Incognito
- Wydawca:
- Książkowe Klimaty
- Kategoria:
- Obyczajowe i romanse
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-65595-68-3
- Rok wydania:
- 2017
- Słowa kluczowe:
- chciałby
- dzieje
- incognito
- płci
- powieści
- próbach
- prowadzić
- przykład
- świat
- ubraniu
- żyje
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Incognito”
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Tibor Noe Kiss
1
Przekraczam próg. Aluminiowa listwa jest pęknięta, muszę zrobić większy krok, żeby nie zranić skóry. Naprzeciwko balkonu park. Równo przystrzyżony trawnik, kasztanowce, żwirowe alejki. W parku rozmawiają dwie kobiety. Jedna z nich pcha wózek z dzieckiem, koła zapadają się w żwirze. Wiatr szarpie jasnoniebieskim workiem na śmieci, napięty nylon trzepocze w popołudniowej ciszy. Jesienią park sprzątają raz w tygodniu. Mały samochód z przyczepką parkuje w alejce, kilku mężczyzn grabi liście, później ładują te hałdy do skrzyni.
Na balkonie mały stolik, pralka wirnikowa i pomalowana na biało ławka. Przy pierwszym otwarciu siedziska moim oczom ukazały się ampułki, lekarstwa, gumowe rękawiczki i nylonowe torebki. Na balkonie stała też szafka, z truchłem gołębiego pisklęcia na dnie. Mieszkanie wynajmowało wcześniej dwóch zakonników, pracowali w szpitalu. Zakonnicy przechowywali także kociołek, plastrami na rany zakleili gniazdka elektryczne, dziurę po korbie do rozwijania rolet zatkali płóciennymi chusteczkami. Plastry i chusteczki trafiły do śmieci, a szafka została potraktowana siekierą.
Siadam na ławce, nogi opieram na balustradzie. Mojemu pierwszemu wyjściu na balkon towarzyszyły fajerwerki puszczane z promu naprzeciwko. Zapalam papierosa, wydmuchuję powoli dym, kciukiem strzepuję popiół. Dopóki schnie parkiet, robię przerwę na papierosa. Według napisu wygrawerowanego na blaszanej płytce rolety zamontował w 1934 roku Lajos Magaziner. Greening przechodzi na lewe skrzydło. Telewizor szumi, przez otwarte drzwi słyszę wyraźnie każde słowo. Greening zawsze przechodzi na lewe skrzydło. Co sobotę ścieram kurze, odkurzam dywan i myję parkiet. W każdą sobotę do czysta przecieram komodę, półki i biurko. Powoli wydmuchuję dym. Jääskeläinen macha, ktoś leży na murawie. Na palcach przechodzę do fotela, na podłodze sto małych kałuż. Fotel jest wygodny, ma sprawne sprężyny, jedynie bordowe obicie jest przetarte. Nolan leży na murawie, dwóch mężczyzn pochyla się nad nim, na czerwonej wiatrówce jednego z nich napis ambulance. Gaszę papierosa.
***
Piąty lipca 1982 roku, pierwszy pamiętny dzień mojego życia, hat trick Paola Rossiego na stadionie Sarrià w Barcelonie. Włochy–Brazylia trzy do dwóch. Skończyłem sześć lat, moim ulubionym kolorem był niebieski. W wieku sześciu lat zupełnie nie znałem się na piłce, widziałem tylko, że włoscy zawodnicy mają na sobie jasnoniebieskie stroje, a Paolo Rossi w jasnoniebieskim stroju strzela trzy gole przeciwko Brazylii. Gdy skończyłem sześć lat, jeszcze nie przypuszczałem, że od tego dnia przez całe życie będę kibicować Włochom. Lato 1982 roku spędzałem u dziadków, a Włochy zostały mistrzem świata. Zoff, Bergomi, Collovati, Scirea, Cabrini, Gentile, Oriali, Tardelli, Conti, Graziani, Rossi – pierwszy skład w finale przeciwko RFN-owi. W pierwszej połowie Cabrini spudłował w rzucie karnym, na zmianę weszli Altobelli i Causio, Antognoni nie wystąpił z powodu odsunięcia od gry. Wszyscy w rodzinie kibicowali Brazylii, Włochów mieli za nic, więc również i mnie.
