Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Idę tam gdzie idę. Autobiografia

Idę tam gdzie idę. Autobiografia

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-942140-4-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Idę tam gdzie idę. Autobiografia

Na scenie nieprzerwanie od 36 lat. Z Kultem, KNŻ i jako Kazik stworzył utwory, które weszły do kanonu polskiej piosenki odmieniając go raz na zawsze.

W autobiografii „Idę tam gdzie idę” Kazik Staszewski daleki jest od powagi instytucji narodowej kultury. Odkrywa swe słabości i wybryki. Mówi o kulisach branży muzycznej, używkach i pustce. Wszysto co słyszeliście od niego o miłości, przyjaźni, religii, polityce, zwątpieniu i nadziei, tu nabiera krwi, ciała i humoru.

Dostajemy historię życia codziennego i niecodziennego w Polsce ostatniego półwiecza. Dzieciństwo w śródmieściu PRL'owskiej Warszawy. Eksplozja punk rocka. Stan Wojenny oczami Świadków Jehowy. Drapieżny czas transformacji. Internetowe jatki i polityczne podziały nowego wieku. Ale też cienie wojny i komunizmu, a także współczesny, walący się świat New Jersey i Teneryfy.

Rzecz opowiedziana z perspektywy równie odrębnej, jak jej bohater, a równocześnie traktująca o doświadczeniu kilku generacji równie uniwersalnie, jak jego piosenki.

Polecane książki

William jest gotów zrobić wszystko, by odzyskać majątek w Australii, nawet upozorować związek i udawać miłość. Maggie idealnie nadaje się do realizacji tego planu: samotna, seksowna, zdana na jego łaskę i niełaskę. Wystarczy po prostu rozegrać to profesjonalnie......
Piętrzące się problemy sprawiają, że potrzebujesz pomocy? Pomóc może budowa efektywnego zespołu, który pozwoli osiągnąć oczekiwane wyniki z punku widzenia osoby zarządzającej i organizacji. W tym e-booku poznasz mocne strony pracy zespołowej i dowiesz się, dlaczego taki właśnie rodzaj pracy ma przew...
Powieść Lauren Weisberger jest kontynuacją bestsellera „Diabeł ubiera się u Prady”. Ukazuje dalsze losy jej bohaterek: Mirandy Priestly, szefowej „z piekła rodem”, i dwóch rywalizujących ze sobą asystentek: Andy i Emily.Minęło prawie dziesięć lat od dnia, w którym Andy Sachs zrezygnowała z pracy w p...
Perfekcyjna para? Doskonałe małżeństwo? Czy idealne kłamstwo? Wszyscy znamy takie pary jak Jack i Grace: on jest przystojny i bogaty, ona czarująca i elegancka. Chciałoby się poznać Grace nieco lepiej, ale to niełatwe, bo Jack i Grace są nierozłączni. Niektórzy nazwaliby to prawdziwą miłością. Wyob...
Dwunasta edycja sztandarowej publikacji Biblioteki Analiz. Omówione w niej zostały zmiany, jakie zaszły na rynku książki w Polsce w 2008 i pierwszej połowie 2009 roku. Tom I Wydawnictwa Istotną część publikacji stanowią pogłębione analizy różnych sektorów rynku książki (literatura piękna, książka dz...
  W Rusi, na skraju pustkowia, zima trwa większą część roku, a podczas długich wieczorów Wasilisa i jej rodzeństwo lubią siadać razem przy piecu i słuchać bajek, które opowiada im niania. Wasia uwielbia zwłaszcza bajkę o Mrozie, błękitnookim demonie zimy. Mądrzy Rosjanie boją się go, gdyż zabie...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Kazik Staszewski

IDĘ TAM GDZIE IDĘ

© Copyright by Kazik Staszewski & Rafał Księżyk

© Copyright 2015 for this edition by Wydawnictwo Kosmos Kosmos

Projekt graficzny: Radosław Ślusarczyk

Zdjęcie na okładce: Kasia Zaremba/ Agencja fotograficzna MP

Skład i łamanie: Radosław Ślusarczyk

Redakcja: Katarzyna Klejnocka

Wydanie II

Warszawa, 2015 r.

ISBN 978-83-942140-4-3

Zdjęcia:

Paweł Szanajca

Piotr Zambrowicz

Andrzej Georgiew

Krzysztof Szymanowski

Jan Ambrosiewicz

Radek Polak/ S.P. Records

Dariusz Szurlej

Magdalena Glazik

ul.Chodkiewicza 7/57

02-593 Warszawa

kosmoskosmos.pl

redakcja@kosmoskosmos.pl

Wyłączny dystrybutor:

Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. S.K.A.

ul. Poznańska 91

05-850 Ożarów Mazowiecki

Skład wersji elektronicznej: Tomasz Szymański

konwersja.virtualo.pl

Twoje życie nie ułatwia pracy biografowi. Wydaje się, że od lat pewnie zasuwasz po prostej, do przodu, bez jazd na krawędzi, obyczajowych skandali. Jak na muzyka wypadasz zupełnie nietypowo. Czy to tylko tak wygląda z zewnątrz?

Ledwie co się spotkaliśmy, a ty mnie pytasz czy ja jestem szczery w kreowaniu swego wizerunku? Nieco za wcześnie, by o tym mówić. Mogłoby to być raczej owocem rozkręcenia się naszej rozmowy. Oczywiście, nie jestem taki głupi, żeby o wszystkim gadać. Nie bez kozery książka o Kulcie nazywała się „Biała księga”, na „Czarną księgę” przyjdzie czas później. Może to będzie „Czarna księga”? Zawsze sobie mówiłem, że pewne historie pozwolę opublikować dopiero po mojej śmierci, ale niekoniecznie muszę się tego trzymać.

Jestem człowiekiem po przejściach, ze swoimi problemami, ale nie obnoszę się z tym. Było w  moim życiu wiele ekstremalnych sytuacji, wiedzą o nich tylko i wyłącznie wtajemniczeni. Myślę też, że takich sytuacji nie było specjalnie więcej, czy mniej niż w życiu każdego człowieka. Wykreowałem swój obraz, jako nieatrakcyjny dla mediów. Bardzo mi z tym dobrze i wygodnie. Nie dostaję ton listów, nie chodzą za mną fotografowie. Przez trzydzieści lat kariery muzycznej miałem może ze trzy, cztery razy doświadczenia z  paparazzi.

Zastanawiałem się, co w tobie najbardziej zadziwia, wyznacza pewną niepowtarzalną osobliwość Kazika. Przyszła mi do głowy pewna twoja dwoistość. Domyślasz się o co chodzi?

Mam zgadywać?

Jakbyś składał się z dwóch sprzecznych elementów…

Że jestem grzeczny i niegrzeczny?

Tę dwoistość nazwałem roboczo i obrazowo: misio i wojownik. Cały czas, mimo upływu lat, sprawiasz wrażenie nieśmiałego faceta, ale musisz mieć w sobie niesamowitą siłę, bo przecież w generacji polskich muzyków, którzy weszli na scenę wraz z punkiem i nową falą poradziłeś sobie najlepiej. A to wymaga wielkiej siły.

W moim przypadku kanalizacja buntu jest bardzo czytelna i jednoznaczna. Wszedłem w muzykę i moja energia oraz gniew płyną tamtędy. Wszystko, co pozostaje kreuje to stworzenie zwane misiem. Bardzo nie lubię takich rozważań „co by było gdyby”, ale pogdybać jest przyjemnie. Gdybym zatem nie zdecydował się zostać muzykiem, nie znalazł na samym początku tyle odwagi by stanąć na scenie, podejrzewam, że byłbym dziś sfrustrowanym urzędnikiem niższego szczebla, człowiekiem złym i rozgoryczonym, a to z racji tego, że moje myśli i wątpliwości nie miałyby ujścia na zewnątrz. Andrzej Stasiuk napisał kiedyś, że każdy młody mężczyzna chce być członkiem zespołu rockowego i tylko splot zdarzeń sprawił, że on został pisarzem. Ja też tego bardzo chciałem. I udało się.

Często jednak jest tak, że energia i gniew ze sceny przelewają się na życie prywatne. Tobie udało się te sfery oddzielić?

Już jako nastolatek działałem w zespole i po prostu nie znam innej sytuacji. Życie zawsze układało mi się w kontekście bycia w kapeli, grania koncertów. Moja rodzina też nie zna innego życia. Tak było od początku. Nie wiem jak to jest nie być muzykiem, nie być w zespole. Ostatni raz, kiedy nie byłem w zespole, to była druga klasa liceum ogólnokształcącego.

A może czerpiesz siłę ze ścierania się tej dwoistości twojej osoby, gdy musisz się przełamywać, przezwyciężać słabości to dodaje ci energii?

Nie wiem. Z upływem czasu takie przezwyciężanie siebie wchodzi w grę w coraz mniejszym stopniu. Po prostu reaguję na świat pisząc teksty i tworząc muzykę. A siła? Siła bierze się z uczciwości i prostolinijności. W większym lub mniejszym stopniu zawsze mówię to, co myślę i działam uczciwie względem samego siebie i słuchaczy. I to jest doceniane.

Zostałeś wokalistą, bo nie potrafiłeś grać na żadnym instrumencie. To paradoksalna decyzja? Bo przecież wziąłeś na siebie trudniejszą rolę, w której liczy się bezpośrednia konfrontacja z publicznością.

Wtedy nie zastanawiałem się nad tym, potem tak. Byliśmy przecież gówniarzami. Chciałem grać na instrumencie, ale potrzeba chwili była taka, żeby mieć zespół, teraz, już. Nie było czasu się uczyć. I do dziś nie posiadłem takiej umiejętności, bo moje granie na saksofonie trzeba traktować raczej satyrycznie. Sporo jednak wiem o muzyce. Z pomocą współczesnej technologii, mogę ją samodzielnie tworzyć.

Frontmanem zostałem chcąc nie chcąc, ale nie od razu. Zdecydowanie podkreślę, że w pierwszych latach Kultu, frontmanem i liderem zespołu był Piotr Wieteska, a ja stałem sobie gdzieś z boku. Widać to na koncertowym wideo zachowanym z tamtej epoki. Potem moja rola była zdecydowanie bardziej wymagająca, nie chciałbym jednak używać słowa trudniejsza, bo tu nie o trudność chodzi.

Moment wyjścia na scenę był dla ciebie stresującym przełamaniem?

