Strona główna » Obyczajowe i romanse » Incognito

Incognito

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65595-68-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Incognito

Co się dzieje, kiedy człowiek chciałby uciec od własnej płci? Jakie uczucia mogą towarzyszyć nastoletniemu piłkarzowi, gdy dociera do niego, że czuje się dobrze w damskim ubraniu i makijażu? Co przeżywa? A co jeśli to nie chwilowy kaprys, lecz długotrwały stan? Na co może liczyć, kiedy idzie ulicą w butach na wysokim obcasie i potyka się? Incognito opowiada o załamaniu się tożsamości płciowej i pierwszych próbach poradzenia sobie w tej sytuacji. Daleko tej powieści do wszelkich uproszczeń czy wywoływania taniej sensacji. Utrzymana w konwencji wyznania, książka przytacza historię młodego człowieka, który jeszcze nie wie, jak bardzo świat, w którym żyje, może być destrukcyjny i prowadzić do upodrzędnienia wrażliwej jednostki. Incognito to w każdym calu wybitny przykład współczesnej prozy, świetny debiut i ryzykowny coming out.

Polecane książki

"Chihuahua 100% psa w psie" to poradnik przeznaczony nie tylko dla hodowców chihuahua, ale także dla właścicieli oraz przyszłych właścicieli tej rasy. Zawiera wiele cennych i przydatnych informacji o diecie, pielęgnacji, leczeniu, zachowaniu, charakterze, wyglądzie. Chihuahua to najmniejsz...
Zasadniczym tematem książki jest chorobliwa zazdrość, niedojrzała miłość, lęk przed odpowiedzialnością i układ spotkań osób, które do siebie nie przystają. Akcja umieszczona jest w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, ukazuje warunki życia w tamtym okresie, stosunek młodych ludzi do ówczesnego ...
Stefan Chwin w „Literaturze i zdradzie” śledzi wątek szlachetnego oszusta, bohatera-zdrajcy w meandrach polskiej historii i literatury, zastanawia się nad istotą wallenrodyzmu w Polsce zgniecionej  totalitaryzmami. W XIX wieku wallenrodyzm budził niechęć ale idea „patriotycznej zdrady” pojawia się ...
"Zanim powstała bijąca rekordy popularności, sprzedawana w dziesiątkach milionów egzemplarzy powieść Kod Leonarda da Vinci, Dan Brown wziął na warsztat najpotężniejszą instytucję wywiadowczą świata – Agencję Bezpieczeństwa Narodowego (NSA) – ściśle tajną agendę rządową po wielekroć potężniejszą od C...
Włoski biznesmen Metteo Valenti chce otworzyć w Anglii nowy hotel. Po spotkaniu na lotnisko odwozi go kobieta, Keira Ryan. Matteo nie ma zaufania do kobiet kierowców, a bardzo mu zależy, by zdążyć na rodzinne przyjęcie w Rzymie. Jakby na potwierdzenie jego obaw napotykają na trudności –...
Z Hanną Zdanowską, Prezydentem Miasta Łodzi, rozmawia Dorota Ceran Ceniona za swój autentyzm i ogromne przywiązanie do Łodzi. Darzona zaufaniem zarówno przez współpracowników, jak i – przede wszystkim – samych łodzian. To im obiecała zmiany w mieście, lepsze warunki i odnowioną Piotrkowską. Obie...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Tibor Noe Kiss

1

Prze­kra­czam próg. Alu­mi­nio­wa listwa jest pęk­nię­ta, mu­szę zro­bić więk­szy krok, żeby nie zra­nić skó­ry. Na­prze­ciw­ko bal­ko­nu park. Rów­no przy­strzy­żo­ny traw­nik, kasz­ta­now­ce, żwi­ro­we alej­ki. W par­ku roz­ma­wia­ją dwie ko­bie­ty. Jed­na z nich pcha wó­zek z dziec­kiem, koła za­pa­da­ją się w żwi­rze. Wiatr szar­pie ja­sno­nie­bie­skim wor­kiem na śmie­ci, na­pię­ty ny­lon trze­po­cze w po­po­łu­dnio­wej ci­szy. Je­sie­nią park sprzą­ta­ją raz w ty­go­dniu. Mały sa­mo­chód z przy­czep­ką par­ku­je w alej­ce, kil­ku męż­czyzn gra­bi liście, póź­niej ła­du­ją te hał­dy do skrzy­ni.

Na bal­ko­nie mały sto­lik, pral­ka wir­ni­ko­wa i po­ma­lo­wa­na na bia­ło ław­ka. Przy pierw­szym otwar­ciu sie­dzi­ska moim oczom uka­za­ły się am­puł­ki, le­kar­stwa, gu­mo­we rę­ka­wicz­ki i ny­lo­no­we to­reb­ki. Na bal­ko­nie sta­ła też szaf­ka, z tru­chłem go­łę­bie­go pi­sklę­cia na dnie. Miesz­ka­nie wy­naj­mo­wa­ło wcze­śniej dwóch za­kon­ni­ków, pra­cowali w szpi­ta­lu. Za­kon­ni­cy prze­cho­wywali tak­że ko­cio­łek, pla­stra­mi na rany za­kleili gniazd­ka elek­trycz­ne, dziu­rę po kor­bie do roz­wi­ja­nia ro­let zatkali płó­cien­ny­mi chu­s­tecz­ka­mi. Pla­stry i chu­s­tecz­ki tra­fi­ły do śmie­ci, a szaf­ka zo­sta­ła po­trak­to­wa­na sie­kie­rą.