Po mojej stronie stał tylko dziadek, który całe życie kibicował Związkowi Radzieckiemu. Kibicował mu nawet w 1992 roku w meczu z RFN-em, choć w Norrköping przeciwko sobie grały Wspólnota Niepodległych Państw i Niemcy. Dziadek był stróżem na pewnym opuszczonym zamku. Czasem zabierał mnie ze sobą na obchód, ale ani razu nie odważyłem się zejść za nim do piwnicy. Porozbijane i zabite deskami okna, pokryte rdzą kraty, zatęchłe podziemne korytarze budziły we mnie strach. Nigdy się nie dowiedziałem, dlaczego dziadek pilnował opuszczonego zamku, o pewnych sprawach opowiedział dopiero w ostatnich latach swojego życia. O rumuńskich Cygankach, z którymi bliższą znajomość zawarł jeszcze na froncie. O swojej pierwszej żonie, którą deportowali naziści. O kontrrewolucji. O XX Zjeździe KPZR, który mógł przynieść upragniony przełom w walce z kapitalizmem. W szachy grał wówczas już tylko ziarnami fasoli. Dobry Boże, wzdychała babcia. Dobry Boże, przedrzeźniał ją dziadek. To jest Tibike, twój wnuczek, a ta dziewczynka to Kinga, jego koleżanka, babcia wrzeszczała mu do ucha, a on przy porannej kawie wyszeptał, że wkrótce Stalin doprowadzi wszystko do porządku, dobry Boże. Rodzina pochowała dziadka zgodnie z obrzędem katolickim, na ceremonii, z uwagi na babcię, nie wybuchł żaden skandal.
***
Prawy obrońca w jasnoniebieskim stroju podaje piłkę do środkowego pomocnika, który łukiem zbliża się do bramki przeciwnika. Na trybunach oklaski. Drugi października 2004 roku, West Bromwich Albion kontra Bolton Wanderers. W atakach West Brom jest mało siły przebicia, Gera powinien być aktywniejszy na prawym skrzydle. West Bromwich od miesięcy nie wygrał w lidze angielskiej ani jednego meczu. Odkurzacz, wiadro z wodą, zapach środka dezynfekcyjnego, gąbka, papieros, mecz. Sobotnie popołudnie.
***
Dziadek zawsze wyganiał nas z szopy. Nie lubił bałaganu. Nie lubił, gdy gwoździe mieszaliśmy ze śrubkami, gdy wynosiliśmy sekator i piłkę do cięcia gałęzi. Gwoździe i śrubki przechowywał w pojemnikach po środkach czyszczących, narzędzia w nieustannie zacinających się szufladach. Później zamontował kłódkę, a klucz powiesił na drzwiach szopy. Sekator i piłka były niezbędne, gdy w sobotnie popołudnia robiłem z bratem strzały. Potrzebne były do tego grube, giętkie witki i sznurek. Dziadkowi się to nie podobało, bo wynosiliśmy z szopy jego narzędzia. Babcia również tego nie lubiła, dobry Boże, jeszcze sobie oczy przekłujecie tymi strzałami. W soboty też wstawałem wcześnie, jakbym miał iść do szkoły. Mama przygotowywała kanapki z salami, tata czesał mi włosy przed lustrem. Sobota była najważniejszym dniem mojego życia. Co rano z kanapkami i przygładzonymi włosami zajmowałem prawe tylne siedzenie wartburga, silnik zaczynał buczeć, tata wrzucał wsteczny, auto wyjeżdżało z parkingu. Ruszaliśmy na mecz.
Przez siedem lat sobotnie przedpołudnia spędzałem na budapeszteńskich boiskach. Przeważnie chodziliśmy do klubu Ferencvárosi na Népliget. W szatni wkładałem zielono-żółty strój, wypucowane korki, a jeśli trener wyznaczył mnie na ławkę rezerwowych, to także dres. Sztuczną murawę zdobiło godło klubu z trzema przeplatającymi się literami E:egység, erő, egyetértés – jedność, siła, jednomyślność. Na ich znaczenie trenerzy zwracali naszą uwagę przy każdej okazji. Mecz jest waszym świętem, a w niektóre święta nawet Flórián Albert, legendarny członek reprezentacji Węgier, zaszczycał nas obecnością i oglądał naszą grę. Usuwał się na skraj boiska i bez słowa patrzył, jak kopiemy piłkę.