Tak. Pierwsze wyjście do publiczności miało miejsce w Grodzisku Mazowieckim, kiedy z grupą Poland pojechałem na koncert do tamtejszego domu kultury. Zagraliśmy po raz pierwszy bez jednej próby. Do tego Robert Schmidt, który był założycielem Polandu, tuż przed wyjściem na scenę powiedział, że nigdy nie trzymał w ręku gitary basowej. Sytuacja była tak stresująca i wręcz oszukańcza z naszej strony, że nawet niespecjalnie ją pamiętam. Ludzie zaczęli na mnie pluć, ja plułem na ludzi, rzucałem papierem toaletowym. Żeby jakoś zabić moje przerażenie musiałem wytworzyć fasadę agresji.

Pierwszy koncert, gdy byliśmy jako tako przygotowani Poland zagrał pół roku później na scenie hali Ursynek, przy Akademii Rolniczej w Warszawie. Mieliśmy kilka ułożonych piosenek, ale i tak bałem się nieprawdopodobnie. Wyszliśmy na scenę, nie chciałem w ogóle patrzeć na ludzi, stanąłem z boku i złapałem za mikrofon. Gdy poleciały pierwsze takty zacząłem krzyczeć, moja ekspresja była osiem razy większa, niż to było potrzebne i przygotowane. Musiałem wyrzucić z siebie strach z galaktyczną mocą. Efekt był taki, że po dwóch piosenkach byłem kompletnie wycieńczony fizycznie i właściwie resztę półgodzinnego występu ledwie dociągnąłem. Przez parę pierwszych lat stres był olbrzymi. Bałem się tej sytuacji, a równocześnie chciałem więcej. Sprzężenie zwrotne, które można porównać z działaniem jakiegoś narkotyku.

Skończyło się na tym, że jestem szczęśliwy, że wciąż mogę grać koncerty. Koncerty są najpiękniejszym zajęciem jakie może być. Nie robienie nowych piosenek, nie nagrywanie płyt, ale koncerty, gdy wychodzisz do ludzi i śpiewasz dla nich. Wiem, że dopóki będę mógł, będę się tego trzymał do końca życia. Kiedyś uważałem, że niepoważne jest bycie na scenie po przekroczeniu trzydziestki, potem czterdziestki, a teraz wiem, że póki audytorium będzie chciało słuchać, dopóty będę występował. Zajęcie lekkie, łatwe i bardzo przyjemne.

Jednak i w obecnych czasach poziom stresu podnosi się, gdy zaczynamy grać nowy program, albo pojawiam się w nowym projekcie, jak piosenki Toma Waitsa czy Kurta Weilla. Tak samo dzieje się ostatnio, gdy zacząłem występować z Kwartetem ProForma. To wyprawa w sferę, gdzie mnie jeszcze nie było, klimaty z okolic poezji śpiewanej, piosenki aktorskiej, akustyczne granie.

Był moment, że podjąłeś konkretną decyzję, stawiam na jedną kartę i zostaję muzykiem? Czy raczej tak się potoczyło, że nagle zorientowałeś się, że przekroczyłeś tę granicę?

Myślę, że to od początku było wiadomo, tylko ja sobie tego jeszcze nie uświadamiałem. Był też konkretny moment, ale to raczej na zasadzie kropli przepełniającej czarę. W końcu 1989 roku wyjechaliśmy z Kultem do Brazylii. Niemal rok szykował się ten wyjazd, tak, że już przestaliśmy w niego wierzyć. Na miejscu okazało się, że mamy dać jeden koncert, nie wiadomo czy będzie więcej ani też kiedy wracamy. Ludzie, którzy nas zaprosili dopiero kiedy byliśmy na miejscu zaczęli załatwiać granie. Podobno byliśmy pierwszym zespołem z Europy Wschodniej, który miał tournée w Ameryce Południowej, choć trudno to tak nazwać. Jechaliśmy 600 kilometrów przez dżunglę, by wystąpić na rynku w mieścinie niczym z westernów Sergio Leone.

Z początkiem stycznia musiałem wracać na ostatni termin poprawkowego egzaminu z historii myśli społecznej u profesora Jerzego Szackiego. Gdybym nie zdał, czekało mnie nieodwołalne skreślenie z listy studentów. To był dziewiąty rok mojego studiowania socjologii, wszystkie uniki miałem wykorzystane, powtarzałem już rok, miałem urlop dziekański, urlop zdrowotny, raz nawet zostałem wyrzucony ze studiów, ale regulamin był taki, że po pierwszym takim wypadku można było je wznowić. Tak, że zostało mi być albo nie być. I nagle pojawiła się propozycja występu w bardzo prestiżowym klubie Aeroanta w São Paulo, gdzie grali Siouxsie and the Banshees, Simply Red. Poważne miejsce. Tylko, że termin koncertu pokrywał się z egzaminem.

Nie dramatyzujmy tu przesadnie, Jerzy Szacki jest prawym człowiekiem i fajnym profesorem, pewnie poszedłby mi na rękę, niemniej ważny był dylemat, przed którym stanąłem. Musiałem się w końcu określić, czy studia które od lat siedmiu pozostają fikcją są rzeczywiście ważne? Wybrałem São Paulo i to był symboliczny moment, decyzja, że jednak spróbuję jako muzyk. To jednak ideologia zbudowana post factum, wtedy tak tego nie widziałem. Co ciekawe, po latach spotkałem wnuka profesora Szackiego, Wojciech Szacki, wówczas dziennikarz „Gazety Wyborczej”, wspomniał mi, że opowiadał dziadkowi tę historię i profesor skomentował: „Ja też bym wybrał São Paulo”.

Myślisz, że twoja przygoda z muzyką mogła się zacząć od chęci zaimponowania nieobecnemu ojcu?

Fakt, że dorastałem w niepełnej rodzinie, z mamą i babcią, na pewno miał znaczenie, bo to nienormalna sytuacja. Tyle, że u mnie w domu ojca zastępowała babcia, Maria Mojkowska. Była bardzo autorytarną osobą, od dawien dawna przyzwyczajoną do rządzenia w domu. Jeśli dziadek Feliks, którego nie zdążyłem poznać, przychodził o 16.03, a obiad miał być o 16., to po prostu nie dostawał jedzenia. Po wojnie babcia została z trzema córkami, mąż i jedyny syn zginęli w Powstaniu Warszawskim. Byłem w tym babińcu jedynym chłopcem, ukochanym wnuczkiem. Babcia chciała żebym zastąpił jej syna, często mniej lub bardziej świadomie myliła się i mówiła do mnie „Jureczku!”. Ten Jureczek, który zginął w wieku lat 15, przez pryzmat opowieści babci wydawał mi się nieomal świętym, który złych rzeczy nie czynił. Takim też chciała widzieć mnie babcia. Ja się z tym nie godziłem. Musiałbyś zobaczyć jak wyglądałem tuż przed punkiem. Mam takie zdjęcie z babcią, zrobione podczas podróży do Anglii „Stefanem Batorym”. I tam wyglądam dokładnie tak, jak babcia sobie wyobrażała. Każde odejście od tego modelu, który miała w głowie bardzo ją denerwowało i nie dawała na nie zgody.

Zapamiętałeś babcię raczej jako surową, czy nadopiekuńczą?

Potrafiła być taka i taka. Kochała mnie bardzo, ale jak dostałem w podstawówce dwóję poważnie obawiałem się powrotu do domu. Nie biła mnie, potrafiła jednak wywierać presję psychiczną. Kochałem ją, bardzo mi była bliska, ale też bałem się jej. Próbowałem ten strach przezwyciężać i po części stąd, i punk rock, i zespół. Chciałem sprawdzić jak bardzo się jej boję i jak daleko mogę się posunąć. Nie jest to główny aspekt mojej historii, ale z pewnością ma coś na rzeczy. Moja rebelia rodziła się wtedy, kiedy chciałem pokazać, że nie jestem Jureczkiem, z buntu wobec domowego porządku. Aż do początku studiów spełniałem wszystko czego dom ode mnie wymagał, ale jednocześnie ciągnęło mnie do chuliganów i rebeliantów. Moim najbliższym przyjacielem pod koniec liceum stał się Robert Schmidt, który w szkole był czarną owcą. Myślę, że to on, choć rówieśnik, stał się wtedy dla mnie męskim autorytetem, którego w domu brakowało.

W tej rozgrywce Kazik kontra Jureczek wykorzystałeś muzykę, aby stworzyć siebie, określić swoją tożsamość?

Tak. To się zaczęło bardzo wcześnie. Przy pomocy muzyki mogłem w najpełniejszym stopniu określić samego siebie i powiedzieć o tym, o czym chciałem mówić. Od początku z muzyką lepiej mi to wychodziło, niż gdy z kimś rozmawiałem. Inspiracji dostarczył punk rock. Pamiętam konkretną piosenkę, przełomową dla mnie, „London’s Burning” z pierwszej płyty Clashów. Poczułem jej gniew i zorientowałem się, że taki przekaz ma siłę o wiele większą, niż głos człowieka mówiącego czy słowo pisane.

Gdy kupiłem wielki plakat Sex Pistols, ze dwa metry na półtora, przykleiłem go w pokoju i w dodatku zacząłem mazać po ścianach, babcia była w szoku. Wybuchł otwarty konflikt. Myślę, że do śmierci z tym się nie pogodziła. Nad nią jeszcze wisiała trauma wojenna. Została z trójką dzieci i musiała nauczyć się żyć na nowo. Musiała się pozbierać, tak jak setki tysięcy ludzi się pozbierały, w pamięci człowieka jest taki dobry wymyk, że jest ona krótka. Ale po czasach wojny w jej autorytarnej postawie znalazł się jeszcze pewien inny element, nazwijmy go potrzebą spokoju. Musi być spokój! Była w stanie pogodzić się z rządami komunistów, byle nie było wojny ani głodu. To był dom, który poznał głód i nie było mowy, żeby kruszynka chleba mogła się zmarnować. Tak, że rzadko jadłem świeży chleb, bo najpierw trzeba było stary zjeść do końca, a nowy zdążył się zestarzeć. Pragnienie spokoju generowało też potrzebę niewyróżniania się na tle ogółu. Babcia bardzo źle znosiła moje krótkie zaangażowanie w działania opozycyjne w 1981 roku, kiedy wziąłem udział w strajku studenckim, ale radziła mi, żebym poszedł na ten strajk. Uważała, że jak nie pójdę, będę się wyróżniał na niekorzyść pośród studentów.

Punk rock był jednak nie do przyjęcia. Kolorowy, pstrokaty, inny niż ta cała rzeczywistość, był ze wszech miar wyróżnianiem się. I tu również dało o sobie znać dwoiste podejście babci. W stanie wojennym nie mogłem wyjeżdżać do Anglii, a ona mogła, bo miała tam rodzinę w linii prostej. Dawałem jej listę płyt. Wyobrażam sobie, jak babcia idzie do sklepu Beggars Banquet i podaje sprzedawcy kartkę, a tam najostrzejsze nowe kapele: Discharge, GBH, Exploited. Przywoziła mi te płyty.

