. Tam ni­ko­mu nie moż­na na­rzu­cić, ile ma mieć dzie­ci. To, co kie­dyś mia­ło sens, sta­no­wiąc choć­by za­bez­pie­cze­nie na sta­rość, obec­nie tra­ci­ło ra­cję bytu. Ilu jesz­cze oby­wa­te­li może wy­ży­wić taka, daj­my na to, Ni­ge­ria? Już te­raz kraj li­czył sto sześć­dzie­siąt mi­lio­nów miesz­kań­ców, co się sta­nie, gdy ta licz­ba wzro­śnie do dwu­stu mi­lio­nów? Pew­nie nic nad­zwy­czaj­ne­go, ale dwie­ście pięć­dzie­siąt? Trud­no po­wie­dzieć. A trzy­sta? Ka­ta­stro­fa. A nie była to wca­le fan­ta­sty­ka. Do­da­jąc do tego zmie­nia­ją­cy się kli­mat, a co za tym idzie pu­styn­nie­nie użyt­ków rol­nych, klę­ski ży­wio­ło­we – czy to w po­sta­ci su­szy, czy też nad­mier­nych opa­dów, któ­re nisz­czą zbio­ry i wy­bi­ja­ją sta­da by­dła – fala bie­do­ty ru­szy na pół­noc. Zmia­na ko­lej­ne­go rzą­du w La­gos bądź gdzie­kol­wiek in­dziej nic tu nie po­mo­że.

De­cy­zje, któ­re na­le­ża­ło pod­jąć na­tych­miast, przy­nio­są efek­ty naj­szyb­ciej po paru la­tach. A kie­dy już bę­dzie le­piej i każ­dy do­sta­nie mi­skę ryżu dzien­nie, to co – znów wię­cej dzie­ci? Prze­cież to błęd­ne koło.

Ba­nach pa­mię­tał jesz­cze, jak nie­daw­no prze­wi­dy­wa­no na­pływ do Eu­ro­py pięć­dzie­się­ciu mi­lio­nów imi­gran­tów w per­spek­ty­wie pół­wie­cza. Te­raz mó­wi­ło się już o ta­kiej licz­bie przy­by­szy w cią­gu dwu­dzie­stu pię­ciu lat, a i te pro­gno­zy zda­wa­ły się zbyt opty­mi­stycz­ne. Nikt nie wie­dział, jak Eu­ro­pa bę­dzie wy­glą­dać za pięć lat, a co tu mó­wić o de­ka­dach.

Sa­mo­chód zwol­nił przed świa­tła­mi. Już byli spóź­nie­ni. Trud­no, nie pierw­szy raz i pew­nie nie ostat­ni.

Ze­bra­nie Rady Bez­pie­czeń­stwa Na­ro­do­we­go sta­no­wi­ło waż­ny punkt dnia. Wszy­scy waż­niej­si lu­dzie w pań­stwie będą mo­gli przed­sta­wić wła­sną oce­nę sy­tu­acji. Dziś do­dat­ko­wo miał się sta­wić pre­mier, nie­obec­ny ostat­nim ra­zem. Spo­tka­nie po­trwa do po­łu­dnia. Ge­ne­rał nie spo­dzie­wał się wią­żą­cych de­cy­zji, ale kto wie. Pod­czas ta­kich na­rad wszyst­ko było moż­li­we.

Ba­nach w my­ślach po­pę­dzał kie­row­cę. Za­raz znaj­dą się na No­wym Świe­cie. Stąd już tyl­ko ka­wa­łek do Pa­ła­cu Pre­zy­denc­kie­go.

Wes­tchnął i wci­snął się głę­biej w ka­na­pę, jed­no­cze­śnie wy­glą­da­jąc przez ku­lo­od­por­ną szy­bę. Ko­lum­na, w któ­rej się po­ru­szał, skła­da­ła się je­dy­nie z dwóch aut: jego li­mu­zy­ny bmw i po­prze­dza­ją­ce­go ją te­re­no­we­go mer­ce­de­sa z ob­sta­wą. Nie czuł się za­gro­żo­ny, ale li­cho nie śpi, a on chciał umrzeć we wła­snym łóż­ku, i to nie­ko­niecz­nie w naj­bliż­szym cza­sie.

Gra­na­to­wa to­yo­ta hi­lux z czte­re­ma pa­sa­że­ra­mi od razu nie spodo­ba­ła się ge­ne­ra­ło­wi. Je­den z sie­dzą­cych w niej męż­czyzn przyj­rzał się bmw z dziw­nym wy­ra­zem twa­rzy, zu­peł­nie jak­by roz­po­znał wóz, któ­rym po­ru­szał się szef pol­skie­go wy­wia­du.

Ba­nach po­czuł się nie­swo­jo. Stał się prze­wi­dy­wal­ny, a w jego fa­chu to nie­bez­piecz­ne. Na­le­ża­ło szyb­ko prze­or­ga­ni­zo­wać cały sys­tem za­bez­pie­czeń, po­więk­szyć ochro­nę, nie tyl­ko wła­sną, ale i po­zo­sta­łych osób ze świecz­ni­ka oraz czę­ści pla­có­wek.

To­yo­ta za­sy­gna­li­zo­wa­ła zjazd w pra­wo. Po chwi­li bmw zo­sta­ło od­dzie­lo­ne od niej bia­łym oplem astrą z mło­dą ko­bie­tą za kie­row­ni­cą i dzie­cię­cym fo­te­li­kiem z tyłu.

Ode­tchnął. Strach ma wiel­kie oczy. Nie­po­trzeb­nie się prze­jął. Mimo wszyst­ko ze spo­tka­nia na­le­ża­ło wy­cią­gnąć wnio­ski.

Prze­je­chał dło­nią po spo­co­nym czo­le. Musi scho­wać pa­pie­ry do tecz­ki, nie mogą się tak wa­lać.

– A ten gdzie się tak pcha?

Mruk­nię­cie kie­row­cy po­now­nie skie­ro­wa­ło uwa­gę Ba­na­cha na jezd­nię. To­yo­ta wy­ko­rzy­sta­ła wol­ny lewy pas, prze­mknę­ła obok bmw i zrów­na­ła się z te­re­nów­ką ochro­ny.

To, co póź­niej na­stą­pi­ło, Ba­nach za­pa­mię­ta do koń­ca ży­cia. Hi­lux wy­rżnął w mer­ce­de­sa i za­czął go spy­chać w stro­nę chod­ni­ka. Wi­dok był tak za­ska­ku­ją­cy, że ge­ne­rał nie po­tra­fił ode­rwać odeń wzro­ku. Od razu do gło­wy przy­szło mu co naj­mniej kil­ka ra­cjo­nal­nych wy­tłu­ma­czeń tego fak­tu – kie­row­ca to­yo­ty za­słabł lub też na­wa­lił układ kie­row­ni­czy.

Kie­dy do zgrzy­tu me­ta­lu do­łą­czył huk se­rii z bro­ni ma­szy­no­wej, nie mógł już się łu­dzić. To nie wy­pa­dek, to za­mach.

