Strona główna » Obyczajowe i romanse » I tam jest bies pogrzebany

I tam jest bies pogrzebany

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7976-374-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “I tam jest bies pogrzebany

Edward to pisarz nieudacznik, który pisze romanse dla kur domowych i marzy o osobistej psychofance. Jego żona Maria panicznie boi się, że na starość nie będzie miał jej kto podać szklanki wody, nie mówiąc już o szklance, za pomocą której będzie mogła odrysować sobie brwi. Jej ojciec Eugeniusz to właściciel zakładu pogrzebowego, skarżący się, że przez kryzys w branży będzie musiał pochować sam siebie. Jego córka Nina nie tylko zna całą encyklopedię chorób, ale jest w stanie napisać ją od początku, co weryfikuje podczas codziennych wizyt u swojego lekarza Jakuba, niepamiętającego, kiedy ostatni raz spał, nie mówiąc już o tym, kiedy spał z kimkolwiek.

 

Cała piątka – chcąc nie chcąc – będzie musiała zacieśnić więzi, a wszystko przez kryzys w branży funeralnej…. Bo jak na złość, w całym mieście nikt nie chce umierać!

 

„I tu jest bies pogrzebany” to niezwykła, nieprzeciętna i zabawna opowieść, która porwie nawet największego malkontenta i sceptyka. Bo jak się czasami okazuje… wszystko co dobre zaczyna się w zakładzie pogrzebowym.

Polecane książki

Osoba trzydziestoletnia sięgająca w powieści do motywów autobiograficznych czyni to -  moim zdaniem - tylko dla własnej satysfakcji. Mam wrażenie, że napisanie powieści autobiograficznej bardziej przystoi osobie starszej, która powiedziała już wszystko o cudzych światach i spokojnie pragnie wrócić d...
Opowieść o Mazowszu – prawdziwie magicznej ziemi pośrodku Polski. To książka do czytania, od której oderwać się nie można. Są w niej gawędy o miejscowościach i miejscach znanych i takich, o których nie wie się nic albo niewiele: o rzeźbionych cudach z mazowieckiej prowincji, o legendach i podani...
Fascynująca opowieść o drugiej części Bitwy o Atlantyk, czyli o stopniowej klęsce U-bootów, od maja 1943 do maja 1945 roku. To opowieść o wyścigu technologicznym, który stwarzał przewagę to jednej to drugiej strony w różnych fazach bitwy, ale także o zmiennej taktyce stosowanej przez obie strony. A ...
Publikacja zawiera praktyczne objaśnienia do każdego artykułu ustawy o zakładowym funduszu świadczeń socjalnych. Szczegółowo omawia obowiązki pracodawców związane z prowadzeniem działalności socjalnej. Wyjaśnienia są poparte praktycznymi przykładami, wzorami dokumentów, stanowiskami urzędowymi i orz...
Teatr. Miłość. Zbrodnia. Jestem starym pederastą. Wiem, że tak się dzisiaj nie mówi, ale to właśnie określenie najlepiej oddaje mój sposób myślenia o sobie. Tymi słowami autor rozpoczyna fascynującą opowieść o dwóch aktorach, w której niczym w zwierciadle odbija się Warszawa drugiej połowy ubieg...
Kapitał własny to jedna z najważniejszych kategorii finansowych w przedsiębiorstwie, a jego wyodrębnianie jest normalną procedurą zarówno wśród praktyków, jak i teoretyków rachunkowości. Jako kategoria ekonomiczna kapitał własny odzwierciedla wartość księgową przedsiębiorstwa oraz pozwala na ocenę j...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Karina Bonowicz

 

 

 

 

 

 

 

Copyright © Karina Bonowicz, 2016

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016

 

 

Redaktor prowadząca: Monika Długa

Redakcja: Kaja Kowalewska

Korekta: Malwina Błażejczak

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Projekt typograficzny i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Fotografie na okładce:

www.shutterstock.com/Olympus

www.shutterstock.com/scenery2

www.shutterstock.com/Balefire

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2016

 

eISBN 978-83-7976-374-0

 

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest niezamierzone i przypadkowe.

 

 

 

 

 

 

Jeśli wstajesz rano

i w gazecie nie ma

twojego nekrologu,

to znak, że czas do pracy.

 

 

Edward

Kiedy pisałem książkę, nie mogłem kochać się z Marią. No nie… to nie to, co myślicie. Akurat w TYCH sprawach nikt (a przynajmniej ja i – mam, do diabła!, nadzieję – Maria) nie ma powodów do narzekań. No po prostu nie mogłem i już! Moi koledzy po fachu – Stephen King i kobieta, która pisze trzysta sześćdziesiąt pięć romansów rocznie – utrzymują, że pracując nad jedną książką, myślą już o kolejnej. To chyba coś w rodzaju uzależnienia. Pisarze są jak palacze, którzy zaciągając się papierosem, myślą już o następnym. Albo jak seksoholicy, którzy… no, to działa na podobnej zasadzie. W każdym razie, kiedy ja zaczynałem pisać, myślałem – w przeciwieństwie do seksoholików – tylko o tym, żeby jak najszybciej skończyć. Myślałem o rzeczach, które będę robił, kiedy skończę pisać. Na przykład o tym, że skoczę ze spadochronem/zostanę misjonarzem w Ekwadorze/adoptuję dziecko z Afryki/zrobię sobie zdjęcie z Angeliną Jolie, ale PRZEDE WSZYSTKIM będę kochał się z Marią. Bo na razie…

 