Później było z babcią gorzej. W 1988 roku dopadł ją wylew i przestała być osobą dominującą.

Na pewno była bardzo ważna w moim życiu. Do tej pory bardzo często mi się śni. Ciekawe też jest to, że kiedy śni mi się jakaś historia związana z domem rodzinnym, to zawsze jest to ul. Niecała, gdzie spędziłem dzieciństwo i zawsze jest tam babcia.

Miałeś silniejszą więź z babcią niż z mamą? Przez pewien czas tylko ona cię wychowywała.

Z mamą miałem silniejszą więź. Mama była mamą. Do mamy miałem bliżej. Z babcią zostałem na rok, gdy mama wyjechała pracować do Kanady. Miałem wtedy dwa lata i nic nie pamiętam. Dwie rzeczy zostały mi w głowie – żółta wywrotka, która przyszła w paczce i ten moment, kiedy mama wróciła, w nocy w piżamie weszła do mojej sypialni.

Mama pracowała jako technik budowlany w Dyrekcji Rozbudowy Miasta Warszawa Wschód. Tak nazywała się ta instytucja, my mieszkaliśmy przy Niecałej 15, a biuro miała przy Niecałej 4. Jak wychodziłem ze szkoły często siedziałem u niej w pracy. Mam wrażenie, że mama bardzo długo nie mogła pogodzić się z tym, że zostałem muzykiem, ale zawsze szanowała moja odrębność. Rozczarowało ją, że nie zostałem architektem. Przez całe dzieciństwo i młodość miałem przekazywaną informację: „Zostaniesz architektem, jak tata”. Pamiętam taką rozmowę: „Wy mi mówicie, że mam być architektem, a tu pan Wierzbicki, który ma warsztat samochodowy, chociaż chodzi umorusany, kasy ma jak lodu. Chcę pracować jak pan Wierzbicki”. Babcia na to: „Nie, nie. Nie tak ma być. Pan Wierzbicki ma kasy jak lodu, ale lata i obsługuje samochody. Ty masz przyjechać swoim samochodem do pana Wierzbickiego”. Ten krótki dialog wiele mówi, kim chciały mnie widzieć babcia i mama.

Musiałeś toczyć z matką wojnę o muzykę?

Aż tak nie było. Jak patrzę z perspektywy czasu, ona była za tym, żebym grał, byleby tylko to nie było pierwszoplanowym zajęciem. Muzyka może być hobby, ale najpierw niech studia skończę, jeśli nie architekturę to socjologię. Koniec końców, niezależnie od punktu widzenia, bardzo mi pomagała. Z poręczenia mamy Kult na starcie miał próby w warunkach zupełnie niedostępnych innym zespołom. W tamtych czasach grało się głównie w domach kultury i klubach studenckich, gdzie zespoły funkcjonowały na doczepkę, na zasadzie niechcianych petentów, przeszkadzających studenciakom w libacjach. Mama zajmowała się domem w Radości należącym do znajomego, który wyjechał do Kanady i tam mieliśmy swoje miejsce na próby. Gdy w 1982 r. pojechała do Londynu, zażyczyłem sobie bardzo drogi, jak na nasze warunki keyboard Casio. Kupiła i przywiozła. Wśród zespołów z naszego kręgu byliśmy ewenementem z takimi klawiszami. Zresztą mam je do dzisiaj i wciąż z nich korzystam, są super.

Dumna ze mnie mama stała się dopiero niedawno. Długo nie mogła przeboleć, że nie skończyłem studiów, że nie napisałem pracy magisterskiej. To kiedyś przyniosłem jej z 15 prac magisterskich o sobie, bo ludzie piszą i czasem mi przysyłają. „Zobacz mamo sam nie napisałem, ale napisali o mnie”. Długo nie była przekonana, czy postępuję rozsądnie, bała się, że sobie nie poradzę. A teraz widzi, że dobrze mi się wiedzie, że jestem osobą cenioną, a nie kimś na kształt błazna, który podskakuje i śpiewa piosenki. Zobaczyła, że wszystko poukładało się także w sferze finansowej.

A ojciec, na jakich zasadach istniał w świecie Twojego dzieciństwa?

Taty nie było, za mojej pamięci nigdy z nami nie mieszkał. Rodzicom nie ułożyło się małżeństwo, żyli oddzielnie, potem on umarł. W domu nigdy jednak nie padło złe słowo na temat taty. Co więcej, i ze strony mamy, i ze strony babci, tata był kreowany, podobnie jak Juruś, na wzór świetlany. Pan architekt. Mądry. Podświadomie wiedziałem, że coś jest nie tak i lepiej nie pytać.

Pamiętam ten dzień, kiedy wyjeżdżał do Francji, niby na dwa tygodnie, ale mijały miesiące, lata, nie wracał. Miałem wtedy cztery lata. I z czasem zrobiło się fajnie, że nie ma tego taty. Zaczęły się pojawiać prezenty z Francji. Co rusz jakaś paczka z komiksami, gumami do żucia, raz na gwiazdkę przyszedł flipper. Wtedy to był kosmos. A potem byliśmy z wizytą u taty w Paryżu.

Pamiętasz go z czasów, gdy jeszcze był w Polsce?

Pamiętam różne scenki. Tato kąpie się na Niecałej, wchodzę do łazienki i widzę jego siusiaka. Pamiętam sesję fotograficzną, która miała miejsce, gdy przyszedłem z przedszkola, bo jestem w fartuchu, tata robił mi zdjęcia na balkonie, z naszym psem. Miał taką lustrzankę, gdzie patrzyło się z góry, strasznie mi się podobała. Niedzielne obiady na Pradze u dziadka Kazimierza, gdzie tata czasem coś zagrał na pianinie. Migawki z Łącka, z ośrodka wypoczynkowego nad jeziorem pod Płockiem, byłem tam z mamą, a tata dojeżdżał. Moment, gdy żegnamy go na Dworcu Gdańskim.

Zostały mi jego opowieści. Jedziemy octavią, „A to ulica Hoża” – mówi. Pytam: „Dlaczego Hoża?”. „No bo na Hożej jest pogotowie, a tam są chorzy”. Raz posadził mnie za kierownicą, a sam stał i niby kierował ruchem, jak to wspominam, wydawało mi się, że naprawdę jadę. Chodziliśmy na spacery do Ogrodu Saskiego, a to był czas, gdy byli tam dozorcy. Jeden gruby i miły, a drugi chudy ganiał dzieciaki z miotłą. Tata mówił, żebym się go nie bał. „Oni są tylko dozorcami. A wiesz dlaczego dozorca? Bo chodzi do Zorca. Zorca nie widać, ale to on jest najważniejszy w parku. A oni dla niego pracują. Chodzą do Zorca”. W Ogrodzie Saskim jest tablica z napisem: „W wielkiej wojnie narodów przeciwko hitleryzmowi zginęło sześć milionów Polaków, w tym osiemset tysięcy mieszkańców Warszawy, zwyciężyliśmy, by żyć wolni i w pokoju, braterstwie i sprawiedliwości”. Pytam taty: „Co tu jest napisane?”. „Nie wolno wrzucać łopatki i wiaderka do piaskownicy”. Długi czas byłem przekonany, że tak właśnie jest, a kiedy w końcu sam przeczytałem ten napis bardzo byłem zdziwiony. „Jacy zabici?”. Kiedyś, wracamy na Niecałą, czekamy na windę, a gdy winda zbliżała się słychać było warkot. Na klatce była wajcha podpisana „Wył. dźwigu”. „Tato, co tam jest napisane?”. A tata mówi, że „wył” to ten dźwięk, który wydaje winda jak się zbliża. Miał fantazję.

Doskwierało ci poczucia odrzucenia przez ojca?

Nie. Po prostu nie wiedziałem, że może być inaczej. Nawet jak umarł, nie miałem wtedy jeszcze dziesięciu lat, to troszeczkę popłakałem i koniec. Dowiedziałem się o tym dopiero w przeddzień pogrzebu. Gdy mama pojechała do Francji, wersja była taka, że tata jest chory i przez tydzień słyszałem od babci, że jak przeżyje do jutra, to będzie dobrze, a on już dawno nie żył. Po jego śmierci sytuacja generalnie się nie zmieniła, taty jak nie było, tak nie było, z tym, że teraz nie istniał już fizycznie i przestały przychodzić paczki z komiksami. Ale gdy mama przywiozła rzeczy po ojcu zrobiło się fajnie. Dostałem magnetofon, który był moim marzeniem odkąd zobaczyłem go u ojca, jego organy i pełno płyt. Pojawił się też w domu instrument z Senegalu, z pudłem rezonansowym ze skorupy żółwia. Zacząłem na nim brzdąkać i nagrywałem piosenki, których nauczyłem się na półkoloniach. Babcia wchodziła do pokoju i płakała: „Zupełnie jak tata”. A ja tam ciągnę na rosyjska nutę: „Siódma kompania bój zacięty toczy i krew serdeczną wciąż wylewa z żył”.

W poświęconej Stanisławowi Staszewskiemu książce „Tata mimo woli” wspominasz, że przypadkiem znalazłeś dokument rozwodowy rodziców. W domu nie było mowy o tym, że się rozwiedli?

Nie było mowy. Nawet jak znalazłem dokumenty, wiedziałem, że o te rzeczy nie pytamy. Jeszcze do niedawna w ogóle o tym w rodzinie nie rozmawialiśmy. Trzykrotnie zabierałem mamę na Teneryfę na, jak to nazywam, grupę otwarcia, gdzie mieliśmy przełamać pewne bariery. Mama zawsze zatrzymywała się na linii dykteryjek i anegdotek o ojcu. Ani kroku dalej. Przeszła tę magiczną linię w momencie, gdy powstawała książka o tacie. Stało się to nagle, miałem ją dopytać o parę rzeczy. Jarek Duś, który tę książkę pisał, dał mi pytania, poszedłem na Niecałą. I nagle się otworzyła. Wtedy dowiedziałem się z ust mamy, że się rozwiedli. Dopiero jak skończyłem pięćdziesiąt lat. Było to dla mamy trudne, skoro tyle czasu potrzebowała, żeby ten swój ból wypowiedzieć. Myślę, że dla nas obojga było to traumatyczne przeżycie, ryczeliśmy jak bobry podczas tej rozmowy. Cieszę się, że tak się stało, mamie przyniosło to ulgę, a ja myślałem, że takiej chwili nie doczekam.

Też współtworzyłeś tę książkę, była dla ciebie rodzajem wyrównania rachunków z ojcem?

