Strona główna » Obyczajowe i romanse » I jeszcze Paulette

I jeszcze Paulette

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-348-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “I jeszcze Paulette

"Ferdinand mieszka sam w gospodarstwie. I wcale nie jest z tego powodu szczęśliwy. Pewnego dnia zachodzi do Marceline, swojej sąsiadki, i zauważa, że niewiele brakuje, aby dach jej domu runął. Wnukowie podpowiadają mu, by zaprosił Marceline do siebie. Ale czy to wypada...? Jednak decyduje się w końcu ją zaprosić. Stopniowo jego dom się zapełnia, ożywa – do Ferdinanda wprowadza się owdowiały przyjaciel z dzieciństwa, dwie przerażone staruszki, lekko zwariowani studenci. I jeszcze Paulette... „Ponadczasowa odświeżająca historia”. La Vie „Radosna utopia”. Le Monde „Piękna i realistyczna powieść, która skłania czytelników do myślenia nie tylko o innych, ale i o sobie”. Le Figaro Litteraire"

Polecane książki

Głównymi tematami filmów Wojciecha Jerzego Hasa są sztuczność i sztuka, ich znaczenie w życiu człowieka. Fabuła nigdy nie była dla niego ważna. Liczyły się emocje, które u odbiorców mogła wywołać odpowiednia oprawa plastyczna, dialogi czy muzyka. Dzieła Hasa mówią, że tylko w kruchej i nietrwałe...
Pierwszy tom trylogii Teri Terry pozostawił czytelnikom kilka nierozwiązanych zagadek, przedsmak nowych problemów bohaterki i ogromny apetyt na ciąg dalszy. Drugi tom nie rozczarowuje – zabiera nas na ostrą, pełną zakrętów jazdę, w której Kyla odkrywa coraz więcej ze swoich przeszłości. Tak – jak si...
W obecnych czasach grillowanie to jeden z bardziej popularnych sposobów spędzania wolnego czasu. Grillujemy w gronie rodziny, z grupą przyjaciół. Nie jest to już tylko szybki, ciepły posiłek. Przy grillu zaczynamy organizować większe spotkania, imprezy (np. urodziny czy imieniny). Niewątpliwie ten r...
Globalizacja procesów biznesowych doprowadziła do sytuacji,w której możliwe stało się podjęcie współpracy w każdym zakątku świata. Nie ma barier, które kiedyś ograniczały podejmowanie tego typu działań. Samoloty, szybka kolej, sieci komórkowe i satelitarne oraz Internet przełamały ograniczeni...
Książka opowiada o losach grupy ubogich piratów, którzy niegdyś byli wielkimi wojownikami. Za wszelką cenę próbują zdobyć dobra materialne a w końcu wpadają na ciekawy pomysł uprowadzenia córki króla. Zadania podejmuje się młody pirat, syn kapitana - Philip. Kto by pomyślał, że dziewczyna wpadnie mu...
Babcia znajdzie radę na wszystko. Jej siłą jest życiowa mądrość i doświadczenie. Pomocnikami są uśmiech i życzliwe usposobienie. Książka ta to istny skarbiec mądrych rad! Rad, które wykorzystamy w codziennym życiu, rad opartych na życiowym doświadczeniu. Pani domu to z pozoru główna odbiorczyni...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Barbara Constantine

Tytuł oryginału:

ET PUIS, PAULETTE…

Copyright © Calmann-Lévy, 2012

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Piosenka cytowana na str. 214 to Nuits de Chine, słowa napisał Ernest Dumont.

Piosenka cytowana na str. 234 to Arrêter les aiguilles, słowa Paul Briollet / Paul Dalbret.

Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Magdalena Bargłowska, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-7999-348-2

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Dla Renée i Roberta,

moich poprzednich sąsiadów.

I dla Alaina,

mojego obecnego sąsiada.

Mahault, 5 lat i dziewięć miesięcy, wręcza koledze z sąsiedztwa bukiet zebranych właśnie kwiatków.

– Masz, schowaj sobie. Jak rodzice ci umrą, będziesz mógł zanieść na ich grób.

(Mahault, moja wnuczka, lubi dzielić się wiedzą).

Jedna mucha w zupie to błąd, dwie to przepis

Franz Bartelt, Nadada,

La Branche 2008,

cytowane w Pas mieux

Arnauda Le Guilchera,

Stéphane Million Éditeur.

1Historia z gazem

Z brzuchem mocno wspartym na kierownicy i z nosem przy przedniej szybie Ferdinand skupia się na prowadzeniu. Wskazówka szybkościomierza zastygła na pięćdziesiątce. Idealna prędkość. Nie dość, że oszczędza paliwo, to jeszcze ma czas rozglądać się po okolicy, podziwiać krajobrazy. A przede wszystkim zatrzymać się w razie czego, nie ryzykując, że spowoduje wypadek.