Na szczęście, Maria przeczuwała, kiedy TO się zbliża. Stawałem się wtedy nie do zniesienia: drażnili mnie wszyscy, którzy za głośno oddychali, zakręcony słoik buraczków doprowadzał mnie do furii i wciąż płakałem po Ryśku z Klanu. Jednym słowem, zachowywałem się dokładnie tak, jak powinna zachowywać się Maria raz w miesiącu. I to tylko raz. Niestety, Maria zachowywała się tak przez wszystkie dni miesiąca, wszystko wskazywało więc na to, że najwyraźniej nie odróżnia ich od siebie. Dlatego Maria (z PMS-em czy bez, co – jak widzicie – nie ma żadnego znaczenia) nie zamierzała mi tego ułatwiać. Wycofywała się mało dyskretnie. Najpierw ostentacyjnie („Bujaj się, frajerze!”) przenosiła się na swoją stronę łóżka, potem demonstracyjnie („Ty farbowany impotencie!”) opuszczała sypialnię. Z łazienki zaczęły znikać jej kosmetyki, przez co okazało się, że nasza łazienka jest większa, niż przypuszczałem, a z lodówki – litry dietetycznej coca-coli (koniecznie w dietetycznej puszce. Stąd wiadomo, że lodówka pierwotnie służyła do przechowywania żywności, a nie jedynie protein, antyoksydantów i lakieru do paznokci. Ostatnim krokiem była kartka zostawiona na kuchennym stole, na której Maria (pismem tak niewyraźnym, że można by nim było wypisywać recepty, zwłaszcza te, które wychodziłyby spod ręki lekarza z Emiratów Arabskich) skreśliła kilka słów. Tych samych, co zwykle: „Ty pieprzony grafomanie! Jestem tam, gdzie zawsze. Oby TYM RAZEM poszło Ci szybciej. P.S. Jeśli znów zapchasz zlew albo zatrzaśniesz drzwi, będziesz sam dzwonił do administracji!!! M.”.

 

No cóż… Zabrało mi trochę czasu, zanim nauczyłem się jej odmawiać. Wiem, że każdy, kto nie jest gejem, a poznał Marię, ma mnie teraz za idiotę. Albo za geja. Gdybyście tylko wiedzieli, jaką cenę mogłem zapłacić za te kilka (albo kilkanaście – zależy od dnia) chwil przyjemności… Zresztą Maria była wytrawną uwodzicielką, i to już jako piętnastolatka. Na szczęście obydwoje byliśmy nieletni, więc obyło się bez prokuratora.

 

Miałem wtedy szesnaście lat, Maria – piętnaście. Służyłem jako ministrant u świętego Jana, bo ubzdurałem sobie (a może przeczytałem na drzwiach w męskiej toalecie, z których to drzwi czerpałem całą moją wiedzę na temat dojrzewania, jak również na temat słów w językach obcych, głównie łacińskich), że robi to wrażenie na dziewczynach. Otóż nie robiło. Okazało się, że tym, co naprawdę robi na nich wrażenie, jest siłownia, a jeszcze bardziej stojący przed siłownią bankomat. O tym jednak dowiedziałem się nieco później. Maria przyszła do zakrystii, chociaż kościół nie był jej nigdy po drodze (zwłaszcza kiedy na drodze do kościoła stanął Lidl). Musiałem mieć strasznie głupią minę (albo po prostu nadal stałem w tej śmiesznej ministranckiej sukience, co mi pewnie szyku nie dodawało), bo Maria parsknęła śmiechem już na dzień dobry. Na szczęście zaraz było podniesienie, więc musieliśmy zająć się klęczeniem. Albo udawaniem, że klęczymy. Przynajmniej ja na pewno udawałem, bo kątem oka wciąż obserwowałem Marię i zastanawiałem się, po co właściwie przyszła. Sądząc po długości jej sukienki, chyba nie po to, żeby się modlić o pokój na Bliskim Wschodzie. Jezu, ależ krótka była ta sukienka! Myślę, że Jezus też to zauważył. I wtedy… Nie no, jeśli myślicie, że właśnie wtedy usłyszałem głos Boga czy coś w tym stylu, to grubo się mylicie. Usłyszałem za to głos NATURY. A właściwie zew pokwitania, które już od jakiegoś czasu nie pozwalało mi budzić się co rano bez zażenowania. W tamtej chwili, nawet gdyby przemówił do mnie sam gipsowy święty Jan stojący w rogu zakrystii, a zaraz potem Jacek Santorski, i tak bym żadnego głosu nie usłyszał. Pół metra przede mną rozciągał się widok jakich mało: uda Marii ledwo przykryte falbanką (i po co ta falbanka?) czerwonej sukienki w białe groszki. Zaszurałem kolanami po brudnej podłodze, żeby powąchać jej włosy, które – jak sobie wyobrażałem – miały zapach wiśni i magnolii (to niezupełnie prawda, a właściwie wcale, bo włosy Marii pachniały szamponem brzozowym za sześć pięćdziesiąt z Rossmana). Tymczasem Maria, która widziała na pewno niejeden amerykański film „na temat”, upozowała się odpowiednio, układając usta w ciup, który to ciup był już od dawna przedmiotem moich bardzo mrocznych i bardzo NIELETNICH fantazji. Zanim jednak doświadczyłem tego, co trzy czwarte chłopaków z mojej klasy miało już za sobą (i nie mam tu na myśli nagłego ataku mutacji), drzwi otworzyły się z hukiem i do zakrystii wpadł proboszcz.

– To tu się nie puka? – autentycznie zdziwiła się Maria (jakby widok księdza w zakrystii był czymś niepojętnym), a ja ze wstydu zrobiłem się tak purpurowy, że śmiało mógłbym konkurować nie tylko z szatą świętego Jana, ale i z peleryną świętego Mikołaja. Proboszcz miał minę, jakby za chwilę zamierzał nam zrobić bierzmowanie, a zaraz potem dać ostatnie namaszczenie. Nie pozostawało nic innego, jak tylko pokornie spuścić głowę… i dać nogę!

 

Biegliśmy bez tchu przez trzy przecznice, zatrzymując się dopiero przy sklepie rzeźnickim. Kiedy ja byłem już bliski konieczności reanimacji, Maria stała oparta plecami o ścianę sklepu i wyraźnie znudzona kręciła sobie włosy na palcu. Gdyby nie to, że właśnie zbiegliśmy z zakrystii (kto wie, czy proboszcz nie zadzwonił już na 112 i za chwilę nie zjawią się tu antyterroryści, TVN24 i ludzie z programu Mam talent), a ja byłem nadal w komży, rzuciłbym się na Marię, przycisnął do szyby sklepu rzeźnickiego i na oczach wszystkich świńskich RYJÓW zrobiłbym to, czego nie udało mi się dokonać w zakrystii. Nie wiem, dlaczego tego wtedy nie uczyniłem. Przecież świeże półtusze wieprzowe nie mogły mi nic zrobić. Gorzej z rzeźnikiem, którym zupełnie przypadkiem był mój ojciec…

– Ojciec mnie zabije – powiedziałem w końcu, bo uznałem, że muszę coś powiedzieć, zanim Maria, wciąż owijająca włosy na palcu, zrobi sobie trwałą ondulację. Prawda była taka, że najpierw zabije mnie proboszcz, a potem ojciec. A potem dostanę szlaban i nie wyjdę z domu do samej emerytury. A już na pewno do emerytury ojca. I proboszcza.