Nie miałem do niego pretensji, abym musiał wyrównywać rachunki. Nie, to było po prostu potwierdzenie z pewnego źródła rzeczy, co do których miałem pewne podejrzenie. Znałem listy, które tata pisał do brata i z natury rzeczy stawiał się tam w sytuacji pokrzywdzonego. A tutaj poznałem, jak sytuacja wyglądała z drugiej strony. Ta książka powinna powstać dziesięć lat wcześniej, wtedy żyło więcej ludzi, którzy znali ojca, teraz zostało ich niewielu. I tak zebraliśmy sporo wspomnień, brakowało tylko relacji mojej matki. A kiedy ona się pojawiła, wiedza stała się pełna, ale dopiero teraz.

Matka nie próbowała ułożyć sobie życia z nowym partnerem?

Nie. Moja teoria jest taka, że dla obojga to była największa miłość życia. Nasza wizyta we Francji wynikała z tego, że obie strony chciały wybadać czy da się odnowić związek. Rok później, w 1972 r. mieliśmy tam pojechać na całe wakacje. Mama powiedziała mi teraz, że gdyby to zatrybiło zostalibyśmy we Francji. Ale nie dostała paszportu. Ciocia Halusia przedłużyła sobie wakacje u cioci Basi w Londynie i w ramach odpowiedzialności zbiorowej, jaką wówczas stosowano, mamie odmówiono paszportu. Byliśmy za to w Rumunii. A potem tata umarł i nie było do kogo jechać.

To z przeżyć dzieciństwa wzięło się manifestowane przez ciebie przekonanie, że rodzina jest najważniejsza?

Bardzo duża waga, jaką przywiązuję do rodziny wynika z tego, że wychowywałem się bez ojca, ale też stąd, że w rodzinie mamy związki były bardzo silne. W chwili, gdy dowiedziałem się o ciąży Ani, czułem, że muszę wziąć absolutną odpowiedzialność za to, co uczyniłem i objąć opieką ją oraz dziecko. Pomijam to, że odkąd pamiętam byłem przeciwnikiem aborcji. Uważam aborcję za morderstwo. Może z tego powodu, że sam o mały włos nie zostałem usunięty czy zlikwidowany ,mniejsza o nazwę.Tata nie chciał mieć dzieci.To tylko i wyłącznie dzięki mojej mamie my tu właściwie gadamy, bo jestem. Przecież mama do siódmego miesiąca ukrywała przed tatą, że jest w ciąży. Nie mieszkali już wtedy razem, tata w Płocku, mama w Warszawie.

Chociaż nosisz nazwisko Staszewski niewiele miałeś wspólnego z rodziną ojca?

Większy związek czułem z rodziną Mojkowskich. Utrzymywaliśmy kontakty z obiema siostrami mamy. Ciocia Halusia, starsza, miała córkę Lidkę i męża Marka, ciocia Basia, młodsza, mieszkała w Londynie z wujkiem Grayem. Gdy odwiedzała Polskę przyjeżdżali na Niecałą florydą ze zwijanym dachem. To było święto.

Moje relacje i związki z rodziną Staszewskich były bardzo pobieżne, a po śmierci taty wręcz żadne. Pytanie, które teraz mnie zastanawia brzmi: na ile te kontakty ze Staszewskimi były zakulisowo torpedowane przez babcię? Kiedyś babcia wyprosiła z mieszkania ojca. Odwiedził mnie kiedy mama wyjechała do Kanady, starł się ze mną o coś, wyszedł z pokoju, babcia wchodzi, a ja siedzę na parapecie przy otwartym oknie. Tyle jej opowieść, ja byłem zbyt mały, aby to pamiętać. Jednym z powodów rozpadu małżeństwa rodziców z pewnością był fakt, że mama pozostawała pod mocnym wpływem babci, była bliżej z matką, niż z facetem, którego kochała. Były bardzo mocno ze sobą związane.

Kiedy żył dziadek Staszewski, babcia ze strony ojca umarła jeszcze przed moimi narodzinami, składaliśmy mu wizyty na Pradze, przy ul. Okrzei po skosie od kina Praha. Dziadek przychodził na Niecałą co czwartek, przynosił czekoladę, a my chodziliśmy do niego w niedzielę na obiad. Taki rytuał. Masa ludzi siedziała wokół wielkiego stołu, jeden z wujków pokazywał sztuczki z połykaniem piłeczki pingpongowej. Było jeszcze rodzeństwo ojca, Zosia i Jurek, oboje już nie żyją. Wujek Jurek był moim ojcem chrzestnym, ale niespecjalnie mieliśmy kontakt. W połowie lat 70. wyjechał do Ameryki i tyle go widzieliśmy. Do Polski wrócił na starość, ja zobaczyłem się z nim w Berlinie Zachodnim w połowie lat 80., gdzie spotykał się ze swoją córką, Ewą. Dał mi 200 dolarów i powiedział: „Nigdy się tobą nie zajmowałem. Masz tu 200 dolarów. Tylko pamiętaj, wydaj je rozsądnie”. Ja na to: „Tak, tak”. Ledwie się rozstaliśmy, poszedłem do sklepu i za wszystko kupiłem płyty.

1964 r.

1963 r.

Zdjęcie do paszportu przed wyjazdem mamy do Kanady, chciała mnie zabrać ze sobą, ale nie dostała zgody. Gdyby dostała, najprawdopodobniej bylibyśmy dziś Kanadyjczykami, 1965 r.

Z tatą, 1963 r.

Oba zdjęcia z sesji wykonanej przez tatę.

Sesja z tatą. Na balkonie przy Niecałej z naszym seterem Rapsem.

Zdjęcie przed komunią.

Wiele twoich piosenek przetwarza materiał autobiograficzny. Pamiętasz, w której z nich odwołujesz się do najwcześniejszych wspomnień, tych z dzieciństwa?

Ha. Masz coś na myśli? Musiałbym przeanalizować wszystkie piosenki. Kiedy teraz, z perspektywy dziewiątej rano, myślę o nich, to są tam raczej drobne dykteryjki, nawiązania, które akurat dobrze się wpasowały do formy lub treści piosenki, ale nie szczegółowe odniesienia do tamtego okresu. Dzieciństwo miałem summa summarum szczęśliwe i spokojne, do pewnego momentu mało buntownicze. Tak, że nie wiem, co takiego miałbym stamtąd wygrzebać.

„Piosenka trepa” przychodzi mi teraz do głowy. „Gdy byłem małym chłopcem to chciałem być żołnierzem”, wbrew temu, co niesie początek numeru, nigdy nie chciałem być żołnierzem, w odróżnieniu od wielu moich rówieśników. Po prostu dobrze mi się zaczynało akurat tym szlagwortem z piosenki No To Co. Urodziłem się osiemnaście lat po wojnie i wspomnienia o niej były jeszcze mocno obecne dookoła, ale dla mnie to już była historia zaprzeszła. Nie dziwię się teraz młodym ludziom, że nie wiedzą kiedy był stan wojenny, przecież minęły trzydzieści dwa lata.

Częsty w punkrockowych tekstach motyw wojny ma związek nie tylko z zimnowojennym zagrożeniem bombą atomową, ale i z faktem, że w rodzinach tamtej generacji wciąż pamiętano o wojennych traumach. W twoim przypadku było podobnie?

Moje zainteresowanie II wojną światową rozbudził wujek Marek. Był mężem jednej z sióstr mamy, Halusi i kiedy byłem dzieckiem chodziliśmy do nich na obiady. Po obiedzie kładliśmy się z wujkiem na kanapie. Nie snuł wspomnień, ale wyciągał wspaniałą książkę o III Rzeszy, gruby album, który kończył się procesem norymberskim. Oglądaliśmy razem i opowiadał o wojnie, kosmicznie interesująco. On nie miał syna, tylko córkę, więc nasze dążenie do towarzystwa mogło być obustronne.

Wujek bynajmniej nie miał na imię Marek, tak się tylko na niego mówiło. Nazywał się Marcel Egid i był wkrótce po wojnie, na granicy polsko-czechosłowackiej królem tytoniowej kontrabandy. Pewnie nie miał traumatycznych przeżyć okupacyjnych. Wykorzystał okazję i potrafił się ustawić. Gdy zamieszkał w Warszawie był urzędnikiem spółdzielczym wyższego szczebla, takim typem, który zna wszystkich.

Po tych opowieściach wujka, w pierwszej, drugiej klasie siadywałem z kartką i rysowałem ławę oskarżonych w Norymberdze. Każdy podpisany był autentycznym nazwiskiem, a jak już miałem z dziesięć tych ław, wymyślałem kolejne procesy i kolejnych oskarżonych.

W tej fascynacji liczyły się też względu estetyczne. Co tu kryć, moim zdaniem, armia niemiecka była najlepiej ubrana w całej historii wojskowości. Przecież mundury robili im projektanci Hugo Bossa. Ich broń pancerna, samoloty były najpiękniejsze. Przełożyło się to na moją pasję sklejania modeli i kolekcję małych żołnierzyków firmy Airfix.

Po śmierci taty, mama weszła w posiadanie pewnych środków finansowych, które po sobie pozostawił. Nie sprowadziła ich do Polski, bo zostałyby przeliczone po kursie państwowym. Przekazała je siostrze Basi z Londynu. Basia kupowała zabawki, wysyłała do Warszawy paczki, a mama sprzedawała je w komisach i sklepach Spółdzielni Inwalidów, które pewnie z racji swego statusu miały jakieś luzy prawne. W paczkach przychodziły modele samochodzików Matchbox albo małe żołnierzyki Airfixa. A to była naprawdę kultowa zabawka. Osiem dych kosztowała jedna armia. Cały ten proceder dawał mamie dodatkowe źródło utrzymania, z jej jednej pensji nie wyżylibyśmy, musiała działać. Nie wiem jak to było załatwione, że takie paczki przychodziły, to były ogromne kartony. Moi koledzy mieli takich armii pięć, osiem, a tu dostawaliśmy paczkę, w której było takich armii może nawet z tysiąc. Mama mówiła: „Weź sobie ile chcesz”. I brałem czterdzieści armii. Całą podłogę pokoju mogłem zastawić polem bitwy z czołgami i samolotami, bo zainfekowałem się też sklejaniem modeli. Raz, gdy wracałem od cioci z Londynu z pełną walizą modeli, skurwysyn celnik zabrał mi wszystkie niemieckie maszyny, tłumacząc, że nie wolno wwozić do Polski symboli nazistowskich. Bardzo byłem rozczarowany, zostały mi sam chujowy sprzęt amerykański i angielski.

Bawiłeś się z chłopakami w wojnę?