Sia­dam na ław­ce, nogi opie­ram na ba­lu­stra­dzie. Mo­je­mu pierw­sze­mu wyj­ściu na bal­kon to­wa­rzy­szy­ły fa­jer­wer­ki pusz­cza­ne z pro­mu na­prze­ciw­ko. Za­pa­lam pa­pie­ro­sa, wy­dmu­chu­ję powoli dym, kciu­kiem strze­pu­ję po­piół. Do­pó­ki schnie par­kiet, ro­bię prze­rwę na pa­pie­ro­sa. We­dług na­pi­su wy­gra­we­ro­wa­ne­go na bla­sza­nej płyt­ce ro­le­ty za­mon­to­wał w 1934 roku La­jos Ma­ga­zi­ner. Gre­ening prze­cho­dzi na lewe skrzy­dło. Te­le­wi­zor szu­mi, przez otwar­te drzwi sły­szę wy­raź­nie każ­de sło­wo. Gre­ening za­wsze prze­cho­dzi na lewe skrzy­dło. Co so­bo­tę ście­ram ku­rze, od­ku­rzam dy­wan i myję par­kiet. W każ­dą so­bo­tę do czy­sta prze­cie­ram ko­mo­dę, pół­ki i biur­ko. Powoli wy­dmu­chu­ję dym. Jääske­läi­nen ma­cha, ktoś leży na mu­ra­wie. Na pal­cach prze­cho­dzę do fo­te­la, na pod­ło­dze sto ma­łych ka­łuż. Fo­tel jest wy­god­ny, ma spraw­ne sprę­ży­ny, je­dy­nie bor­do­we obi­cie jest prze­tar­te. No­lan leży na mu­ra­wie, dwóch męż­czyzn po­chy­la się nad nim, na czer­wo­nej wia­trów­ce jed­ne­go z nich na­pis am­bu­lan­ce. Ga­szę pa­pie­ro­sa.

***

Pią­ty lipca 1982 roku, pierw­szy pa­mięt­ny dzień mo­je­go ży­cia, hat trick Pa­ola Ros­sie­go na sta­dio­nie Sar­rià w Bar­ce­lo­nie. Wło­chy–Bra­zy­lia trzy do dwóch. Skoń­czy­łem sześć lat, moim ulu­bio­nym ko­lo­rem był nie­bie­ski. W wie­ku sze­ściu lat zu­peł­nie nie zna­łem się na pił­ce, wi­dzia­łem tyl­ko, że wło­scy za­wod­ni­cy mają na so­bie ja­sno­nie­bie­skie stro­je, a Pa­olo Ros­si w ja­sno­nie­bie­skim stro­ju strze­la trzy gole prze­ciw­ko Bra­zy­lii. Gdy skoń­czy­łem sześć lat, jesz­cze nie przy­pusz­cza­łem, że od tego dnia przez całe ży­cie będę ki­bi­co­wać Wło­chom. Lato 1982 roku spę­dza­łem u dziad­ków, a Wło­chy zo­sta­ły mi­strzem świa­ta. Zoff, Ber­go­mi, Col­lo­va­ti, Sci­rea, Ca­bri­ni, Gen­ti­le, Oriali, Tar­delli, Con­ti, Gra­zia­ni, Ros­si – pierw­szy skład w finale prze­ciw­ko RFN-owi. W pierw­szej po­ło­wie Ca­bri­ni spu­dło­wał w rzu­cie kar­nym, na zmia­nę weszli Al­to­belli i Cau­sio, An­to­gno­ni nie wy­stą­pił z po­wo­du od­su­nię­cia od gry. Wszy­scy w ro­dzi­nie ki­bi­cowali Bra­zy­lii, Wło­chów mieli za nic, więc rów­nież i mnie.

Po mo­jej stro­nie stał tyl­ko dzia­dek, któ­ry całe ży­cie ki­bi­co­wał Związ­ko­wi Ra­dziec­kie­mu. Ki­bi­co­wał mu na­wet w 1992 roku w me­czu z RFN-em, choć w Nor­r­köping prze­ciw­ko so­bie gra­ły Wspól­no­ta Nie­pod­le­głych Państw i Niem­cy. Dzia­dek był stró­żem na pew­nym opusz­czo­nym zam­ku. Cza­sem za­bie­rał mnie ze sobą na ob­chód, ale ani razu nie od­wa­ży­łem się zejść za nim do piw­ni­cy. Po­roz­bi­ja­ne i za­bi­te de­ska­mi okna, po­kry­te rdzą kra­ty, za­tę­chłe pod­ziem­ne ko­ry­ta­rze bu­dzi­ły we mnie strach. Ni­g­dy się nie do­wie­dzia­łem, dla­cze­go dzia­dek pil­no­wał opusz­czo­ne­go zam­ku, o pew­nych spra­wach opo­wie­dział do­pie­ro w ostat­nich la­tach swo­je­go ży­cia. O ru­muń­skich Cy­gan­kach, z któ­ry­mi bliż­szą zna­jo­mość za­warł jesz­cze na fron­cie. O swo­jej pierw­szej żo­nie, któ­rą de­por­towali na­zi­ści. O kontr­re­wo­lu­cji. O XX Zjeź­dzie KPZR, któ­ry mógł przy­nieść upra­gnio­ny prze­łom w wal­ce z ka­pi­ta­li­zmem. W sza­chy grał wów­czas już tyl­ko ziar­na­mi fasoli. Do­bry Boże, wzdy­cha­ła bab­cia. Do­bry Boże, prze­drzeź­niał ją dzia­dek. To jest Ti­bi­ke, twój wnu­czek, a ta dziew­czyn­ka to Kin­ga, jego ko­le­żan­ka, bab­cia wrzesz­cza­ła mu do ucha, a on przy po­ran­nej ka­wie wy­szep­tał, że wkrót­ce Sta­lin do­pro­wa­dzi wszyst­ko do po­rząd­ku, do­bry Boże. Ro­dzi­na po­cho­wa­ła dziad­ka zgod­nie z ob­rzę­dem ka­to­lic­kim, na ce­re­mo­nii, z uwa­gi na bab­cię, nie wy­buchł ża­den skan­dal.