Nie je­cha­li szyb­ko, naj­wy­żej trzy­dziest­ką, blo­ko­wa­ni przez po­zo­sta­łych użyt­kow­ni­ków ru­chu. Kie­row­cy nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak jesz­cze zwol­nić, żeby nie ude­rzyć w mer­ce­de­sa przed nimi. Nie­opan­ce­rzo­na ka­ro­se­ria i szy­by te­re­nów­ki zo­sta­ły prze­dziu­ra­wio­ne w co naj­mniej kil­ku­dzie­się­ciu miej­scach.

Wóz to­czył się bez­wład­nie, od­bił od kra­węż­ni­ka i w koń­cu za­trzy­mał. Ze środ­ka nikt nie wy­sko­czył ani nie padł ża­den strzał. Ochro­na zo­sta­ła wy­eli­mi­no­wa­na – albo nie żyli, albo zo­sta­li cięż­ko ran­ni. W każ­dym ra­zie na nich nie moż­na już było li­czyć, sami po­trze­bo­wa­li po­mo­cy.

To­yo­ta rów­nież się za­trzy­ma­ła. Ba­nach uj­rzał dwój­kę za­ma­chow­ców. Je­den z MP5, a dru­gi z M4 w dło­niach.

Im­puls po­pły­nął do mó­zgu ge­ne­ra­ła. Nie po­zwo­li się za­szlach­to­wać jak bez­bron­na owca.

– Da­waj!

Kie­row­ca, któ­ry po raz pierw­szy zna­lazł się w ta­kiej sy­tu­acji, wci­snął gaz do de­chy. Wóz sko­czył do przo­du, wy­krę­ca­jąc wprost na chod­nik. Na szczę­ście wszyst­ko dzia­ło się tak szyb­ko, że w po­bli­żu nie zdą­żył zgro­ma­dzić się jesz­cze tłum ga­piów.

Ci, któ­rzy po­lo­wa­li na Ba­na­cha, nie tra­ci­li cza­su. Pierw­sze po­ci­ski ude­rzy­ły w bmw uła­mek se­kun­dy póź­niej. W prze­ci­wień­stwie do mer­ce­de­sa li­mu­zy­na była opan­ce­rzo­na, nie­mniej i tak bocz­na szy­ba po­kry­ła się sia­tecz­ką pęk­nięć.

Tuż przed przej­ściem dla pie­szych mu­sie­li zwol­nić. Lu­dzie pierz­cha­li na wszyst­kie stro­ny. Ja­kiś męż­czy­zna wszedł pod koła in­ne­go ru­sza­ją­ce­go sa­mo­cho­du. Cud praw­dzi­wy, że ni­ko­go nie po­trą­ci­li.

Za­pie­ra­jąc się rę­ka­mi o fo­tel przed nim, Ba­nach obej­rzał się wstecz. O w mor­dę… To­yo­ta ich go­ni­ła. Je­den z ban­dzio­rów wy­chy­lił się z bocz­ne­go okien­ka, śląc w ich stro­nę se­rię za se­rią. Ry­ko­sze­ty mało kogo ob­cho­dzi­ły.

Ty su­kin­sy­nu…

– Szyb­ciej!

Po­now­nie zna­leź­li się na jezd­ni, gdy wje­cha­li w Nowy Świat. Ba­nach ze zdzi­wie­niem za­uwa­żył, że prze­stał się bać. Czuł czy­ste wkur­wie­nie. Oso­bi­ście do­pil­nu­je eg­ze­ku­cji tych dra­ni, pod wa­run­kiem, oczy­wi­ście, że do­cią­gną do pro­ce­su.

Co za wred­ne gno­je. Śro­dek mia­sta pe­łen po­li­cji, służb miej­skich i ka­mer, a oni nie bali się strze­lać. Ta pew­ność sie­bie za­sta­na­wia­ła. Je­że­li już chcie­li go sprząt­nąć, to mo­gli pod do­mem lub w ja­kimś ustron­nym miej­scu, dys­kret­nie, a nie tak na wi­do­ku.

Na pew­no po­zo­sta­wi­li po so­bie całą masę śla­dów. Jak ich do­rwie, skoń­czą na ha­kach.

Bmw gna­ło peł­ną mocą sil­ni­ka. Lu­dzie w hi­lu­xie nie od­pusz­cza­li. Co za wred­ne typy.

To­yo­ta raz po raz pró­bo­wa­ła ich wy­mi­nąć, to z le­wej, to z pra­wej stro­ny. Tyl­ko cud spra­wił, że jesz­cze nie rąb­nę­li w ża­den inny wóz. Gdzie, do cięż­kiej cho­le­ry, jest po­li­cja? Śpią czy co? Już on so­bie po­ga­da z ko­men­dan­tem. Prze­cież to jaw­ne lek­ce­wa­że­nie obo­wiąz­ków.

Na­głe ha­mo­wa­nie rzu­ci­ło ge­ne­ra­łem do przo­du. Para prze­chod­niów gru­bo po osiem­dzie­siąt­ce nie była dość szyb­ka, by przejść na dru­gą stro­nę jezd­ni przed pę­dzą­cy­mi sa­mo­cho­da­mi.

Bmw po­now­nie zna­la­zło się na chod­ni­ku. Po­mnik Ko­per­ni­ka i ko­ściół pod we­zwa­niem Świę­te­go Krzy­ża tyl­ko mi­gnę­ły za okna­mi li­mu­zy­ny. Wszę­dzie peł­no prze­chod­niów. Dla­cze­go ci lu­dzie nie sie­dzą w pra­cy, tyl­ko szwen­da­ją się po mie­ście? Stu­den­ci nie mają za­jęć?

Z prze­ciw­ka nad­je­chał ra­dio­wóz, lecz nim po­li­cjan­ci zde­cy­do­wa­li się na in­ter­wen­cję, zo­sta­li w tyle. Może to i le­piej. Tru­py ko­lej­nych funk­cjo­na­riu­szy nie były ni­ko­mu po­trzeb­ne.

Przy­naj­mniej ci za nim prze­sta­li strze­lać.

Ba­nach zer­k­nął do tyłu, pró­bu­jąc zo­rien­to­wać się w sy­tu­acji.

Było nie­źle. Zy­skał prze­wa­gę. To­yo­ta nie na­dą­ża­ła lub – co bar­dziej praw­do­po­dob­ne – za­ma­chow­cy so­bie od­pu­ści­li. Znaj­do­wa­li się bli­sko ho­te­lu Bri­stol. Jak nie po­li­cja, to inni kie­row­cy za­blo­ku­ją im dal­szy prze­jazd.

Wy­ma­cał w kie­sze­ni te­le­fon. Nim uzy­skał po­łą­cze­nie, upły­nę­ły cen­ne se­kun­dy.

– Ofi­cer dy­żur­ny…

Czas wpro­wa­dzić ma­chi­nę pań­stwa w ruch. Za go­dzi­nę dra­nie będą sie­dzieć w po­ko­jach prze­słu­chań, śpie­wa­jąc cie­niut­ki­mi gło­sa­mi, a po­tem ło­pa­ty i niech ko­pią so­bie gro­by. Pod­ję­li ry­zy­ko, po­win­ni się li­czyć z kon­se­kwen­cja­mi.

