Strona główna » Obyczajowe i romanse » Idealna dziewczyna

Idealna dziewczyna

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8053-351-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Idealna dziewczyna

Zderzenie z nowojorską rzeczywistością sprawia, że młoda Isabel Archer porzuca marzenia o karierze aktorskiej i podejmuje pracę w sklepie z materacami, żeby związać z koniec z końcem. Znużona tym zajęciem dziewczyna pragnie nowej roli we własnym życiu. Gdy para przyjaciół zachęca ją do założenia konta na Tinderze, Isabel odkrywa, że wciąż może grać, zamieniając pierwsze – i jedyne – randki w mały teatr i obsadzając siebie w roli Dziewczyny Idealnej dla każdego mężczyzny, z którym się spotka. To dla niej niewinna zabawa, która kończy się buziakiem na dobranoc i niczym więcej – do czasu, gdy Isabel spotyka Matthew – diabelnie przystojnego i czarującego mężczyznę, który pracuje dla Vala Mortona, byłej gwiazdy kina i potężnego magnata nieruchomości.

Gdy Isabel przyznaje się Matthew do swoich gierek, mężczyzna chce dołączyć do teatru, jednak reguły zaczynają się zmieniać. Dziewczyna traci kontrolę nad scenariuszem i sama staje się marionetką posłusznie biorącą udział w rozmaitych seksualnych grach i wyzwaniach, które wymyśla jej nowy partner. Jednak wkrótce Isabel zaczyna się zastanawiać, czy to na pewno Matthew pociąga za sznurki…

Wrodzona intuicja i poczucie moralności zaczynają ją zawodzić, w miarę jak coraz bardziej pogrąża się w mrocznym świecie, rozkoszując się seksualnymi doświadczeniami, o jakich wcześniej nie śniła.

Jednak gdy ukochany przydziela jej ostatnią rolę, erotyczna gra wymyka się spod kontroli i nabiera przestępczego wymiaru, a Matthew i Isabel oboje stają się bezwolnymi marionetkami w rękach Mortona…

 

 

Polecane książki

Dlaczego dziewczyny mają łatwiej w czasie podróży? Jak działa Rosyjska Myśl Techniczna? Jakie duchy żyją na stepie? Czym nie popijać bimbru? I co ma Michael Jackson wspólnego z matrioszką? „Sakwy na obcasach” to opowieść o kobiecej wyprawie rowerowej dookoła Półwyspu Krymskiego. Dwie dziewczyny, cz...
Wiek XVIII, wiek „oświecony”, ten to ze wszystkich poprzedzających był najstraszliwszy dla Kościoła katolickiego. W ciągu niego powstały przeciwko niemu sekty tak zuchwałe, chytre i silne jak nigdy nie było. Zdaje się, że bramy piekielne uwzięły się, aby go w tym czasie o ruinę przyprawiły, a iż go ...
W publikacji zaprezentowano wyniki badań dotyczących aktywności zarówno profesjonalnych firm edytorskich, jak i bardziej lub mniej znanych redakcji periodyków, instytucji oraz stowarzyszeń społecznych, które oddziaływały na czytelników w XX i początkach XXI w. Autorzy poruszają tematykę propagowania...
Nowe, poszerzone wydanie bestsellerowego poradnika Katarzyny Miller Nie bój się życia. Katarzyna Miller pokazuje, że najważniejszy w życiu jest... brak lęku przed nim i tym wszystkim, co ono niesie. Opierając się na doświadczeniach swoich pacjentów i przyjaciół, Autorka pomaga stawiać czoło najr...
Pragnąc odmienić swoje życie i zaskoczyć bliskich, Kate pisze książkę na podstawie dzienników ciotki Caroline i babki Lany. Odkrywa dzięki nim historię burzliwego i tragicznego w skutkach romansu – historię, która ujawni ukrywane od lat fakty z życia rodziny i sprawi, że zarówno Kate, jak i jej ma...
Agata Włodek po 20 latach pracy w hotelarstwie i turystyce spełnia swoje marzenie zwiedzania świata. O wyprawie do Australii w 2014 roku opowiedziała nam w pierwszej swojej książce Podróż marzeń. Brunetka w Australii. W 2015 roku ścieżki zaprowadziły ją niespodziewanie do Indii Południowo-Wschodnich...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Carrie Blake

Tytuł oryginału: Perfect

Copyright © by Carrie Blake, 2018

Published by arrangement with Denise Shannon Literary Agency and Macadamia Literary Agency.

Copyright for the Polish edition © by Burda Publishing Polska Sp. z o.o., 2018

02-674 Warszawa, ul. Marynarska 15

Dział handlowy: tel. 22 360 38 42

Sprzedaż wysyłkowa: tel. 22 360 37 77

Redaktor prowadzący: Marcin Kicki

Tłumaczenie: Anna Kowalska

Redakcja: Maria Talar

Korekta: Katarzyna Juszyńska, Anna Żółkiewska

Skład i łamanie: Beata Rukat/Katka

Redakcja techniczna: Mariusz Teler

Projekt okładki: Katarzyna Ewa Legendź

Zdjęcia na okładce: Frank P wartenberg/Getty Images, Bill Diodato/Getty Images

ISBN: 978-83-8053-351-6

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

www.burdaksiazki.pl

Skład wersji elektronicznej:

Isabel

Człowiek zawsze przeżywa wstrząs, gdy odkrywa, że to, co brał za swoje najgłębsze jestestwo, okazuje się zaledwie powierzchnią jego istoty. A nawet bardziej szokująca jest dla niego świadomość, jak szybko ta czysta, nieskazitelna powierzchnia może popękać i odsłonić kryjące się pod spodem mrok oraz brud.

Z pozoru byłam miłą dziewczyną, taką, z którą chciałoby się umówić na kawę po lekcji jogi, w której rękaw można było się wypłakać po zerwaniu, dziewczyną, którą prosiło się o popilnowanie dzieci, gdy w ostatniej chwili zawiodła opiekunka.

W ostatniej klasie liceum poddano nas testowi na współczucie. Żona dyrektora szkoły pracowała na wydziale psychologii w college’u i było powszechnie wiadomo, że potrzebuje wyników do swoich badań naukowych. Podejrzewaliśmy, że przeprowadzenie testu nie zostało zatwierdzone przez kuratorium stanu Iowa, ale nikt nie protestował. Odmowa udziału oznaczałaby, że brakuje ci współczucia. Że nie jesteś miłą osobą. Że poniosłeś porażkę.

Psycholog szkolny, pan Chambers, zapraszał nas jedno po drugim do pokoiku przy sali gimnastycznej, pozbawionej okien kanciapy, która cuchnęła środkami dezynfekującymi i starymi tenisówkami. Zadawał dużo pytań. Odpowiadałam celująco, bez wysiłku. Czy zaryzykowałabym życie, żeby uratować kogoś innego? Pewnie. Gdybym wygrała na loterii, jaką część kwoty przekazałabym na cele charytatywne? Pięćdziesiąt procent. Czy zazwyczaj zakładałam, że ludzie mówią prawdę czy kłamią? Przeważnie mówią prawdę. Zależy kto.

W trakcie tego testu pan Chambers położył mi rękę na kolanie. Krople potu wystąpiły mu na czoło. Gapił mi się prosto w oczy. Jego własne, pod ciemnymi krzaczastymi brwiami, były załzawione.

Odpowiadałam na pytania zgodnie z prawdą. Mówiłam to, co myślałam. Nie musiałam się zastanawiać. Ignorowałam jego dłoń sunącą po moim udzie. Udawałam, że tego nie zauważam. Czy on myślał, że w ten sposób mnie wspiera i dodaje odwagi? Że okazuje mi serdeczność i życzliwość?

W końcu dałam mu po łapie, jakbym chciała odpędzić uprzykrzonego komara. Poderwał rękę i potrząsnął nią na boki, jakby machał mi na pożegnanie. Ale po jakimś czasie znowu położył ją tam, gdzie wcześniej. Chciałam coś powiedzieć, krzyknąć, nawrzeszczeć na niego. Ale nie zrobiłam nic. Po prostu siedziałam, dalej odpowiadając na pytania.

Jego ręka zatrzymała się na dolnej części uda i nigdy nie zawędrowała wyżej. I może właśnie to był  p r a w d z i w y  test na współczucie. Pytanie: Czy uważam, że pan Chambers jest obrzydliwym zboczeńcem, który powinien trafić za kratki na resztę życia, czy też uważam, że to chory człowiek, który potrzebuje pomocy? Odpowiedź: Uważam, że to obrzydliwy zboczeniec, który potrzebuje pomocy.

Nigdy nie rozmawiałyśmy z koleżankami o tym, co się działo w tamtym pokoiku. Myślę, że to też mnie czegoś nauczyło, chociaż wtedy jeszcze nie potrafiłam stwierdzić czego. Później, po wszystkim, co mi się przytrafiło, przypomniałam sobie o tamtym dniu i pomyślałam, że już wiem, na czym polegała ta lekcja: Bądź ostrożna. Nie ufaj nikomu. Nigdy nie wiesz, co kieruje ludźmi. A kiedy (i jeśli) poznasz motywy ich postępowania, zazwyczaj są one bardziej złowieszcze, niż mogłabyś sobie wyobrazić.