Jak najbardziej. Nawet dostawałem od taty zabawkową broń. Byłem lord, bo miałem karabin z lunetą i parę kowbojskich pistoletów. Pamiętam jak kiedyś, a byłem już starszy, zobaczyłem, że w Ogrodzie Saskim na górce chłopaki bawią się w wojnę. Nie znałem ich, jacyś z miasta przyszli. Wziąłem pistolet, zszedłem do nich. „Słuchajcie też bym się chciał z wami pobawić w wojnę”. „Pistolet masz?”. „Mam. Pewnie”. „No dobra. Jak się nazywasz?”. A ja przez długi czas wstydziłem się swojego imienia. Kazik. Kazik. Dziwne imię, rzadkie, wtedy na pewno. Na drugie imię mam Piotr i mama czasami mówiła do mnie Piotrusiu, a już ciocia Basia do samej śmierci. Kazik, naprzemiennie ze Stanisławem, to była tradycja rodziny Staszewskich. Dopiero ja ją złamałem. Moi synowie nazywają się Kazik i Janek. Wtedy do tych chłopaków w parku powiedziałem, że nazywam się Wiktor. Strzelamy się, ganiamy po parku, jeden z nich wywalił do mnie serię. „Wiktor zabity!” –- krzyczy. W ferworze walki zdążyłem już zapomnieć, co mówiłem i biegnę dalej. „Kurwo – krzyczą – zabity jesteś!”.

Skoro miałeś problem z imieniem, to czemu nie przyjąłeś muzycznej ksywy? Tylko przez moment pojawiła się wariacja Kazelot.

Ksywa ma to do siebie, że nie może być wymyślona samodzielnie. Do mnie zawsze mówili Kazik. W podstawówce jeszcze Ziut. A potem już tylko Kazik. Kazelot zaczął mówić do mnie menedżer Kultu, Radziwiłł, ale to się nie przyjęło.

Uczestniczyłeś w życiu podwórka? Bo mogłoby się wydawać, że byłeś typem maminsynka.

Nie byłem maminsynkiem. Byłem związany z mamą i babcią, znałem i czułem ich autorytet, kochałem je, ale nie byłem chowany pod kloszem. Miałem luz, ale z tego luzu rozsądnie korzystałem, rzadko były ze mną kłopoty. W środowisku nie byłem postrzegany jako maminsynek. Byłem równym kolegą. Mieszkałem blisko szkoły, ja przy ul. Niecałej 12, szkoła była pod numerem 14 i mój pokój stał się, rzekłbym, centrum sportowo-kulturalnym. Szczególnie, że miałem od taty zabawki, jakich u nas nie było, z flipperem na czele, no i żołnierzyki. Koledzy chętnie wpadali bawić się tym wszystkim. Zdarzało się, że w dużym pokoju rozgrywaliśmy mecze piłki nożnej. W mieszkaniu o powierzchni sześćdziesięciu metrów kwadratowych największy pokój mógł mieć najwyżej dwadzieścia metrów. I tam graliśmy pięciu na pięciu. Bramkami były fotele, piłka niewiele większa od tenisowej, ale była. A obok w kuchni babcia pichciła obiad. Tolerowała to wszystko, co jej się chwali.

A podwórko? Oczywiście. Było centrum wszystkich zdarzeń. Stały domy Niecała 12, Niecała 10, Niecała 8, Niecała 6 i na podwórku schodziły się dzieciaki z tych wszystkich numerów. Niby wisiała tabliczka „Gra w piłkę zabroniona”, ale nikt się tym nie przejmował. Grało się w króla, kopało się piłkę w mur. A na froncie od ul. Niecałej były dwie polanki, gdzie można było grać mecze, no i boisko szkolne.

Niecała to była dobra miejscówka. Wszyscy, którzy mieszkali dalej zazdrościli ludziom stamtąd. Samo centrum Warszawy. Pięć minut spacerkiem pod Pałac Kultury, pięć minut na Stare Miasto. A wszystko skąpane w zieleni, oddzielone od miasta przez Ogród Saski i Plac Teatralny. Ulica Niecała stanowiła enklawę, mikroprzestrzeń ze swym mikroklimatem. Park, podwórko, szkoła, kościół przy Senatorskiej, gdzie mieliśmy religię, wszystko obok siebie. I masa dzieci dookoła. Wytworzyła się zamknięta, rzekłbym szczelnie, dziecięco-młodzieżowa podgrupa. Nie pamiętam, żeby ktoś z miasta tam się zaplątał i zintegrował z nami. Zdarzali się starsi koledzy, którzy potrafili nam przywracać miejsce w szeregu, ale środowisko było fajne, czuć było jedność.

Twoim sąsiadem z Niecałej był Czesław Niemen, widywałeś go?

Niemen mieszkał przy Niecałej 8, ale go nie spotykałem. Byłem w tamtym mieszkaniu, już jak się wyprowadził, bo mama znała się z jego teściową. Zupełna klitka, na ostatnim piętrze, nie wiem jak tam się mieścił z żoną, dwoma córeczkami i sprzętem. Musiał być z niego bardzo gibki zawodnik. Mieszkanie, w którym się wychowywałem należało wcześniej do piosenkarki i aktorki Anny Prucnal, która wyjechała do Francji i trafiła na indeks, bo wystąpiła w nieprawomyślnym filmie. Potem jako jedyna polska aktorka zagrała główną rolę żeńską u Felliniego w „Mieście kobiet”. Natomiast kawalerkę przy Żelaznej, gdzie przeprowadziłem się z Niecałej po narodzinach Kazia, zajmował przede mną fotograf Krzysztof Gierałtowski, który, jak przeczytałem w książce „Wariatka tańczy”, miał romans z Marylą Rodowicz i ona z nim tam mieszkała. Zawsze się śmieję, że ze względu na te mieszkania musiałem zostać piosenkarzem.

Dziś Niecała stała się miejscem koszmarnym. Ujawnili się właściciele gruntów, dokonała się sprawiedliwość dziejowa, ale na estetykę miejsca wpłynęło to destrukcyjnie. Podwórko, polanki zostały zastawione przez parkingi i bardzo drogie apartamentowce, które zabierają coraz więcej światła. Zniknęły piaskownica i klomb ze świetną trasą do kapsli. Kapsle! Co roku był na nie sezon. Gdy zaczynał się Wyścig Pokoju, urządzaliśmy kolosalne wyścigi. W „Trybunie Ludu” drukowali nazwiska kolarzy startujących w wyścigu, wycinaliśmy je i wklejaliśmy do kapsli. Nie graliśmy na torach rysowanych na asfalcie, tylko na trasach naturalnych, takich jak obręb piaskownicy czy klombu.

Często odwołujesz się do sportowych emocji. Jak można stać się fanem sportu wychowując się w babińcu?

W domu oglądało się ważne sportowe wydarzenia, babcia potrafiła krzyczeć z emocji nawet bardziej niż mama. Moje zainteresowanie sportem jest zasługą wuja Marka. Marek znów się pojawia, bo to jedyny w mojej rodzinie osobnik płci męskiej, który był na miejscu, bo z mężem Basi, wujkiem Grayem widywałem się od święta. Przyjechał z Krakowa i był kibicem Cracovii, ale dość szybko przekonwertował się na Legię i systematycznie chodził na mecze, potem wciągnął swoją córkę Lidkę. Znała się na rzeczy, ale dla mnie to był dysonans, że dziewczyna rozmawia o piłce. Od 1975 roku i ja zacząłem chodzić z wujkiem na każdy mecz Legii. Wcześniej chodziłem z nim sporadycznie.

Moja fascynacja futbolem zaczęła się w 1973 r. wraz z meczem Polska – Anglia na Wembley. Polska – Walia, mecz przegrany w Cardiff 0:2 widziałem nie bardzo jeszcze kojarząc kto jest kto. Na półkoloniach w Sromowcach Niżnych oglądałem mecz Polska – Anglia w Chorzowie, wygrany 2:0. Czarno-biały telewizor, Polacy byli w białych koszulkach, Anglicy w żółtych, w związku z czym na ekranie wyglądali identycznie. Nie można się było połapać kto jest kto, ale emocje były olbrzymie. Sale telewizyjne w ośrodkach kolonijnych czy wczasowych miały wyjątkową atmosferę. Oglądało się wszystkie transmisje sportowe, każdy pojedynek przy pełnej sali zjednoczonej w jednym pragnieniu: byle tylko Ruski nie wygrał. A tu jak na złość Ruscy wygrywali wszystko, co się dało.

W 1975 r. w Katowicach odbywały się Mistrzostwa Europy w boksie i wciągnąłem się również w tę dyscyplinę. Wcześniej, w 1974 r. przeżywałem jedyną walkę zawodowego boksu, którą w komunie pokazano w całości w telewizji. Muhammad Ali – George Foreman. Całym sercem byłem za Foremanem. Ali źle mi się kojarzył, przedstawiali go jako pewnego siebie krzykacza, a ja nigdy nie lubiłem ludzi demonstrujących zbytnią pewność siebie. To dlatego, że sam byłem zupełnie inny. Ja takiej pewności siebie nie miałem.

A twoje przeżycia stadionowe z Legii, jak się czułeś wśród kibiców, dawałeś się porwać tłumowi?

Adrenalina podskakiwała, natomiast nigdy nie traciłem podmiotowości w tłumie. Nigdy nie byłem w tej krzyczącej masie. Wujek zawsze miał lepsze bilety na krytą trybunę, gdzie też krzyczeli, ale towarzystwo było inne. Pamiętam, że zawsze pojawiał się jakiś starszy prezes otoczony swoim dworem, wszyscy mu nadskakiwali. Czułem się jak widz, nie kibic, który dopinguje. Indywiduum, nie członek armii.

To pewnie w szkole nie było ci łatwo. Chodziłeś do żłobka, czy przedszkola?

Wszystkie dzieci chodziły do przedszkola, to i mnie posłano, choć takiej konieczności nie było, babcia nie pracowała. Mama z babcią najwyraźniej doszły do wniosku, że w grupie rówieśników lepiej będę się socjalizował. Nie lubiłem przedszkola. Każdy początek roku to było przeżycie traumatyczne. Bardzo płakałem, nie chciałem iść. Potem się uspokajałem. W odróżnieniu od obu szkół, do przedszkola miałem daleko. Nie wiem dlaczego nie trafiłem na Senatorską i chodziłem na Schillera. To było o wiele dalej, trzeba było przejść ulicę Świerczewskiego, wciąż mam kłopot z zapamiętaniem jej nowej nazwy, a po drodze mijało się muzeum Lenina, które już nie istnieje.

Wspomnienia z przedszkola mam fatalne.