***

Cho­rą­że­mu Ola­fo­wi Ni­tec­kie­mu strasz­nie chcia­ło się zie­wać. Po­wi­nien się po­ło­żyć spać o go­dzi­nę wcze­śniej, ale po­sta­no­wił obej­rzeć film do koń­ca. Na­gry­war­ka się po­psu­ła, więc mu­siał cze­kać do póź­na na tę po­wtór­kę po­wtór­ki. Ob­raz nie za­li­czał się co praw­da do dzieł wy­bit­nych, ale gra­ła w nim jego ulu­bio­na ak­tor­ka, na któ­rą za­wsze lu­bił so­bie po­pa­trzeć. Ile by dał, żeby za­mie­nić na nią swo­ją obec­ną part­ner­kę. Kaś­ka nie była zła, tyl­ko cze­goś jej bra­ko­wa­ło – oby­cia, szny­tu, pew­no­ści sie­bie. I nic dziw­ne­go, jak się przy­je­cha­ło z Ra­dzy­mi­na, z ca­łym dla Ra­dzy­mi­na sza­cun­kiem.

O, i zno­wu. Le­d­wo po­wstrzy­mał dol­ną szczę­kę przed opad­nię­ciem. Na służ­bie, i to na wi­do­ku, nie wy­pa­da. To w koń­cu za­szczyt i obo­wią­zek. Bar­dziej za­szczyt czy obo­wią­zek? Pew­nie i jed­no, i dru­gie. Nie wni­kał w szcze­gó­ły. Wraz z ko­le­gą stał przed wej­ściem do Pa­ła­cu Pre­zy­denc­kie­go z groź­ną miną od­stra­sza­ją­cą wszel­kich upier­dliw­ców, na­wie­dzo­nych i oszo­ło­mów. Jak zie­wać w ta­kich wa­run­kach? Ktoś zo­ba­czy, sfo­to­gra­fu­je, do­nie­sie i po­ja­dą po pre­mii. Gębę to moż­na roz­dzia­wiać poza go­dzi­na­mi służ­by, w domu, a nie w miej­scu, gdzie po­sta­wi­ła go oj­czy­zna.

Gdzieś z le­wej od stro­ny No­we­go Świa­tu do­bie­gły go od­gło­sy strza­łów z bro­ni au­to­ma­tycz­nej. Nie mógł w to uwie­rzyć. Strze­la­ni­na w War­sza­wie? To prze­cież nie­moż­li­we. Jak już to pe­tar­dy lub gaź­nik mo­to­cy­kla. Nie­mniej dłoń sama po­wę­dro­wa­ła w stro­nę ka­bu­ry z Gloc­kiem 17.

– Oli, sły­sza­łeś?

– Tak.

Ni­tec­ki ode­rwał się od ka­mien­ne­go lwa, o któ­re­go opie­rał się przez chwi­lę, i po­stą­pił krok do przo­du, by ro­zej­rzeć się po uli­cy. Znaj­du­ją­ca się nie­da­le­ko dwój­ka funk­cjo­na­riu­szy po­li­cji w po­lo­wych mun­du­rach i se­le­dy­no­wych ka­mi­zel­kach spo­glą­da­ła w jego stro­nę z za­in­te­re­so­wa­niem.

Zno­wu. Tym ra­zem nie było mowy o po­mył­ce. Ka­no­na­da jak na strzel­ni­cy.

– Ma­riusz…

Na ra­zie in­cy­dent nie miał z nimi nic wspól­ne­go, ale jak to mó­wią, le­piej dmu­chać na zim­ne.

Od­gło­sy na­si­la­ły się, lecz brzmia­ły ja­koś dziw­nie, a na do­da­tek do­cho­dzi­ły już z prze­ciw­nej stro­ny. Co jest, do cięż­kiej cho­le­ry?

Obej­rzał się w samą porę, by zo­ba­czyć, jak je­den z po­li­cjan­tów pada na chod­nik z sze­ro­ko roz­rzu­co­ny­mi ra­mio­na­mi. W po­bli­żu dzia­ło się coś wy­jąt­ko­wo nie­do­bre­go.

Pi­sto­let trzy­mał przed sobą, te­raz na­le­ża­ło go jesz­cze w ko­goś wy­mie­rzyć. Tyl­ko w kogo?

Od stro­ny skwe­ru Mic­kie­wi­cza biegł ja­kiś fa­cet, ale Ni­tec­kie­mu trud­no się było zo­rien­to­wać, ja­kie ten czło­wiek ma za­mia­ry.

Wy­cią­gnął broń przed sie­bie i… umarł, gdy po­cisk Pa­ra­bel­lum do­się­gnął jego czasz­ki. Zgi­nął na po­ste­run­ku. Nie on ostat­ni. Naj­gor­sze mia­ło do­pie­ro na­dejść.

***

Dla Cy­ru­sa Par­ke­ra tra­fie­nie w gło­wę czło­wie­ka z dwu­dzie­stu me­trów to ża­den szcze­gól­ny wy­czyn. Star­szy sier­żant nie był w sta­nie zli­czyć, ilu za­bił lu­dzi. Za­bi­jał już od pięt­na­stu lat i nic nie wska­zy­wa­ło na to, że szyb­ko z tym skoń­czy. Wszyst­ko dla pań­stwa, któ­re prze­sta­ło ist­nieć. Dziw­ne, a jed­nak.

O trzy kro­ki za nim biegł Or­tiz Ca­stil­lo i Yvon­ne.

Gli­niarz, któ­ry pró­bo­wał ra­to­wać po­strze­lo­ne­go ko­le­gę, na ich wi­dok rzu­cił się do uciecz­ki. Nie zdą­żył prze­biec na­wet me­tra, gdy do­stał kul­kę w ple­cy i za­raz dru­gą dla pew­no­ści.

Po­zo­stał ostat­ni z bo­row­ców. Par­ker sko­czył w bok, scho­dząc z li­nii strza­łu. Po­cisk prze­le­ciał nad jego gło­wą. Ame­ry­ka­ni­no­wi ser­ce za­mar­ło w pier­si. Po­waż­nie li­czył się z tym, że ko­lej­na kula do­się­gnie celu.

Nie­po­trzeb­nie. Fi­sher, któ­ry za­jął po­zy­cję po prze­ciw­nej stro­nie uli­cy, po­ło­żył straż­ni­ka ze sztur­mo­we­go M4 z ce­low­ni­kiem optycz­nym. Dla tak do­świad­czo­ne­go żoł­nie­rza to ża­den dy­stans. Co zna­czy te kil­ka­dzie­siąt me­trów wo­bec prze­strze­ni Afga­ni­sta­nu czy Ira­ku?

Par­ker po­now­nie ze­rwał się do bie­gu. Te­ren z tej stro­ny zo­stał za­bez­pie­czo­ny. Nim zja­wią się po­sił­ki, oni będą w środ­ku. I tak nie wszyst­ko po­szło zgod­nie z pla­nem, ta strze­la­ni­na na No­wym Świe­cie… Nie wie­dział, o co cho­dzi, do­wie się w swo­im cza­sie.

Nie­da­le­ko za­trzy­ma­ła się po­obi­ja­na to­yo­ta, z któ­rej wy­sia­dła gru­pa ma­ją­ca ubez­pie­czać te­ren od stro­ny No­we­go Świa­tu. Je­den ope­ra­tor krwa­wił z roz­cię­tej ręki, dru­gi z roz­bi­tej gło­wy. In­nych strat Par­ker nie za­uwa­żył. Wszy­scy po­bie­gli w stro­nę wej­ścia do pa­ła­cu.