Zawsze wierzyłam ludziom na słowo. Raz zjadłam ogromną łyżkę pieprzu kajeńskiego, bo pewna podła dziewucha powiedziała mi, że to cynamon z cukrem. Zanurkowałam do mulistego stawu, bo ładny chłopak zapewnił mnie, że woda jest czysta. Wszyscy się śmiali, gdy wypłynęłam, rozpaczliwie chwytając powietrze, śliska od alg i błota.

Przez lata byłam obiektem drwin. Uratował mnie fakt, że jakimś cudem zawsze wiedziałam, co ludzie myślą i czują. To nie był żaden dziwaczny dar jak telepatia albo postrzeganie pozazmysłowe, chociaż czasami miałam wrażenie, że właśnie tak jest. Patrzyłam na kogoś i po prostu  w i e d z i a ł a m.  Potrafiłam wyczuć emocje tej osoby, mogłam niemal  z a j r z e ć  do jej serca i umysłu. Zupełnie jakby nowe okno otwierało się na ekranie tabletu albo telefonu. Widziałam tę osobę w mojej świadomości.

Potrafiłam przesiedzieć całą imprezę z dzieciakiem, który potrzebował kogoś, z kim mógłby porozmawiać. Broniłam słabszych. Pocieszałam tych, którzy mieli problemy w domu. Nie bałam się postępować właściwie, nawet jeśli nie zawsze byłam do końca pewna, jak rzeczywiście powinnam się zachować. Nawet szkolne gwiazdy zaczęły mnie za to lubić. Traktowały mnie jak głos sumienia, żeby nie musiały mieć własnego. Moje właściwe postępowanie było jak usługa, za którą płaciły mi swoją przyjaźnią.

Nigdy nie powiedziałam mojemu supermiłemu chłopakowi z liceum, że nasz gorący romans mnie nudzi. Po co miałabym zranić jego uczucia i przyznać, jak często myślałam o czymś innym – o filmie, który niedawno oglądałam, o tym, co mama ugotuje na kolację? – gdy po szkole uprawialiśmy seks w jego pokoju, przed powrotem rodziców z pracy. Zawsze czułam ulgę, gdy dochodził, wydając z siebie to zabawne chrząknięcie. To oznaczało, że seks dobiegł końca i będę mogła leżeć z głową na jego piersi, pogrążona we własnych myślach, co w sumie lubiłam. Byłam dobra w odgrywaniu zakochanej dziewczyny.

Gdy skończyliśmy liceum, on wyjechał na studia do Oberlin. Ja też mogłam studiować w tamtejszym college’u. Dostałam się na wszystkie uczelnie, na które aplikowałam. A jednak, pomimo zastrzeżeń i lęków mojej matki, która uważała, że Nowy Jork to niebezpieczne i przerażające miejsce, ja zamierzałam pojechać tam i zostać aktorką. Teatr był jedynym miejscem, w którym czułam się jak w domu. To nie do końca zgadzało się z tym, jak postrzegali mnie inni. Miałam wyjechać do college’u, żeby pilnie się uczyć, a potem pójść na uzupełniające studia magisterskie, żeby uczyć się jeszcze pilniej, i w końcu zostać prawnikiem, psychologiem lub dyrektorem marketingu w jakimś startupie. Na szczęście matka wychowała mnie na niezależną osobę, która wierzy w siebie, jest silna i nie pozwala, by ktoś inny podejmował za nią decyzje. Mój tata zginął w wypadku samochodowym, gdy miałam cztery lata, i od tamtej pory mama utrzymywała nas obie sama, bez niczyjej pomocy. Była inspirującym przykładem kobiety, która panuje nad swoim życiem i podąża własną drogą. Więc teraz musiała pozostać wierna swoim zasadom i pozwolić mi na niezależność, chociaż się o mnie martwiła.

Mój chłopak i ja udawaliśmy, że jest nam naprawdę smutno z powodu rozstania, którego przyczyną są okoliczności poza naszą kontrolą. Wiedziałam, że czuł głównie ulgę… i radość, że opuszcza miasteczko, by zacząć nowe życie gdzieś indziej. Miałam nadzieję, że spotka dziewczynę, która faktycznie będzie uważała, że jest interesujący i seksowny. Zerwaliśmy długim, czułym pocałunkiem i uściskiem. Pochodziliśmy ze Środkowego Zachodu. Byliśmy miłymi ludźmi.

W dniu, w którym poznałam Klienta, ta fasada życzliwości zaczęła się kruszyć. Sumienie i skłonność do właściwego postępowania łuszczyły się jak skóra po oparzeniu słonecznym, która odłazi płatami pergaminu, a człowiek nie potrafi przestać jej skubać, bo chociaż to boli, to jednocześnie jest tak przyjemne. Gdy moja czysta, nieskazitelna powierzchnia uległa zniszczeniu, wypalona przez seks, pragnienie i pożądanie, zostało tylko to, co prawdziwe: samo ciało, skóra, dotyk, bez duszy. Pożądanie, deprawacja i zepsucie.

Isabel

Zawsze chciałam zostać aktorką. Grając, mogłam wykorzystywać swoje zdolności. Widziałam, co myślą oraz czują inni ludzie, i sprawiałam, że publiczność też to widziała. Potrafiłam nawet zrobić tak, by to poczuła. To było jak nadprzyrodzona moc. W tych zmyślonych światach mogłam wszystko. Już sam fakt, że udawanie nigdy nie jest zbyt dalekie od rzeczywistości, powinien wzbudzić mój niepokój. Ale ja nie zauważałam żadnych znaków ostrzegawczych. Uwielbiałam wcielać się w kogoś innego. Uwielbiałam być w centrum uwagi. Uwielbiałam chwile takie jak ta, kiedy doprowadziłam całą szkołę do płaczu, wygłaszając pożegnalny monolog Emily w trakcie inscenizacji Naszego miasta pod koniec ostatniej klasy.

Gdy byłam w liceum, mama zdążyła już skończyć własne studia (które opłaciła z pensji kelnerki) i dostała posadę kierowniczki działu administracyjnego na wydziale anglistyki w college’u w naszym miasteczku. Bardzo lubiła tę pracę, a ja mogłabym studiować tam za darmo. Ale musiałam wyjechać. Kochałam to miasteczko w Iowa, gdzie znałam wszystkich, a wszyscy znali mnie. Ale to był też kolejny powód, dla którego chciałam się stamtąd wydostać.

Przyjechałam do Nowego Jorku z mniej więcej sześciuset dolarami w kieszeni, które zarobiłam, pracując w każde wakacje jako opiekunka do dzieci. A mama dała mi część pieniędzy, które wydałaby, gdyby miała mnie posłać do college’u – pieniędzy, których, jak wiedziałam, tak naprawdę nie miała. Marzyłam o późnowieczornych próbach, przerwach na papierosa na schodach pożarowych, stertach scenariuszy piętrzących się na zakurzonych tureckich dywanach w moim artystycznie urządzonym mieszkanku na ostatnim piętrze. Miały mnie czekać niekończące się brunche i kolacje do świtu z ekipą. Widziałam swoje imię na plakatach. Wyobrażałam sobie wspaniałą karierę teatralną i filmową.

Poszłam na kilka przesłuchań. Po dwóch tygodniach dotarło do mnie, że to już nie jest liceum. Przestałam chodzić na przesłuchania. Zapisałam się na zajęcia z aktorstwa w New York School of Theater, gdzie poznałam dwoje moich najbliższych przyjaciół w Nowym Jorku, Marcy i Luke’a. Właściwie jedynych przyjaciół w tym mieście.

Po jakimś czasie spróbowałam swoich sił na kilku następnych przesłuchaniach. Znowu zrezygnowałam. Wszyscy byli lepsi ode mnie. Słyszałam ich przez ścianę, gdy siedziałam w korytarzu, czekając na swoją kolej. A gdy przekraczałam próg, widziałam, jak oczy dyrektorów castingu stają się szkliste. Byłam ładna, ale nie wystarczająco ładna. Nie byłam wystarczająco taka, nie byłam wystarczająco siaka. Wyglądałam jak miliony innych dziewczyn, które przyjeżdżały do Nowego Jorku z tymi samymi nadziejami i ambicjami. I nikt nie miał ochoty wysłuchiwać tragicznego monologu z Naszego miasta w moim wykonaniu.

Dzięki. Zadzwonimy do ciebie. Następna!

Pieniądze skończyły mi się szybciej, niż się spodziewałam. Jeśli chciałam zostać w Nowym Jorku, musiałam pomyśleć o innym zajęciu. Rezygnacja z marzeń nie była jednak łatwa. Ale gdy w końcu zadzwoniłam do mamy, żeby jej powiedzieć, że chyba nie chcę zostać aktorką, w jakiś sposób moja decyzja stała się oficjalna. Wiedziałam, że mama mnie kocha, wierzy we mnie i chce dla mnie tego, co najlepsze, ale poczułam wściekłość, gdy usłyszałam w jej głosie ton świadczący o tym, że zawsze zdawała sobie sprawę, jak niewielkie – jak absurdalnie małe – były moje szanse.