– Żałujesz? – syknęła Maria, przydeptując mi tę nieszczęsną sukienkę, przez którą trudno mi było w tej chwili zachowywać się jak stuprocentowy mężczyzna.

– Oczywiście, że nie!

Ależ żałuję! Oczywiście, że żałuję! Żałuję, że nie mogłem się z nią całować w zakrystii na oczach gipsowego świętego Jana! I co ja teraz powiem chłopakom???

– No, to resztę zostaw mnie! – zabrzmiało to tak, jakby miała z ukrywającym się u rzeźnika oddziałem IRA podłożyć bombę pod kościół i to tylko dlatego, że nigdy jej się nie podobało imię Jan.

– Dokąd idziesz? – przestraszyłem się (tak na wszelki wypadek) i uczepiłem jej ręki, jakby to właśnie ode mnie zależało istnienie nie tylko kościoła świętego Jana, ale wszystkich kościołów na świecie.

– Puszczaj! Powiedziałam, że to załatwię!

I załatwiła. Poszła prosto do proboszcza. A właściwie do jego konfesjonału, gdzie wyznała, że całowała się ze mną w zakrystii w czasie mszy i że wcale tego nie żałuje. Rzecz jasna, ksiądz zgrzytał zębami, ale przecież nie chciał beknąć za złamanie tajemnicy spowiedzi. I nie mógł zrobić dla nas wyjątku, co zapewne (w połączeniu z długimi godzinami spędzonymi w konfesjonale) przypłacił HEMOROIDAMI.

 

Tak więc widzicie, że Maria była uwodzicielką nie tylko wytrawną, ale i odpowiedzialną. I znienawidzoną przez proboszcza. A może nawet przez wszystkich proboszczów na świecie. Co nie zmienia faktu, że przy Marii wciąż myślałem o seksie. Nawet w kościele. Zwłaszcza w kościele. Dlatego czułem się bezpiecznie dopiero wtedy, kiedy Maria opuszczała sypialnię. I to się właśnie nazywa bezpieczny seks. Kiedy dla własnego bezpieczeństwa, a może nawet bezpieczeństwa całego bloku, miasta, a kto wie?, także i kraju po prostu go nie uprawiasz. Mimo to jednak nie mogę się już doczekać, kiedy skończę pisać.

 

 

Maria

Nie mogę się doczekać, kiedy przestanie pisać. Kiedy wreszcie skończy tę wybitną książkę, którą przeczytają przed snem (albo podczas gotowania powideł) trzy gospodynie domowe w całym kraju, i znów będziemy mogli się kochać. Nie wiem tylko, czy nie będziemy musieli zaczekać, aż one skończą czytać. Chryste… Mogłam się związać z hydraulikiem, rybakiem dalekomorskim, rolnikiem z Pomorza. Ewentualnie z Bradem Pittem. Ale nie! Ja musiałam, oczywiście, związać się z Edwardem! Dobrze, że przynajmniej nie pisze wierszy… Gdyby pisał, do łóżka poszlibyśmy pewnie w następnym wcieleniu, bo Edward na pewno NIGDY nie znalazłby rymu. Ja rozumiem, że pisarz musi obowiązkowo być zneurotyzowany, ale gdyby był dla odmiany ZEROTYZOWANY, to chyba nic by się nie stało, prawda? Ale nie, nie Edward. Kiedy wszyscy chłopcy na świecie chcieli zostać strażakami, policjantami albo Chuckiem Norrisem (tak, tak, to były jeszcze takie czasy, kiedy bardziej opłacało się być policjantem niż złodziejem, nawet podczas zabawy), Edward chciał zostać wybitnym pisarzem. Marzył o tym, od kiedy skończył dziesięć lat. Przez kolejne dwadzieścia próbował dowiedzieć się, jak to się robi. Czytał biografie słynnych pisarzy i próbował wszystkiego po kolei: pisał – stojąc – jak Hemingway (szybko jednak zorientował się, że jest to możliwe jedynie na korytarzu PKP, i to tylko po świętach), zapisywał całe zdania – jak Robert Frost – wewnątrz butów (dopóki zdania nie skończyły mu się szybciej niż buty), jak Dickens spał z głową zwróconą na północ (zanim okazało się, że żadna to północ, lecz zachód) etc., etc. Tak, Edward zajmował się wszystkim tym, co mogło go uczynić wybitnym pisarzem. Wszystkim, tylko nie pisaniem, rzecz jasna.

 

– Siedem???

– Siedem. Tak jest chyba napisane, nie? – wycedziłam przez zęby. Czyżbyśmy po wejściu do Unii Europejskiej siódemkę – ze względów ideologicznych – zapisywali po rzymsku, a nie po arabsku? No, tak. Bo skąd niby ta brzydka jak noc (albo raczej jak jasna cholera) aptekarka z przetłuszczonymi włosami ma wiedzieć, że ja, Maria, żona grafomana Edwarda, przychodzę tu regularnie po imponującą ilość RELANIUM. Jest nowa. Nie ma dziś Anny. Anna, która kocha książki Edwarda (co nie najlepiej o niej świadczy, tak między nami mówiąc), bez zmrużenia oka wydałaby mi ciężarówkę relanium. Czy Edward nie mógłby się łaskawie uzależnić, jak normalni ludzie, od czegoś, co nie jest na receptę? Wiem, wiem, nie jego wina. Uzależnił się przypadkiem. Skąd mógł wiedzieć, że jego nerwowa matka trzymała relanium w pudełku z aspiryną, zapomniawszy – pewnie z tych nerwów – o wyjęciu z niego uprzednio aspiryny? Edward łykał od czasu do czasu aspirynę (nie wiedząc, że co druga to relanium) i coraz bardziej mu się to podobało. Kiedy prawda wyszła na jaw, było już za późno i Edward za nic w świecie nie chciał nikomu, a zwłaszcza nikomu ze służby zdrowia, oddać swojego nałogu. Ani tym bardziej zamienić go na aspirynę.