***

Pra­wy obroń­ca w ja­sno­nie­bie­skim stro­ju po­da­je pił­kę do środ­ko­we­go po­moc­ni­ka, któ­ry łu­kiem zbli­ża się do bram­ki prze­ciw­ni­ka. Na try­bu­nach okla­ski. Dru­gi paź­dzier­ni­ka 2004 roku, West Brom­wich Al­bion kon­tra Bol­ton Wan­de­rers. W ata­kach West Brom jest mało siły prze­bi­cia, Gera po­wi­nien być ak­tyw­niej­szy na pra­wym skrzy­dle. West Brom­wich od mie­się­cy nie wy­grał w li­dze an­giel­skiej ani jed­ne­go me­czu. Od­ku­rzacz, wia­dro z wodą, za­pach środ­ka de­zyn­fek­cyj­ne­go, gąb­ka, pa­pie­ros, mecz. So­bot­nie po­po­łu­dnie.

***

Dzia­dek za­wsze wy­ga­niał nas z szo­py. Nie lu­bił ba­ła­ga­nu. Nie lu­bił, gdy gwoź­dzie mie­sza­li­śmy ze śrub­ka­mi, gdy wy­no­si­li­śmy se­ka­tor i pił­kę do cię­cia ga­łę­zi. Gwoź­dzie i śrub­ki prze­cho­wy­wał w po­jem­ni­kach po środ­kach czysz­czą­cych, na­rzę­dzia w nie­ustan­nie za­ci­na­ją­cych się szu­fla­dach. Póź­niej za­mon­to­wał kłód­kę, a klucz po­wie­sił na drzwiach szo­py. Se­ka­tor i pił­ka były nie­zbęd­ne, gdy w so­bot­nie po­po­łu­dnia ro­bi­łem z bra­tem strza­ły. Po­trzeb­ne były do tego gru­be, gięt­kie wit­ki i sznu­rek. Dziad­ko­wi się to nie po­do­ba­ło, bo wy­no­si­li­śmy z szo­py jego na­rzę­dzia. Bab­cia rów­nież tego nie lu­bi­ła, do­bry Boże, jesz­cze so­bie oczy prze­kłu­je­cie tymi strza­ła­mi. W so­bo­ty też wsta­wa­łem wcze­śnie, jak­bym miał iść do szko­ły. Mama przy­go­to­wy­wa­ła ka­nap­ki z sa­la­mi, tata cze­sał mi wło­sy przed lu­strem. So­bo­ta była naj­waż­niej­szym dniem mo­je­go ży­cia. Co rano z ka­nap­ka­mi i przy­gła­dzo­ny­mi wło­sa­mi zaj­mo­wa­łem pra­we tyl­ne sie­dze­nie wart­bur­ga, sil­nik za­czy­nał bu­czeć, tata wrzu­cał wstecz­ny, auto wy­jeż­dża­ło z par­kin­gu. Ru­sza­li­śmy na mecz.

Przez sie­dem lat so­bot­nie przed­po­łu­dnia spę­dza­łem na bu­da­pesz­teń­skich bo­iskach. Prze­waż­nie cho­dzi­li­śmy do klu­bu Fe­ren­cváro­si na Népli­get. W szat­ni wkła­da­łem zie­lo­no-żół­ty strój, wy­pu­co­wa­ne kor­ki, a jeśli tre­ner wy­zna­czył mnie na ław­kę re­zer­wo­wych, to tak­że dres. Sztucz­ną mu­ra­wę zdo­bi­ło go­dło klu­bu z trze­ma prze­pla­ta­ją­cy­mi się litera­mi E:egy­ség, erő, egy­etér­tés – jed­ność, siła, jed­no­myśl­ność. Na ich zna­cze­nie tre­ne­rzy zwracali na­szą uwa­gę przy każ­dej oka­zji. Mecz jest wa­szym świę­tem, a w nie­któ­re świę­ta na­wet Fló­ri­án Al­bert, le­gen­dar­ny czło­nek re­pre­zen­ta­cji Wę­gier, za­szczy­cał nas obec­no­ścią i oglą­dał na­szą grę. Usu­wał się na skraj bo­iska i bez sło­wa pa­trzył, jak ko­pie­my pił­kę.

***

Ko­niec pierw­szej po­ło­wy, West Brom­wich–Bol­ton Wan­de­rers zero do zera. Od­da­ję głos do stu­dia, gdzie Józ­sef F. Ka­plár i Ti­bor Ny­ila­si prze­ana­li­zu­ją frag­men­ty gry. Ka­łu­że wy­schły, za­pa­chy środ­ka de­zyn­fek­cyj­ne­go i dymu pa­pie­ro­so­we­go mie­sza­ją się w po­wie­trzu. Na brze­gu wy­spy Mał­go­rza­ty fa­lu­ją ko­lo­ro­we pla­my, zbli­ża­ją się i od­da­la­ją. Bie­ga­cze. Trud­no ich zli­czyć. W górę Du­na­ju prze­pły­wa bar­ka. Na dzio­bie świe­cą okna w ka­bi­nach, z tyłu po­wie­wa gra­na­to­wo-żół­to-czer­wo­na fla­ga. Bar­ka trans­por­tu­je kon­te­ne­ry, sza­re i ciem­no­zie­lo­ne kon­te­ne­ry.

W par­ku sie­dzi sku­lo­ny męż­czy­zna. Z przy­gar­bio­ny­mi ple­ca­mi ko­ły­sze się na ław­ce, jak­by się mo­dlił, do przo­du, do tyłu, do przo­du, do tyłu. Mię­dzy no­ga­mi trzy­ma pla­sti­ko­we tor­by. Z jed­nej re­kla­mów­ki wy­grze­bu­je krom­kę chle­ba. Pod­czas gdy ją gry­zie, wo­kół jego nóg ska­cze ptak. Pró­bu­je wy­dzio­bać spa­da­ją­ce na zie­mię okru­chy.