O proszę, właśnie tuż przed nim przebiega pies. Orientuj się! Ferdinand wgniata pedał hamulca. Pisk opon. Kamyki strzelają spod kół. Jęk amortyzatorów. Samochodem zarzuca. Ostatecznie pojazd nieruchomieje na środku drogi.

Ferdinand wychyla się przez okno.

– A dokąd to się wybierasz, chłopie? Założę się, że na baby, co?

Pies usuwa się jeszcze bardziej na bok, mija samochód galopem i kawałek dalej przypada w rowie wśród traw. Ferdinand gramoli się z auta.

– Ależ ty jesteś od sąsiadki. Co tu robisz sam?

Podchodzi, wolno wyciąga rękę, głaszcze mu łeb. Pies drży.

Po chwili uspokojony posłusznie drepcze za Ferdinandem, który wpuszcza go na tylne siedzenie i rusza dalej.

Dotarłszy do początku polnej drogi, otwiera drzwi. Pies wyskakuje, lecz przypada do jego nóg, skowyczy, jakby się bał. Ferdinand popycha drewnianą barierkę, zachęca go, by wszedł. Zwierzak podskakuje koło niego, cały czas skomląc. Idą dróżką porośniętą po bokach krzakami, dochodzą do niedużego domku. Drzwi są uchylone. Ferdinand woła: „Hej, jest tam kto?…”. Bez odpowiedzi. Rozgląda się dokoła. Nikogo. Popycha drzwi. W mrocznym wnętrzu dostrzega w głębi postać leżącą na łóżku. Zagaduje. Bez efektu. Wciąga nosem powietrze. Coś śmierdzi… Wącha raz jeszcze. Ajjajaj, to gaz! Czym prędzej podchodzi do kuchenki, zamyka zawór butli z gazem, zbliża się do łóżka. Proszę pani, proszę pani! Zaczyna ją poklepywać po policzkach. Najpierw delikatnie, ponieważ jednak pani nie reaguje, klepie coraz mocniej. Pies ujada, skacząc koło łóżka. Ferdinanda także ogarnia strach, zaczyna z całych sił policzkować panią na łóżku. Głośno woła, że ma się przebudzić. Krzyki mieszają się ze szczekaniem. Pani Marceline! Trzask-prask! Niech pani otworzy oczy, natrzask-prask! Proszę się obudzić, protrzask-prask!

W końcu pani Marceline wydaje cichutki jęk.

Ferdinand i pies zgodnie wzdychają z ulgą.

2Pięć minut później już lepiej

Marceline odzyskała kolory i koniecznie chce go czymś poczęstować. Nie co dzień przyjmuje gości. Mieszkają po sąsiedzku, lecz u niej zjawił się po raz pierwszy. Trzeba to uczcić. Ferdinand na próżno powtarza, że nie chce mu się pić, że wpadł tylko, by odprowadzić jej psa – Marceline wstaje, chwiejnie podchodzi do barku, wyjmuje butelkę wina śliwkowego, pragnie bowiem, aby ocenił, jak wyszło. Pierwszy raz je zrobiła. Powie pan, jak smakuje? Ferdinand kiwa głową. Marceline zaczyna nalewać, wtem nieruchomieje i z niepokojem pyta, czy potem będzie jeszcze gdzieś jechał. W odpowiedzi słyszy, że nie, wraca już do domu. To pięćset metrów stąd, trafiłby z zawiązanymi oczami! Uspokojona kończy nalewanie. Ledwie zamoczył usta w winie, ją ogarnia zawrót głowy. Trzymając się za nią oburącz, ciężko opada na krzesło. Zakłopotany Ferdinand skupia się na ceracie na stole, przesuwa kieliszek wzdłuż linii wyznaczających kratkę. Nie śmie teraz ani pić, ani mówić. Po długiej chwili ciszy pyta niemal szeptem, czy chciałaby, aby ją zawiózł do szpitala.

– A po co?

– Żeby panią zbadali.

– To tylko ból głowy.

– No tak, ale… przez ten gaz.

– Ano…

– To niezdrowe.

– No nie.

– Mogą być skutki uboczne.

– Tak?

– Wymioty, zdaje się.

– Naprawdę? Nie wiedziałam.

Znowu na dość długo zapada cisza. Marceline siedzi z zamkniętymi oczami, z czego Ferdinand korzysta, aby rozejrzeć się wokół. Pomieszczenie jest małe, ciemne i niewiarygodnie zagracone. Co natychmiast mu uświadamia, że u niego jest wręcz przeciwnie. Dom ma taki pusty, że dosłownie echo się niesie. Ta myśl działa na niego przygnębiająco, wraca zatem do studiowania ceraty. W końcu się odzywa:

– Zazwyczaj, jak pani wie, nie obchodzą mnie sprawy innych. Ale czy… czy może przez jakieś kłopoty zrobiła pani… no… zrobiła pani…

– Co zrobiłam?