– Może powinnaś rozważyć coś innego, kochanie – powiedziała. – Może powinnaś pomyśleć o zawodzie psychologa. Tak dobrze radzisz sobie z ludźmi, jesteś wrażliwa, troskliwa. Masz świetną intuicję.

Niemal jej wtedy opowiedziałam, co mi zrobił psycholog szkolny w tamtym ciemnawym pokoiku przy sali gimnastycznej. Ale się powstrzymałam.

– Dzięki, mamo – westchnęłam. – Pomyślę o tym.

Tamtej nocy to płacz ukołysał mnie do snu. Czy naprawdę można tak łatwo zrezygnować z tak istotnej części siebie?

Może właśnie dlatego Klient tak mnie zauroczył.

On dał mi okazję do grania, do udawania, że jestem kimś innym – kimś gorętszym i bardziej seksownym niż miła dziewczyna, jaką zawsze byłam. Ale on wiedział, że nie udawałam.

I wierzył we mnie. Wierzył, że mogłabym się stać kimś innym, że mogłabym robić coś innego. A potem pozwolił, żebym mu pokazała jak.

Po przyjeździe do Nowego Jorku znalazłam mieszkanie na Greenpoincie; kawalerkę, supertanią, bo malutką, niemal pozbawioną światła dziennego i, co wszyscy wiedzieli, w budynku postawionym na miejscu dawnego wysypiska toksycznych odpadów, które nigdy nie zostało poddane porządnej rekultywacji. Ale mnie to nie obchodziło. Nie zamierzałam zostać tam na tyle długo, by stała mi się krzywda. Kupiłam roślinkę, kaktusa. Sama nie wiem dlaczego, ale nazwałam go Alfred. Kaktus usechł. Chyba miał za mało światła.

Łapałam się różnych robót, za które płacono mi głodowe stawki, ale byłam wdzięczna za każdą z nich. Pomagałam ludziom korzystać z kserokopiarek w Staples tak długo, aż od błysku maszyn zaczęły boleć mnie oczy i przestraszyłam się, że zepsuję sobie wzrok. Pracowałam jako recepcjonistka w studiu pielęgnacji paznokci. Koreańskie dziewczyny były miłe, słodkie i naprawdę dzielnie brnęły przez swoje okropne życie, ale po angielsku potrafiły rozmawiać tylko o kształcie i długości paznokci oraz lakierach. Czułam się przez to jeszcze bardziej samotna, niż byłam.

W końcu wylądowałam w sklepie Doctor Sleep, sprzedając materace.

Nazwę sklepu mój szef Steve zaczerpnął od tytułu swojej ulubionej powieści – bestsellera autorstwa Stephena Kinga. Steve pożyczył mi wysłużone wydanie w miękkiej oprawie i kazał się z nim zapoznać. Przebrnęłam przez dwieście stron, ale książka okazała się zbyt przerażająca. Nabawiłam się przez nią bezsenności, a gdy w końcu udawało mi się zasnąć, miałam koszmary. Zdziwiłam się, że sklep, którego celem jest polepszanie jakości snu klientów, wziął nazwę od książki, która nie dałaby im usnąć. Oddałam egzemplarz szefowi, mówiąc, że teraz to będzie i moja ulubiona powieść.

Oczywiście nigdy nie zamierzałam zostać specjalistką do spraw materaców, jak określał to stanowisko Steve. Nigdy nie pomyślałam sobie: Och, gdybym tylko mogła posiąść całą wiedzę wszechświata na temat pianki z pamięcią kształtu, ochraniaczy na materace i sprężyn. Gdybym tylko mogła pracować dla kolesia imieniem Steve, który wygląda jak starzejący się świstak, ma obrzydliwe nawyki, godny pożałowania model biznesowy i zawsze staje zbyt blisko mnie, gdy do mnie mówi. Chociaż muszę przyznać, że nigdy mnie nie dotknął, poza tym jednym razem, gdy uścisnął mi dłoń podczas rekrutacji.

Potrafiłam wyczuć, o czym myśli i co czuje Steve. Wiedziałam, że wyobrażał sobie siebie jako króla materacowego imperium z filiami rozsianymi po całym mieście i przedmieściach.

Uznałam, że jest nieszkodliwy, co nie znaczyło, że jego zachowanie nie było odrobinę niepokojące. Już pierwszego dnia pracy wyłożył mi swoją teorię: bezsenność to nie problem psychologiczny, lecz fizyczna choroba, którą może uleczyć jedynie odpowiedni materac. Wystrój salonu wystawowego przypominał spełnienie jego chorych fantazji na temat sali operacyjnej – ściany wyłożone białymi kafelkami, dziwna mała maszyna, która mrugała i popiskiwała jak pulsometr, łóżko szpitalne na kółkach, na którym piętrzyły się stosy eleganckich kołder niemogących znaleźć nabywców. Steve nosił nawet biały kitel lekarski. Początkowo kazał mi nosić taki sam i pożyczył jeden ze swoich, który śmierdział jego wodą kolońską i potem i miał na kieszeni wyhaftowane imię Steve. Ale po tygodniu stwierdził, że szkoda ukrywać moje ładne nogi pod tym przebraniem, i zamówił dla mnie krótki biały pielęgniarski żakiecik, który sięgał mi do bioder. Taki, jaki założyłaby call girl, prostytutka zatrudniona, żeby odegrać rolę niegrzecznej pielęgniarki.

Może dlatego Klient doszedł do błędnego wniosku przy naszym pierwszym spotkaniu. Problem w tym, że to był właściwy wniosek, tylko ja jeszcze o tym nie wiedziałam.

Na kieszonce pielęgniarskiego żakietu było wyhaftowane moje imię.

Isabel.

Miałam ochotę się rozpłakać, gdy to zobaczyłam. Haft wyglądał jak groźba: będę tu pracowała do końca życia, a w każdym razie przez bardzo długi czas. Ale widziałam, że Steve jest dumny ze swojego dzieła. Ten mały zakątek mojego mózgu, w którym znalazło się miejsce na jego uczucia, rozświetlił się jak choinka w Boże Narodzenie. Mój szef był taki szczęśliwy, gdy dawał mi ten żakiet. Uśmiechnęłam się i powiedziałam: „Dzięki, Steve”.

– Mogę go wrzucić w koszty – poinformował mnie z zadowoleniem. – Poprawia prezencję placówki.

Czy miałam być mu za to  w d z i ę c z n a? 

Dostałam tę posadę dzięki Marcy, która pracowała tu wcześniej przez kilka tygodni. Powiedziała, że to łatwiejsze niż bycie kelnerką: lepsze godziny. Ale wolała zawód kelnerki. Zaczęłam się zastanawiać, czy odeszła przez Steve’a. Nie mogłam jednak zapytać przyjaciółki, czy wiedziała, że posyła mnie do pracy u totalnego zboka. Nie podobało mi się, jak na mnie patrzył, gdy przymierzałam ten wykrochmalony biały żakiecik.

To był mój drugi dzień w sklepie, kiedy Steve obwieścił, że żyje w otwartym małżeństwie, ale romans w miejscu pracy byłby nieprofesjonalny. Ponieważ byłam jedyną osobą, z którą mógłby mieć taki romans, uznałam, że próbuje dać mi do zrozumienia, iż nie będzie się do mnie dobierał. Poczułam ulgę. Jak już wspominałam, ani razu mnie nie dotknął ani nie zrobił niczego zboczonego. Proszenie go o to, by nie podchodził tak blisko, gdy rozmawiamy, wydało się głupim pomysłem, jeśli chciałam utrzymać tę posadę. Nie byłabym zaskoczona, gdyby opacznie to zrozumiał. Więc nic nie powiedziałam. Pozwalałam, żeby ział na mnie tym swoim gorącym oddechem.

Na lunch wychodził jakby ukradkiem, czmychając ze sklepu w atmosferze tajemniczości. Zawsze podejrzewałam, że umawia się w tym czasie z jakąś dominą, chociaż nie wyczuwałam podobnych emocji, gdy go obserwowałam. Powiedziałam sobie, że to nieuczciwe winić Steve’a za to, jaki jest.

W dniu, w którym mnie zatrudnił, w piątek, dał mi duży segregator z dokumentacją opracowaną przez Międzynarodowe Stowarzyszenie Detalistów Materacy. Powiedział, żebym przestudiowała ją w weekend, bo w poniedziałek zrobi mi test.

Miałam złe przeczucia co do tego „testu”. Zastanawiałam się, czy nie jest to tylko eufemizm na jakieś obmacywanki, ale nauczyłam się wszystkiego na wypadek, gdyby egzamin faktycznie miał się odbyć. Przez cały weekend studiowałam wiedzę o śnie i elementach konstrukcji materaca. Znalazłam nawet rozdział na temat feng shui – starożytnej chińskiej praktyki, która objaśniała, gdzie i jak umiejscowić łóżko w pokoju, żeby spać jak najlepiej i cieszyć się dobrym zdrowiem.