W po­bli­żu mo­men­tal­nie zro­bi­ło się pu­sto, tyl­ko ksią­żę Pepi przy­glą­dał się wy­da­rze­niom bez­na­mięt­nym wzro­kiem.

Pa­łac Pre­zy­denc­ki przy Kra­kow­skim Przed­mie­ściu 46/48 to naj­więk­szy pa­łac w War­sza­wie. Trzy­pię­tro­wy cen­tral­ny bu­dy­nek, ogród na ty­łach i dwa pię­tro­we skrzy­dła, w któ­rych miesz­czą się biu­ra Kan­ce­la­rii Pre­zy­den­ta, Biu­ra Ochro­ny Rzą­du i po­miesz­cze­nia go­spo­dar­cze. W kom­plek­sie pra­co­wa­ło czter­dzie­ści osób ob­słu­gi – kel­ne­rów, ku­cha­rzy, sprzą­ta­czek – oraz dwu­dzie­stu ofi­ce­rów ochro­ny. Do nie­daw­na było ich je­dy­nie dzie­się­ciu, ale po­dwo­jo­no tę licz­bę, by le­piej strzec gło­wę pań­stwa przed za­gro­że­nia­mi.

Tuż za ogro­dze­niem pa­ła­co­we­go ogro­du, od stro­ny uli­cy Ka­ro­wej, pod nu­me­rem 10, znaj­do­wa­ło się Biu­ro Bez­pie­czeń­stwa Na­ro­do­we­go, gdzie sie­dem­dzie­się­ciu urzęd­ni­ków zaj­mo­wa­ło się zbie­ra­niem i ana­li­zo­wa­niem dla pre­zy­den­ta in­for­ma­cji ma­ją­cych wpływ na stan bez­pie­czeń­stwa pań­stwa. Na obec­nym eta­pie nie na­le­ża­ło się nimi przej­mo­wać. Po­tra­fi­li tyl­ko stu­kać w kla­wi­sze i prze­glą­dać In­ter­net. Nie po­sia­da­li żad­nych umie­jęt­no­ści mo­gą­cych wpły­nąć na re­zul­tat ak­cji. Co naj­wy­żej, jak ko­niecz­nie chcą, mogą rzu­cić się do sa­mo­bój­cze­go ata­ku i po­lec z ho­no­rem.

Ury­wa­ne od­gło­sy z bro­ni au­to­ma­tycz­nej do­cho­dzi­ły jesz­cze od stro­ny ogro­du, gdzie na­cie­ra­ła dru­ga gru­pa pod oso­bi­stym do­wódz­twem Papy.

– Ty i ty. – Par­ker wska­zał na tych, któ­rzy przy­je­cha­li hi­lu­xem. – Zo­sta­je­cie. Wie­cie, co ro­bić.

Cała resz­ta prze­mknę­ła do bocz­ne­go skrzy­dła, nie­mal od razu na­ty­ka­jąc się na ko­lej­ne­go agen­ta ochro­ny. Męż­czy­zna z pe­emem w dło­niach przy­mie­rzał się do strza­łu. Zgi­nął, bo wa­hał się o uła­mek se­kun­dy za dłu­go. Mógł być świet­nie wy­szko­lo­ny, za­bra­kło mu jed­nak bo­jo­we­go oby­cia. Każ­dy za­wa­ha się przed za­bi­ciem ob­cej oso­by. Za­dzia­ła­ły od­ru­chy, lecz za­bra­kło woli. Nie wie­dział, z kim ma do czy­nie­nia. Par­ker w tej roz­gryw­ce był bez­względ­ny. Dla nie­go za­bi­ja­nie było jak dla in­nych od­dy­cha­nie. Strza­łem w pierś i w gło­wę de­fi­ni­tyw­nie za­koń­czył spra­wę, prze­sko­czył nad pa­da­ją­cym cia­łem i po­biegł da­lej.

Ko­ry­tarz pro­wa­dził pro­sto. Pod ścia­ną za­trzy­ma­ła się ko­bie­ta z ser­wi­sem do kawy usta­wio­nym na srebr­nej tacy. Jej okrą­głe ze zdu­mie­nia oczy wpa­try­wa­ły się w Cy­ru­sa z prze­ra­że­niem.

– Aaa… – Otwo­rzy­ła usta.

Nie wie­dział, czy chce o coś za­py­tać, czy to był wy­raz prze­stra­chu. Nie jego spra­wa. Może żyć, zo­sta­nie za­kład­nicz­ką. I tak nie uciek­nie, wyj­ście było pil­no­wa­ne, chy­ba że wy­sko­czy oknem, je­śli star­czy jej od­wa­gi. Prze­biegł obok, nie za­wra­ca­jąc so­bie gło­wy jej dy­le­ma­ta­mi.

Da­lej mie­ści­ły się biu­ra, a to już go­rzej. Za­wsze znaj­dzie się ja­kiś wy­ryw­ny gość, któ­ry bę­dzie chciał po­ka­zać, że się nie boi.

Wła­śnie otwo­rzy­ły się drzwi i z ga­bi­ne­tu wy­szedł urzęd­nik w oku­la­rach o gru­bych szkłach na no­sie ugi­na­ją­cy się pod cię­ża­rem na­rę­cza se­gre­ga­to­rów. Zda­je się, że do­tych­cza­so­wa pal­ba na uli­cy i w środ­ku pa­ła­cu nie do­tar­ła do nie­go.

– Pań­stwo mogą tu prze­by­wać? – za­py­tał, wi­dząc uzbro­jo­ną gro­ma­dę.

Yvon­ne, któ­rej ob­ca­sy prze­szka­dza­ły w bie­ga­niu, zdzie­li­ła oku­lar­ni­ka rę­ko­je­ścią pi­sto­le­tu w gło­wę. Ten osu­nął się na ko­la­na, lecz nie stra­cił przy­tom­no­ści. Do­ku­men­ty roz­sy­pa­ły się po dy­wa­nie.

– Chy­ba za­szło ja­kieś nie­po­ro­zu­mie­nie.

Za­baw­ny gość – po­my­ślał Par­ker i jed­nym szarp­nię­ciem po­sta­wił go na nogi.

– Ilu was jest?

– Kogo?

– W biu­rach?

– Ale ja­kich?

No nie, praw­dzi­wy de­bil. Kogo oni tu za­trud­nia­ją?

– Na pię­trze?

– Tyl­ko ja.

– Nikt inny?

– Ja i moi pra­cow­ni­cy.

Cy­rus z wiel­kim tru­dem po­wstrzy­mał się przed zno­kau­to­wa­niem fa­ce­ta.

– Wy­gar­nia­my wszyst­kich.

Spraw­dza­li po­miesz­cze­nie po po­miesz­cze­niu, to­a­le­ty, schow­ki na szczot­ki i po­miesz­cze­nia so­cjal­ne. Par­ke­ra roz­ba­wił mło­dzie­niec za słu­chaw­ka­mi na uszach i z za­mknię­ty­mi ocza­mi wy­bi­ja­ją­cy per­ku­syj­ny rytm na kse­ro­ko­piar­ce. Gdy po moc­niej­szym szturch­nię­ciu wró­cił do rze­czy­wi­sto­ści, bar­dzo się zdzi­wił.