– Z gazem…

– Co z gazem?

– Hm, no…

Trudne to dla Ferdinanda. Taki wstydliwy temat. Za którym nie przepada. Ale czuje, że powinien teraz coś powiedzieć. Zaczyna więc mówić ogródkami, gadać ogólnikowo, dawać do zrozumienia. (Bardzo lubi wyrażenie „czytać między wierszami”). Jest tak przekonany, że słowa zdradzają myśli, iż wolałby polegać wyłącznie na instynkcie i jemu zostawić całą robotę. Aczkolwiek w pełni jest świadom, że drań często wycinał mu paskudne numery! Boi się, że od słowa do słowa niechcący wzbudzi zbyt wielkie emocje, doprowadzi drugą stronę do łez lub do wyjawienia jakiegoś sekretu. Wcale mu się to nie podoba. Gdyby każdy próbował radzić sobie sam, życie byłoby prostsze! Na żonę miał sposób, by uniknąć zbyt osobistych rozmów: kiedy wyczuł, że Henriette weksluje w tym kierunku, wspominał przeszłość. Wystarczyło jedno słowo rzucone od niechcenia i hop! już mógł tylko słuchać jednym uchem. Ależ ona lubiła gadać, biedaczka! O wszystkim, o niczym, o banałach. Istna kumoszka. Ale nade wszystko kochała rozprawiać o przeszłości. O swoich młodych latach. O tym, o ile lepiej było dawniej. O ile było piękniej. Zwłaszcza zanim się poznali! Zawsze kończyło się na tym, że z urazą wyliczała, co mogłaby przeżyć gdzie indziej, w Ameryce, Australii czy może w Kanadzie. Ano, czemu nie, mogło być i tak! Gdyby tylko nie zaprosił jej do tańca, nie szeptał czułych słówek, nie przyciskał tak mocno na tej przeklętej zabawie z okazji święta 14 Lipca. Jaka szkoda.

Nie miał jej tego za złe. On także marzył. O miłych rzeczach. Szybko jednak pojął, że marzenia i miłość tym razem nie pójdą w parze. Może nie był do tego stworzony. Albo nie tym razem mu było pisane. Albo uda się to w innym życiu. Właśnie, w innym życiu, jak u kotów!

Dobra. Wracamy do teraźniejszości.

Jest u sąsiadki. Coś ją trapi, lecz wyraźnie nie bardzo ma ochotę mówić o tym mimo pytań, które Ferdinand dyskretnie jej zadaje. Niewiele o niej wie. Tylko że na imię ma Marceline. Sprzedaje na targu miód, owoce i warzywa. Jest cudzoziemką. Tak jakby. Rosjanką, może Węgierką? W każdym razie pochodzi skądś ze wschodu. Nie tak dawno wprowadziła się tutaj. Parę lat temu. Sześć? Siedem?… No tak, ale mimo wszystko…

Znowu Ferdinand rozgląda się wokół. Zauważa tym razem, że nie ma tu ani termy do wody nad zlewem, ani lodówki, ani zmywarki, ani telewizora. Żadnych współczesnych urządzeń ułatwiających życie. Tak było w czasach jego dzieciństwa. Tylko radio, by wiedzieć, co się dzieje w świecie, i do mycia zimna woda w zlewie. Zimą, pamięta dobrze, stale szukał sposobu, jak by się od mycia wywinąć. I jeszcze od mordęgi przy praniu sztywnym po wyjęciu z zimnej wody w balii – musiał pomagać w wykręcaniu, aż tracił czucie w palcach. Kurde, ależ to była katorga! Mówi sobie w duchu, że biedna pani Marceline może ma dość takiego życia. Tego jarzma i wszelkich strapień. Pewnie się zniechęciła. A przy tym jest z dala od ojczyzny, od rodziny… Bardzo możliwe, że właśnie dlatego…

Ferdinand czuje, że nie ma rady. Musi to wziąć na siebie, zmusić się do mówienia. O innych rzeczach niż łupanie w krzyżu czy pogoda. Choćby o jej psie. Bystrzak z niego, że ho, ho! Taki pies to naprawdę szczęście. Ostatni, jakiego miałem, był głupi, ale przylepka, że szkoda słów. A ten… To suczka? Na pewno? Nie zwróciłem uwagi.