Według wskazówek zawartych w dokumentacji miałam sprawiać wrażenie osoby przyjaznej, zatroskanej, ale profesjonalnej jak lekarka; to stąd Steve musiał wziąć pomysł na motyw przewodni sklepu. Powinnam wiedzieć, że będę miała do czynienia z jednym z najbardziej intymnych aspektów życia moich klientów, i pamiętać o tym, pytając ich, w jakich pozycjach sypiają, czy mają problemy z plecami, trudności ze snem oraz czego oczekują od materaca.

W poniedziałek Steve wręczył mi test wielokrotnego wyboru i kazał go wypełnić przy swoim biurku. Zdobyłam sto punktów na sto.

– Grzeczna dziewczynka. Dobra robota, Marcy – pochwalił mnie.

– Mam na imię Isabel – sprostowałam.

– No tak – poprawił się Steve. – Marcy to była poprzednia dziewczyna.

– Moja przyjaciółka Marcy – uściśliłam.

– No tak – powtórzył Steve. – Ruda. Ty jesteś blondynką.

Robiłam wszystko, co sugerowali eksperci. Zachowywałam się troskliwie, ze współczuciem, profesjonalnie. Jak życzliwy rodzinny lekarz. Prowadziłam klientów do najdroższego materaca, na jaki moim zdaniem było ich stać, cichym głosem wyjaśniając, dlaczego będzie dla nich idealny. Wspominałam nawet o feng shui, jeśli uważałam, że mam do czynienia z tego rodzaju klientem, którego by to zainteresowało. Ani razu nie próbowałam nakłonić kogoś, żeby kupił coś, co pozostawało zdecydowanie poza jego budżetem.

Niemal zawsze klienci chcieli wypróbować materac. Wtedy z lekarza przeistaczałam się w taktowną pielęgniarkę, która opuszcza gabinet albo się odwraca, gdy pacjent zdejmuje ubranie.

Zawsze mnie dziwiło, jak wiele osób w takich momentach leży na materacu niczym trup. Na plecach, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Nawet młode pary, te zakochane, leżały tam jak posągi na grobowcu. Gapiąc się w sufit, dyskutowały na temat materaca. Za twardy? Za miękki? Trudno było sobie wyobrazić, by mogły kiedykolwiek uprawiać na nim seks, że ta myśl choćby przeszła im przez głowę.

Poznałam Klienta w jedno z tych osobliwie ciepłych, wilgotnych wrześniowych popołudni. Nadzwyczaj spokojna sobota. Ostatnio mieliśmy mały ruch, chociaż Steve twierdził, że zazwyczaj jest to najgorętszy okres, gdy studenci wprowadzają się do akademików i przekonują bogatych rodziców, by kupili im materac lepszy niż ten zapewniany przez uczelnię. Wyczuwałam przygnębienie Steve’a, jego rozczarowanie. Przestał mówić o otwarciu filii sklepu w East Village.

Steve przydzielił mi małe, tanie biureczko, przy którym siedziałam, wyglądając przez okno i obserwując ludzi, których życie wydawało mi się bardziej zabawne i ekscytujące niż moje. Wszyscy dokądś pędzili, do kogoś się spieszyli, może biegli po zakupy. Życzyłam im dobrze. Pewnego dnia mogłam się stać jedną z nich. Jedną z tych mających szczęście. Postanowiłam sobie, że nie będę się nad sobą użalać. Nie stracę nadziei – żeby nie wiem co.

Matka z wózkiem spacerowym zajrzała do środka i zapytała, czy sprzedajemy ochraniacze na materace do dziecięcych łóżeczek. Steve niecierpliwie poradził jej, żeby poszukała w Babies ‘R’ Us. Gdy mnie mijała, rzuciłam jej uśmiech, który, jak miałam nadzieję, mówił „Co za urocza dzidzia!”, chociaż jej dziecko nie było widoczne spod matowego plastikowego daszka.

Próbowałam się skoncentrować na książce, którą czytałam, antologii wierszy opartych na mitach greckich. Miałam obsesję na punkcie Orfeusza. Wciąż myślałam o tym, że mógł wydostać ukochaną Eurydykę z piekła, gdyby tylko się nie odwrócił, żeby się przekonać, czy ona wciąż za nim idzie. Czego dotyczyła ta historia? Zaufania? Miłości? Strachu? Czy opowiadała o głupich, pozbawionych wiary mężczyznach, którzy byli gotowi zniszczyć wszystko w ułamku sekundy, jeśli tylko coś ich zdenerwowało lub wystraszyło? A może mówiła o kobietach, które myślały, że mogą przechytrzyć los, ale kończyły na zawsze uwięzione w piekle?

Czytałam te wiersze tak długo, aż myślałam, że w końcu je rozumiem. Tak naprawdę nigdy ich w pełni nie pojęłam, ale to chyba one przygotowały mnie na spotkanie z Klientem. Na przerażenie związane z tym, że się odwrócę – a jego tam nie będzie.

Wzięłam telefon i odszukałam folder z aplikacjami, który nazwałam „Przesłuchania”. Niełatwo było porzucić aktorstwo, ale udało mi się znaleźć małe zastępstwo, przynajmniej na razie. Któregoś pijackiego wieczoru wszyscy troje – Marcy, Luke i ja – ściągnęliśmy na komórki Tindera. To zaczęło się jako żart. Każde z nas miało pójść na trzy randki i zdać z nich relacje.

– No dalej, grzeczna dziewczynko – zawołał Luke – dołącz do współczesnego świata! Nie jesteś już w Iowa.

Resztę wieczoru spędziliśmy, przeciągając palcem w prawo i w lewo, śmiejąc się wniebogłosy i krzycząc za każdym razem, gdy trafiła nam się para. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że to nie było przyjemne uczucie, gdy parował się ze mną jakiś gorący facet. Wkrótce przerzuciliśmy się na piwo i braliśmy łyk za każdym razem, gdy natrafiliśmy na zdjęcie kolesia ze szczeniaczkiem albo kolesia z gitarą. Następnego dnia wszyscy mieliśmy kaca.

Zaskoczyło mnie to, jak niewiele było trzeba, żeby się z kimś „sparować”. Ale gdy faktycznie zaczęłam wymieniać wiadomości z niektórymi z takich „dopasowanych” do mnie kolesiów, powiedzenie „tego kwiatu jest pół światu” nabrało dla mnie zupełnie nowego znaczenia. To była ogromna łąka pełna chwastów. Pierwszy facet zażartował na temat tego, jak kiczowate jest przesyłanie dziewczynie zdjęć swojego penisa, napisał, że lubi, gdy kobieta wsuwa mu palec do odbytu, a potem… przesłał mi fotkę swojego fiuta. Następny wysłał mi zdjęcie erotycznej packi i zapytał, co chciałabym z nią zrobić. Jeszcze inny rozpoczął rozmowę pytaniem: „Czy lubisz być podduszana?”. W końcu sparowałam się z kolesiem, który właśnie przeprowadził się do Nowego Jorku z Connecticut, by pracować w dziale marketingu jakiejś firmy produkującej kartki okolicznościowe. Tęsknił za mamą, miał psa (adoptowanego ze schroniska, którego zdjęcie umieścił na swoim profilu na Tinderze) i mieszkał zaledwie kilka przecznic ode mnie. Dość nijaki. Ale po wszystkich tych rozmowach z obrzydliwymi zboczeńcami na temat rozmiaru mojego biustu i eufemistycznych określeń na penisy randka z panem Zwyczajnym w pełni mnie zadowalała.

Spotkanie przebiegło dość typowo. Umówiliśmy się w barze niedaleko jego mieszkania w Williamsburgu. Nowo otwarty bar, który chciał sprawdzić, był przyjazny dla psów, więc mógłby przyprowadzić ze sobą swojego. Umawiając się, zaznaczył, że nie chciałby, żeby sprawy między nami „rozwijały się za szybko”. Włożyłam żółtą sukienkę do kolan, a on koszulę zapinaną na guziki i szorty khaki. Zauważyłam, że był świeżo ostrzyżony.

Rozmawialiśmy o jego rodzinnym mieście West Orange; o tym, co studiował w college’u, i o jego ulubionych serialach. Ale gdy zaczął pytać o moje życie, zdarzyło się coś dziwnego. Powiedziałam mu, że dorastałam w Ohio, że mam dwóch braci i rodziców, którzy są w sobie szaleńczo zakochani. Powiedziałam, że mój tata jest historykiem, a mama prawniczką. Tata jest totalnym romantykiem, a mama prawdziwą superbohaterką. Miałam babcię, do której byłam bardzo przywiązana (właściwie była to moja babka cioteczna, ale mówiłam do niej „babciu” – „długa historia”), która zmarła w zeszłym roku. Najlepszy prezent gwiazdkowy, jaki kiedykolwiek dostałam, to labrador mix imieniem Juno, gdy miałam dziewięć lat. Moją najlepszą przyjaciółkę poznałam, gdy byłyśmy w przedszkolu, i teraz z nią mieszkam.