– To żona TEGO pisarza – wyjaśniła szeptem brzydkiej farmaceutce jej równie brzydka koleżanka. A więc to już oficjalne: Edward jest czytany przez trzy gospodynie domowe i dwie aptekarki. Swoją drogą, dziękuję uprzejmie za taką reklamę. Dostanę teraz zniżkę? Do siódmego opakowania wyciskarka do ślimaków gratis? A może niech od razu nadadzą Edwardowi tytuł „Króla Relanium” i firma je produkująca zacznie umieszczać na opakowaniu jego podobiznę w stylizacji „na Don Wasyla”.

– TEGO pisarza??? – upewniła się farmaceutka z przetłuszczonymi – coraz bardziej przetłuszczonymi – włosami.

Tak, tak, właśnie TEGO. TEGO grafomana, mitomana, histeryka i idioty. Upycham do torby (na szczęście każda damska torba bez wyjątku pomieści absolutnie wszystko, łącznie z kochankiem, zwłokami niewiernego męża i zeszytem A4, który – jak wiadomo – nie mieści się nigdzie) kolejne opakowania tabletek, bez których TEN pisarz pewnie ssałby swój kciuk w jakimś zacisznym pokoju na drugim końcu miasta. Pokoju, rzecz jasna, bez ani jednej klamki. Jak tak dalej pójdzie, sama odkręcę wszystkie klamki w naszym mieszkaniu. Na jedno wyjdzie.

 

Kiedy pisał, nie mógł się (podobno!) ze mną kochać. Słyszałam o pisarzach-biseksualistach, -seksoholikach, -syfilitykach i -elektrykach, ale nigdy nie słyszałam o pisarzach, którzy zakładali sobie – i to osobiście! – pas cnoty i połykali klucz na czas pisania książki, żeby nic (czyli w tym wypadku ja) ich nie rozpraszało. W ogóle nie słyszałam, żeby jakikolwiek mężczyzna takie coś kiedykolwiek zrobił. Facet w pasie cnoty? Błagam… Zostałby od razu nominowany do nagrody Darwina. A potem zapewne od razu beatyfikowany. Słyszałam za to, że podobno sportowcy nie mogą uprawiać seksu przed olimpiadą, bo zużywają przez to za dużo energii i się dekoncentrują (i mogliby nie zauważyć, że minęły właśnie cztery lata i czas na kolejną olimpiadę). No ale Edward nie jest sportowcem. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Chyba że uzależnienie od relanium – które już dawno wpisał sobie w CV w rubryce: zainteresowania – uznano w ostatnim czasie za dyscyplinę olimpijską. Gdyby Edward przygotowywał się do zawodów w łykaniu relanium na czas, to owszem, mogłabym zrozumieć jego obawy. Ale tak? No cóż. Śmierć frajerom. I żonom frajerów też.

 

 

Nina

Wiecie, czym pachnie śmierć? Nie wiecie? To wam powiem. PIENIĘDZMI. No i oczywiście sosną, modrzewiem albo dębem. Albo każdą inną świeżo zheblowaną deską. Oczywiście najlepsza byłaby deska dębowa. Na wysoki połysk. W kolorze rustikal. Skąd to wiem? Kto jak kto, ale córka przedsiębiorcy pogrzebowego powinna wiedzieć takie rzeczy.

 

– A minister zdrowia ostrzegał – westchnął protekcjonalnie ojciec, zanim zaczął z rozmarzeniem w oczach mieszać formalinę. Jak wynika z aktu zgonu, Katarzynę, księgową z trzydziestoletnim stażem i kurzajką między brwiami, pochowamy razem z Przewlekłą Obturacyjną Chorobą Płuc, w skrócie POChP, czyli POCholeręPaliłeś/-aś. Na szczęście, nasza dębowa trumna na wysoki połysk w kolorze rustikal pomieści je obie. Ojciec skończył mieszać formalinę, przybrał taki wyraz twarzy, jakby miał za chwilę przystąpić do zamiany wody w wino, i pociągnął usta Katarzyny karminową szminką z Rossmana. Ojciec jest najlepszym balsamistą w okolicy. I, jak widać, daltonistą.

– Dlaczego każdej kobiecie malujesz usta na ten sam kolor? – skrzywiłam się, patrząc, jak karmin na ustach Katarzyny zajadle gryzie się z zielonym cieniem na jej powiekach, z którym najwyraźniej nie chce być pochowany. Ojciec mógłby naprawdę podszkolić się trochę z wizażu. Kobieta – martwa czy nie – zawsze chce wyglądać dobrze.

– Żeby wyglądała jak żywa – odpowiedział niezrażony krytyką ojciec.

– No to gratuluję. Dzięki tobie wygląda jak transwestyta. I to bynajmniej nie żywy, ale martwy.

To, że ojciec nie zna się na kolorach, nie powinno nikogo dziwić. Jak sama nazwa wskazuje, kolor jest kolorowy. Ojciec od zarania dziejów chodzi w uniformie przedsiębiorcy pogrzebowego, któremu raczej daleko do jakiegokolwiek koloru.

– Sugerujesz zmianę szminki? – spytał, przyglądając się uważnie ustom Katarzyny. – Wiesz, całe miasto przyjdzie ją oglądać…