Zbiera się na odwagę. I przechodzi do rzeczy. Ni stąd, ni zowąd mówi, że rozumie. Że on także raz czy dwa miał na to ochotę. Właściwie trzy razy. A mówiąc z ręką na sercu, cztery. Tak, tak, ale… zawsze przedtem przemyślał to sobie. I znajdował bardzo dobre powody, aby tego nie zrobić. Jak na przykład… Hm, tak na gorąco nic mu nie przychodzi na myśl. A, głupiec z niego: wnuki! Cudowne. Niezwykłe. A jakie odmienne od jego dzieci! Tak, tak, naprawdę. Są milsze, żywsze i dużo inteligentniejsze. Może to zależy od epoki, czasy bardzo się zmieniły. Choć niewykluczone, że to my, kiedy się starzejemy, stajemy się cierpliwsi. Możliwe… Nie ma pani wnuków? Ani jednego? Psiakostka. Szkoda. Ale można się innych rzeczy uczepić. Zaraz, niech pomyślę.

Marceline podnosi oczy, wpatruje się w sufit.

Ferdinand drapie się po głowie. Zastanawia się gorączkowo.

– Wie pani, ważne też, by przypomnieć sobie czasem, że są ludzie bardziej nieszczęśliwi. To stawia mocno na nogi. Pomaga ogarnąć sprawy, jeśli pani woli. Człowiek niekiedy tego potrzebuje, nie uważa pani?

Sąsiadka wygląda, jakby myślami była gdzie indziej. Ferdinand próbuje wykombinować coś śmiesznego.

– Skoro dotąd nikt stamtąd nie wrócił, by powiedzieć, czy tam jest lepiej, może nie warto tak się wyrywać, co? Lepiej po prostu zaczekać – sugeruje i chichocze.

Czeka na jej reakcję.

Reakcji brak.

Na dobre ogarnia go strach. Nachyla się do niej. Rozumie pani, co mówię? Może jakieś słowa nie są…

Marceline wyciąga rękę w stronę przewodu kuchenki gazowej i lekko drżącym głosem mówi, że już wie, cały czas szukała i właśnie znalazła. Wszystko przez jej starego kota. Zniknął kilka dni temu. Może umarł? Oby nie. Tak by ją to zabolało… No i dlatego nastało tu bezhołowie. Myszy robią, co chcą. Kota nie ma, to i harcują. Dzień i noc.W szafach, pod łóżkiem, w spiżarce. Gryzą, gryzą bez przerwy. Wydaje się jej, że od tego oszaleje! Jak tak dalej pójdzie, zaczną się ganiać po stole i jeść z jej talerza, tak się rozzuchwaliły bestie jedne.

Ferdinand się wyłączył. Ledwie jej słucha. Biedaczka, gada od rzeczy. Pewnie przez ten gaz. Ta historia z umarłym kotem i harcującymi myszami nie trzyma się kupy. Patrzy na mówiącą sąsiadkę, spuszcza wzrok na jej ręce. Ładne i zniszczone. Tak skutkuje praca na roli, pani Marceline powinna o siebie zadbać, wcierać w dłonie krem, dobrze by im to zrobiło. W sumie wygląda na młodszą, niż sądził. Sześćdzie…

Wtem Marceline się podnosi. Zaskoczony Ferdinand wzdryga się i także wstaje. Słyszy, że dziwnie wkurzające jest gadanie w próżnię. No, ona już czuje się lepiej. Dziękuje za wszystko, sąsiad może sobie iść, a ona się położy i odpocznie. Ten gaz dał jej popalić. Ferdinand spogląda na zegar na ścianie: wpół do piątej, za wcześnie, by iść spać. Dziwi się. A ona mówi, że nie odprowadzi go do drzwi, sam na pewno trafi. Ferdinand przytakuje, skrywając uśmieszek. Trudno by się zgubić w domu, w którym jest tylko jedno pomieszczenie! Głaszcze suczkę po łbie. No to do widzenia pani. Gdyby pani czegoś potrzebowała, proszę dzwonić. Dziękuję, nie omieszkam. I Marceline wzrusza ramionami, mamrocząc pod nosem: Jak tylko założę sobie telefon, rzecz jasna…

Wracając do samochodu, Ferdinand próbuje sobie poukładać to, co się stało: o mało się nie zatruła gazem osoba, która od lat mieszka w tym maciupkim domku o dwa kroki od niego, setki razy spotykał ją na drodze, poczcie, targu, ledwie do niej zagadywał a to o pogodzie, a to o zbiorach miodu… I nagle łup! natyka się na jej psa… znaczy na suczkę… Ale gdyby nie przystanął na drodze, aby odstawić psinę do domu, ta pani Marceline już by teraz nie żyła! I nikogo by to nie obeszło.

Cholera.

Niewesoło.