Wyciągałam z kapelusza kolejne rekwizyty, kolejne cechy mojej wymyślonej postaci i patrzyłam, jak jego oczy się rozświetlają. Czułam, jaki jest podekscytowany, że mnie poznał – dziewczynę o tak wielkim potencjale, która znała swoje korzenie i wiedziała, dokąd zmierza. Napisałam dla siebie nowy scenariusz. Stałam się dziewczyną, z którą chciałby się znowu spotkać, kimś, komu pozwoliłby poznać swojego psa, mamę, przyjaciół z dzieciństwa.

Po niewinnym pocałunku na pożegnanie wróciłam do domu sama. Wykasowałam naszą rozmowę z aplikacji na telefonie. Nie chciałam drugiej randki. Chciałam zachować ten moment. Wyraz jego twarzy, gdy myślał, że mnie rozpoznał, gdy stałam się dla niego dziewczyną idealną. To było niemal jak aktorstwo, tyle że lepsze. Nie uczyłam się scenariusza na pamięć, ja go tworzyłam. I to w czasie rzeczywistym, dla jednoosobowej widowni.

Chciałam znowu poczuć się w ten sposób. Poznać kogoś, odkryć, kim jest i czego chce, i stać się osobą, jakiej potrzebuje, a potem patrzeć, jak się zakochuje. Teraz to ja nie oddzwaniałam do kandydatów z zaproszeniem na drugie przesłuchanie. Przyznam, że to było miłe uczucie: w końcu mieć nad czymś władzę. Gdy Tinder mi się znudził i miałam już dość zboczeńców, założyłam profile na portalach Bumble, Thrinder (jeszcze większe wyzwanie), OkCupid, Coffee Meets Bagel – i na każdym z nich byłam kimś innym. Na Bumble udawałam Riley z Portland w stanie Maine. Na Thrinderze byłam Lorrie z aglomeracji San Francisco. Na OkCupid wcielałam się w Amandę z Manhattanu. Musiałam tylko tworzyć nowe konta mailowe i profile na Facebooku; było to w czasach, gdy Facebook ułatwiał robienie takich rzeczy. Nigdy nie umawiałam się z nikim na drugą randkę i nigdy nie pozwalałam na więcej niż słodki pocałunek w policzek na dobranoc. Ostatecznie wciąż byłam grzeczną dziewczynką ze Środkowego Zachodu, a jedna randka to za mało, żeby kogoś faktycznie skrzywdzić. Traktowałam to bardziej jako wiecznie ewoluujące studium postaci. Uwielbiałam gromadzić wszystkie te scenariusze w mojej głowie i pamiętać, na której aplikacji poznałam kogo i jaką historię powinnam przywołać.

Dziś byłam umówiona na kawę z panem Matthew z Bumble. Uruchomiłam aplikację i raz jeszcze przejrzałam jego zdjęcia. Z tego, co widziałam, był wysoki, miał szerokie bary i ciemne włosy. Nie umieścił na profilu żadnych fotek szczeniaczków. Na jednej z fotografii stał na plaży w koszulce bez rękawów i szortach z wzorem flagi amerykańskiej, prężąc napięte, opalone muskuły, na innej, w grupie kolegów, zarzucał mocne ramiona na szyje dwóch siedzących po obu jego stronach kumpli. Ale zdjęcie, do którego wracałam najczęściej, przedstawiało Matthew stojącego na molo, z zachodem słońca za plecami. Aureola światła otaczała jego twarz, głowę miał odrzuconą do tyłu, a oczy zamknięte, jakby właśnie śmiał się z całego serca. Nigdy nie widziałam tak pięknej linii szczęki.

Zebrałam swoje rzeczy i przygotowałam się do wyjścia na lunch. Gdy opuszczałam sklep, Steve życzył mi, żebym „dobrze się bawiła”. Idąc do kawiarni na spotkanie z Matthew, wciąż myślałam o jego śmiechu, o linii jego szczęki. Nie wiedziałam dlaczego, ale miałam ochotę złamać zasady i pokazać mu odrobinę więcej „prawdziwej” Isabel. Nowe wyzwanie aktorskie – w każdym razie tak myślałam.

Gdy weszłam do środka, natychmiast go zauważyłam. Spojrzeliśmy sobie w oczy i oboje uśmiechnęliśmy się szeroko, odzwierciedlając wzajemny zachwyt. Zbliżyłam się do jego stolika, a on wstał i przywitał mnie pocałunkiem w policzek. Pachniał czymś kosztownym – drzewem sandałowym i wetywerią – i kolana się pode mną ugięły. Gorączkowo próbowałam sobie przypomnieć, jak się tym razem nazywam.

– Miło mi cię poznać, Riley – powiedział, obserwując każdy mój ruch, gdy siadałam.

Zaśmiałam się i powiedziałam, że cała przyjemność po mojej stronie. To była dla mnie nowa rola – oszołomiona dziewczyna, której brakuje słów. Rumieniłam się za każdym razem, gdy widziałam jego uśmiech, i musiałam odwracać wzrok.

W którymś momencie zerknął na zegarek i wspomniał, że będzie musiał wrócić do biura na popołudniowe spotkanie, a potem zapytał mnie, czym się zajmuję. Już otworzyłam usta, żeby opowiedzieć mu o łodzi do połowu homarów należącej do mojego wuja w Maine, ale nie potrafiłam się do tego zmusić. Miałam dziwne uczucie, że jeśli wyznam Matthew, kim naprawdę jestem, on polubi mnie nawet bardziej.

– Okej, będę z tobą szczera – powiedziałam. – Tak naprawdę nie nazywam się Riley i nie pochodzę z Maine.

Uśmiechnął się, ale nie skomentował tego, więc ciągnęłam dalej. Opowiedziałam mu o dzieciństwie spędzonym w Iowa, o przeprowadzce do Nowego Jorku, nieudanej karierze teatralnej i moich „ćwiczeniach aktorskich”, do których wykorzystywałam portale randkowe, a wreszcie o mojej smutnej pracy dla obleśnego Steve’a w sklepie z materacami.

Skończyłam opowieść ze śmiechem i odchyliłam się na krześle, czekając, aż zareaguje.

Milczał przez chwilę, ale oczy mu się świeciły i chłonął mnie wzrokiem.

– I to wszystko? Żadnych byłych psychopatycznych chłopaków? Jakieś fetysze, do których chciałabyś się przyznać?

Zaśmiałam się.

– Nie, nie. O tym możemy porozmawiać na drugiej randce.

– No dobrze – powiedział, uśmiechając się i pochylając ku mnie. – W takim razie miło mi cię poznać, Isabel.

To było wyzwalające uczucie, w końcu wtajemniczyć kogoś w to, co robiłam. Miałam przeczucie, że Matthew nie zareaguje nieprzychylnie na moje wyznania, ale byłam zaskoczona, gdy uświadomiłam sobie, że był nimi wręcz podekscytowany. Starałam się sprawiać wrażenie spokojnej i niewzruszonej, ale sposób, w jaki wymówił moje imię, bardzo mi to utrudniał.

– Teraz twoja kolej. – Spojrzałam wyczekująco. – Czy naprawdę nazywasz się Matthew?

– Nie, nie – zaprotestował. – O tym możemy porozmawiać na drugiej randce.

Oboje się zaśmialiśmy.

Znowu zerknął na zegarek. Ja spojrzałam na ekran telefonu. Moja przerwa lunchowa dobiegała końca i za kilka minut musiałam wrócić do sklepu.

Zanim zdążyłam się odezwać, Matthew powiedział:

– Hej, mam szalony pomysł.

– Strzelaj – zachęciłam go.

– Na pewno zaraz mi oznajmisz, że musisz wracać do pracy. Ale dopiero cię spotkałem, Isabel-uprzednio-znana-jako-Riley, i prawda jest taka, że jeszcze nie chcę się z tobą rozstawać.

Byłam wniebowzięta. Ja też zdecydowanie nie chciałam kończyć naszego spotkania.

– Więc co proponujesz?

– Cóż, nie możemy pozbawić biednych poszukiwaczy materaców ich ulubionej pani doktor, więc może razem wrócimy do sklepu i będę udawał, że jestem twoim klientem? Odczekam chwilę, zanim wejdę do środka, żeby twój szef niczego nie podejrzewał.

Uśmiechnęłam się i wzruszyłam ramionami.

– Pewnie. Czemu nie?

I tak wiedziałam, że Steve pójdzie na przerwę, gdy tylko ja wrócę z mojej. Chyba pierwszy raz byłam podniecona na myśl o powrocie z lunchu do pracy.

Gdy wchodziłam do salonu, czułam mrowienie na całym ciele. Tym razem jakoś nie przeszkadzał mi fakt, że muszę założyć strój pielęgniarki.

Steve zawołał, że wychodzi na przerwę, gdy tylko przekroczyłam próg. Wszystko idealnie się złożyło. Znowu zastanowiło mnie, co robi Steve, gdy wychodzi. Nie pytałam i nie narzekałam, mimo że jego przerwy stawały się coraz dłuższe.

– W porządku – powiedziałam. – Nie spiesz się.

Prawda była taka, że zazwyczaj nienawidziłam być sama w sklepie, na widoku każdego szaleńca, który, przechodząc, mógłby pomyśleć: „Hej! No proszę! Młoda kobieta zupełnie sama, z kasą fiskalną i mnóstwem materaców!”. Ale dzisiaj ekscytowała mnie ta perspektywa. Dzisiaj chciałam, żeby Steve zwlekał z powrotem.