***

Na osie­dlo­wym pla­cu za­baw nic nie dzia­ła­ło, jak po­win­no. Ze sto­łów ping­pon­go­wych już daw­no wy­ła­ma­no me­ta­lo­we siat­ki, huś­taw­ki wy­rwa­no z mo­co­wań, nos ra­kie­ty był po­dziu­ra­wio­ny. Wy­rost­ki, jak na­zwał wi­no­waj­ców oj­ciec. Do­cze­pia­nej do sto­łu siat­ki nikt nie na­pra­wiał, i tak by ją skradli, po­łów­ki bla­tu były od­dzie­lo­ne de­ską. W nogę też było trud­no grać. Jed­ną bram­kę sta­no­wi­ła trój­kąt­na dra­bin­ka do wspi­nacz­ki, dru­gą wy­zna­czał po­kry­ty żwi­rem od­ci­nek mię­dzy czer­wo­nym ku­błem na śmie­ci a słu­pem oświe­tle­nio­wym. Pod­czas strze­la­nia goli trze­ba było uwa­żać na huś­ta­ją­ce się dziew­czy­ny. Za­wsze im prze­szka­dza­li­śmy, ale do­pó­ki tyl­ko gra­li­śmy, wra­ca­ły w to miej­sce.

Gdy mia­łem dzie­więć lat, in­te­re­so­wa­ła mnie tyl­ko pił­ka. Naj­lep­szym pre­zen­tem, jaki do­sta­łem pod cho­in­kę, był ka­wa­łek linoleum, pierw­sze w moim ży­ciu bo­isko do gry w kap­sle. Na zie­lo­nym ka­wał­ku wy­kła­dzi­ny o wy­mia­rach osiem­dzie­siąt na sto czter­dzie­ści cen­ty­me­trów tata czer­wo­nym pi­sa­kiem na­ma­lo­wał linie. Błąd pręd­ko na­pra­wi­łem, mar­nu­jąc cały ko­rek­tor na prze­ma­lo­wa­nie na bia­ło linii środ­ko­wej, okrę­gu punk­tu środ­ko­we­go, linii pię­ciu i szes­na­stu me­trów, punk­tu kar­ne­go, linii bocz­nych i bram­ko­wych. Co roku roz­gry­wa­łem mi­strzo­stwa Wę­gier, mi­strzem zo­sta­wa­ła za­wsze dru­ży­na MTK-VM lub Rába ETO, wy­prze­dza­jąc w tabeli Ta­ta­bányę, Pecz i po­zo­sta­łe ze­spo­ły. W tabeli wszech cza­sów mi­strzostw świa­ta pro­wa­dzi­ła re­pre­zen­ta­cja Włoch. Z kloc­ków Lego zbu­do­wa­łem dwu­pię­tro­we, za­da­szo­ne try­bu­ny, na któ­rych sie­dzieli śre­dnio­wiecz­ni ry­ce­rze i pla­sti­ko­wi In­dia­nie, na skra­ju bo­iska sta­ła ka­ret­ka po­go­to­wia. Z drew­nia­nych pa­tycz­ków i poń­czo­chy zro­bi­łem bram­ki, przy każ­dym golu trzę­sła się siat­ka. Gdy mia­łem dzie­więć lat, moją ulu­bio­ną książ­ką była Nowa wiel­ka księ­ga gry w kap­sle Dez­ső Tan­do­rie­go. Ki­bi­co­wa­łem dru­ży­nie niedź­wie­dzia Bar­na­ba­sza, bo obro­na Co­ven­try City nie­mal do­rów­ny­wa­ła za­wod­ni­kom re­pre­zen­ta­cji Włoch, Zoff, Gen­ti­le, Sci­rea, Fu­ri­no, Ca­bri­ni. Spo­śród nich nie zna­łem tyl­ko Fu­ri­na. Wy­da­wał się za­gad­ko­wą po­sta­cią.

***

Pod­ło­ga wy­schła, roz­wi­jam dy­wan, w rów­nej od­le­gło­ści od sza­fy na ubra­nia i biur­ka. Rów­ną od­le­głość wy­zna­czam na oko. Bol­ton nie po­tra­fi utrzy­mać pił­ki, czy bę­dzie pierw­szy gol go­spo­da­rzy? Na po­cząt­ku dru­giej po­ło­wy wszyst­ko powoli tra­fia na swo­je miej­sce. Pięć­dzie­sią­ta mi­nu­ta, za kwa­drans trze­cia. Krom­kę chle­ba sma­ru­ję so­lo­nym ma­słem, otwie­ram pusz­kę sar­dy­nek. Są bez sma­ku, ole­iste.

***

Oj­ciec był dum­ny ze swo­je­go żół­te­go wart­bur­ga. Z pierw­sze­go rów­nie jak z dru­gie­go, ale mnie w oby­dwu tak samo bo­la­ła gło­wa. Gdy wszy­scy, tata, mama, mój brat i ja, sie­dzie­li­śmy w sa­mo­cho­dzie, ból roz­sa­dzał mi czasz­kę. Co so­bo­tę po­ko­ny­wa­li­śmy sześć­dzie­siąt ki­lo­me­trów do dziad­ków, ból roz­sa­dzał mi czasz­kę przez sześć­dzie­siąt ki­lo­me­trów, na koń­cu dro­gi z za­wro­ta­mi gło­wy opusz­cza­łem tyl­ne sie­dze­nie wart­bur­ga. Bab­cia wy­cze­ki­wa­ła nas, wspie­ra­jąc się o klam­kę że­la­znej furt­ki, jej la­ska sta­ła opar­ta o ogro­dze­nie.

Ło­skot sil­ni­ka było sły­chać już od szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go. Ca­ło­wa­łem bab­cię w po­li­czek, ser­wus, Ti­bi­ke. Póź­niej szu­ka­łem w ogro­dzie dziad­ka, z nie­usta­ją­cym he­li­kop­te­rem w gło­wie sze­dłem głod­ny do spi­żar­ki.