– Ale o co cho­dzi? – Chło­pak wy­ba­łu­szył oczy.

Ze słu­cha­wek do­bie­gał ło­skot he­avy­me­ta­lo­wej ka­pe­li. Zda­niem Cy­ru­sa było to „Dre­am Evil”, ale mógł się my­lić. Ma­rzą ci się bo­ha­te­ro­wie, woj­na i śmierć, chłop­ta­siu? No pro­blem.

– Wy­łącz to gów­no.

– Pan wie, kim ja je­stem?

– Nie i gów­no mnie to ob­cho­dzi.

Tłu­mek na ko­ry­ta­rzu li­czył już dzie­sięć osób. Wszy­scy fa­ce­ci pod kra­wa­ta­mi, a ko­bie­ty w gar­son­kach za­pię­tych na ostat­ni gu­zik. Żad­nej par­ki mi­zia­ją­cej się na boku, w ki­blu czy na ka­na­pie sto­ją­cej na za­ple­czu? Ależ nud­ne to­wa­rzy­stwo. Sami po­rząd­nic­cy. Nie lu­bił ta­kich. Pie­prze­ni hi­po­kry­ci.

Za­sła­nia­jąc się oku­lar­ni­kiem jak tar­czą, po­pro­wa­dził wszyst­kich w stro­nę głów­ne­go gma­chu. Praw­dzi­wa zdo­bycz prze­by­wa­ła wła­śnie tam. Papa już ich pew­nie zgar­nął.

Par­ke­ro­wi w udzia­le przy­pa­dły płot­ki. Każ­de­mu we­dług za­sług, każ­de­mu we­dług moż­li­wo­ści.

***

Po­li­cyj­ny So­kół W-3 za­ta­czał po­wol­ne krę­gi czte­ry­sta me­trów po­nad ron­dem Wa­szyng­to­na. Pi­lo­ci ob­ser­wo­wa­li ruch wzdłuż alei Zie­le­niec­kiej i mo­stu Po­nia­tow­skie­go. Zero pro­ble­mów, żad­nych kor­ków. O tej po­rze wszy­scy już do­je­cha­li do pra­cy. Do­pie­ro w se­zo­nie wa­ka­cyj­nym go­dzi­ny szczy­tu się wy­dłu­żą, ale to jesz­cze dwa mie­sią­ce. Je­dy­ny wy­pa­dek w cią­gu ostat­niej go­dzi­ny miał miej­sce na Pa­ry­skiej, gdzie kie­ru­ją­cy spor­to­wą hon­dą mo­to­cy­kli­sta nie za­cho­wał na­le­ży­tej ostroż­no­ści i ude­rzył w tył au­to­bu­su li­nii nu­mer 117. Ka­ret­ka już za­ję­ła się ran­nym, a dro­gów­ka do­ko­na­ła oglę­dzin miej­sca wy­pad­ku.

Pod Sta­dio­nem Na­ro­do­wym też nuda. Szły tam ja­kieś wy­ciecz­ki i po­je­dyn­czy tu­ry­ści. To wszyst­ko. Do to­wa­rzy­skie­go me­czu Pol­ska–Niem­cy zo­sta­ły trzy ty­go­dnie. Wte­dy do­pie­ro się za­cznie. Z góry bę­dzie co oglą­dać, a jak jesz­cze do­ko­pie­my zła­ma­som, to ho, ho…

– 1212, zgłoś się. – W słu­chaw­kach pi­lo­ta za­brzmiał głos ope­ra­to­ra.

Nie da­dzą czło­wie­ko­wi po­ma­rzyć.

– Tu 1212, baza, słu­cham cię.

– Jest zgło­sze­nie z Alei Je­ro­zo­lim­skich.

– W któ­rym miej­scu? – Pi­lot Ar­ka­diusz Wój­cik usta­wił ma­szy­nę bo­kiem, sta­ra­jąc się zlo­ka­li­zo­wać miej­sce do­mnie­ma­nej ko­li­zji.

– Przy wjeź­dzie w Nowy Świat.

Ron­do Char­les’a de Gaul­le’a znaj­do­wa­ło się po dru­giej stro­nie Wi­sły. Tram­wa­jem sie­dem mi­nut, śmi­głow­cem nie­ca­łe pół. Te­raz, gdy wie­dział już gdzie, wy­ko­nał zwrot i przy­śpie­szył.

– Jest in­for­ma­cja o strze­la­ni­nie.

– Baza, mo­żesz po­wtó­rzyć? – Wój­ci­ko­wi ostrze­że­nie nie mie­ści­ło się w gło­wie. Strze­la­ni­na w sto­li­cy? Prze­cież to bez sen­su. War­sza­wa to nie Bej­rut, Da­ma­szek czy Stam­buł, na­wet nie Pa­ryż czy Bruk­se­la. Tu nie dzia­ły się ta­kie rze­czy. – Baza, mogę pro­sić o wię­cej szcze­gó­łów?

– 1212, po­cze­kaj. – Ope­ra­tor za­czął z kimś ga­dać, lecz Wój­cik nic z tego nie ro­zu­miał.

So­kół śmi­gnął po­nad przy­czół­ka­mi mo­stu, a pi­lot tro­chę ob­ni­żył lot. Na lewo wi­dział bry­łę Mu­zeum Woj­ska Pol­skie­go, a za nią Mu­zeum Na­ro­do­we­go. Parę dłu­gich tram­wa­jo­wych skła­dów prze­ta­cza­ło się w obu kie­run­kach, ale ron­do już za­czę­ło się kor­ko­wać.

– 1212, zmia­na pla­nów.

– Co tym ra­zem? – za­py­tał mało re­gu­la­mi­no­wo.

– Na No­wym Świe­cie trwa go­ni­twa sa­mo­cho­do­wa. Nie­wy­klu­czo­ne, że ma to coś wspól­ne­go z tą strze­la­ni­ną, o któ­rej było wcze­śniej.

Naj­pierw strze­la­ni­na, po­tem go­ni­twa, wszyst­ko jak w ame­ry­kań­skim fil­mie. Tfu… żeby nie po­my­ślał tego w złą go­dzi­nę.

O ja­sny gwint, tam fak­tycz­nie ruch zo­stał za­blo­ko­wa­ny, a ga­pie gro­ma­dzi­li się przy ja­kimś SUV-ie. Zda­je się, że ze środ­ka za­czę­li ko­goś wy­no­sić. Nie wy­glą­da­ło to do­brze. Służ­by miej­skie nie zdą­ży­ły jesz­cze za­re­ago­wać. Do zda­rze­nia mu­sia­ło dojść do­słow­nie przed chwi­lą.

Wój­cik moc­niej uchwy­cił drą­żek ste­ro­wy. Być może uda się na­mie­rzyć tych raj­dow­ców, któ­rzy po­mknę­li No­wym Świa­tem.