Tak, tak, wiem. WSZYSCY. Bo wszyscy (zwłaszcza nasze trzy sąsiadki, etatowe żałobniczki, które kiedyś wynajmowaliśmy za dwie dychy, żeby przychodziły na pogrzeby, gdzie było mało ludzi, a potem z nudów zaczęły przychodzić na wszystkie) są wstrząśnięci śmiercią Katarzyny. Była taka miła, miała takiego porządnego męża, taką wspaniałą pracę, takie ładne pokrowce na siedzenia w samochodzie, taką uroczą wycieraczkę przed wejściem, bla, bla, bla… No i po co umarła? Na pewno każdy z was zna taką Katarzynę. Dziewczynki takie jak ona szyją ubranka dla misiów (misie, oczywiście, mają imiona, chociaż za cholerę nie wiem, jak się ustala misiom płeć). Są uczennicami z różowym (koniecznie!) piórnikiem. Potem uznają, że przyszedł czas na pierwszy tusz do rzęs, pierwszy pocałunek i pierwszego papierosa (niekoniecznie w tej kolejności, chociaż tak jest – zdaje się – najrozsądniej). A potem stwierdzają, że trzeba (!) z kimś (!) się spotykać, więc umawiają się z chłopcem z równoległej klasy, a najlepiej z klatki obok, żeby mieć go cały czas na oku. Kiedy zadecydują, że już pora, idą z nim na studniówkę i do łóżka (w ten sposób traci się cnotę nie tylko na amerykańskim balu maturalnym, ale też na przaśnej imprezie w remizie albo na sali gimnastycznej). Znajdują praktyczną pracę, żeby wystarczyło na mikrofalówkę i lakier do paznokci (oczywiście, wszystko zależy od marki: i mikrofalówki, i lakieru, więc „żeby starczyło” bywa bardzo względne). Wychodzą za mąż. Biała suknia, baloniki, tort z parą młodą DO ZJEDZENIA (w pakiecie z karaoke w wykonaniu wujka Zenka i zbiorowym zatruciem podejrzaną wódką z Czech). Między odwiedzinami teściów, telenowelą a zakupami w hipermarkecie zachodzą w ciążę. Czytają podręczniki dla przyszłych mam, kompletują ubranka (według odwiecznego i odwiecznie niezrozumiałego dwukolorowego podziału). Rodzą. Koniecznie naturalnie (nawet jeśli po kwadransie puszczają położnej łacińską wiązankę, i to bynajmniej nie życzeń, domagając się znieczulenia). Chodzą na wywiadówki i szkolne przedstawienia. W niedzielę pieką SERNIK, a w środę kurczaka (albo odwrotnie). Chwalą się świadectwami dzieci i zdjęciami wnuków (na zasadzie: który szybciej zacznie chodzić/siadać na nocnik/onanizować się). Kiedy nie mogą odczytać cen w marketach, kupują okulary na łańcuszku, a potem i tak ich nie noszą, bo wstyd, więc nadal kupują kilogram mąki, która w domu okazuje się proszkiem do prania. I to na dodatek kolorowego. Robiąc konfitury, zapominają o dodaniu cukru. Starannie odmierzają pastylki: te na ciśnienie, te na wątrobę. Wreszcie umierają. Koniecznie na wznak i koniecznie ze splecionymi rękoma. Żeby mój ojciec miał mniej pracy. Taka miła, miała takiego porządnego męża… bla, bla, bla. Może nie chciała pracować w księgowości, piec co niedzielę sernika i kochać się po bożemu? Jak na moje oko umarła z NUDÓW, a nie na Przewlekłą Obturacyjną Chorobę Płuc.

– To co? – Ojciec trącił mnie w ramię. – Może różową?

Ojciec mówi, że każdy ma taką śmierć, na jaką sobie zasłużył. To chyba oznacza, że do jednych przychodzi ona jako stara kobieta z papierosem w zębach, z twarzy podobna zupełnie do teściowej, a do innych jako apetyczna blond pielęgniarka w malinowym błyszczyku na ustach. To znaczy ubrana tylko w malinowy błyszczyk. Do jeszcze innych jako pracownik urzędu skarbowego albo facet z reklamy MARLBORO. Oczywiście każdy – w zależności od płci – wolałby być witany przez pielęgniarkę albo faceta w kowbojskim kapeluszu z reklamy papierosów. Nie licząc, rzecz jasna, tych uśmierconych przez pielęgniarki, które pomyliły kabel od radia z kablem od respiratora, i tych, którzy tyle wypalili za życia, że mogliby śmiało przejść na rentę jako palacz kotłowy. To by było trochę nie na miejscu. Ja bym chciała być witana przez George’a Clooneya, ale nie wiem, czy nadążyłby za witaniem tylu kobiet. Poza tym George Clooney JESZCZE żyje.

– Nina?

– Co?

– Co z tą szminką?

– Spróbujmy różową.

Zaczęło się od śmierci babci. Po babci był kurier DHL-u, któremu pomyliły się imiona dziewczyn, kasjerka, którą trafił szlag, chłopak, któremu dziewczyna powiedziała: „Jedź, lewa wolna”, kierowca autobusu, który myślał, że mąż sąsiadki nadal jest w delegacji etc., etc. Wszystkich ich ojciec ubierał, malował i krzyżował im ręce na piersiach. Kiedy trzeba było, zszywał powieki albo związywał różańcem dłonie, które nie chciały trzymać się jak należy (albo po prostu leżały nie tam gdzie trzeba). Oszukiwał. Regulował brwi, golił wąsy (paniom też), różowił policzki, a kobietom malował usta szminką, oczywiście z Rossmana (wyjątkiem wśród mężczyzn był tylko dziadek kościelnego, ale – wierzcie mi – naprawdę tego potrzebował). Wszystkie bez wyjątku były chowane z karminową szminką na ustach. Dla ojca nie było żadnej dyskusji i żadnych świętości w tej kwestii.

– No, i pięknie – powiedział z dumą nad martwą siostrą Łucją z karminowymi ustami, która przywiozła mi z Peru ponczo, a sobie żółtą febrę. Miałam trzynaście lat i myślałam, że zakonnice nie umierają. Myślałam też, że nie golą się pod pachami. Co za rozczarowanie… W obydwu przypadkach.

 

 

Jakub

Żyję z kłamstwa. To prawda.

 

Poniedziałek

– Powinna pani unikać przetworzonych produktów – tłumaczę pracownicy firmy konsultingowej, cierpiącej na wrzody żołądka. W przepisowym kostiumie i szpilkach, siedzi tak sztywno, jakby połknęła pastorał biskupi i za nic nie chciała go oddać. Biskupowi, rzecz jasna. Chyba nawet nie zauważyła, że jest na zwolnieniu lekarskim. A, przepraszam. Nie na zwolnieniu, na urlopie. Pracownicy korporacyjni NIGDY nie biorą L4, tylko urlop. Może dlatego nie używają słowa „zwolnienie”, bo kojarzy się im z rozwolnieniem, którego oni PRZECIEŻ nie mają.

– Warzywa na parze, drób, unikać słodyczy i napojów gazowanych – wyliczam, pożerając trzecią zupkę chińską.

 

Wtorek

– Nie może pani brać tylu środków przeciwbólowych, ZANIM rozboli panią głowa – pouczam emerytowaną nauczycielkę fizyki i połykam raz, dwa, a, dobra!, trzy aspiryny.