Na bo­isku gra­li­śmy w so­bot­nie przed­po­łu­dnia, wcze­snym po­po­łu­dniem by­li­śmy już u dziad­ków. Po­dob­nie jak ro­dzi­ce ko­le­gów z dru­ży­ny, tata oglą­dał wszyst­kie moje me­cze z brze­gu bo­iska. Pa­lił opar­ty o po­ręcz, za­wsze po prze­ciw­nej stro­nie do po­zo­sta­łych oj­ców i ma­tek. Oglą­dał w mil­cze­niu grę, ina­czej niż tam­ci, ni­g­dy nie wy­krzy­ki­wał dur­nych ko­men­ta­rzy. Tata za nic nie chciał mieć stycz­no­ści z in­ny­mi ro­dzi­ca­mi, z eks­pe­dient­ką w bu­ti­ku, z kie­row­cą tira, z sze­fem za­kła­du ubez­pie­czeń, z tymi wsza­mi. Po roz­gryw­kach zwy­kle wcze­snym po­po­łu­dniem do­cie­ra­li­śmy do dziad­ków, gdzie na łące na­prze­ciw­ko obej­ścia po­bie­ra­łem lek­cje wy­rów­naw­cze. We­dług taty tre­ner nie po­świę­cał wy­star­cza­ją­cej uwa­gi moim sła­bym punk­tom, dla­te­go mo­głem grać tyl­ko lewą nogą i gło­wą. W bram­ce nie było siat­ki, po strze­lo­nych go­lach mu­sia­łem przy­no­sić pił­kę, za­su­wa­jąc za nią w za­ro­śla. Po każ­dym golu strze­lo­nym z głów­ki i nogą mu­sia­łem grze­bać się w po­krzy­wach. Pie­kły mnie go­le­nie, a czasz­kę roz­sa­dzał ból.

***

Nad­cią­ga bu­rza, wiatr przy­bie­ra na sile. Za­my­kam drzwi bal­ko­no­we. Na za­sło­nach ja­sno­nie­bie­skie i ciem­no­nie­bie­skie pla­my, za za­sło­na­mi ich sza­re cie­nie. Nie­bo jest ciem­no­sza­re, nad wzgó­rza­mi Budy czar­ne. Ko­men­ta­tor wzno­si okrzyk ra­do­ści. West Brom­wich pro­wa­dzi! Po­da­nie Gery było nie­na­gan­ne, Kanu nie zmar­no­wał oka­zji.

***

Gdy mia­łem dzie­sięć lat, tata pierw­szy raz za­brał mnie do kom­plek­su spor­to­we­go szpi­ta­la Świę­te­go Wła­dy­sła­wa. Bo­isko było kil­ka prze­cznic od na­sze­go domu, w są­siedz­twie rzeź­ni i fa­bry­ki cze­ko­la­dy. Na­le­ża­ło do żeń­skiej dru­ży­ny pierw­szo­li­go­wej, któ­ra na mi­strzo­stwach naj­czę­ściej zaj­mo­wa­ła trze­cie miej­sce, za Fe­mi­ną i Re­no­vą. Fe­ren­cváro­si prze­pro­wa­dzał tam se­lek­cję. Czter­dzie­stu chłop­ców bie­ga­ło za pił­ką po bo­isku po­kry­tym mącz­ką ce­gla­ną, w tle wy­so­ko do nie­ba się­ga­ły to­po­le i ko­mi­ny. W kwa­drans strze­li­łem trzy gole, tre­ner we­zwał mnie do sie­bie. Jak się na­zy­wasz? Ti­bor Kiss, od­po­wie­dzia­łem.

Rok póź­niej sie­dzia­łem już w au­to­ka­rze. Je­cha­li­śmy do Nor­we­gii z po­sto­jem w Pra­dze, Dreź­nie, Ber­li­nie, Ham­bur­gu, Vej­le, Aal­bor­gu. Pu­char Nor­we­gii zdo­by­li­śmy w do­gryw­ce la­tem 1987 roku, wy­gry­wa­jąc ze Ske­id je­den do zera. W finale do­sta­łem żół­tą kart­kę, ale ojcu po­wie­dzia­łem tyl­ko, że medalinie za­kła­dał nam na szy­ję Pelé, lecz nor­we­ski mi­ni­ster do spraw mło­dzie­ży. Do sie­dem­na­ste­go roku ży­cia zjeź­dzi­łem pół Eu­ro­py, na pro­mie do Göte­bor­ga prze­pu­ści­łem dwa­dzie­ścia ko­ron na flip­pe­rach, au­to­bu­sem prze­je­cha­łem w oby­dwu kie­run­kach trzy­na­sto­ki­lo­me­tro­wy tu­nel Świę­te­go Go­tar­da, pod Ra­wen­ną ką­pa­łem się w Mo­rzu Ad­ria­tyc­kim, w Hjør­ring ła­pa­łem me­du­zy, a z jed­ne­go z par­kin­gów wi­dzia­łem wy­so­ki na czte­ry ty­sią­ce osiem­set osiem me­trów szczyt Mont Blanc. W tym sa­mym cza­sie na pla­cu Na­gy­várad w Bu­da­pesz­cie otwar­to nową lo­dziar­nię, przed wie­żow­cem uni­wer­sy­te­tu me­dycz­ne­go od­sło­nię­to po­kry­ty ma­ka­da­mem sze­ścio­me­tro­wy po­mnik go­łąb­ka po­ko­ju, a moja mama zo­sta­ła wy­bra­na na przed­sta­wi­ciel­kę wspól­no­ty miesz­ka­nio­wej. Mo­żesz być z sie­bie dum­ny, synu, moż­li­we, że już ni­g­dy nie zo­ba­czysz tych miejsc,któ­re­goś dnia ostrzegł mnie tata, gdy je­cha­li­śmy wart­bur­giem.