Przy skrzy­żo­wa­niu ze Świę­to­krzy­ską ko­lej­ny wy­pa­dek. Lu­dzie, co się z wami dzie­je? Na mó­zgi się wam rzu­ci­ło, czy jak? Zbie­go­wi­sko przy Pa­ła­cu Pre­zy­denc­kim zu­peł­nie mu się nie spodo­ba­ło. Tam, gdzie za­wsze usta­wia­ła się ko­lej­ka chęt­nych do zwie­dza­nia, te­raz kłę­bił się tłum. Spo­ro lu­dzi za­glą­da­ło do ja­kie­goś pick-upa sto­ją­ce­go na chod­ni­ku.

– Baza, tu 1212… – Wój­cik ni­cze­go wię­cej nie zdą­żył po­wie­dzieć. Smu­ga bia­łe­go dymu po­ja­wi­ła się nie­spo­dzie­wa­nie z pra­wej stro­ny. Nie słu­żył w woj­sku, tyl­ko w po­li­cji, ale wie­dział, że ten wi­dok zwia­stu­je nie­szczę­ście. Zdą­żył wy­ko­nać ostry zwrot, gdy tuż obok sil­ni­ków eks­plo­do­wa­ła gło­wi­ca po­ci­sku zie­mia–po­wie­trze. Odłam­ki ostre jak brzy­twa cię­ły we wszyst­kich kie­run­kach. Parę z nich uszko­dzi­ło prze­wo­dy pa­li­wo­we, co do­pro­wa­dzi­ło do na­tych­mia­sto­we­go wy­bu­chu wy­so­ko­ok­ta­no­wej ben­zy­ny.

Na­wet wte­dy Wój­cik nie stra­cił na­dziei, że uda mu się po­sa­dzić ma­szy­nę na skraw­ku wol­nej prze­strze­ni.

Je­dy­ny ra­tu­nek to wy­łą­cze­nie sil­ni­ków i wpro­wa­dze­nie So­ko­ła w kon­tro­lo­wa­ną au­to­ro­ta­cję.

He­li­kop­ter za­czął wi­ro­wać wo­kół wła­snej osi. Ob­ro­ty sta­wa­ły się co­raz szyb­sze.

– Chry­ste…

Ta­bli­ca przy­rzą­dów pło­nę­ła na czer­wo­no. Włą­czy­ły się chy­ba wszyst­kie kon­tro­l­ki. Pi­lot de­spe­rac­ko wal­czył o od­zy­ska­nie wpły­wu na spa­da­ją­cy śmi­gło­wiec, nic to jed­nak nie dało. Spa­dał w dół jak ka­mień i w koń­cu ude­rzył w zie­mię nie­da­le­ko Mu­zeum Ka­ry­ka­tu­ry. Ma­szy­na roz­pa­dła się na set­ki czę­ści. Ode­rwa­ny ka­wa­łek ło­pa­ty ro­to­ru śmi­gnął po­nad chod­ni­kiem i ude­rzył w ko­bie­tę spa­ce­ru­ją­cą z wóz­kiem. Naj­bliż­si prze­chod­nie zo­sta­li zbry­zga­ni krwią. Nie­któ­rzy tra­fi­li do szpi­ta­la w sta­nie szo­ku.

Kłę­by czar­ne­go, tłu­ste­go dymu unio­sły się po­nad za­bu­do­wa­nia­mi. Miej­sce ka­ta­stro­fy wy­glą­da­ło jak z hor­ro­ru. W koń­cu śmi­gło­wiec roz­trza­skał się w sa­mym cen­trum mia­sta. Nikt nie był bez­piecz­ny.

In­for­ma­cja o wy­pad­ku roz­nio­sła się lo­tem bły­ska­wi­cy. Tyl­ko nie­licz­ni wie­dzie­li, co się sta­ło na­praw­dę. War­sza­wa zo­sta­ła za­ata­ko­wa­na. W jej dłu­giej hi­sto­rii to nie pierw­szy taki przy­pa­dek, jed­nak tym ra­zem wróg ukry­wał się w cie­niu.

***

– Co już wie­my? – Ba­nach prze­mie­rzał dłu­gi­mi kro­ka­mi ko­ry­ta­rze Cen­trum Za­rzą­dza­nia Kry­zy­so­we­go, po­wo­li gro­ma­dząc naj­bliż­szych współ­pra­cow­ni­ków. Część jesz­cze do­jeż­dża­ła, in­nych wy­cią­ga­no z łó­żek po noc­nej służ­bie. Za­nim wszy­scy, któ­rych po­trze­bo­wał, zja­wią się i przy­stą­pią do pra­cy, może upły­nąć ko­lej­ne czter­dzie­ści mi­nut albo i dłu­żej. Na taką stra­tę cza­su nie mógł so­bie po­zwo­lić, za­tem mu­sie­li wy­star­czyć ci, któ­rzy już znaj­do­wa­li się na miej­scu.

– Na chwi­lę obec­ną wie­my nie­wie­le, wciąż gro­ma­dzi­my in­for­ma­cje. – Ofi­cer dy­żur­ny ze­brał ra­por­ty, a te­raz pró­bo­wał je prze­kształ­cić w jed­ną spój­ną wy­po­wiedź. – Na pew­no spo­tka­nie roz­po­czę­ło się o wy­zna­czo­nej go­dzi­nie. Oprócz pre­zy­den­ta i pre­mie­ra bra­li w nim udział mi­ni­ster obro­ny, spraw za­gra­nicz­nych, fi­nan­sów, go­spo­dar­ki…

– A Ję­drycz­ko? – Ba­na­cho­wi cho­dzi­ło o sze­fa Mi­ni­ster­stwa Spraw We­wnętrz­nych i Ad­mi­ni­stra­cji.

– Nie do­tarł, po­dob­no cho­ry.

– Wczo­raj był zdro­wy.

– Tego nie wiem. – Po­li­cjant w bia­łej ko­szu­li i czar­nym kra­wa­cie wzru­szył ra­mio­na­mi. Spraw­dza­nie sa­mo­po­czu­cia mi­ni­stra nie znaj­do­wa­ło się w za­kre­sie jego obo­wiąz­ków.

– Sta­siu… – Ba­nach zwró­cił się do jed­ne­go ze swo­ich za­stęp­ców, któ­ry aku­rat pod­szedł.

– Tak, pa­nie ge­ne­ra­le?

– Sprawdź, o co cho­dzi z tą cho­ro­bą.

– Ję­drycz­ki? Oczy­wi­ście.

– Tyl­ko szyb­ko, je­steś mi po­trzeb­ny.

Ge­ne­rał zwol­nił, aby po­li­cjant po­now­nie zrów­nał z nim krok.

– Do­brze. I co da­lej?

– Zo­sta­ła od­cię­ta łącz­ność z kan­ce­la­rią.

– Czy­li co? – Ge­ne­rał za­sta­no­wił się gło­śno. – Gru­pa za­ma­chow­ców wcho­dzi do Pa­ła­cu Pre­zy­denc­kie­go i bie­rze jako za­kład­ni­ków gru­pę naj­waż­niej­szych osób w pań­stwie. To się w gło­wie nie mie­ści.

– Skąd wie­dzie­li o na­ra­dzie?

– To do­bre py­ta­nie. – Umysł Ba­na­cha pra­co­wał na peł­nych ob­ro­tach. Je­że­li coś prze­oczą, bę­dzie to tyl­ko jego wina. – Ob­sta­wić cały te­ren w pro­mie­niu ki­lo­me­tra.