***
Koniec pierwszej połowy, West Bromwich–Bolton Wanderers zero do zera. Oddaję głos do studia, gdzie József F. Kaplár i Tibor Nyilasi przeanalizują fragmenty gry. Kałuże wyschły, zapachy środka dezynfekcyjnego i dymu papierosowego mieszają się w powietrzu. Na brzegu wyspy Małgorzaty falują kolorowe plamy, zbliżają się i oddalają. Biegacze. Trudno ich zliczyć. W górę Dunaju przepływa barka. Na dziobie świecą okna w kabinach, z tyłu powiewa granatowo-żółto-czerwona flaga. Barka transportuje kontenery, szare i ciemnozielone kontenery.
W parku siedzi skulony mężczyzna. Z przygarbionymi plecami kołysze się na ławce, jakby się modlił, do przodu, do tyłu, do przodu, do tyłu. Między nogami trzyma plastikowe torby. Z jednej reklamówki wygrzebuje kromkę chleba. Podczas gdy ją gryzie, wokół jego nóg skacze ptak. Próbuje wydziobać spadające na ziemię okruchy.
***
Na osiedlowym placu zabaw nic nie działało, jak powinno. Ze stołów pingpongowych już dawno wyłamano metalowe siatki, huśtawki wyrwano z mocowań, nos rakiety był podziurawiony. Wyrostki, jak nazwał winowajców ojciec. Doczepianej do stołu siatki nikt nie naprawiał, i tak by ją skradli, połówki blatu były oddzielone deską. W nogę też było trudno grać. Jedną bramkę stanowiła trójkątna drabinka do wspinaczki, drugą wyznaczał pokryty żwirem odcinek między czerwonym kubłem na śmieci a słupem oświetleniowym. Podczas strzelania goli trzeba było uważać na huśtające się dziewczyny. Zawsze im przeszkadzaliśmy, ale dopóki tylko graliśmy, wracały w to miejsce.
Gdy miałem dziewięć lat, interesowała mnie tylko piłka. Najlepszym prezentem, jaki dostałem pod choinkę, był kawałek linoleum, pierwsze w moim życiu boisko do gry w kapsle. Na zielonym kawałku wykładziny o wymiarach osiemdziesiąt na sto czterdzieści centymetrów tata czerwonym pisakiem namalował linie. Błąd prędko naprawiłem, marnując cały korektor na przemalowanie na biało linii środkowej, okręgu punktu środkowego, linii pięciu i szesnastu metrów, punktu karnego, linii bocznych i bramkowych. Co roku rozgrywałem mistrzostwa Węgier, mistrzem zostawała zawsze drużyna MTK-VM lub Rába ETO, wyprzedzając w tabeli Tatabányę, Pecz i pozostałe zespoły. W tabeli wszech czasów mistrzostw świata prowadziła reprezentacja Włoch. Z klocków Lego zbudowałem dwupiętrowe, zadaszone trybuny, na których siedzieli średniowieczni rycerze i plastikowi Indianie, na skraju boiska stała karetka pogotowia. Z drewnianych patyczków i pończochy zrobiłem bramki, przy każdym golu trzęsła się siatka. Gdy miałem dziewięć lat, moją ulubioną książką była Nowa wielka księga gry w kapsle Dezső Tandoriego. Kibicowałem drużynie niedźwiedzia Barnabasza, bo obrona Coventry City niemal dorównywała zawodnikom reprezentacji Włoch, Zoff, Gentile, Scirea, Furino, Cabrini. Spośród nich nie znałem tylko Furina. Wydawał się zagadkową postacią.