Wsiada do auta, rusza. Żałuje, że nie odpowiedział na pytanie, które mu zadała. Trudno, zajrzy do niej jutro albo innego dnia. Aby szczerze powiedzieć, co sądzi o jej winie śliwkowym. Że słowo daję, jest nad podziw udane jak na pierwszy raz. Swego czasu robiła je Henriette, jego żona nieboszczka. Ale nigdy nie wyszło takie dobre. Tak, tak, naprawdę szczerze mówię.

W maciupkim domku Marceline kładzie się na łóżku.

Głowa trochę mniej ją boli. Jest w stanie zebrać myśli.

Śmieszny chłopek z tego Ferdinanda. A jaki gaduła! Przez cały czas, gdy tu był, usta mu się nie zamykały, co było trochę otumaniające. Nie wszystko zrozumiała. Na przykład o tym ogarnianiu spraw – czemu wtedy o tym powiedział, nie zgadła. Pewnie ma dużego doła, wyglądało na to, że potrzebuje się wygadać. Takie wysłuchiwanie kogoś jest ciut męczące, ale przynajmniej tyle mogła dla niego zrobić. W każdym razie miło, że przyprowadził sunię. Musi pomyśleć, jak by mu się odwdzięczyć. Może słoikiem miodu, jeśli lubi? Wtem wracają do niej wspomnienia. Przypomina sobie żonę tego jegomościa. Ho, ho!… Bardzo niemiła! Wręcz okropna. To było na początku, nie wiedziała, gdzie co jest, nikogo nie znała. Zwierzaki były głodne, ona również. Skorzystała więc z ogródka. A potem oczywiście zaczęła go uprawiać. Żeby mieć co jeść i może nawet zarobić parę groszy. Póki nie wymyśli, co począć dalej. No. Mimo starań w pierwszym roku zrobiła klapę na całej linii. Zebrała marchewki nie większe od rzodkiewek i cebulę jak groch! I co tydzień ta paniusia, ta Henriette, przystawała przed jej straganem na targu i ze zniesmaczoną miną obrzucała wzrokiem jej towary. Następnego roku było trochę lepiej. Marchewki już przypominały marchewki, a pory były dłuższe niż długopis. I Henriette zaczęła kupować u niej raz tego troszkę, raz tamtego, zawsze jednak sprawiała wrażenie, jakby jej dawała jałmużnę. Marceline najchętniej by ją pogoniła. Tyle że nie mogła sobie na to pozwolić. Tak, naprawdę nie cierpiała tej baby.

I mówi sobie w duchu, że małżeństwo to zawsze tajemnica. Jej małżeństwo również, rzecz jasna. Niespecjalnie ma ochotę o nim myśleć. Takie to odległe, trochę jakby było w innym życiu. Niemniej Henriette i Ferdinand… Właściwie ich nie znała, lecz zastanawia ją, jak mogli tyle czasu żyć razem, skoro tak bardzo nie pasowali do siebie. Co sprawiło, że nie rozbiegli się każde w swoją stronę, ledwie przygasł ogień namiętności? Hm, zasadniczo to nie ma większego znaczenia. W każdym razie on sprawia wrażenie innego. Z wyglądu jest dość drętwy, trzyma się raczej z rezerwą, nie wygląda na złego. I nawet dosyć rozbrajający z tym szerokim rozcięciem w piersi, które tak bardzo stara się ukrywać. Kiedy mówi o wnukach, widać wyraźnie, że mu ich brakuje, nie zdążył jeszcze przywyknąć, że wyjechały. Pewnie przeżył szok, gdy znalazł się sam w wielkim pustym domu.

Biedny staruszek.

Nie ma wesoło.

Kiedy zrobiło się ciemno, Marceline wstała z łóżka. Ból głowy minął. Najpierw sprawdziła przewód gazowy pogryziony przez myszy. Kawałek bez uszkodzeń był wystarczająco długi. Mogła go naprawić i nastawić zupę.

3Poranny prezent

Nazajutrz po przebudzeniu Ferdinand zawołał: „O psiakostka!”. Od jakiegoś czasu ogromnie się stara panować nad językiem. Żeby Mireille, swoją synową, pozbawić pretekstu do zakazywania mu spotkań z wnukami. Tak że zawołał: „O psiakostka!”, aby nie użyć słowa „cholera”, kiedy zdał sobie sprawę, że pościel ma zmoczoną. Najwyraźniej śniło mu się to samo co w trzy poprzednie noce. Mianowicie że pływał jak ryba w ciepłych błękitnych wodach z grupą kumpli delfinów. Nigdy ich nie widział na żywo, tylko w telewizji, w programach dokumentalnych o zwierzętach w rodzaju Thalassa!. Mało tego. Jeszcze trochę zaspany jak co rano spuścił z łóżka lewą nogę, po omacku szukając bambosza. Kiedy pod palcami w końcu wyczuł coś miękkiego i ciepłego, automatycznie postawił nogę, aby to coś wzuć. I krzyknął: „Kurwa mać!”. Ale tu poniekąd miał prawo, albowiem stanął na zwłokach! Na codziennym trupku myszy, prezencie od kota. A konkretnie od kociaka swoich ukochanych wnucząt. Mireille dostała alergii na jego sierść dosłownie dwa dni przed przeprowadzką, musiał zatem się zgodzić, by u niego został. Tak, tak, wszystko ustalone, dziadek Ferdinand zajmie się waszym koteczkiem. Nic się nie bójcie, zajmę się nim. I będziecie mogli go odwiedzać, kiedy tylko zechcecie, tak? No, Lulki, nie płaczcie już, proszę…