 

Środa

– Kawa to sztuczne pobudzenie. Niewskazane przy pańskim ciśnieniu – mówię do kierowcy tira, który podejrzliwie patrzy na OSIEM puszek po coca-coli i SZEŚĆ kubków po kawie stojących na moim biurku.

 

Czwartek

– Zalecam przerwy co czterdzieści minut, wystarczy wstać od komputera, zrobić kilka skłonów – zalecam telemarketerowi dużej sieci komórkowej. Drży mu prawy kciuk. To od wciskania spacji. Chyba… Wolę nie myśleć, że mógłby istnieć jakiś inny powód. A potem gram z Arturem z interny w World Wars 2 przez cały nocny dyżur. Aż do zwichnięcia nadgarstka. Mojego albo jego.

 

Piątek

– Następnym razem nie zapomnij zabrać ze sobą spodni – upominam przeziębionego nastolatka, biegającego w szortach w pięciostopniowy mróz. A potem idę po kawę przez dwie przecznice, ubrany tylko w fartuch lekarski, z przyjemnością obserwując reakcje mijających mnie kobiet. Cóż, za fartuchem panny szybkim ruchem, czy jak tam to leciało…

 

Sobota

W końcu lekarz może sobie pozwolić na luksus niezdrowego życia.

 

Niedziela

Gdybym tylko mógł zasnąć… Nie sypiam od tygodnia. Nie, od dwóch. Właściwie to nie pamiętam, kiedy ostatni raz spałem naprawdę. Nie mówiąc już o tym, że nie pamiętam, kiedy ostatni raz spałem z KIMKOLWIEK.

 

 

Edward

– Nie, dziękuję. Nie mamy telewizora – odpowiedziałem uprzejmie facetowi próbującemu namówić mnie przez telefon na nowy pakiet telewizji kablowej, który uchroni mnie przed rakiem, poprawi życie seksualne i zapewni pokój na świecie i… od razu przełączyłem na HBO.

 

Bo widzicie, jest tylko jedna rzecz, która – gdyby prawie nie robiło tak wielkiej różnicy – jest prawie tak dobra jak seks. KŁAMSTWO. Łgałem nieprzytomnie i namiętnie, od kiedy tylko pamiętam. Nie chciałem grać z chłopakami w piłkę, chodzić do kościoła i odwiedzać ciotki. Więc kłamałem, że strzyka mi w kolanie, że w kościele widziałem szczura, że ciotka Marta podszczypuje mnie w tyłek na powitanie. A potem musiałem zacząć spisywać swoje kłamstwa, żeby się nie pogubić, co komu powiedziałem. Najpierw zapisałem gruby zeszyt. Potem następny. I jeszcze jeden. I tak już zostało. Pewnego dnia przestałem. Rodzice kupili mi komputer.

 

 

Nina

– Boli.

– Gdzie?

– Tu. – Położyłam zachęcająco otwartą dłoń między piersi, na które on nigdy nie patrzy. Za chwilę (oczywiście odwracając wzrok) przyciśnie stetoskop do mojego ramienia (tak, wiem, trudno trafić w dekolt z odwróconym wzrokiem, nawet jak się jest facetem; ZWŁASZCZA jak się jest facetem) i przez dziesięć sekund będzie gapił się w okno. Tak jakby było tam coś znacznie bardziej ciekawego niż mój biust. Jezu, a może jest?! Może po prostu inny biust? No, przykro mi, że serce u kobiety znajduje się między miseczkami stanika i niestety – nie da się go badać przez ucho. Czy ktoś mu kazał iść na medycynę?! Trzeba było zostać marynarzem. Albo gejem.

– Oddychaj.

Ciekawe, ile ma lat? Zaczęłam do niego przychodzić po tym, jak doktor G., którego odwiedzałam od piętnastego roku życia, postanowił odwiedzić mnie. A właściwie mojego ojca. I to bez zapowiedzi. I to raczej na dłużej. Przeżyliśmy razem moje dojrzewanie, myślałam, że przeżyjemy moją menopauzę (pod warunkiem, że menopauza nie przeżyje mnie), ale niestety – doktor G. wolał zawał ode mnie, więc nie mogę chować urazy. A teraz TEN TU zajął jego miejsce (w tym także parkingowe), chociaż mogłabym przysiąc, że jest niewiele starszy ode mnie. Czy on w ogóle ma pozwolenie na ten stetoskop? I czy wie, jak go używać? Dobrze, że mnie nie bada zza drzwi. Albo przez okno. Albo e-mailem.

– Płuca czyste.

A więc to rak płuc.

– Ciśnienie bez zmian…

A co, jeśli umrę i nigdy nie zrobię tych wszystkich rzeczy, których normalnie i tak bym nie zrobiła? Mam tu na myśli skok na bungee, wycieczkę na safari i zjedzenie nieumytego jabłka.

– EKG w normie…

A jeśli to serce? Może tak naprawdę mam je po prawej stronie? Słyszałam o takich przypadkach. Człowiek całe życie chwyta się za serce (w przypadku kobiet – za biustonosz, w przypadku mężczyzn – za biustonosz stojącej obok kobiety), a jego wcale tam nie ma i zawał czai się po drugiej stronie.

– Echo serca w porządku…

Tak, to na pewno serce. Ciotka Zyta umarła na serce. To pewnie rodzinne.

– Kto umarł? – spytał, krzyżując ręce na piersi. Wyglądał tak, jakby bardzo, ale to bardzo zmęczyło go NIEBADANIE moich piersi. – Kto TYM RAZEM umarł? – poprawił się.

Kto umarł? Czy to na pewno pytanie do mnie? Poczytaj sobie nekrologi w porannej gazecie, idioto.

– No? – ponaglił mnie.

– Księgowa – burknęłam. W końcu to żadna tajemnica. Nie wiem tylko, co to ma do rzeczy.

– Pozwól, że zgadnę. Na zawał, wylew, płuca? – Czy mi się wydaje, czy on się uśmiecha… Akurat w Przewlekłej Obturacyjnej Chorobie Płuc, o ile mi wiadomo, nie ma chyba nic śmiesznego. Poza tym mógł się uśmiechać, kiedy badał mnie stetoskopem. To by miało jeszcze jakiś sens. Teraz jego uśmiech jest co najmniej nie na miejscu.

– Nina?

– Co? – Wiem, wiem, mówi się „słucham”.

– Pytam, czy księgowa umarła na płuca.

– Tak – poddałam się. – No i?