***
Podłoga wyschła, rozwijam dywan, w równej odległości od szafy na ubrania i biurka. Równą odległość wyznaczam na oko. Bolton nie potrafi utrzymać piłki, czy będzie pierwszy gol gospodarzy? Na początku drugiej połowy wszystko powoli trafia na swoje miejsce. Pięćdziesiąta minuta, za kwadrans trzecia. Kromkę chleba smaruję solonym masłem, otwieram puszkę sardynek. Są bez smaku, oleiste.
***
Ojciec był dumny ze swojego żółtego wartburga. Z pierwszego równie jak z drugiego, ale mnie w obydwu tak samo bolała głowa. Gdy wszyscy, tata, mama, mój brat i ja, siedzieliśmy w samochodzie, ból rozsadzał mi czaszkę. Co sobotę pokonywaliśmy sześćdziesiąt kilometrów do dziadków, ból rozsadzał mi czaszkę przez sześćdziesiąt kilometrów, na końcu drogi z zawrotami głowy opuszczałem tylne siedzenie wartburga. Babcia wyczekiwała nas, wspierając się o klamkę żelaznej furtki, jej laska stała oparta o ogrodzenie.
Łoskot silnika było słychać już od szpitala psychiatrycznego. Całowałem babcię w policzek, serwus, Tibike. Później szukałem w ogrodzie dziadka, z nieustającym helikopterem w głowie szedłem głodny do spiżarki.
Na boisku graliśmy w sobotnie przedpołudnia, wczesnym popołudniem byliśmy już u dziadków. Podobnie jak rodzice kolegów z drużyny, tata oglądał wszystkie moje mecze z brzegu boiska. Palił oparty o poręcz, zawsze po przeciwnej stronie do pozostałych ojców i matek. Oglądał w milczeniu grę, inaczej niż tamci, nigdy nie wykrzykiwał durnych komentarzy. Tata za nic nie chciał mieć styczności z innymi rodzicami, z ekspedientką w butiku, z kierowcą tira, z szefem zakładu ubezpieczeń, z tymi wszami. Po rozgrywkach zwykle wczesnym popołudniem docieraliśmy do dziadków, gdzie na łące naprzeciwko obejścia pobierałem lekcje wyrównawcze. Według taty trener nie poświęcał wystarczającej uwagi moim słabym punktom, dlatego mogłem grać tylko lewą nogą i głową. W bramce nie było siatki, po strzelonych golach musiałem przynosić piłkę, zasuwając za nią w zarośla. Po każdym golu strzelonym z główki i nogą musiałem grzebać się w pokrzywach. Piekły mnie golenie, a czaszkę rozsadzał ból.
***
Nadciąga burza, wiatr przybiera na sile. Zamykam drzwi balkonowe. Na zasłonach jasnoniebieskie i ciemnoniebieskie plamy, za zasłonami ich szare cienie. Niebo jest ciemnoszare, nad wzgórzami Budy czarne. Komentator wznosi okrzyk radości. West Bromwich prowadzi! Podanie Gery było nienaganne, Kanu nie zmarnował okazji.
***
Gdy miałem dziesięć lat, tata pierwszy raz zabrał mnie do kompleksu sportowego szpitala Świętego Władysława. Boisko było kilka przecznic od naszego domu, w sąsiedztwie rzeźni i fabryki czekolady. Należało do żeńskiej drużyny pierwszoligowej, która na mistrzostwach najczęściej zajmowała trzecie miejsce, za Feminą i Renovą. Ferencvárosi przeprowadzał tam selekcję. Czterdziestu chłopców biegało za piłką po boisku pokrytym mączką ceglaną, w tle wysoko do nieba sięgały topole i kominy. W kwadrans strzeliłem trzy gole, trener wezwał mnie do siebie. Jak się nazywasz? Tibor Kiss, odpowiedziałem.