Dźwięk przypominający dzwoneczki przy saniach Mikołaja rozbrzmiał w ciszy. Podniosłam wzrok. Matthew – czy też powinnam powiedzieć Klient – stanął w drzwiach, otoczony aureolą światła płynącego z zewnątrz. Wysoki, smukły, szeroki w barach.

Podeszłam do niego, wcielając się w umówioną rolę, serdeczna i przyjazna, a nie nachalna, zdesperowana czy agresywna. Dokładnie taka, jaka powinnam być zgodnie z wytycznymi dla sprzedawców materaców.

Był tak przystojny, że aż musiałam odwrócić wzrok. Lśniące ciemne włosy, ciemne oczy i rzęsy dłuższe od moich. Rzeźbione rysy twarzy. Wyglądał odrobinę jak Gary Cooper, trochę jak Robert Mitchum: przypominał gwiazdy filmowe z dawnych czasów. Innymi słowy – był seksowny.

– Czy mogę w czymś panu pomóc? – zapytałam.

– Mam nadzieję – odparł. – Wkrótce się przeprowadzam i nie widzę sensu w zabieraniu ze sobą starego materaca.

Gdybym dostawała dziesięć dolarów za każdym razem, gdy ktoś zwracał się do mnie dokładnie tymi słowami, mogłabym rzucić pracę, żyć z oszczędności przez pół roku i znaleźć sobie lepsze zajęcie. Ale w ustach seksownego, atrakcyjnego mężczyzny zabrzmiały one zupełnie inaczej. Coś, co słyszałam milion razy, nagle stało się interesujące, świeże i nowe.

Chciałam wiedzieć, gdzie mieszkał, dlaczego się przeprowadzał, kto będzie spał na nowym materacu. Byłam zachwycona tą nową, dwuosobową wersją mojej zabawy.

– Jakiego rodzaju materaca pan szuka?

Uśmiechnął się. Wzruszył ramionami. Miał piękny uśmiech, czarująco unosił ramiona.

– Wygodnego – powiedział.

– Oczywiście. Niech pan zatem pozwoli, że spytam inaczej – kontynuowałam zgodnie z instrukcją. – Czy lubi pan swój obecny materac?

– Mój materac ma dziesięć lat – odrzekł. – Proszę zdefiniować słowo „lubić”. – Ponownie się uśmiechnął.

Odwzajemniłam ten uśmiech. I tak się zaczęło.

Zadawałam mu standardowe pytania. Sypiał na boku czy na plecach? Czy miał jakiekolwiek problemy z kręgosłupem? Ze snem? Nie. Spał jak dziecko. Zamykał oczy i przesypiał całą noc. Miałam ochotę położyć się obok niego, z głową wspartą na jego piersi.

Jeszcze nigdy się tak nie czułam. A z pewnością nie przy którymkolwiek innym kliencie salonu z materacami. To wytrąciło mnie z roli.

– Masz szczęście – westchnęłam.

Nie zareagował. Zmuszał mnie, żebym to ja odwalała całą robotę.

– Myślę, że wiem, co mogłoby się panu spodobać. Mamy jeden model podłogowy, który chciałabym panu pokazać. Proszę tędy.

– Dziękuję.

Szłam alejkami, od czasu do czasu odwracając się, jakbym chciała się upewnić, że on wciąż tam jest. Pomyślałam o Orfeuszu – nie oglądaj się za siebie! – głównie po to, żeby nie myśleć o tym, jak skrępowana się czułam, jak świadoma tego, że ten mężczyzna szedł za mną, patrzył na moje plecy, na mój tyłek. Czasami niepokoiłam się, jak ludzie zareagują na dziwaczny wystrój sklepu, ale teraz chciałam, żeby Klient skupił wzrok na szpitalnym łóżku, na medycznych rekwizytach – na czymkolwiek poza mną.

Zatrzymałam się przy najdroższym i najbardziej luksusowym materacu, jaki mieliśmy w ofercie: dwanaście tysięcy dolarów organicznej niemieckiej bawełny, francuskiej wełny i ręcznego wypełnienia. To był materac dla gwiazd filmowych, ekskluzywny, naturalny i niezwykle wygodny. Wedle mojej wiedzy Steve nie sprzedał nigdy ani jednej sztuki, ale upierał się, żeby mieć go w ekspozycji. Twierdził, że to poprawiało wizerunek „placówki”. Najwyraźniej tak samo jak mój przykrótki żakiet.

Potrafiłam wyczuć, że właśnie taki materac odpowiadałby Klientowi, ale oczywiście wiedziałam też, że nie zamierza go kupić. Nie miałam pojęcia, o czym myśli. Zupełnie jakby w jego obecności przepaliły mi się obwody w mózgu odpowiadające za umiejętność czytania ludzi.

– Czy to najlepszy model, jaki macie?

– Tak myślę – powiedziałam. – To znaczy: tak. Czy chciałby pan go wypróbować?

– Nie – odrzekł. – Chcę, żeby  p a n i  go wypróbowała. Byłbym bardzo wdzięczny, gdyby mogła pani na moment się na nim położyć. O ile nie ma pani nic przeciwko.

Nie twierdzę, że nigdy wcześniej mi się to nie przytrafiło. Od czasu do czasu ludzie prosili mnie, żebym to ja położyła się na materacu. Ale zazwyczaj byli to ludzie starsi albo niepełnosprawni, którzy przychodzili z opiekunami. Nie chcieli ryzykować, że zrobią z siebie widowisko, próbując się położyć. Albo nie byli w stanie tego zrobić bez pomocy. W takich sytuacjach chcieli zobaczyć  m n i e  leżącą na materacu: zobaczyć, czy wyglądam, jakby było mi wygodnie.

– Wygodny? – pytali.

– Całkowicie – odpowiadałam, chociaż takie sytuacje zawsze były dla mnie wyjątkowo niewygodne.

W ciągu dziesięciu miesięcy, które przepracowałam w Doctor Sleep, ani jeden – ani jeden! – młody, przystojny, seksowny facet nie poprosił mnie, żebym wypróbowała dla niego materac.

Szczerze mówiąc,  m i a ł a m  coś przeciwko. Zrobiło mi się odrobinę niedobrze i oblałam się rumieńcem. Już chciałam powiedzieć, że to nie należy do moich obowiązków.

Wyczuwałam, że by nie nalegał. Był na to zbyt uprzejmy. Ale przecież byłam miłą dziewczyną ze Środkowego Zachodu. Nie chciałam być niegrzeczna dla klienta.

A poza tym miałam ochotę to zrobić.

– Połóż się – wyszeptał. – Proszę. Pozwól mi zobaczyć.

To  p r o s z ę  na mnie podziałało.

– W porządku – mruknęłam, unikając jego wzroku.

Wgramoliłam się na materac. Żakiet podjechał mi do góry. Musiałam unieść biodra, żeby obciągnąć spódnicę. Przez cały czas byłam świadoma tego, jak uważnie mnie obserwuje. Zakątek mózgu zdolny do czytania w myślach zaświecił mi się na czerwono.

Ujrzałam siebie jego oczami i zadrżałam.

Leżałam tak samo jak wszyscy klienci. Na plecach, z rękami skrzyżowanymi na piersi, jak mumia.

Byłam tak zdenerwowana, że zaczęłam pleść bzdury.

– Słyszałeś o feng shui? To starożytna azjatycka… sama nie wiem… nauka, chyba można tak powiedzieć. Ważne jest nie tylko to, który materac kupisz, lecz także to, w jaki sposób położysz go w pokoju. To ma znaczenie dla zdrowia i jakości snu. Istnieją zasady, wskazówki…

Umilkłam. Brzmiałam jak idiotka. On najwyraźniej nie słuchał, i nic dziwnego. Dlaczego bredziłam na temat feng shui ostatniemu facetowi na Ziemi, którego mogłoby to interesować? Leżałam i gapiłam się w sufit.

– Nikt nie śpi w ten sposób – powiedział w końcu. – Tak jak teraz leżysz. Na plecach, ze skrzyżowanymi ramionami. Ty tak sypiasz?

– Nie – przyznałam, nadal nie spoglądając w jego stronę.

– Dobrze – powiedział. – W takim razie pokaż mi, jak naprawdę śpisz. – Jego głos był niski, łagodny, ale stanowczy i natarczywy.

Przekręciłam się na bok. Sięgnęłam za siebie i obciągnęłam spódnicę. On obszedł łóżko tak, żeby patrzeć na mnie z góry.

Czy czułam skrępowanie, ulegając jego prośbie? Najbardziej zawstydzał mnie fakt, że  n i g d y  nie zrobiłabym czegoś takiego, gdyby Klient nie był zabójczo przystojny. Jakże płytką osobą jesteś, Isabel, pomyślałam sobie

– Jaki jest? – zapytał Klient.

– Wygodny – zapewniłam automatycznie.

– Nie sądzę – powiedział. – Wcale nie wyglądasz, jakby było ci wygodnie.

Skąd on to wiedział? Przecież to ja tutaj potrafiłam czytać w myślach!