Gdyby miał wybór, wolałby psa. Mimo że pół roku wcześniej poprzysiągł sobie, że po Rzepie nigdy już nie weźmie żadnego. Głupi jak but, nieposłuszny, do pilnowania średnio się nadawał, ale jaka była z niego przylepka! Jego przymilność równoważyła wszystko inne. Ojej, ależ mu go brakowało. Kotów zwyczajnie nie lubił. Podstępne przebiegłe bestie. Nadają się tylko do łapania myszy i szczurów. A i to jak się dobrze trafi. Jeśli idzie o posłuszeństwo, z góry wiadomo, że zerowe. A na pieszczoty pozwolą, jak im się zachce. Może być i tak, że nigdy.

Efekt: już w dniu wyprowadzki wieczorem kulka sierści ulokowała się na jego łóżku i nie śmiał jej przegonić, takie toto było małe… Drugiego wieczoru kocię wlazło pod pierzynę i przytuliło się do niego, następnie pyszczek wetknęło mu za ucho, naprawdę było to przyjemne, a czwartego ostrzyło pazurki na nogach fotela, co w ogóle nie ruszało Ferdinanda, nie wzbudziło w nim żadnych emocji, po tygodniu zaś jadło na stole z miski opatrzonej swoim imieniem. Do kompletu brakowało tylko serwetki!

Niedługo dwa miesiące miną, jak jego syn Roland, Mireille i dwoje ich dzieci wyjechali. Wyprowadzili się z domu i odtąd Ferdinand mieszka tu sam z kotem. I czasem się zastanawia – mimo wszystko z niejakim zdziwieniem – czy zdołałby tak dobrze znieść całe to pomieszanie z poplątaniem, wszelkie troski, gdyby go nie miał przy sobie. Gdyby nie było małego Szamala.

Inny powód do zdziwienia: zmiany w jego charakterze. Faceta raczej oschłego, twardego jak głaz, którego nic nie ruszało. Koniec z tym. Z dnia na dzień zrobił się wrażliwy. Zdolny rozpłakać się bez powodu, wzruszać byle czym. Na jego skorupie pojawiła się rysa. A raczej pęknięcie. Które Ferdinand wszelkimi sposobami próbuje załatać.

O tym wszystkim, ma się rozumieć, nikomu nie mówi. Nigdy nie potrafił gładko się wysławiać, a tym bardziej gadać o swoich uczuciach. Miałby wtedy wrażenie, że rozbiera się do naga na rynku w dzień targowy. To nie dla niego. Woli wszystko trzymać głęboko ukryte w sobie, to prostsze.

Nikt zatem nie wie, że wyjazd dzieci i pustka, która po nich została, jakby go rozcięły na pół. Trach! Powstało szerokie rozcięcie w piersi. Trzeba będzie czasu, aby się zrosło. Miesięcy albo lat. Niewykluczone, że nigdy się nie zagoi. Może być i tak.

Po mysich zwłokach znalazł bambosz pod komodą, trupka wziął za ogon i poszedł go wyrzucić na dwór, na stertę gnoju.

I stojąc na podwórku w piżamie, w wilgotnych jeszcze spodniach, zastanowił się poważnie, jak wytłumaczyć kociakowi, że znacznie lepiej by było – tak, zdecydowanie lepiej – gdyby zjadał to, co upoluje. Zabijanie bez powodu to czyste marnotrawstwo. Dość przypomina to, co robią ludzie. Jaka z tego korzyść? Nie bierz z nich przykładu, kiciu.

Tylko jak coś takiego wytłumaczyć kotu? W dodatku małemu. Ledwie czteromiesięcznemu. W przeliczeniu na wiek ludzki – siedmioletniemu.

I jak można liczyć, że zrozumie?

Nie, nie, ostatnimi czasy Ferdinand doprawdy sam siebie nie poznawał. Musi koniecznie wziąć się w garść.

Bliżej południa niebo się przejaśniło. Skorzystał z tego, by nastawić pranie.

Sprawa zrobiła się pilna.

Trzy noce z rzędu miał ten sam sen, skończyła mu się czysta pościel. I spodnie od piżamy.