***

Po­da­nie Zol­tána Gery jest nie­na­gan­ne, Kanu musi je­dy­nie gło­wą skie­ro­wać pił­kę do bram­ki. West Brom­wich po­wró­cił do ak­cji, dwa­dzie­ścia trzy ty­sią­ce sied­miu­set osiem­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu wi­dzów śle­dzi w eks­ta­zie ko­lej­ny gol. Eks­ta­za do­się­ga też pił­ka­rzy. Ki­bi­ce śpie­wa­ją, te­le­fon brzę­czy. Przy­szedł ese­mes. Za­dzwo­nię po czwar­tej, je­stem jesz­cze w pra­cy, ca­łu­ję. Évi. Przy rogu dy­wa­nu usta­wiam sto­ją­cą lam­pę, któ­ra po dwu­dzie­stu la­tach opu­ści­ła po­kój bab­ci. Lam­py uży­wam do noc­ne­go czy­ta­nia. Płó­cien­ny aba­żur tłu­mi świa­tło, ma­lu­jąc na żół­to stro­ny w książ­kach. Jest ha­fto­wa­ny, już od mie­się­cy chcę go wy­mie­nić na now­szy, prost­szy, ko­lo­ro­wy. Ma­rzy mi się ja­sno­nie­bie­ski, cy­try­no­wo­żół­ty lub czer­wo­ny, taki, jaki mają moi zna­jo­mi i jaki wi­dzę w se­ria­lach te­le­wi­zyj­nych. W jed­nym z ka­ta­lo­gów re­kla­mu­ją od­po­wied­ni, ale nie je­stem w sta­nie wsiąść do tram­wa­ju, prze­siąść się na me­tro, a póź­niej przejść trzy­sta me­trów dla jed­ne­go, we­so­łe­go aba­żu­ru. Gre­ening wy­ko­na rzut roż­ny, sia­dam z po­wro­tem w fo­te­lu i za­pa­lam pa­pie­ro­sa. Pił­ka Gre­enin­ga do­cie­ra do pola bram­ko­we­go, ra­zem z za­wod­ni­ka­mi West Brom­wich bez­wied­nie ude­rzam gło­wą w pił­kę. Dwa do zera, co za wej­ście Zol­tána Gery, nie­praw­do­po­dob­na ak­cja.

***

W 1987 roku nor­we­skie Ske­id było dla mnie jed­ną dru­ży­ną spo­śród kil­ku­set. Je­dy­nym nor­we­skim ze­spo­łem, któ­re­go na­zwę po­tra­fi­łem prze­li­te­ro­wać. Ma­rzy­łem, by zo­stać mi­strzem świa­ta, jak choć­by Pa­olo Ros­si w 1982 roku. My­śla­łem o tym mię­dzy dra­bin­ką do wspi­nacz­ki a ku­błem na śmie­ci, w za­ro­ślach i na mu­ra­wie bo­iska przy par­ku Népli­get. O po­sadz­kę ko­ry­ta­rza pro­wa­dzą­ce­go z szat­ni stu­ka­ją kor­ki, na try­bu­nach klasz­cze osiem­dzie­siąt ty­się­cy ki­bi­ców, sto­ję przy środ­ko­wym polu, mam na so­bie wi­śnio­wo­czer­wo­ny strój z piąt­ką na ple­cach, Boże, nie szczędź Wę­grom łask. Lecz gra­łem za­le­d­wie na bo­isku na Cse­pe­lu, na za­mar­z­nię­tej, wy­bo­istej mu­ra­wie obok wie­ży ci­śnień. Za­miast jako środ­ko­we­go tre­ner wy­sta­wił mnie w pierw­szym skła­dzie jako po­moc­ni­ka na ty­łach. Prze­chwy­ci­łem pił­kę, prze­ka­za­łem da­lej, zno­wu prze­ję­cie, po­now­ne po­da­nie, znów i znów, pięć­dzie­siąt, sto razy.

Po­pro­wa­dzi­łeś całą dru­ży­nę, po­wie­dział oj­ciec. W dro­dze do domu sie­dzia­łem po pra­wej stro­nie na tyl­nym sie­dze­niu wart­bur­ga, tata jak zwy­kle oce­niał moją grę, przy­zna­wał punk­ty w skali od jed­ne­go do dzie­się­ciu, zu­peł­nie jak w ga­ze­cie „Nép­sport”. Dziś daję ci ósem­kę, synu. Za całą je­sień za­słu­gu­jesz na sła­bą piąt­kę, ale ty za­wsze by­łeś dziec­kiem wio­sny.

***

Desz­czo­we chmu­ry nie prze­pusz­cza­ją świa­tła, za­kry­wa­ją mia­sto jak sza­re za­sło­ny, kon­tu­ry prze­ciw­le­głe­go brze­gu Du­na­ju są roz­my­te. Na bu­dyn­ki opa­da dła­wią­ca ci­sza, chmu­ry po­chła­nia­ją na­wet ha­łas sil­ni­ków sa­mo­cho­do­wych. Jak­by domy sta­ły pu­ste. Na bal­ko­nie wiatr szar­pie żół­ty­mi linkami do su­sze­nia ubrań, ale su­pły trzy­ma­ją je moc­no. Prze­ciąg uno­si kart­ki ścien­ne­go ka­len­da­rza. Na ob­ra­zach Tona Schul­te­na geo­me­trycz­ne kształ­ty, czar­ne i czer­wo­ne cie­nie, pro­sto­kąt­ne lasy i pola, trój­kąt­ne ża­glow­ce, góry w kształ­cie tra­pe­zu. Owal­ny za­chód słoń­ca, księ­życ wci­śnię­ty mię­dzy ramy okien, po­ma­rań­czo­wy i nie­bie­ski od­cień fa­lu­ją­ce­go paź­dzier­ni­ka. Pla­sti­ko­wy ze­gar z żół­tą ob­wód­ką na ścia­nie wska­zu­je trze­cią, czer­wo­na wska­zów­ka prze­su­wa się na dwu­dzie­stą se­kun­dę, póź­niej na dwu­dzie­stą pierw­szą, dwu­dzie­stą dru­gą, dwu­dzie­stą trze­cią. Czer­wo­ny se­kund­nik, do­pó­ki nie upły­nie ko­lej­na mi­nu­ta, co se­kun­dę prze­su­wa się o sześć stop­ni. Trzy­dzie­ści pięć, trzy­dzie­ści sześć, trzy­dzie­ści sie­dem se­kund, osiem­na­ście stop­ni. Bol­ton od­ra­bia stra­ty, Ja­na­ko­pu­los. Do koń­ca me­czu zo­sta­ło sie­dem­na­ście mi­nut, West Brom­wich za­wsze tra­ci siły w koń­ców­ce. Ści­szam te­le­wi­zor.