– Za­kor­ku­je­my mia­sto na amen.

– Ra­cja, ale kwar­tał Kra­kow­skie Przed­mie­ście, Bed­nar­ska, Ka­ro­wa i…

– Fur­mań­ska – po­śpie­szył z po­mo­cą po­li­cjant.

– Tak, Fur­mań­ska. Musi zo­stać od­cię­ty.

– Już się robi. Czy mo­że­my li­czyć na po­moc woj­ska?

To było waż­ne py­ta­nie. Za­an­ga­żo­wa­nie jed­no­stek pod­le­głych Mi­ni­ster­stwu Obro­ny Na­ro­do­wej w po­dob­nych sy­tu­acjach re­gu­lo­wa­ła spe­cjal­na usta­wa, a pra­ce nad no­we­li­za­cją trwa­ły nie­mal od cza­su jej wej­ścia w ży­cie. Pew­ne spra­wy nie za­le­ża­ły od nie­go, ale może uda się wy­ko­rzy­stać cho­ciaż żan­dar­me­rię albo i od­dzia­ły gar­ni­zo­nu war­szaw­skie­go.

Żan­dar­me­ria, żan­dar­me­ria… Ge­ne­ra­ło­wi za­czę­ło coś się ko­ła­tać po gło­wie, lecz myśl była na ra­zie na tyle nie­ja­sna, że ule­cia­ła w na­tło­ku pil­nych kwe­stii.

– Pa­nie ge­ne­ra­le…

– Co tam, Sta­siu? Do­wie­dzia­łeś się, co po­ra­bia mi­ni­ster Ję­drycz­ko?

– Jesz­cze nie.

– To na co cze­kasz?

– Wła­śnie przy­szła in­for­ma­cja o mar­szał­ku Woj­cie­chow­skim.

Za­pi­sa­ne w kon­sty­tu­cji za­sa­dy suk­ce­sji pre­zy­denc­kiej w Pol­sce ja­sno wska­zy­wa­ły, że kie­dy pre­zy­dent z róż­nych wzglę­dów nie może spra­wo­wać swo­je­go urzę­du, jego obo­wiąz­ki przej­mu­je mar­sza­łek Sej­mu. Cho­dzi­ło o za­cho­wa­nie cią­gło­ści wła­dzy.

– Słu­cham. Mów, ni­cze­go nie po­mi­ja­jąc.

– Zna­le­zio­no go mar­twe­go w domu. Zda­je się, że szy­ko­wał się do śnia­da­nia.

– Chcesz po­wie­dzieć… – Ge­ne­rał dzi­wił się wła­sne­mu spo­ko­jo­wi.

– Tak, pa­nie ge­ne­ra­le: mar­sza­łek Woj­cie­chow­ski nie żyje.

– Hmm…

Ci, któ­rzy prze­trzy­my­wa­li pre­zy­den­ta, ostrze­la­li jego sa­mo­chód, wy­eli­mi­no­wa­li mar­szał­ka Sej­mu i ze­strze­li­li he­li­kop­ter, na pew­no nie za­li­cza­li się do ama­to­rów, a sko­ro tak, to na­le­ża­ło ocze­ki­wać ko­lej­nych nie­mi­łych nie­spo­dzia­nek. Z dru­giej stro­ny, pa­ra­dok­sal­nie, mo­gło to jed­no­cze­śnie tro­chę upro­ścić spra­wę – sko­ro są pro­fe­sjo­na­li­sta­mi, to ich żą­da­nia będą re­al­ne. Pew­nie uda się szyb­ko dojść z nimi do po­ro­zu­mie­nia. Do­ga­da­ją się jak za­wo­do­wiec z za­wo­dow­cem.

Atak był bru­tal­ny i sku­tecz­ny, co do tego nie było wąt­pli­wo­ści. Zgi­nę­li ci, co mie­li zgi­nąć, są też stra­ty wśród cy­wi­lów, zgo­da, ale to nie­unik­nio­ne. W przy­pad­ku starć z mniej spraw­ną gru­pą ofiar by­ło­by kil­ka­krot­nie wię­cej.

Za­wo­dow­cy nie za­bi­ją pre­zy­den­ta i po­zo­sta­łych ofi­cje­li bez wy­raź­ne­go po­wo­du. Na pew­no ich żą­da­nia będą mia­ły cha­rak­ter po­li­tycz­ny. Na po­cząt­ku po­ka­za­li, że się nie cof­ną przed ni­czym. Być może roz­wa­ląjesz­cze któ­re­goś z mi­ni­strów, po­tem pod­da­dzą wła­dze pre­sji cza­su za po­mo­cą ul­ti­ma­tum w ro­dza­ju „ma­cie trzy go­dzi­ny na speł­nie­nie po­stu­la­tów, a jak nie, to zgi­nie ko­lej­ny za­kład­nik”. Wte­dy też moż­na spo­dzie­wać się pró­by na­wią­za­nia bar­dziej bez­po­śred­nie­go kon­tak­tu. Zo­ba­czy­my, co z tego wyj­dzie. Dzia­ła­jąc po­wo­li i roz­waż­nie, na pew­no uda się za­że­gnać kry­zys.

Swo­ją dro­gą, nie przy­po­mi­nał so­bie, by kie­dyś już za­szło coś po­dob­ne­go. Czy ja­ki­kol­wiek pre­zy­dent bądź pre­mier zo­sta­li za­kład­ni­ka­mi? Chy­ba nie. Ci, ow­szem, by­wa­li ce­lem za­ma­chow­ców i gi­nę­li od kul, ale do­tąd nie wpa­dli żywi w łapy ta­kim wred­nym ty­pom.

Atak już na­stą­pił, pora na zmo­bi­li­zo­wa­nie wła­snych sił. Już od paru mi­nut w miej­scu kon­fron­ta­cji znaj­do­wa­ły się dzie­siąt­ki, o ile nie set­ki po­li­cjan­tów. Być może na te­re­nie kra­ju na­le­ża­ło wpro­wa­dzić stan wy­jąt­ko­wy, tyl­ko kto miał­by to zro­bić – pre­zy­dent i pre­mier znaj­do­wa­li się na ra­zie poza pro­ce­sem de­cy­zyj­nym. Kto jest na­stęp­ny w ko­lej­no­ści? Mar­sza­łek Se­na­tu Ry­szard Bie­la­wa. Miły fa­cet, acz tro­chę upier­dli­wy.

Do jego ochro­ny Ba­nach po­trze­bo­wał ko­goś by­stre­go i bez­względ­ne­go, a przy tym nie­rzu­ca­ją­ce­go się w oczy. Zda­je się, że znał taką oso­bę. Nie na­my­ślał się wie­le. Oby nie było za póź­no.

– Sta­siu, łącz ze Szcze­pań­ską, mam dla niej ro­bo­tę.

***

Całe ży­cie miesz­kał na Sa­skiej Kę­pie. Na sta­rość nie bę­dzie się wy­pro­wa­dzał, bo i po co? Z prze­pro­wadz­ka­mi są tyl­ko kło­po­ty, a on ich nie szu­kał. Dom to oaza spo­ko­ju, a nie are­na do okła­da­nia się pię­ścia­mi. Co in­ne­go dzia­łal­ność po­li­tycz­na, tam nie obo­wią­zu­ją żad­ne re­gu­ły.