Otóż tak. Gdyby kiedyś miał opowiedzieć komuś, co poczuł po wyjeździe dzieci, z pewnością rzekłby, że gdy zapakowano ostatnią walizkę, gdy po raz ostatni uściskał chłopców i zamknął drzwi samochodu, pod nogami rozwarła mu się wielka dziura, ciemny dół głębszy niż studnia. I że zawrót głowy, którego doświadczył w tamtej chwili, odtąd go nie odstępuje. Będzie teraz nieodłączną częścią jego życia. To Ferdinand jasno zrozumiał.

Ale niewielkie są szanse, żeby kiedyś o tym opowiadał.

Nie ma mowy, by obnażał się przed kimkolwiek.

4Ferdinand się nudzi, potem mu przechodzi

Po obiedzie rozwiesił pranie na dworze. Później poszedł się powałęsać w okolicy stodoły. Mijając traktor, nie mógł się powstrzymać i wspiął się do kabiny. Uruchomił maszynę, by sprawdzić, czy silnik działa. Następnie wszedł do warsztatu. Na stole zobaczył w połowie wygrawerowaną tabliczkę nagrobną dla Alfreda, od tygodni leżącą odłogiem. Niedokończoną. Z ukłuciem w sercu zerknął na narzędzia, machinalnie zaczął sortować stare gwoździe. Nie chciało mu się zabierać do tabliczki. Wobec tego trudno, wsiadł do auta. Zwolnił, gdy przejeżdżał przed drogą prowadzącą do Marceline, zawahał się, czyby nie wstąpić po świeże wieści, ostatecznie postanowił, że zajrzy do niej może później, pod wieczór. I pojechał do miasteczka. Zaparkował dość daleko od placu targowego, z bagażnika wyjął laskę i ruszył główną ulicą, przesadnie utykając. Nikogo nie spotkał. Co sprawiło mu lekki zawód. Dotarłszy do kawiarni przy placu, zamówił lampkę białego wina i usadowił się przy stoliku w ogródku. Jak zwykle od blisko dwóch miesięcy.

Zegar na merostwie wskazywał wpół do czwartej.

Pozostała mu godzina do zabicia, nim w szkole skończą się lekcje. Tylko wtedy mógł zobaczyć swoje wnuki. Swoich Lulków. Ośmioletniego Ludovica i sześcioletniego Luciena. Mógł każdemu dać całuska. Zanim zjawi się Mireille, by czym prędzej ich zabrać. I raz-dwa odstawić do nowego domu pod pretekstem – wyrażanym z lekkim smutkiem, aby to było bardziej wiarygodne – nawału obowiązków!

W gardle go ścisnęło na samo wspomnienie tego.

Upił nieco białego wina, aby czas szybciej mijał.

Po czym rozejrzał się dokoła. Nie było na co patrzyć.

Przeszedł go dreszcz.

Na niebie promyk słońca próbował się przesmyknąć między dwiema szarymi chmurami. Aby się rozgrzać, Ferdinand zamknął oczy i wystawił się na jego pieszczotę. Ale niedługo tak posiedział. Na chodniku rozległo się suche stukanie. Tup, tup, tup, tup. Nadchodziła młoda kobieta w garsonce i butach na wysokich obcasach. Rzadkość w tej okolicy. Wyliczył, że minie siedem sekund, zanim przejdzie koło kawiarnianego ogródka… sześć, pięć… przesunął laskę… cztery, trzy… wzdłuż krzesła… dwie, jedna. Trafiony. Dziewczyna uskoczyła, wykręciła sobie kostkę, krzycząc: „Aj!”. Już się szykowała, by wygłosić zgrabne, dobrze wyważone zdanko pod adresem „gnojka, którego laska się tu poniewiera”, gdy jej wzrok padł na Ferdinanda. Udało mu się przybrać tak żałośliwą minę, taką skruszoną, że dziewczyna się uśmiechnęła. Szybko się jednak opanowała. Ze ściągniętą brwią rzuciła mu ponure spojrzenie i pogroziła palcem, dając do zrozumienia, że nie z nią takie numery biednego niewiniątka. Na pamięć zna sztuczki staruszków. Dziadków ma czworo! A staż w ostatniej klasie odbyła w domu starców, więc wiadomo… Dokładnie w tej chwili Ferdinand spuścił głowę. Muriel zaś z satysfakcją pomyślała, że zrozumiał, o co jej chodzi. Zadowolona poprawiła garderobę. Wygładziła zmarszczki na spódnicy – szczególnie na tylnej części, bo „zmarszczki na tyłku, kurwa, naprawdę nie uchodzą osobie z klasą” – otrzepała torebkę, stukając nią kilkakrotnie o łydki, poprawiła wysunięty kosmyk upiętych włosów i nie oglądając się więcej na Ferdinanda, ruszyła dalej, nagle wystraszona, że spóźni się na spotkanie (z facetem z agencji nieruchomości w związku z pokojem do wynajęcia, ale będzie musiała mu nawijać cuda-wianki, skoro nie ma na kaucję i w ogóle, o rany…).