Pamiętam przedszkolankę czytającą nam bajki, jedną ręką trzymała książkę, drugą dłubała między palcami u nóg. Mówiliśmy do niej „pani Madzio”. Kiedyś podczas tego czytania niechcący pierdnąłem. Zaczęła się wydzierać, przesadziła mnie na sam tył. Ale to nic w porównaniu z najbardziej traumatycznym przeżyciem z dzieciństwa, które raz na zawsze pozbawiło mnie przyjemności jedzenia ryb. Wcześniej jadłem ryby. Do czasu obiadu w przedszkolu. Czasami podawali nam najpierw drugie danie, potem zupę. Tego dnia podali rybę w panierce, taką, jak babcia też robiła, ziemniaki, kapusta. Jadłem nie dość szybko, w każdym razie nie na tyle, na ile by sobie życzyła pani. Podejrzewam, że byłem niegrzeczny, prawie nie ruszyłem dania, bo gadałem. Na to pani, wściekła jak nigdy, wrzuciła całą zawartość talerza z rybą do zupy pomidorowej i stojąc nade mną kazała mi jeść. Byłem mocno przestraszony, więc szybko zjadłem. Następnie pobiegłem do toalety i wszystko zwymiotowałem. Pamiętam to, jakby działo się parę dni temu, mimo że to niemal pół wieku zaraz będzie. Od tego czasu ryba jest dla mnie obrzydliwością. Jeszcze parę lat temu nie usiadłbym do stołu z kimś, kto je rybę. Jej zapach, dla mnie odór, nie pozwalał mi jeść.

Janek Grudziński, który też chodził do przedszkola przy ul. Schillera ma nie lepsze wspomnienia. Twierdzi, że jąkanie, które mu dokucza do dzisiaj, wyniósł stamtąd. Nieprzyjemne miejsce. Nigdy nie mogłem tam zasnąć, leżakowanie było koszmarem. I jeszcze te długie powroty w jesienne wieczory. Trzeba było przejść przez Świerczewskiego, a na odcinku od trasy WZ do placu Dzierżyńskiego, pozostańmy przy nomenklaturze z tamtych czasów, daleko było do pasów, więc mama przechodziła ze mną w miejscach niedozwolonych. Przeżycie przerażające, bo raz, jak tak przechodziłem przez jezdnię z babcią, złapała nas milicja i zapłaciliśmy mandat.

A jak było w podstawówce?

W przedszkolu stwierdzili, że mogę iść do szkoły jako sześciolatek. Poszedłem, ale podstawówka też okazała się bardzo niefajna. Wychowawczyni była w porządku, tyle że wymagała dyscypliny. Kazała nam siedzieć prosto z dłońmi złożonymi na blacie ławki. Czasy były inne, załapałem się jeszcze na końcówkę kar cielesnych w szkole. Byli nauczyciele, którzy bili. Pan Kropa od zajęć praktyczno-technicznych potraktował jednego z największych kozaków w szkole tak, że ten się rozpłakał, choć wydawał się wielki i niezniszczalny. Szkoła generalnie była porządna, spokojna, tylko utrzymywała dryl. Dryl nie służył do pacyfikowania trudnej młodzieży, ale był przyjmowany jako stan naturalny. Do dzisiaj śnią mi się nauczycielki, które były wtedy moim przekleństwem, z panią Rokoszewską od matematyki na czele. Kiedyś dwóch kolesi mnie zaczepiło: „Siostra naszej mamy cię uczyła”. „Tak? – miło mi się zrobiło – A kto?”. „Rokoszewska”. Musiałem zacząć udawać, że jest mi miło, i nie przytoczyłem im wierszyka: „Lepiej w dupę dostać deską, niż się uczyć z Rokoszewską”. Pani Rokoszewska była bardzo nietolerancyjna dla dzieci, którym matematyka nie leżała.

W późniejszych latach, od szóstej klasy, zacząłem wagarować. Paradoksalnie, zamiast się szwendać wracałem do domu tłumacząc, że mamy mniej lekcji. W siódmej klasie przybrało to rozmiary ogromne, na chemii w drugim półroczu byłem może dwa, trzy razy. Z fizyką podobnie.

Mama, która starała się monitorować moje szkolne sprawy, była zaskakiwana tym, czego dowiadywała się na mój temat. Bywają tacy, o których mówi się chuligan, świszczypała, ale dobrze się uczy, ponoć Janek Grudziński do nich należał, ja zdecydowanie nie, ze mną było całkiem na odwrót. Generalnie chłopiec był ze mnie grzeczny i poukładany, problemem była natomiast moja zdecydowana niechęć do nauki.

Uczęszczałeś na jakieś kółka zainteresowań albo na zbiórki harcerskie?

W ogóle nie miałem ku temu ciągot. Jeśli pojawiały się zajęcia dodatkowe, to z inicjatywy mojej mamy i za każdym razem wbrew mej woli. W szóstej czy siódmej klasie mama wymogła na pani Rokoszewskiej, żeby przyjęła mnie do kółka matematycznego. Dodatkowe trzy godziny lekcyjne, a już ta zasadnicza matematyka była dla mnie katorgą. Nic nie rozumiałem z bardziej skomplikowanych działań, byłem humanistą. I przez marzenie mamy o architekturze jako mojej przyszłości, aż do matury miałem zwichrowaną naukę. Odium bycia architektem wisiało nade mną przez cały czas. Kółko matematyczne czy masa korepetycji miały mi pomóc, choć ewidentnie do tego się nie nadawałem. Ja o tym wiedziałem. Rysować też nie potrafiłem. Brak mi było jednak odwagi, aby to zdecydowanie wyartykułować wobec mamy i żyłem z poczuciem winy. Uczyłem się dość średnio, a mama była bardzo ekspansywna w pomaganiu mi w nauce, obojętnie czy tego chciałem, czy nie chciałem. Uważała, że zaprzyjaźnianie się z nauczycielami i wchodzenie w ich łaski to nie jest nic złego, o ile ma pomóc mi w uzyskaniu lepszych ocen. Ciągle przychodziła do szkoły i z niektórymi nauczycielami wręcz się zaprzyjaźniła. Efektem tego był wyjazd do Sromowiec Niżnych, który był strasznym doświadczeniem.

Mama na pewno wyśrubowała mi średnią na świadectwie końcowym z podstawówki, aczkolwiek pani Rokoszewska była nie do ruszenia. Poza tróją z matematyki na świadectwie były same piątki, czwórki, ale i tak nie wystarczyło, żeby mama mogła zobaczyć mnie w liceum im. Frycza Mo-drzewskiego, który obok Reytana, Gottwalda i Batorego, należał wówczas do najlepszych szkół średnich. Obok domu miałem Mikołaja Reja, liceum z wielkimi tradycjami, które w owym czasie zaliczyło ewidentny dołek. I tam w końcu trafiłem.

A cóż to był za straszny wyjazd do Sromowiec Niżnych?

Kolonie, które trwały sześć tygodni. Kiedy miałem dziesięć lat mama wysłała mnie tam za radą nauczycielki, której syn zaliczył taki wyjazd i chwalił sobie. Piotrek Wieteska opowiadał mi, że u niego najfajniejsze wakacje to były kolonie, u mnie całkiem odwrotna sytuacja. Musiałem być z mamą, bądź w ostateczności z babcią, inaczej okropnie cierpiałem. Na pierwszych koloniach w Śródborowie wytrzymałem tydzień i mama mnie zabrała. Gdy przyjechała z wizytą, wyłem, a jeszcze złapałem wszy. Do Sromowiec jechało się w trakcie roku szkolnego, mieliśmy tam lekcje, tyle, że w klasie było po jednym uczniu z każdej szkoły. Wielkie halo, że się dostałem, a ja tęskniłem, płakałem, a na koniec po kąpieli w strumyku złapałem reumatyzm.

Nawet w 1981 roku, kiedy już jako osiemnastolatek po raz pierwszy leciałem do Londynu bez mamy i babci, w samolocie poważnie się zastanawiałem, czy ja tam dam radę bez nich. Okazało się, że dałem.

Pora na przyjemniejszy temat. Jak zacząłeś słuchać muzyki?

Tata próbował mnie zainfekować, przysłał mi „White Album” Beatlesów. A po jego śmierci przyjechały do mnie wszystkie płyty taty. Repertuar dziwny, bo francuskojęzyczny, Georges Moustaki, Charles Aznavour, Georges Brassens, nigdy mnie to nie wciągnęło, ale byli też Beatlesi, Louis Armstrong. Pierwsza płyta, którą zdobyłem na własne życzenie, chociaż nie wiem już dlaczego ją chciałem, to „Nikifor” No To Co. Gdy mama kupowała sobie „Sukces” Niemena, wymogłem na niej zakup „Nikifora”. Słuchałem dokładnie, bo pamiętam, że w przedszkolu razem z kolegą, który też miał tę płytę opowiadaliśmy sobie co się dzieje w poszczególnych piosenkach.

Ważna była wizyta w Paryżu u kolegi taty, Marka Bieniewskiego. Mieszkał z żoną, Krystyną Bałaban, która była projektantką i szefowała działowi mody w „Elle” i córką Agnieszką. Miałem jedenaście lat, Agnieszka miała czternaście i regularnie słuchała muzyki. Wisiał u niej koncertowy plakat z „Dark Side of the Moon”, miała adapter na single, który nosiło się jak torebkę, a w domu był też adapter stereo z podłączonymi światłami, które mrugały w rytm muzyki. Z tego pobytu zapamiętałem dwóch wykonawców: Garego Glittera, singiel „Rock’n’Roll” oraz Davida Essexa, singiel „America”, nawet poprosiłem mamę, żeby go kupić. Przywieźliśmy też płytę Armstronga, mama go lubiła. „On tak śpiewa, jak gra na trąbce” – mówiła mi. To był 1974 rok. Zaraz potem pierwsze poważniejsze zainteresowanie muzyką rozbudził we mnie wspomniany już Robert Schmidt. Ten Schmidt będzie mi towarzyszył przez wiele lat.

To, że ja się wyrwałem spod domowej kurateli, nie poszedłem tą udeptaną ścieżką, na której chętnie widziałyby mnie mama i babcia, to jest wpływ Roberta Schmidta. Znaliśmy się od podstawówki, od początku sprawiał problemy, a już gdy osiągnął pełnoletność stał się freakiem w pełnym tego słowa znaczeniu, barwną postacią znaną w mieście. Nie pochodził z rodziny patologicznej, po prostu nie dawał się wpasować w struktury szkolne. Już w pierwszej klasie podstawówki pojawiła się grupa rodziców żądająca, aby usunąć go z klasy, bo śpiewał dziewczynkom piosenki o erosach, czyli o kondomach. Schmidt szybko wybił się na całkowitą niezależność, bo w szóstej klasie podstawówki zagrał główną rolę w filmie „Mniejszy szuka dużego”, który reżyserował Konrad Nałęcki, reżyser „Czterech pancernych”. Poszliśmy na casting razem, Schmidt go wygrał. Moim zdaniem miał zupełnie nieodpowiedzialnych rodziców, bo oddali mu do dyspozycji całą gażę za rolę. Przynajmniej tak mówił, ale widać to było po nim. Stał się forpocztą przejścia z wieku dziecięcego w młodzieżowy. Pamiętam, jak zaczął kupować płyty Pink Floyd, które wtedy były rarytasem. Pewnego dnia przyniósł „Atom Heart Mother” oraz „Dark Side of the Moon” i zaraził mnie tą muzyką.