Czy on bada mnie, czy księgową (bo już się pogubiłam)? Nie, no niezły jest, to mu trzeba przyznać. Nawet doktor House potrzebuje godziny czasu antenowego na postawienie diagnozy. Ale TEN TU nie potrzebuje aż tyle, bo nie wie, co mi jest!!! Za to od razu zdiagnozował księgową.

– Wyniki są w porządku. Myślę, że na dziś skończymy, dobrze?

A nie mówiłam, że NIE WIE?

– Do jutra! – usłyszałam, zanim zamknęłam drzwi. – Jutro też przyjmuję od ósmej.

Czy wspominałam może, że to idiota?

 

 

Jakub

– Dziękuję.

Na biurku ląduje sterta kart pacjentów, chociaż jest dopiero ósma. Przerzucam je szybko, żeby się upewnić, że dziś również między panią D. z reumatyzmem a panem S. z wyciętym woreczkiem żółciowym (którzy przychodzą codziennie i przychodzić będą do mojej emerytury, bo to, że mnie przeżyją, jest pewne jak w banku) zobaczę kartę Niny. Nina przychodzi do mnie od pół roku. Z za wysokim albo z za niskim ciśnieniem, z zawałem, udarem, miopatią, dyskopatią, a nawet z tęgoryjcem dwunastnicy, tężyczką krzywiczo pochodną, łokciem tenisisty i trzema miliardami INNYCH schorzeń (czasami mam wrażenie, że ona nie tylko zna całą encyklopedię chorób, ale jest w stanie napisać ją od początku). Jestem pewien, że nadejdzie taki dzień, kiedy wyczerpie jej się repertuar damskich przypadłości i zacznie uskarżać się na prostatę, żylaki powrózka nasiennego, skręt jąder albo cokolwiek innego, co przyprawi mnie o którąś z wymienionych przypadłości. Podręcznikowy przypadek hipochondrii. Zbyt cwany dla pierwszego lepszego psychoterapeuty, do którego wysłał ją ojciec.

– Czy słyszałaś o hipochondrii? – spytał ją doktor D. – Hipochondrycy nazywani byli chorymi z urojenia.

– Czyli, jak rozumiem, to też sobie uroiłam? – spytała Nina, wyjmując z ust gumę do żucia i przyklejając nią do biurka doktora wizytówkę zakładu pogrzebowego jej ojca.

– Na wypadek, gdyby pan kiedyś schodził… chciałam powiedzieć: przechodził.

Tak więc czekam na Ninę. Mój poranek to czekanie na Ninę. Mój tydzień to wyczekiwanie Niny. Moje życie to wieczne wypatrywanie Niny. Tym bardziej że NIC INNEGO się w moim życiu nie dzieje. Poza tym widziałem na mieście kolejny nekrolog.

 

 

Nina

Psychoterapia – na którą musiałam chodzić, bo szkolna pedagog (zanim ojciec ją pochował) powiedziała, że wykazuję niepokojące zainteresowanie sprawami ostatecznymi – zakończyła się totalną klęską. Oczywiście, terapeuty.

– Co to była za lista? – spytał mnie na pierwszym spotkaniu, kiedy musiałam się przyznać, że omal nie wyrzucono mnie ze szkoły (właściwie to nawet nie musiałam, bo sprawa była dość głośna i relacjonowana pewnie przez wszystkie telewizje na świecie, łącznie z Al-Dżazirą). Terapeuta miał SWETEREK w serek (bynajmniej nie homogenizowany) i ze wzorem w ROMBY. I dwa zdjęcia na biurku. Na jednym był Freud, na drugim pies.

– Co to ma do rzeczy? – Wyciągnęłam papierosa, rozglądając się mało dyskretnie za popielniczką. Miałam siedemnaście lat i jeszcze się nie zaciągałam. A potem już nie miałam okazji, bo sąsiad z naprzeciwka umarł na raka krtani, ubiegając tym samym ojca i jego pogadankę na temat szkodliwości tytoniu.

– Tu nie wolno palić – powiedział przez zaciśnięte zęby terapeuta. Oburzone były nawet romby na jego sweterku. – Proszę odpowiedzieć.

– Dyrektor był prawdziwą łajzą – powiedziałam bez owijania w bawełnę.

– Więc co to była za lista? – powtórzył takim tonem, jakby przemawiał do mnie drutem kolczastym, a nie językiem ojczystym. Och, czyżbyśmy się niecierpliwili?

– To była lista osób, które chciałam zabić – odpowiedziałam łaskawie. Swoją drogą, nic dziwnego, że dyrektor się wkurzył. Był na samym szczycie mojej listy. Zresztą nie mam pojęcia, o co zrobili tyle szumu (łącznie z wezwaniem kuratora i proboszcza, chociaż sama nie wiem, do czego był potrzebny ten ostatni, no bo chyba nie do odprawienia egzorcyzmów?). Lista była bardzo, ale to bardzo hipotetyczna i służyła bardziej ojcu niż mnie. Wypisałam po prostu nazwiska tych, którzy nas potencjalnie odwiedzą w najbliższym czasie. Nie moja wina, że sama najchętniej doprowadziłabym ich do stanu agonalnego (a zaraz potem skremowała, żeby więcej na nich nie patrzeć). I że dyrektor, który – notabene – miał prawie sześćdziesiąt lat i był po dwóch zawałach, uplasował się na zaszczytnym pierwszym miejscu. Przynajmniej w jakiejś dziedzinie zajął pierwsze miejsce.

– Zabić? – upewnił się terapeuta.

Boże, czy on naprawdę musi to robić? Czy nie może mnie spytać po prostu: „Czy chcesz o tym porozmawiać?”, jak to robią na amerykańskich filmach, a ja wtedy grzecznie odpowiem: „Nie, dziękuję”. A potem wrócę do domu, a on będzie żył długo i szczęśliwie. Dopóki znów się nie spotkamy, ale wtedy on już raczej nie będzie miał mi nic do powiedzenia, a dla pewności zaszyjemy mu z ojcem usta.

– Nie miał pan nigdy ochoty kogoś zabić?

– Nie.