Ferdinand był zadowolony. Udało mu się wywołać uśmiech na ładnej buzi młodej kobiety. Coś takiego nie co dzień się zdarza. No owszem, nie był to jakiś szczególnie szeroki uśmiech. Zresztą i kobieta nie taka znowu piękna. Gwoli uczciwości przyznać trzeba, że wyglądała dość frywolnie w tych niebotycznie wysokich obcasach i obcisłej spódnicy, która mocno opinała jej niezbyt szczupłe biodra. To jednak nie miało znaczenia, zdobył swój uśmiech dnia.

Zegar pokazywał teraz czwartą za piętnaście. Przeszło trzy kwadranse do wyjścia ze szkoły. Podniósłszy oczy ku niebu, Ferdinand zdał sobie sprawę, że dwie szare chmury skorzystały i zlały się w jedną zwartą masę niebezpiecznie ciemną. Wspomniał rozwieszone pranie, pomyślał, że jeszcze jest czas wrócić do domu, nim zacznie padać. Na Boga, lunie jak z cebra! Żeby zdążyć, będzie musiał ostro jechać.

Oczywiście zły był na siebie, że tak długo siedział w kawiarnianym ogródku. Nogi mu zdrętwiały. Trochę zeszło, nim je rozprostował, a kiedy wreszcie zdołał się podnieść, zjawił się Roland, jego syn, i stanął przed nim, wypinając brzuch.

– A skąd się tu wziąłeś?

– Bez przesady, mieszkam niedaleko, przecież wiesz.

Skoro Roland pofatygował się aż tutaj, znaczy, że chciał mu zakomunikować coś ważnego. Tyle że jak zwykle nie wiedział, jak się do tego zabrać i od czego zacząć. I aby zyskać na czasie, przestępował z nogi na nogę, pochrząkując. Bardzo irytujące.

– No?…

– Hm, uważam, że przez te wygłupy z laską w końcu spowodujesz jakiś wypadek.

Ferdinand z westchnieniem na powrót usiadł, wyjął fajkę i kapciuch z tytoniem.

– To wszystko?

– Nie.

– No więc?

– No więc uważamy z Mireille, że skoro nie chcesz wchodzić do środka, niech ci będzie, można zrozumieć powody, ale mimo wszystko lepiej by było, gdybyś na kielicha wpadał na taras naszej knajpy. Tak by było normalniej po prostu.

– Nie, no, wygląda mi to na zaproszenie. – Ferdinand niespiesznie pyknął parę razy z fajki. Żeby się z nim jeszcze trochę podrażnić. Roland nie cierpiał jego palenia. – To miłe, do licha. Doceniam. Tylko widzisz, bez owijania w bawełnę powiem, że ten kieliszek białego winka… sam nie wiem, dlaczego tu smakuje lepiej.

Roland przyjął cios. Znowu poczuł silne palenie w lewej części klatki piersiowej – ale nic, co by można uznać za podejrzane albo odbiegające od normy (dowiadywał się, doktor Lubina powiedział, że to tachykardia, nic więcej) – odruchowo kilka razy odchrząknął, po czym obrócił się na pięcie i ruszył do siebie. Do swojej restauracji. Po drugiej stronie placu, w odległości najwyżej pięćdziesięciu metrów. Z tarasem dla palaczy. Starał się kroczyć godnie i naturalnie. Z głową wysoko podniesioną, wyprostowany, z zawieszonym na sznurku korkociągiem uderzającym w udo w rytm kroków. Perfekt. Tylko że szybko coś mu zaczęło przeszkadzać. Coś, co jakby utkwiło w samym środku pleców, dokładnie między łopatkami. I… coraz mocniej go grzało. Gdyby uległ własnym ciągotkom, zawróciłby i poszedł dać w pysk cymbałowi, który stał za firanką! Wepchnąłby mu do gardła tę szyderczą minę i kretyński uśmiech! Kurde, zdenerwował się. A obiecywał żonie, że utrzyma nerwy na wodzy. Szybko. Uspokój się. Zastanów. Spróbuj… No nic, nie da się ukryć, że gdyby na taras jego restauracji przychodził na kielicha pieprznięty ojciec kolegi kawiarniarza, on też kretyńsko by się uśmiechał. Choćby po to, żeby go wkurzyć.

Cóż, taka w sumie jest prawda. Uspokoił się trochę. Ta myśl dodała mu pewności siebie.

Ale