To wyjątkowo mało punkowe początki, zważywszy chociażby na koszulkę Johnny Rottena, na której widniał napis „Nienawidzę Pink Floyd”.

„Dark Side of the Moon” wydawała się wówczas czymś nieziemskim. Najlepsza płyta świata. W wieku lat nastu łatwo kogoś szyć miarą najlepszego czy najgorszego. Prosiłem ciotkę o „Dark Side of the Moon”, ciotka oszczędna, kupiła z przeceny inną płytę Pink Floyd. „Masters of Rock”, składankę wszystkich singli z Sydem Barrettem, która okazała się genialna. Słuchałem jej do upadłego. „Dark Side Of The Moon” ciotka przywiozła mi w 1975. Aż bałem się dotknąć, bo to była pieczątka, tak świeża, że jak dotknęło się okładki, na czarnym tle zostawały ślady palców.

Lata 1974-1976 to czas wybuchu mojego zainteresowania muzyką.

W 1977 r. z mamą i jej koleżanką Małgosią Strumiłło pojechaliśmy volkswagenem przez całą Europę do Paryża, stamtąd do Londynu i z powrotem. Wtedy kupiłem sobie płyty Floydów, Zeppelinów, Sabbathów, „Tommy’ego” The Who i koncertową Davida Essexa. Ale gdy byłem w Londynie rok później dostrzegłem masę nowych okładek, które nic mi nie mówiły. Było ich dużo w każdym sklepie płytowym, a ja kompletnie nie wiedziałem o co chodzi. „Tell Us The Truth” Sham 69, „Black & White” The Stranglers, „Damned, Damned, Damned” The Damned i jeszcze plakaty reklamujące singiel Sex Pistols nagrany z uczestnikiem napadu stulecia, Ronniem Biggsem.

Marek Bieniewski z Krystyną Bałaban wybierali się wtedy do Polski i zaproponowali, że mogę sobie wybrać jedną płytę, którą mi przywiozą. Chciałem pierwszą płytę The Damned, próbowali negocjować, bo woleli mi kupić muzykę z filmu „Grease” z Olivią Newton-John i Johnem Travoltą, ale uparłem się. W 1978 r. chcąc kupić płyty punkowe, zacząłem wyprzedawać za bezcen wszystkie płyty, które miałem do tej pory. Uznałem, że to śmieci, bo punk rock jest jedyną wartościową muzyką. Punk w ogóle zaburzył mi klarowny rozwój poznawania muzyki.

Czy w dzieciństwie wymyślałeś piosenki?

Od najmłodszych lat coś sobie podśpiewywałem i niekoniecznie były to piosenki zasłyszane, czasem powstawały ad hoc. Kiedy byłem u taty w Paryżu rozważaliśmy na co idziemy do kina: „Wielki Jake”, western z Johnem Waynem czy science fiction „Na satelicie”. I momentalnie powstała piosenka, „Big Jake na satelicie, na satelicie, kowboje wpadli na satelitę”. Grało mi już w dyńce, jednak w podstawówce wolałem pisać powieści.

Od razu miałeś inklinacje, żeby pisać?

W trzeciej klasie napisałem pierwszą książkę, jeśli można tak nazwać rzecz, która zawierała się w zeszycie 16-kartkowym, w dodatku w trzy linie. Opowiadała o Grupie C, która podkłada bomby, a potem zostaje rozbita. Pomysł wziął się z kroniki filmowej. Za komuny wyświetlano je w kinach, przed seansem. Zobaczyłem aresztowanie członków Baader-Meinhof. Wloką po jezdni Andreasa Baadera, a potem prowadzą rozebranego do slipek Jana-Carla Raspe. Po latach odnalazłem ten fragment w archiwach przy ul. Chełmskiej i wykorzystałem w teledysku „Tata dilera”.

Napisałem jeszcze zainspirowany procesem norymberskim, ale traktujący o gangsterach „Proces bandy Gorfryda” i dwie powieści na konkurs ogłoszony na koloniach w Sromowcach. Potem wciągnęły mnie cykle.

Pod wpływem serialu „07 zgłoś się” kupiłem 10 zeszytów, wymyśliłem tytuły i zrobiłem okładki całej serii, ale gdy zacząłem pisać odechciało mi się w połowie drugiego zeszytu. Wtedy wpadłem na pomysł, żeby pisać fragmenty wymyślonych powieści. Wymyśliłem sobie, że istnieje gigantyczna powieść science fiction, nazywa się „Wybit”, liczy tysiące stron i opowiada o międzygalaktycznej podróży połączonej z konfliktami na odległych planetach. I przytaczałem z tego po kilka stron. Coś na kształt sagi „Star Trek”, dziś tak mogę powiedzieć, bo wtedy nie znałem „Star Treka”, chociaż może w Londynie coś widziałem, nie pamiętam.

Narysowałem też komiks science fiction. Wymyśliłem bohatera imieniem Mereist, człowieka obdarzonego zdolnością metamorfozy ciała i wysłałem go na Plutona, który był w stanie zagrożenia ze strony Jowisza grającego rolę imperium zła. Wzięło się to z fascynacji komiksem „Metamorpho”, który był klonem amerykańskiego komiksu pod tym samym tytułem. Wpływ też mieli „Metal Men”, drukowani również w Polsce na rynek skandynawski i w tej wersji nosili tytuł „Metamaeld”. Najdłuższy jednak serial komiksowy jaki popełniłem liczył sobie blisko 150 jednostronicowych odcinków i opowiadał o przygodach piłkarza nazwiskiem Terry Mick Obars.

Jaką treścią wypełniłeś tak długi cykl?

Terry Mick Obars grał w wymyślonej drużynie w wymyślonej lidze w Australii. Opisywałem nie tylko mecze, całą historię Pucharu Australii, ale też intrygi, przechodzenie z klubu do klubu. Ten komiks zacząłem rysować w Anglii. Formę podpowiedziały komiksy złożone z trzech obrazków zamieszczane w tamtejszych gazetach codziennych. Treść zainspirowało pisemko sportowe „Tiger and Scorcher”, które dostawałem od ciotki. Drukowali tam komiksy o sportowcach, w cyklach ciągnących się przez lata. Pamiętam też rubrykę, gdzie piłkarze pisali do dzieci. No nie wiem, czy to oni pisali, ale rubryka nosiła nagłówek, przykładowo „Trevor Francis writes for you”, albo „Malcolm Macdonald writes for you”. Nazwiska z pierwszej półki. Francis to był pierwszy piłkarz, za którego dali w Anglii milion funtów i wszyscy złapali się za głowy, że granice rozsądku zostały przekroczone.

Byłem bardzo twórczy, ale pomysły ściągałem. Żeby w ogóle z czymś ruszyć, musiałem dostać fascynującą mnie inspirację z zewnątrz, a potem to już żyło własnym życiem. Podobnie działałem w muzyce i działam tak do dzisiaj.

W peruce przed domem cioci Basi i wujka Graya. Londyn, 1971 r.

Narysowane przeze mnie okładki dyskografii zespołu Brown Mortality.

Plansze mojego komiksu Mereist, część druga. Pierwsza zaginęła, a szkoda, bo była lepsza.

Plansze mojego komiksu Mereist, część druga. Pierwsza zaginęła, a szkoda, bo była lepsza.

Dorastałeś w samym śródmieściu Warszawy, w takim miejscu historia przemaszerowuje pod oknami. Jakie zdarzenia wbiły się w twoją pamięć?

Lata 70., kiedy przeistaczałem się z dziecka w młodzieńca były spokojnym okresem w Warszawie. Wszelkie przełomowe wydarzenia działy się gdzie indziej: w Trójmieście, Radomiu, Ursusie. Ekstremalne zajścia, które mógłbym pamiętać z dzieciństwa, to był rok 1968. Pamiętam tyle, że siostra cioteczna wróciła do domu i mówiła, że biją się na Krakowskim Przedmieściu. W 1979 r. obserwowałem przez okno pierwszą pielgrzymkę papieża, dzikie tłumy, pozamykane śródmieście. Potem, w stanie wojennym cały nasz kwartał ulic Niecałej i Senatorskiej, aż do zjazdu przy ówczesnym placu Dzierżyńskiego służył za miejsce koncentracji sił porządkowych, że tak się wyrażę. Kiedy nadchodziły demonstracje 3 maja, 31 sierpnia czy 11 listopada, zapowiedzią tego, że coś się będzie działo był zakaz wjazdu wszelkich pojazdów i gromadzenie ciężarówek, polewaczek do rozpędzania demonstracji, czasem nawet skotów, no i milicjantów, którzy przez dwa lub trzy dni szwendali się w pobliżu mojego domu. Specjalnie traumatycznych historii w związku z tym nie przeżyłem, poza jedną. 3 maja 1982 r. uczestniczyłem w pierwszej większej demonstracji od ogłoszenia stanu wojennego. Złapali mnie i dość solidnie obili w pełnej zomowców ciężarówce. Koledze wyrwali kolczyk z ucha, ale obyło się bez aresztowania.

Dziwne były te demonstracje. Po latach narodziła się legenda, że lud Warszawy walczył z zomowcami, ja widziałem inne rzeczy. Pamiętam jak pod hotelem Victoria jeden gazik z czterema funkcjonariuszami pogonił kilkaset osób. Szliśmy w stronę Krakowskiego Przedmieścia i nagle pojawił się jeep. Jeden z zomowców w samochodzie wrzasnął, a był to krzyk niespotykany, groźny, stanowczy. I cały ten dziki tłum wypełniający ulicę Królewską zaczął uciekać. Tyle wspomnień, bo z gruntu ul. Niecała to była okolica wręcz idylliczna.

A jakie były wówczas ważne miejsca w Warszawie, takie, które cię przyciągały?