– Okej, nie do końca – przyznałam.

– Nie musisz mnie okłamywać – podkreślił.

– Czuję się dziwnie – wyjaśniłam. – Ale w dobrym znaczeniu tego słowa.

– To krok we właściwym kierunku – stwierdził.

Po prostu stał tam, patrząc na mnie. Mój oddech stał się urywany. Próbowałam nad nim zapanować, ale bezskutecznie.

– W porządku – powiedział. – Dobrze. Teraz przekręć się na plecy.

Zrobiłam, co mi kazał.

– Unieś żakiet – zażądał.

Spróbowałam. Byłam niezdarna i skrępowana.

– Pięknie – mruknął. – Jesteś bardzo piękna, wiesz o tym?

– Dzięki. – Ależ głupio to zabrzmiało!

– Teraz odrobinę rozsuń nogi – instruował mnie dalej. – Tylko odrobinę. – Jego głos był zaskakująco opanowany, zważywszy na to, o co prosił.

Rozsunęłam nogi, tylko na kilka centymetrów.

– W porządku. A teraz chcę, żebyś zrobiła dla mnie jeszcze jedną rzecz. Chcę, żebyś zdjęła bieliznę – powiedział.

Nie pomyślałam:  C o   t a k i e g o?  Nie pomyślałam: Kim jest ten psychol i co to za chora gra?

Jedyne, o czym pomyślałam, to: Jaką bieliznę dziś założyłam?

Nie mogłam sobie przypomnieć. Mimowolnie sięgnęłam pod spódnicę. Wyczułam skraj koronki. Dzięki Bogu.

– Nie, zaraz. Poczekaj. Zostaw rękę tam, gdzie jest – powiedział. – Wsuń palec pod skraj majteczek, pod koronkę.

– Nie mogę – zaprotestowałam.

– Dlaczego nie? – zapytał. – Wiem, że możesz.  P r o s z ę,  nie mów mi, że nie możesz. – Teraz już prawie szeptaliśmy. Pochylił się nade mną, żeby słyszeć moje słowa.

– Steve może wrócić w każdej chwili – wyjaśniłam. – Mój szef.

Nie powiedziałam: Nie chcę. Nie powiedziałam: Oszalałeś? Jak możesz mnie prosić o coś takiego? Nie powiedziałam: Wal się, zboczeńcu.

Powiedziałam tylko: Steve może wrócić w każdej chwili.

– Tylko odrobinę – poprosił jeszcze łagodniejszym głosem. – Po prostu unieś kolana, rozsuń je odrobinę i dotknij się.

Zamknęłam oczy. Inaczej nie byłabym w stanie tego zrobić. Nie mogłam na niego patrzeć. Czułam, że twarz mi płonie. Chciałam usłyszeć jego głos.

– Proszę… – Brzmiał dziwnie, nie do końca błagalnie, ale prawie.

Podciągnęłam odrobinę kolana i pozwoliłam im powoli się rozdzielić. Byłam rozpalona i dziwnie oszołomiona, jakbym śniła, jakbym straciła siłę, żeby stawiać opór.

Nie obchodziło mnie, że Steve może nas przyłapać. Nie obchodziło mnie, co się wydarzy. Było mi wszystko jedno i chyba tylko dlatego zapytałam:

– Chcesz do mnie dołączyć?

Nigdy w życiu nie powiedziałam mężczyźnie niczego podobnego.

Chociaż w Nowym Jorku umawiałam się na randki głównie przez internet (i kończyły się one wyłącznie niewinnym pocałunkiem na dobranoc), zdarzały mi się też rozmaite przygody i nie byłam znowu taka niedoświadczona. Z pewnością miałam wprawę w zdejmowaniu ubrań przy obcej osobie, co dla wielu ludzi często bywa źródłem kompleksów. Wiedziałam dokładnie, z iloma facetami spałam: z siedmioma. Ale żaden z nich nie sprawił, żebym czuła to, co czułam teraz, w miejscu publicznym, w sklepie z materacami, sama na łóżku i w pełni ubrana.

Już wtedy wiedziałam, że zrobiłabym wszystko, o co poprosiłby mnie Klient. Chciałam już zawsze odczuwać tę czystą przyjemność przeszywającą całe moje ciało niczym elektryczny wstrząs. Ekshibicjonizm, voyeuryzm, za obopólną zgodą. Nie potrafiłam opisać tego, co się działo. Potrafiłam tylko czuć.

– Siadaj – powiedział nagle ostro.

Wyprostowałam się w samą porę, żeby zobaczyć Steve’a przez okno. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że prawie płaczę. Co się ze mną działo?

Zerwałam się gwałtownie, aż zakręciło mi się w głowie. Krew niespiesznie odpływała spomiędzy moich nóg z powrotem do mózgu. Stanęłam przy łóżku. Klient stanął obok mnie, spoglądając na materac. Oboje się w niego wpatrywaliśmy. Jak sprzedawczyni i klient zaangażowani w prostą transakcję biznesową, do której może dojść albo nie.

Próbowałam powstrzymać Steve’a gestem dłoni, żeby do nas nie podchodził. Ale on nie zamierzał mnie posłuchać. Nie potrafił. Ten klient, ten materac. Zareagował jak niedźwiedź w obecności miodu. Matthew był grubą rybą, o której złowieniu zawsze marzył Steve.

– Podjął pan decyzję? – zapytałam. Chciałam zachować pracę, więc włączyłam szefa w naszą rozmowę. – Myśli pan, że mógłby pan być zainteresowany dokonaniem zakupu dzisiaj?

– Nie – powiedział Klient. – Jeszcze nie. Na razie tylko się rozglądam. Muszę to przemyśleć. Czy mogę poprosić o pani wizytówkę?

Steve uśmiechał się chełpliwie, triumfalnie. To on nalegał, że wydrukuje dla mnie wizytówki, i kazał mi je nosić w kieszonce marynarki. Wcale nie chciałam, żeby obcy ludzie znali moje nazwisko. Próbowałam się opierać, ale on wygrał.

Teraz byłam zadowolona, że mnie do tego zmusił. Wyjęłam wizytówkę z kieszonki. Wysunęła mi się z palców. Steve i Klient patrzyli, jak niezdarnie podnoszę ją z podłogi. Czułam, że krótka spódniczka podjeżdża mi do góry, i obciągnęłam ją. W obecności Steve’a już nic nie było seksowne, tylko żałosne i niezgrabne.

– Dziękuję – zwrócił się Klient do nas obojga, skupiając spojrzenie gdzieś w połowie przestrzeni między nami.

– Być może wolałby pan coś, co stanowiłoby mniejsze… zobowiązanie finansowe – zagadnął Steve.

– Nie. Nie wolałbym – odparł Klient.

I opuścił sklep.

***

Pogoda zrobiła się dżdżysta, w powietrzu czuć było chłodny, wodnisty posmak nadciągającej zimy. Siedziałam w sklepie przy swoim biureczku i czytałam powieść o zombie. Od czasu do czasu wyglądałam przez okno i obserwowałam grube, zimne krople zamazujące świat na zewnątrz.

Żałowałam, że poznałam Matthew.

Wcześniej byłam pogodzona ze swoim życiem. Nie miałam chłopaka, nie miałam prawdziwej pracy, nie robiłam kariery, mieszkałam w gównianym mieszkaniu na Greenpoincie, bez windy, przez ścianę z gospodarzem, który całymi nocami wrzeszczał na żonę. Ale mimo wszystko nie narzekałam. „Bądź dobrej myśli”, tak zawsze mówiła moja mama. „Patrz na sprawy optymistycznie. Coś dobrego w końcu ci się przydarzy”.

I teraz  r z e c z y w i ś c i e  coś mi się przydarzyło, a ja pozwoliłam, by to prześlizgnęło mi się między palcami. Powinnam była posłusznie robić wszystko, czego ode mnie chciał. Powinnam była go zmusić, by mi obiecał, że zadzwoni. Powinnam była poniżyć się na oczach Steve’a i błagać Matthew, żeby został.

Dni ciągnęły się jeden za drugim. Z trudem przywoływałam na twarz zainteresowany uśmiech na widok nielicznych klientów, którzy wchodzili do środka. Raz niemal przysnęłam w trakcie sprzedaży, aż Steve syknął na mnie, żebym się ogarnęła.

Pracowałam w sobotę i dostałam wolną niedzielę. Spałam do jedenastej, potem poszłam do kawiarni i czytałam, jak w pracy. Od czasu do czasu myślałam sobie, że jestem chyba najbardziej samotną osobą w Nowym Jorku.

Miałam właśnie zadzwonić do mamy, gdy dostałam od niej esemes o treści: „Impreza wydziałowa. Ble. Odezwę się później”. Nawet ona miała coś lepszego do roboty niż rozmowa ze mną.

O piątej po południu spotkałam się z Lukiem i poszliśmy na mojitos do Cielito Lindo, meksykańskiej restauracji w East Village, gdzie pracowała Marcy. Jeśli przychodziliśmy naprawdę wcześnie i niebawem wychodziliśmy, Marcy pozwalała nam pić za pół ceny. Siadała z nami na kilka minut, popijając z naszych drinków, gdy nikt nie patrzył. Ale około wpół do siódmej zaczynało się robić tłoczno i po jakimś czasie spoglądała na nas, dając nam do zrozumienia, że powinniśmy już iść.