Włą­czam mu­zy­kę. Walk on Wa­ter, je­de­na­ście mi­nut, dwa­dzie­ścia czte­ry se­kun­dy, do­pó­ki Évi nie za­dzwo­ni, mogę prze­słu­chać jesz­cze pięć razy. Zdu­szo­ne, chro­po­wa­te dźwię­ki gi­ta­ry, wpa­da­ją­ce w re­zo­nans me­lo­die, jak­by przez ce­gla­ną ścia­nę mu­zy­ka prze­sią­ka­ła do po­ko­ju z in­ne­go po­miesz­cze­nia. Be the­re for your sum­mer, be dead by the win­ter, raz po ra­zie, sied­mio­krot­nie. Słu­cham bi­cia swo­je­go ser­ca, liczę ude­rze­nia, jed­no po dru­gim. Dwa­dzie­ścia czte­ry, dwa­dzie­ścia pięć, dwa­dzie­ścia sześć.

***

So­bo­ta rano, wio­sna 1991 roku. Tata ucze­sał mnie przed lu­strem, ale na Népli­get po­je­cha­łem sam, bez ka­na­pek z sa­la­mi. Na przy­sta­nek tram­wa­jo­wy po­sze­dłem okręż­ną dro­gą, za­trzy­mu­jąc się przed wi­try­ną skle­pi­ku Ivána Kru­ja, za­pa­śni­ka klu­bu Fe­ren­cváro­si. Całe kie­szon­ko­we wy­da­wa­łem na ko­lek­cję kapsli ze zdję­cia­mi za­wod­ni­ków po­szcze­gól­nych dru­żyn. To tu ku­pi­łem po­ma­rań­czo­wą re­pre­zen­ta­cję Ho­lan­dii z ucię­tą do po­ło­wy gło­wą van Ba­ste­na, nie­bie­sko-bia­ły ze­spół MTK-VM z Híre­sem o apa­ry­cji rzeź­ni­ka i ły­sie­ją­cym Tur­tócz­kym, czar­no-bia­łą dru­ży­nę Haj­duk Split z Asa­no­vi­ciem przy­po­mi­na­ją­cym hi­pi­sa. A te­raz po raz set­ny obej­rza­łem wy­wie­szo­ne w wi­try­nie sza­li­ki, cza­pecz­ki i ko­szul­ki z go­dłem Fe­ren­cváro­si. Pod ar­ka­da­mi też wiał wiatr, prze­szy­wał moje cia­ło do ko­ści.

Już od trzech dni nie wie­dzie­li­śmy, co się dzie­je z mamą. Od trzech dni nie wra­ca­ła do domu, wcze­śniej się to nie zda­rza­ło. Oj­ciec co wie­czór przed pój­ściem spać sia­dał na moim łóż­ku, na łóż­ku mo­je­go star­sze­go bra­ta, przez kil­ka mi­nut pa­trzył przed sie­bie, nic nie mó­wił, póź­niej przy­kry­wał mnie koł­drą, do­bra­noc, syn­ku. Noce bez mamy spę­dza­łem na po­now­nym czy­ta­niu ksią­żek z „Se­rii z Del­fi­nem”, w to­wa­rzy­stwie Ri­nal­da Ri­nal­di­nie­go i du­cha le­opar­da. Bez mamy wszyst­ko wy­da­wa­ło się po­zba­wio­ne zna­cze­nia, czu­łem to przed wi­try­ną skle­pi­ku klu­bo­we­go, na przy­stan­ku tram­wa­jo­wym, w szat­ni, na dźwięk gwizd­ka roz­po­czy­na­ją­ce­go mecz, przy pierw­szym do­tknię­ciu pił­ki, przy pierw­szym zwo­dzie. Gra­li­śmy prze­ciw­ko ulu­bio­nej dru­ży­nie taty. Synu, prze­ciw­ko MTK za­wsze idzie ci gra, i tego dnia nie było ina­czej. Z chmur za­czę­ły spa­dać kro­ple desz­czu, po­dmu­chy wia­tru nie­mal ści­na­ły mnie z nóg, buty mia­łem peł­ne bło­ta, mimo to po­da­wa­łem i po­da­wa­łem pił­kę, bez­wied­nie. Deszcz lał się z nie­ba, tata stał sam na grobli i pa­lił. Z jego spoj­rze­nia od­czy­ta­łem, że tego dnia, gdy bę­dzie­my wra­cać do domu, nie do­sta­nę w wart­bur­gu żad­nej oce­ny.

***

Hymn Ju­sti­na Bro­adric­ka z każ­dym ko­lej­nym od­słu­cha­niem co­raz bar­dziej od­da­la się i od­da­la. Jak­by moje cia­ło za­pa­da­ło się w fo­tel, w fo­tel o bor­do­wym obi­ciu. Be the­re for your sum­mer, be the­re for your sum­mer, be the­re for your sum­mer.