Rok później siedziałem już w autokarze. Jechaliśmy do Norwegii z postojem w Pradze, Dreźnie, Berlinie, Hamburgu, Vejle, Aalborgu. Puchar Norwegii zdobyliśmy w dogrywce latem 1987 roku, wygrywając ze Skeid jeden do zera. W finale dostałem żółtą kartkę, ale ojcu powiedziałem tylko, że medalinie zakładał nam na szyję Pelé, lecz norweski minister do spraw młodzieży. Do siedemnastego roku życia zjeździłem pół Europy, na promie do Göteborga przepuściłem dwadzieścia koron na flipperach, autobusem przejechałem w obydwu kierunkach trzynastokilometrowy tunel Świętego Gotarda, pod Rawenną kąpałem się w Morzu Adriatyckim, w Hjørring łapałem meduzy, a z jednego z parkingów widziałem wysoki na cztery tysiące osiemset osiem metrów szczyt Mont Blanc. W tym samym czasie na placu Nagyvárad w Budapeszcie otwarto nową lodziarnię, przed wieżowcem uniwersytetu medycznego odsłonięto pokryty makadamem sześciometrowy pomnik gołąbka pokoju, a moja mama została wybrana na przedstawicielkę wspólnoty mieszkaniowej. Możesz być z siebie dumny, synu, możliwe, że już nigdy nie zobaczysz tych miejsc,któregoś dnia ostrzegł mnie tata, gdy jechaliśmy wartburgiem.
***
Podanie Zoltána Gery jest nienaganne, Kanu musi jedynie głową skierować piłkę do bramki. West Bromwich powrócił do akcji, dwadzieścia trzy tysiące siedmiuset osiemdziesięciu dziewięciu widzów śledzi w ekstazie kolejny gol. Ekstaza dosięga też piłkarzy. Kibice śpiewają, telefon brzęczy. Przyszedł esemes. Zadzwonię po czwartej, jestem jeszcze w pracy, całuję. Évi. Przy rogu dywanu ustawiam stojącą lampę, która po dwudziestu latach opuściła pokój babci. Lampy używam do nocnego czytania. Płócienny abażur tłumi światło, malując na żółto strony w książkach. Jest haftowany, już od miesięcy chcę go wymienić na nowszy, prostszy, kolorowy. Marzy mi się jasnoniebieski, cytrynowożółty lub czerwony, taki, jaki mają moi znajomi i jaki widzę w serialach telewizyjnych. W jednym z katalogów reklamują odpowiedni, ale nie jestem w stanie wsiąść do tramwaju, przesiąść się na metro, a później przejść trzysta metrów dla jednego, wesołego abażuru. Greening wykona rzut rożny, siadam z powrotem w fotelu i zapalam papierosa. Piłka Greeninga dociera do pola bramkowego, razem z zawodnikami West Bromwich bezwiednie uderzam głową w piłkę. Dwa do zera, co za wejście Zoltána Gery, nieprawdopodobna akcja.
***
W 1987 roku norweskie Skeid było dla mnie jedną drużyną spośród kilkuset. Jedynym norweskim zespołem, którego nazwę potrafiłem przeliterować. Marzyłem, by zostać mistrzem świata, jak choćby Paolo Rossi w 1982 roku. Myślałem o tym między drabinką do wspinaczki a kubłem na śmieci, w zaroślach i na murawie boiska przy parku Népliget. O posadzkę korytarza prowadzącego z szatni stukają korki, na trybunach klaszcze osiemdziesiąt tysięcy kibiców, stoję przy środkowym polu, mam na sobie wiśniowoczerwony strój z piątką na plecach, Boże, nie szczędź Węgrom łask. Lecz grałem zaledwie na boisku na Csepelu, na zamarzniętej, wyboistej murawie obok wieży ciśnień. Zamiast jako środkowego trener wystawił mnie w pierwszym składzie jako pomocnika na tyłach. Przechwyciłem piłkę, przekazałem dalej, znowu przejęcie, ponowne podanie, znów i znów, pięćdziesiąt, sto razy.
Poprowadziłeś całą drużynę, powiedział ojciec. W drodze do domu siedziałem po prawej stronie na tylnym siedzeniu wartburga, tata jak zwykle oceniał moją grę, przyznawał punkty w skali od jednego do dziesięciu, zupełnie jak w gazecie „Népsport”. Dziś daję ci ósemkę, synu. Za całą jesień zasługujesz na słabą piątkę, ale ty zawsze byłeś dzieckiem wiosny.