Kina. Do dzisiaj jestem fanatykiem filmów, ale wtedy miałem takiego hopla, że jak były wakacje potrafiłem iść do kina cztery razy dziennie. Na 10., na 12.30, potem obiad i znowu 17.30 i 20. Magicznym miejscem było na pewno kino „Polonia”, przy Marszałkowskiej, gdzie miał swą siedzibę Iluzjon Filmoteki Narodowej, dziś działa tam teatr. Filmy z całej historii światowej kinematografii pokazywano w Iluzjonie w cyklach. Już od najwcześniejszych lat zacząłem chodzić z mamą na poranki, a potem pojawiły się filmy o potworach, o Frankensteinie, o Tarzanie, czyli Tażanie, jak wtedy mówiliśmy. Rafał Kwaśniewski mi o tym przypomniał. Często nazwa cyklu była na wyrost, o czym przekonałem się boleśnie, gdy jako horror dali „Co się zdarzyło Baby Jane?”, film z Betty Davis, który był studium tego jak jedna siostra maltretuje drugą. Seans w „Polonii” był na 14., wyleciałem ze szkoły 13.48 i tę odległość pięciu przystanków tramwajowych od Ogrodu Saskiego pokonałem pędem. Do tego stopnia byłem zakręcony. Przebiegłem ten dystans i zdążyłem na film, który tym bardziej mnie rozczarował, że tyle wysiłku włożyłem, aby go zobaczyć.

Właściwie zaliczałem wszystko, na co mnie wpuszczali. To była magia kina połączona z pewną dozą podniecenia, uda się wejść czy nie. Jak miałem jedenaście lat próbowałem dostać się na filmy od lat 15, w wieku lat piętnastu na filmy od 18. Niektóre kina były bardzo liberalne, panie bileterki generalnie wszystko miały w dupie. Były jednak panie konserwatywne i stanowcze. Do kin liberalnych należało „Palladium”, „Kultura”, „Skarpa”, natomiast w „Atlanticu” nie udawało się przechytrzyć pań. Kin było wtedy bardzo dużo, począwszy od tych ekskluzywnych w śródmieściu jak „Relax”, „Skarpa”, „Moskwa”, po takie najgorszego sortu, jak „Światowid” na placu Inwalidów, „Kos” na Ciołka, „Czerniaków” na rogu Czerniakowskiej i Bartyckiej, gdzie kiedyś szczur przebiegł mi pod nogami. Albo kino „Skarb” na Świętokrzyskiej, gdzie wpuścili mnie na „Dzieje Grzechu” Waleriana Borowczyka, co było dużym osiągnięciem, bo to był archetyp filmu, który jest niedozwolony, a dzieją się w nim rzeczy podobno niesamowite. I, jak się przekonałem, było coś na rzeczy. Gdzieś tak w połowie liceum dostałem też hopla na punkcie chodzenia do teatru i trwało to mniej więcej do matury. W stanie wojennym teatry były pozamykane, a poza tym wolałem już jeździć na próby, graliśmy wtedy w Radości, a to już była całodzienna wyprawa.

Jak to się stało, że młodego chłopaka wciągnął teatr?

Kiedyś graliśmy w nogę, spadł deszcz, trzeba było się schować i cali mokrzy, z piłką we trzech poszliśmy do Teatru Małego na trzecią część „Dziadów” z Krzysztofem Kolbergerem. Super było. Poszedłem raz, drugi i teatr wciągnął mnie na równi z kinem. Mocno działa to, że widzisz aktorów niemalże w zasięgu ręki.

Mama miała wspólnych znajomych z Zygmuntem Hübnerem, który był dyrektorem Teatru Powszechnego, i tam zaczęliśmy chodzić. Pierwsza sztuka dla dorosłych, którą widziałem, to „Mecz” Janusza Głowackiego, około 1977 r., pamiętam, bo wcześniej był mecz Polska – Holandia w Chorzowie. Zgasło światło, wyszedł Leszek Herdegen i stał przez minutę paląc papierosa, nie mogłem wysiedzieć w miejscu, to było dotknięcie metafizyki. Albo „Rozmowy z katem”, gdzie Stroopa grał Stanisław Zaczyk. Niedawno w telewizji widziałem w tej roli Piotra Fronczewskiego i zupełnie nie pasował, bo Zaczyk siedzi we mnie do dziś. A jeszcze Fronczewski ma urodę semicką i to mi nie za bardzo stykało. Zaczyk był odpowiedni i genialny, niepojęte było dla mnie jak on mógł nauczyć się tak długiego tekstu, wersja telewizyjna była mocno okrojona, w Powszechnym spektakl trwał ze trzy godziny.

Bliskość teatrów też robiła swoje. Choćby Teatr Studio, który pod kierownictwem Józefa Szajny wydawał mi się czymś bardzo odlotowym. Niezapomniane były przeżycia na „Replice” albo sztuka o życiu Cervantesa z Tadeuszem Włudarskim, który rozebrał się do golasa. W Teatrze Studio nie grali aktorzy z pierwszych stron gazet, tam był wyspecjalizowany zespół i działy się rzeczy magiczne. Może nie do końca wiedziałem o co chodzi, ale te spektakle nokautowały nowatorstwem obrazu, scenografii, akcji. Do Teatru Narodowego z domu mogłem iść niemalże w kapciach, tak, że chodziłem tam kilka razy na te same sztuki. Było to sporą nauką, bo przekonywałem się, że ten sam spektakl w kolejnych wykonaniach mocno się różni. W ten sposób obejrzałem „Dekameron” według Boccaccia z Emilianem Kamińskim, Wiktorem Zborowskim i główną rolą Eugeniusza Priwieziencewa, który była tak świetny, że na pewien czas stał się wręcz moim idolem. Trzeci raz byłem na przedstawieniu i zauważyłem, że Priwieziencew mówi coś zupełnie innego, słyszę też, jak bileterki rozmawiają między sobą: „No, Gienio to dziś sobie poleciał”. Dwa razy widziałem jak Priwieziencew ma na piersi przytwierdzone czerwone serce i mówi do dziewczyny: „Me serce dla Ciebie”. A za trzecim razem nie ma tego serca, albo mu kawał zrobili, albo odpadło, więc wybrnął z tego tak, że pokazał po prostu jakąś krostę na piersi.

Widzieć na żywo Holoubka, Zapasiewicza, Łomnickiego w najlepszych czasach to było coś. Nie wiem czy to z racji tego, że byłem gówniarzem i wszystko działało na mnie w dwójnasób, ale teraz już nie znajduję takiego aktorstwa. No i niestety teatr zaczął mi odpadać, bo słabo słyszę. Młodzi aktorzy nie mają już chyba zajęć z ustawienia głosu, byłem niedawno na sztuce, gdzie grali aktorzy starego i młodego pokolenia. Gdy Krzysztof Kowalewski szepnął z drugiego końca sceny, dokładnie go słyszałem, kiedy młody współbohater mówił głośno z frontu sceny, miałem kłopot żeby zrozumieć. Pozostało mi kino, tam dają na całego, aż czasem z sąsiedniej sali słychać. Jeśli idziesz na Woody Allena, a obok jest „Szeregowiec Ryan”, słyszysz tylko „Ryana”.

Otrzymywałeś później propozycje aktorskie?

Padła propozycja zagrania w spektaklu o Jimie Morrisonie, bynajmniej nie w jego roli, Arkadiusz Jakubik robił to parę lat temu. Było też zaproszenie do filmu „Girl Guide” Juliusza Machulskiego. Mam jednak taki feler, że gdy czytam scenariusz wszystko jest dla mnie martwe i nie potrafię sobie wyobrazić, co ja tam miałbym robić. Dość często śni mi się, że gram w teatrze, wychodzę na scenę i w ogóle nie mam pojęcia o mojej kwestii. Przyzwyczaiłem się, że śpiewam własne teksty, piosenki ojca z racji więzów krwi, incydentalnie covery czy tłumaczenia Romka Kołakowskiego, co jednak wymagało kilku lat naszej powolnej integracji.

Koncert muzyczny pozostaje jednak dla mnie czymś o jeden stopień bardziej autentycznym niż sztuka teatralna czy film fabularny, gdzie jednak odgrywa się role. Bycie na scenie muzycznej i śpiewanie własnych tekstów sprawia, iż cały czas czuję się autentycznie i pozwala mi uniknąć żenujących treści. Są oczywiście aktorzy, jak Krzysztof Majchrzak, który mógł zrobić o wiele większą karierę, a nie zaistniał szerzej, właśnie dlatego, że bardzo rygorystycznie dobierał role. W przypadku grania nie musisz jednak czekać na propozycje, które w twoim przekonaniu będą wartościowe, sam możesz je tworzyć.

Zdarza ci się, że zapominasz własnych tekstów?

Nigdy nie było tak, że siedzę w domu i uczę się na pamięć tekstów, które napisałem. Po prostu zaśpiewanie ich dwadzieścia razy, już mi je w głowie lokuje, a także pozwala dopracować sposób śpiewania. Na samym początku, numery najpierw zaczynały funkcjonować na scenie i dopiero potem wchodziło się do studia i nagrywało. Boleję, że teraz jest odwrotnie, przynajmniej w naszym wypadku, ale to domena starych zespołów. Najpierw układamy repertuar na płytę, a potem ogrywamy go na koncertach. Piosenkę „Prosto” z ostatniej płyty Kultu wykonuję teraz zupełnie inaczej, ale nie ma już możliwości, żeby nagrać ją jeszcze raz. Nagrałem „Prosto” po raz drugi na singlu, ale to też jeszcze nie to, co obecnie dzieje się z tą piosenką na żywo.

Wróćmy do Warszawy, jakie jeszcze miejsca były dla ciebie magiczne w dzieciństwie?

Jeśli chodzi o takie miejsca, mógłbym przeskoczyć do Londynu. W pewnym momencie Londyn stał się dla mnie miejscem bliższym topograficznie, niż Warszawa i tam lokuję dużo więcej miejsc sentymentalnych, bo jak wspominałem, byłem dzieckiem grzecznym i poza wychodzeniem do kina czas spędzałem głównie w okolicy domu. W Warszawie zwykle poruszałem się tramwajami, a po Londynie chodziłem na piechotę, by zaoszczędzić na biletach. Całymi dniami włóczyłem się po sklepach z płytami, grzebałem szukając najtańszych możliwości zakupowych. Największy wypas oferowała Oxford Street, tam działały HMV i świeżo utworzony Virgin Store, Tower Records jeszcze wtedy nie było. Na Notting Hill z kolei znajdowało się najwięcej sklepów z płytami używanymi, często jednak można było znaleźć egzemplarze po jednym przesłuchaniu. Były tam też wyprzedaże, w każdy poniedziałek i w każdy czwartek otwierali o dwie godziny później i ceny niesprzedanych płyt były obniżane o 50 procent. Więc przychodziłem w te dni na piechotę z Ealingu, a to kawałek. Miałem swój system. Płyty stały w stojakach, takich pianinkach, jak to się mówiło, wyciągałem interesujące mnie wydawnictwa i układałem je płasko, pod spodem, tak, że reszta leżała na nich. Dla człowieka, który przeglądał płyty przewracając grzbiety, były one niewidoczne, dopiero przy remanencie znajdowali je i obniżali cenę. Jak coś sobie upatrzyłem regularnie potrafiłem chować i mogłem doczekać się 50 proc. obniżki.