Luke wciąż chodził na przesłuchania. Strasznie wychudł i ufarbował włosy na platynowy blond, co skutecznie ograniczało liczbę ról, jakie mógłby dostać. Ale nie potrafiłam mu tego powiedzieć. To nie była moja sprawa.

Siedzieliśmy w Cielito Lindo, późnopopołudniowe światło sączyło się przez okna, a powietrze drgało w rytm salsy, obiecując gościom przepyszną zabawę. Ale zawsze, gdy atmosfera zaczynała się robić cudowna, Luke i ja musieliśmy zrobić miejsce dla ludzi, którzy faktycznie mieli czym zapłacić za swoje drinki.

Przy drugim mojito Luke powiedział:

– Audrey załatwiła mi przesłuchanie do roli starszego brata w reklamie płatków śniadaniowych. Nie oddzwonili. Chyba uznali, że jestem dwa razy starszy od tamtego dzieciaka.

Trzy razy starszy, pomyślałam, ale się nie odezwałam.

– Ile byś mi dała? – zapytał Luke.

– Trudno powiedzieć – skłamałam niewinnie. Miał dwadzieścia sześć lat, był rok starszy ode mnie. Wyglądał na piętnaście. Wyglądał na trzydzieści. Wyglądał okropnie.

Byłam ciekawa, ile lat daje mi Matthew. Lubiłam mieć sekrety. Luke, mogę ci coś powiedzieć? Obiecaj, że nikomu nie powiesz. Prowadziłam dziwną erotyczną grę z nieznajomym w sklepie, gdy Steve wyszedł na lunch.

– Hej, zakochałaś się, czy co? – zawołał Luke. – Cała… promieniejesz. Błagam, powiedz, że nie jesteś w ciąży.

– Nie jestem – zapewniłam. – Nic nowego się nie przydarzyło.

Ale cieszyłam się, że Luke zauważył we mnie jakąś zmianę. Dzięki temu niemal poczułam nadzieję. Może to był wpływ alkoholu, ale nagle pomyślałam: Matthew wie, gdzie pracuję. Mógłby wpaść do sklepu, może mógłby…

– Jesteś głodna? – zapytał Luke. – Znam całkiem dobrą tajską knajpę w pobliżu.

Mówiąc „całkiem dobra tajska knajpa”, chciał mi dać do zrozumienia, że jest nawet tańsza niż Cielito Lindo.

– Nie. – Żołądek przewrócił mi się do góry nogami na myśl o wsuwaniu pałeczkami posklejanego tłustego, lepkiego pad thaia, którym Luke chciałby się podzielić. Wolałam wrócić do domu, pofantazjować o Kliencie i o tym, co się między nami wydarzyło, zrobić sobie dobrze i usnąć.

– Następnym razem, okej? – obiecałam. – Nie wiem, dlaczego jestem taka zmęczona. Chyba zamówię chińszczyznę i usnę przed telewizorem.

Idąc w stronę metra, poczułam, jakmojitos przestają działać, i znowu posmutniałam. Dlaczego byłam taka głupia? Dlaczego nie mogłam po prostu napisać do Matthew? Ale nigdy nie odezwałabym się do niego pierwsza. Po powrocie do mieszkania zadzwoniłam do mamy, która dotarła już do domu z wydziałowej imprezy.

– Skarbie – powiedziała. – Czy coś się stało? Słyszę to w twoim głosie.

– Nie – zaprzeczyłam. – Naprawdę, nic mi nie jest. Wyszłam z przyjaciółmi, wypiłam kilka drinków, może dlatego brzmię dziwnie.

– No cóż, jeśli tylko dobrze się bawisz…

– Fantastycznie.

Robiła się ze mnie straszna kłamczucha. A to był dopiero początek…

We wtorek ktoś zadzwonił do sklepu. Odebrał Steve. Nie było żadnych klientów, więc włączył tryb głośnomówiący.

Usłyszałam głos Matthew. Rozpoznałabym go wszędzie. Na moment zamknęłam oczy. Potem podeszłam bliżej.

Usłyszałam, jak mówi:

– Dzwonię, żeby zamówić materac, który oglądałem u Państwa w sklepie kilka dni temu. Ta miła młoda kobieta mi pomogła… Isabel, zgadza się?

Jego gra osiągnęła zupełnie nowy poziom.

Steve pokazał mi kciuki uniesione w górę. Wyłączył tryb głośnomówiący, założył słuchawki i zaczął wklepywać zamówienie do komputera. Liczby pojawiały się na ekranach, które przechodziły w inne ekrany.

W końcu Steve powiedział:

– Pewnie. Dostarczymy go jutro. Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego sklepu. Tak, oczywiście, powiem jej. Do widzenia.

– Co masz mi powiedzieć? – zapytałam.

– Nic – machnął ręką Steve. – Nie pamiętam.

Byłam gotowa poddać go torturom, żeby tylko się dowiedzieć. Szef podszedł do mnie, tak blisko, że praktycznie nastąpił mi na palce u stóp. Skuliłam się.

– Dobra robota, Isabel – pochwalił mnie. – Dzwonił twój klient, który był tu w zeszłym tygodniu. Zdecydował się na materac Super Deluxe. Powiedział, że model podłogowy wystarczy, jeśli tylko taki mamy. Myślę, że ten koleś jest na ciebie napalony. Inaczej to nie miałoby sensu. Faceci tacy jak on mają asystentkę, która załatwia dla nich podobne sprawy. Nie robią tego sami. Wiesz, co myślę? Myślę, że ten koleś spodziewał się, że to ty podniesiesz słuchawkę. Założę się, że ty też chciałabyś z nim porozmawiać…

Chętnie bym mu przywaliła. Ale miał rację. Dlaczego Matthew do mnie nie napisał? Może ten jego telefoniczny kontakt ze sklepem to była moja ostatnia szansa i nie dostanę następnej.

– Mam rację? Prawda? – drążył dalej Steve. – Mam rację co do ciebie i tego kolesia? Doszło między wami do czegoś? Zdecydowanie coś wyczułem, gdy was zobaczyłem.

Fakt, że Steve coś zauważył, sprawił, że oblałam się rumieńcem, a jednocześnie poczułam się osobliwie szczęśliwa. Powstrzymałam się przed zapytaniem, dlaczego tak pomyślał, chociaż chciałabym mieć dowód, że między mną a Matthew faktycznie coś się wydarzyło, że to nie było całkowicie wytworem mojej wyobraźni.

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz, Steve. Może ten koleś po prostu chciał kupić materac. A może ma tyle pieniędzy, że nie wie, co z nimi robić.

Na kogo byłam wściekła? Na Steve’a? Na Matthew? Na to, że Matthew zabawił się ze mną i sprawił, że byłam teraz bardziej nieszczęśliwa, niż zanim go spotkałam? Przecież sama zrobiłam to samo niezliczonym rzeszom facetów przed nim.

– Jak sobie chcesz – mruknął Steve. – A tak na marginesie…  n i k t  nie ma tyle pieniędzy, żeby nie wiedzieć, co z nimi robić. Ludzie z taką forsą dokładnie umieją ją wykorzystać.

– Nic mi o tym nie wiadomo. – Wzruszyłam ramionami.

– Tak myślałem – skwitował Steve.

Przez jakiś czas Steve, patrząc na wystawowy egzemplarz materaca Super Deluxe, przypominał o wspaniałej transakcji, jaką przeprowadził (już zdążył przypisać sobie całą zasługę). Ja za to nie mogłam na niego patrzeć, na ten jedyny dowód na gorącą pięciominutową scenkę, do jakiej doszło między mną a przystojnym Klientem. Teraz zestarzeję się i będę sprzedawała materace aż do śmierci.

Sprawdziłam zamówienie Matthew w sklepowym komputerze. Nie znalazłam jego nazwiska, tylko adres w Brooklyn Heights i polecenie, by obciążona została karta Amex zarejestrowana na Prairie Foundation. Notka Steve’a brzmiała: Kontaktować się z asystentką.

Następnego dnia zadzwonił telefon. Wiedziałam, że to do mnie, jeszcze nim Steve zakrył słuchawkę dłonią i zawołał:

– Isabel? To twój bogaty chłopak.

Jakimś cudem wyczułam, że to on. Ani moja mama, ani przyjaciele nigdy nie dzwonili do mnie do sklepu.

– Isabel, to ja.

Nie musiałam pytać, kto to. Nie mogłam mówić. Ani oddychać.

– Zastanawiam się, czy mogłabyś przyjść i sprawdzić feng shui mojego nowego materaca. Nie chciałbym, żeby był skierowany w złą stronę.

Zaśmiał się, dając mi do zrozumienia, że żartuje. Ale to nie do końca był żart. Ta część o feng shui owszem. Ale moja wizyta u niego nie. Ostatecznie coś nas łączyło. Byliśmy więcej niż klientem i sprzedawczynią.

– Mogłabym to