***

So­bot­nie po­po­łu­dnie spę­dzi­li­śmy na po­szu­ki­wa­niu mamy. Przy alei Ha­tár nie skrę­ci­li­śmy w kie­run­ku es­ta­ka­dy, za­miast do dziad­ków po­je­cha­li­śmy w stro­nę Pe­sterz­sébet. Sie­dzia­łem na przed­nim sie­dze­niu, na miej­scu mamy. W mil­cze­niu omi­ja­li­śmy ko­le­iny. Prze­jeż­dża­li­śmy obok za­mie­nio­nych w wy­sy­pi­ska śmie­ci par­ków i bu­dyn­ków fa­brycz­nych z wy­bi­ty­mi szy­ba­mi. W wy­ło­żo­nych ko­ci­mi łba­mi ulicz­kach je­den za dru­gim cią­gnę­ły się bary, opar­te o ścia­ny ro­we­ry i spa­lo­ne pla­sti­ko­we ku­bły na śmie­ci. Naj­pierw za­trzy­ma­li­śmy się w jed­nej prze­czni­cy, tata za­dzwo­nił do ja­kie­goś domu, ale otwie­ra­ją­ca drzwi ko­bie­ta roz­ło­ży­ła ręce i tyl­ko krę­ci­ła gło­wą. Sce­na po­wtó­rzy­ła się kil­ku­krot­nie.

Na koń­cu za­par­ko­wa­li­śmy przed wjaz­dem na jed­ną z po­se­sji. W ogro­do­wej furt­ce po­ka­za­ła się Eni­kő, już kil­ka razy zaj­mo­wa­ła się nami, gdy tata i mama szli na firmową im­pre­zę. Usie­dli­śmy przy ku­chen­nym sto­le. Tata i Eni­kő pili kawę, ja sy­rop ma­li­no­wy. Sma­ko­wał, ale w obec­no­ści taty nie mia­łem od­wa­gi po­pro­sić o jesz­cze jed­ną szklan­kę. Eni­kő za­cho­wy­wa­ła po­wa­gę, tata skła­dał wy­ra­zy, minę miał bez wy­ra­zu. Roz­ma­wiali ci­cho, nie­mal szeptali, jak­by nie chcieli, że­bym sły­szał, o czym mó­wią. Przez dno szklan­ki oglą­da­łem le­żą­ce na sto­le przed­mio­ty. Pa­trzy­łem, jak zmie­nia­ją się ich pro­por­cje i kształ­ty. Na po­zór za­tra­ca­łem się w za­ba­wie, na po­zór by­łem nie­fra­so­bli­wym dziec­kiem, któ­re­go całą uwa­gę ab­sor­bo­wa­ła za­pal­nicz­ka zmie­nio­na w linijkę i ka­wiar­ka, któ­ra sta­wa­ła się tan­cer­ką, ale w rze­czy­wi­sto­ści pil­no­wa­łem każ­de­go sło­wa taty i Eni­kő. Uda­wa­łem, że je­stem dziec­kiem, choć rze­czy­wi­ście nim by­łem. Prze­cież od ty­go­dni na­wet pal­cem jej nie tkną­łem. Sło­wa taty roz­bi­ły na ka­wał­ki linijkę i tan­cer­kę, za­pal­nicz­ka i ka­wiar­ka na­gle sta­nę­ły przede mną w pier­wot­nej po­sta­ci. Eni­kő mil­cza­ła, wpa­tru­jąc się przed sie­bie, tata ner­wo­wo za­pa­lił ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa, odłóż tę szklan­kę, synu, jesz­cze ją stłu­czesz.

***

Jak­by moje cia­ło za­pa­dło się w fo­tel, jak­by moje cia­ło za­pa­dło się w wy­god­ny fo­tel o gięt­kich sprę­ży­nach, w od­li­cza­ny se­kun­da­mi czas. Każ­da chwi­la nie­po­ko­ju jest nie do znie­sie­nia. Jed­nost­ką trwa­nia lęku jest se­kun­da, sześć stop­ni na ścien­nym ze­ga­rze, ryt­micz­ne prze­miesz­cza­nie się pikseli na mo­ni­to­rze. Go­dzi­na pięt­na­sta, dwa­dzie­ścia pięć mi­nut, czter­dzie­ści dwie se­kun­dy, go­dzi­na pięt­na­sta, dwa­dzie­ścia pięć mi­nut, czter­dzie­ści trzy se­kun­dy, sze­ścio­stop­nio­we ru­chy czer­wo­nej wska­zów­ki, coś nie do znie­sie­nia, z czym przy­szło mi się zmie­rzyć, mnie i mo­je­mu cia­łu za­pad­nię­te­mu w fo­tel. Drże­nie rąk, drę­twie­nie ra­mion, nie­spo­dzie­wa­ne przy­spie­sze­nie pul­su, ból prze­szy­wa­ją­cy klat­kę pier­sio­wą, sa­mot­nie prze­ciw­ko tylu zda­rze­niom jed­nej se­kun­dy. Wy­tę­że­nie sił, by się­gnąć ręką po pa­pie­ro­sa, by pod­nieść go do ust, by za­cią­gnąć się dy­mem, by wy­pu­ścić dym z płuc, by odło­żyć pa­pie­ro­sa do po­piel­nicz­ki, wy­tę­że­nie sił do wy­ko­na­nia pod­sta­wo­wych ru­chów. Pięć ru­chów jest po­trzeb­nych do tego, by za­cią­gnąć się pa­pie­ro­sem, wy­pa­le­nie ca­łe­go pa­pie­ro­sa wy­ma­ga pięć­dzie­się­ciu ru­chów.

Wy­tę­że­nie sił, by wstać i po­dejść do okna. Wy­tę­że­nie sił, po­nad wszel­kie siły.