Auć… Bę­dzie mu­siał ku­pić nowe ży­let­ki, bo te, któ­ry­mi się go­lił, zro­bi­ły się już cał­kiem tępe. Tak tępe jak jego po­li­tycz­ni opo­nen­ci. Ile­kroć my­ślał o tych kmiot­kach, od razu pod­no­si­ło mu się ci­śnie­nie. Gdy­by wszy­scy ci, któ­rzy bra­li go za mi­łe­go, wiecz­nie uśmiech­nię­te­go i tro­chę sa­fan­du­ło­wa­te­go wu­jasz­ka, do­wie­dzie­li się, ja­kie my­śli krą­żą po gło­wie mar­szał­ka Se­na­tu, na pew­no prze­stał­by peł­nić tę za­szczyt­ną funk­cję już po paru mi­nu­tach. On to całe nie­do­ro­bio­ne to­wa­rzy­stwo…

Dzwo­nek do drzwi prze­rwał tok my­śli Bie­la­wy. Zda­je się, że musi pójść i otwo­rzyć, taki to już jego los, żona jesz­cze spa­ła, a ochro­na BOR-u w sa­mo­cho­dzie na dole nie ru­szy tył­ków.

Swo­ją dro­gą, co za kre­tyn śmie go na­cho­dzić o tej po­rze?

Dziś był luź­niej­szy dzień, spo­tka­nia w pod­ko­mi­sjach, parę roz­mów bar­dziej to­wa­rzy­skich niż służ­bo­wych, po­tem mała wó­decz­ka z wi­ce­mi­ni­strem rol­nic­twa, daw­nym kum­plem ze stu­diów.

Gong za­brzmiał po­now­nie.

– Idę, już idę. – Reszt­ki pia­ny wy­tarł ką­pie­lo­wym ręcz­ni­kiem i ru­szył w stro­nę ko­ry­ta­rza.

Za­trzy­mał się na chwi­lę przed du­żym lu­strem. Gdzie się po­dział daw­ny Ry­siek? Zdzia­dział, no, zdzia­dział… Wy­ły­siał i się roz­tył… Ale nie tak jak nie­któ­rzy ko­le­dzy. W do­dat­ku chy­ba nikt nie bę­dzie wy­ma­gał od sie­dem­dzie­się­cio­let­nie­go dziad­ka ro­bie­nia brzusz­ków na si­łow­ni. Na cho­le­rę mu ta­kie idio­ty­zmy. Waż­ne, że wciąż nie musi w nocy wsta­wać do to­a­le­ty, gdy wy­pi­je o jed­no piwo za dużo. Nie jest źle.

Prze­je­chał dło­nią po rzed­ną­cych wło­sach. Kie­dyś to miał czu­pry­nę! Jak był mały, fry­zjer­ki mó­wi­ły, że im się no­życz­ki tę­pią na jego wło­sach. Chry­ste, co się z nim sta­ło, gdzie się po­dzia­ły te wszyst­kie lata?

Gong ode­zwał się po raz trze­ci.

Te­raz to już opier­do­li de­li­kwen­ta na mak­sa. Czy oni nie ro­zu­mie­ją, że mar­sza­łek nie bę­dzie pod­ska­ki­wał jak mło­da kóz­ka?!

– No i…

À pro­pos kó­zek: ta mała mo­gła być jego wnucz­ką. Nie, nie, tyl­ko nie wnucz­ką, już szyb­ciej… No czym? Może asy­stent­ką, naj­le­piej oso­bi­stą, albo ma­sa­żyst­ką, ech… Po­wo­li, Ry­siu, po­wo­li, za­czy­na cię po­no­sić.

– Pani…

– Oli­wia Szcze­pań­ska. – Dziew­czy­na mach­nę­ła mu przed ocza­mi le­gi­ty­ma­cją służ­bo­wą. Agen­cja Wy­wia­du? A co oni mają do nie­go?

– Czy mogę? – Chciał się­gnąć po le­gi­ty­ma­cję i przyj­rzeć się jej bli­żej, ale blon­dy­necz­ka oka­za­ła się szyb­sza.

– Nie.

– Dro­ga pani…

– Kto jest jesz­cze w domu oprócz pana?

– Nikt, to zna­czy żona.

– Po­zwo­li pan, że spraw­dzę.

Szcze­pań­ska nie cze­ka­ła na za­pro­sze­nie i wła­do­wa­ła się do ko­ry­ta­rza obok zdez­o­rien­to­wa­ne­go mar­szał­ka.

– Tak nie moż­na.

– Pro­szę za­mknąć drzwi.

– To już bez­czel­ność.

– Rób, co mó­wię.

Sło­wa agent­ki zszo­ko­wa­ły Bie­la­wę. Nikt tak nie zwra­cał się do nie­go od lat. Kie­dyś Kryś­ka, ale to było… Na wi­dok Wal­the­ra P99 w jej dło­niach zdę­biał zu­peł­nie.

– Dro­ga pani, ja wie­le ro­zu­miem…

– Wejdź do ki­bla i prze­stań ga­dać.

– Ja już so­bie po­roz­ma­wiam z pani prze­ło­żo­nym.

– O ni­czym in­nym nie ma­rzę.

Z wy­cią­gnię­tym pi­sto­le­tem Oli­wia po­bie­gła przed sie­bie.

– Tam śpi moja żona.

– Po­sta­ram się jej nie za­strze­lić.

Mu­sia­ła spraw­dzić, czy w miesz­ka­niu nie ukrył się za­bój­ca. Bo­row­ców już wy­sła­ła, by obej­rze­li oko­li­cę – ogró­dek, ko­mór­ki na gra­ty, ga­raż i po­dwór­ko. Nie cier­pia­ła ta­kich za­dań, ale roz­ka­zów na­le­ży słu­chać, zwłasz­cza tych wy­da­nych przez Ba­na­cha. Ma chro­nić Bie­la­wę i wy­ko­na za­da­nie, choć­by mia­ła zgi­nąć.

Zaj­rza­ła wszę­dzie, gdzie się dało, nie wy­łą­cza­jąc sy­pial­ni, tam w sze­ro­kim łożu fak­tycz­nie wy­le­gi­wa­ła się star­sza ko­bie­ta. W oku­la­rach na no­sie prze­glą­da­ła ja­kieś ko­lo­ro­we pi­smo. Może cze­ka­ła, aż mąż zro­bi jej śnia­da­nie? Na wi­dok Oli­wii unio­sła brwi, ale nie ode­zwa­ła się ani sło­wem.

Szcze­pań­ska wy­co­fa­ła się na ko­ry­tarz, gdzie cze­kał na nią Bie­la­wa.

– Może się w koń­cu do­wiem, co to za naj­ście? Jak na ra­zie ży­je­my w de­mo­kra­tycz­nym pań­stwie i ta­kie in­cy­den­ty nie po­win­ny mieć miej­sca.

– Niech pan włą­czy te­le­wi­zor. – Za­nim wy­tłu­ma­czy temu dzia­dy­dze, o co cho­dzi, upły­ną cen­ne mi­nu­ty.

– Słu­cham?

– Z usza­mi też są pro­ble­my?

– Ale…

– Te­le­wi­zor.