***
Deszczowe chmury nie przepuszczają światła, zakrywają miasto jak szare zasłony, kontury przeciwległego brzegu Dunaju są rozmyte. Na budynki opada dławiąca cisza, chmury pochłaniają nawet hałas silników samochodowych. Jakby domy stały puste. Na balkonie wiatr szarpie żółtymi linkami do suszenia ubrań, ale supły trzymają je mocno. Przeciąg unosi kartki ściennego kalendarza. Na obrazach Tona Schultena geometryczne kształty, czarne i czerwone cienie, prostokątne lasy i pola, trójkątne żaglowce, góry w kształcie trapezu. Owalny zachód słońca, księżyc wciśnięty między ramy okien, pomarańczowy i niebieski odcień falującego października. Plastikowy zegar z żółtą obwódką na ścianie wskazuje trzecią, czerwona wskazówka przesuwa się na dwudziestą sekundę, później na dwudziestą pierwszą, dwudziestą drugą, dwudziestą trzecią. Czerwony sekundnik, dopóki nie upłynie kolejna minuta, co sekundę przesuwa się o sześć stopni. Trzydzieści pięć, trzydzieści sześć, trzydzieści siedem sekund, osiemnaście stopni. Bolton odrabia straty, Janakopulos. Do końca meczu zostało siedemnaście minut, West Bromwich zawsze traci siły w końcówce. Ściszam telewizor.
Włączam muzykę. Walk on Water, jedenaście minut, dwadzieścia cztery sekundy, dopóki Évi nie zadzwoni, mogę przesłuchać jeszcze pięć razy. Zduszone, chropowate dźwięki gitary, wpadające w rezonans melodie, jakby przez ceglaną ścianę muzyka przesiąkała do pokoju z innego pomieszczenia. Be there for your summer, be dead by the winter, raz po razie, siedmiokrotnie. Słucham bicia swojego serca, liczę uderzenia, jedno po drugim. Dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć.
***
Sobota rano, wiosna 1991 roku. Tata uczesał mnie przed lustrem, ale na Népliget pojechałem sam, bez kanapek z salami. Na przystanek tramwajowy poszedłem okrężną drogą, zatrzymując się przed witryną sklepiku Ivána Kruja, zapaśnika klubu Ferencvárosi. Całe kieszonkowe wydawałem na kolekcję kapsli ze zdjęciami zawodników poszczególnych drużyn. To tu kupiłem pomarańczową reprezentację Holandii z uciętą do połowy głową van Bastena, niebiesko-biały zespół MTK-VM z Híresem o aparycji rzeźnika i łysiejącym Turtóczkym, czarno-białą drużynę Hajduk Split z Asanoviciem przypominającym hipisa. A teraz po raz setny obejrzałem wywieszone w witrynie szaliki, czapeczki i koszulki z godłem Ferencvárosi. Pod arkadami też wiał wiatr, przeszywał moje ciało do kości.
Już od trzech dni nie wiedzieliśmy, co się dzieje z mamą. Od trzech dni nie wracała do domu, wcześniej się to nie zdarzało. Ojciec co wieczór przed pójściem spać siadał na moim łóżku, na łóżku mojego starszego brata, przez kilka minut patrzył przed siebie, nic nie mówił, później przykrywał mnie kołdrą, dobranoc, synku. Noce bez mamy spędzałem na ponownym czytaniu książek z „Serii z Delfinem”, w towarzystwie Rinalda Rinaldiniego i ducha leoparda. Bez mamy wszystko wydawało się pozbawione znaczenia, czułem to przed witryną sklepiku klubowego, na przystanku tramwajowym, w szatni, na dźwięk gwizdka rozpoczynającego mecz, przy pierwszym dotknięciu piłki, przy pierwszym zwodzie. Graliśmy przeciwko ulubionej drużynie taty. Synu, przeciwko MTK zawsze idzie ci gra, i tego dnia nie było inaczej. Z chmur zaczęły spadać krople deszczu, podmuchy wiatru niemal ścinały mnie z nóg, buty miałem pełne błota, mimo to podawałem i podawałem piłkę, bezwiednie. Deszcz lał się z nieba, tata stał sam na grobli i palił. Z jego spojrzenia odczytałem, że tego dnia, gdy będziemy wracać do domu, nie dostanę w wartburgu żadnej oceny.