No tak. Jasne. Nie wierzę. Każdy ma od czasu do czasu ochotę kogoś zabić. KAŻDY. Sąsiadkę, która jest tak wścibska, że podsłuchuje cię przez ścianę twoją własną szklanką, w której kiedyś pożyczyłaś jej cukier. Pieszego na pasach, który postanowił przejść przez nie w tempie transmisji internetu w Kongo albo Republice Środkowoafrykańskiej, gdzie chyba nie ma w ogóle żadnego internetu. Urzędniczkę na poczcie, która zrobiła sobie przerwę i kanapkę z paprykarzem szczecińskim akurat wtedy, kiedy tobie się spieszy. Dziewczynę, która założyła taki sam T-shirt jak ty. Chłopaka, który nie chciał się z tobą umówić… Zwłaszcza jeśli okaże się, że nie chciał, bo już umówił się z dziewczyną w TWOIM T-shircie.

– Naprawdę nigdy nie miał pan ochoty kogoś zabić? – Spojrzałam mu w twarz uważnie, z niedowierzaniem. Dlaczego on patrzy na mnie tak, jakbym właśnie przyznała się do zabicia siedmiu krasnoludków? I królewny Śnieżki. Swoją drogą, zawsze mnie strasznie irytowała. Udawać, że się nie żyje, tyko po to, żeby jakiś facet cię pocałował? Żałosne.

– Nie.

Kłamie.

– Jasne. I pewnie nigdy nie sikał pan pod prysznicem? – spytałam wprost.

Teraz popatrzył na mnie tak, jakbym mu właśnie oznajmiła, że wiem, jak skończy się Moda na sukces.

– Słucham??? Oczywiście, że nie!

Dobrze, wyjaśnię mu.

– Istnieją dwa typy ludzi: sikający pod prysznicem…

– I…?

– Kłamcy. – Wstałam i strzepnęłam popiół prosto na dywan. Dywan, oczywiście, był w ROMBY.

 

 

Edward

No, dobrze. Mam wszystko, czego mi trzeba: ciszę, spokój, relanium, absolutny brak Marii. Mogę zaczynać. Zaczynam. Uwaga: zaczynam! Wiedziałem, że nikogo to nie obchodzi. Zacząłem! I nic. Mam wrażenie, że wciąż jestem na tym samym zdaniu. Boże, Boże, czy czas się zatrzymał? Einstein miał rację. Czas jest względny. Przynajmniej dla mężczyzn. Dla kobiet jest ZAWSZE bezwzględny. Wiem, co mówię. Maria bała się starości, od kiedy skończyła szesnasty rok życia. Wiedziała, że nigdy już nie będzie miała piętnastu lat. I to ją załamało.

 

 

Maria

Starzeję się. Starzeję się, od kiedy skończyłam szesnaście lat. Na pewno starzałam się wcześniej, tylko że nie zwróciłam na to uwagi. Tak to już jest. Najprawdopodobniej z braku czasu zapominasz, że rubryka z datą urodzenia w dowodzie nie jest jednak ruchoma. Trudno się dziwić, nikt przecież nie zagląda codziennie do własnego dowodu. Chyba że masz demencję i musisz przypomnieć: sobie – jak się nazywasz, a policjantom, którzy znaleźli cię w zoo ubranego w piżamę i to w dodatku nie twoją – gdzie mieszkasz. A więc zestarzeję się i być może nawet tego nie zauważę. Dlatego wolałabym, żeby ktoś, kto zauważy to wcześniej, uprzejmie mnie o tym poinformował, a potem najlepiej od razu zastrzelił. Ktoś może jest chętny? Bo, niestety, nie mogę o to prosić Edwarda. Znając go, na pewno musiałabym dożyć głębokiej starości, a on nie podałby mi nawet szklanki wody, nie mówiąc już o szklance, od której mogłabym sobie odrysować brwi.

 

 

Edward

Notariusz trochę się zdziwił, kiedy Maria pokazała mu własnoręcznie sporządzoną umowę, w której upoważniała mnie do zamordowania jej, kiedy tylko zauważę u niej pierwsze oznaki starzenia się.

– Chodzi o eutanazję? – spytał notariusz.

– Skoro tak pan to nazywa – mruknęła Maria. – Po prostu chcę mieć gwarancję, że ktoś mnie zastrzeli, kiedy tylko mój mąż zacznie mnie poklepywać po twarzy zamiast po tyłku, żeby się upewnić, że nie umarłam.

Notariusz zawahał się tylko przez moment.

– Trafią państwo do wyjścia, prawda?

 

 

Jakub

Budzisz się i zasypiasz. Zasypiasz i budzisz się. I tak co kwadrans. Jak masz szczęście, co pół godziny. W ten sposób nigdy nie śpisz naprawdę. Masz za to szansę obejrzeć powtórki wszystkich seriali. I sąsiada z naprzeciwka w siatkowanym podkoszulku i dziurawych gaciach, uprawiającego seks „na królewnę Śnieżkę” z leżącą w papilotach i rozwiązującą krzyżówkę żoną.

 

 

Edward

Kłamiesz i mówisz prawdę. Albo nie: najpierw mówisz prawdę, a potem kłamiesz. I tak na zmianę. A potem zapominasz, co było najpierw. Dlatego rada dla wszystkich, którzy uwielbiają kłamać: zacznijcie spisywać swoje kłamstwa. Żaden człowiek nie ma aż tak dobrej pamięci.

 

 

Nina

Jeśli myślisz, że śmierć to koniec życia, spójrz na mojego ojca. Mój ojciec żyje. I ja też żyję. Żyjemy dzięki śmierci. I ze śmierci. Cudzej, rzecz jasna. Boże, to zabrzmiało tak, jakby mój ojciec był nie tylko moim ojcem, ale i ojcem chrzestnym… Tak czy siak, interes się kręci. Gdyby tylko nie istniały te wszystkie brudne klamki… Brrr… Producenci żelu antybakteryjnego, bądźcie błogosławieni między producentami!

 

 

Maria

Jeśli myślisz, że to niemożliwe, żeby można było się zestarzeć od wczoraj, spójrz na mnie. Czy to możliwe, że jestem starsza niż wczoraj? Niż przedwczoraj? I dwa dni temu? Czyli pojutrze menopauza, parkinson i alzheimer? Akurat ten ostatni jest dość sprzyjający. Nie pamiętasz, że jesteś stara i właśnie zrobiłaś pod siebie. Wiedziałam, że kto jak kto, ale Niemcy znają się na chorobach.

 

 

Nina

– Boli.

– Gdzie?

– Tutaj. Kiedy