***
Hymn Justina Broadricka z każdym kolejnym odsłuchaniem coraz bardziej oddala się i oddala. Jakby moje ciało zapadało się w fotel, w fotel o bordowym obiciu. Be there for your summer, be there for your summer, be there for your summer.
***
Sobotnie popołudnie spędziliśmy na poszukiwaniu mamy. Przy alei Határ nie skręciliśmy w kierunku estakady, zamiast do dziadków pojechaliśmy w stronę Pesterzsébet. Siedziałem na przednim siedzeniu, na miejscu mamy. W milczeniu omijaliśmy koleiny. Przejeżdżaliśmy obok zamienionych w wysypiska śmieci parków i budynków fabrycznych z wybitymi szybami. W wyłożonych kocimi łbami uliczkach jeden za drugim ciągnęły się bary, oparte o ściany rowery i spalone plastikowe kubły na śmieci. Najpierw zatrzymaliśmy się w jednej przecznicy, tata zadzwonił do jakiegoś domu, ale otwierająca drzwi kobieta rozłożyła ręce i tylko kręciła głową. Scena powtórzyła się kilkukrotnie.
Na końcu zaparkowaliśmy przed wjazdem na jedną z posesji. W ogrodowej furtce pokazała się Enikő, już kilka razy zajmowała się nami, gdy tata i mama szli na firmową imprezę. Usiedliśmy przy kuchennym stole. Tata i Enikő pili kawę, ja syrop malinowy. Smakował, ale w obecności taty nie miałem odwagi poprosić o jeszcze jedną szklankę. Enikő zachowywała powagę, tata składał wyrazy, minę miał bez wyrazu. Rozmawiali cicho, niemal szeptali, jakby nie chcieli, żebym słyszał, o czym mówią. Przez dno szklanki oglądałem leżące na stole przedmioty. Patrzyłem, jak zmieniają się ich proporcje i kształty. Na pozór zatracałem się w zabawie, na pozór byłem niefrasobliwym dzieckiem, którego całą uwagę absorbowała zapalniczka zmieniona w linijkę i kawiarka, która stawała się tancerką, ale w rzeczywistości pilnowałem każdego słowa taty i Enikő. Udawałem, że jestem dzieckiem, choć rzeczywiście nim byłem. Przecież od tygodni nawet palcem jej nie tknąłem. Słowa taty rozbiły na kawałki linijkę i tancerkę, zapalniczka i kawiarka nagle stanęły przede mną w pierwotnej postaci. Enikő milczała, wpatrując się przed siebie, tata nerwowo zapalił kolejnego papierosa, odłóż tę szklankę, synu, jeszcze ją stłuczesz.
***
Jakby moje ciało zapadło się w fotel, jakby moje ciało zapadło się w wygodny fotel o giętkich sprężynach, w odliczany sekundami czas. Każda chwila niepokoju jest nie do zniesienia. Jednostką trwania lęku jest sekunda, sześć stopni na ściennym zegarze, rytmiczne przemieszczanie się pikseli na monitorze. Godzina piętnasta, dwadzieścia pięć minut, czterdzieści dwie sekundy, godzina piętnasta, dwadzieścia pięć minut, czterdzieści trzy sekundy, sześciostopniowe ruchy czerwonej wskazówki, coś nie do zniesienia, z czym przyszło mi się zmierzyć, mnie i mojemu ciału zapadniętemu w fotel. Drżenie rąk, drętwienie ramion, niespodziewane przyspieszenie pulsu, ból przeszywający klatkę piersiową, samotnie przeciwko tylu zdarzeniom jednej sekundy. Wytężenie sił, by sięgnąć ręką po papierosa, by podnieść go do ust, by zaciągnąć się dymem, by wypuścić dym z płuc, by odłożyć papierosa do popielniczki, wytężenie sił do wykonania podstawowych ruchów. Pięć ruchów jest potrzebnych do tego, by zaciągnąć się papierosem, wypalenie całego papierosa wymaga pięćdziesięciu ruchów.
Wytężenie sił, by wstać i podejść do okna. Wytężenie sił, ponad wszelkie siły.