Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Inicjał z offu

Inicjał z offu

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0294-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Inicjał z offu

Zbiór 24 tekstów, balansujących na granicy eseju i opowiadania, inspirowanych wierszami współczesnych poetów, ilustrowany kolażami Kamy Sokolnickiej.

„Wiersz to nie jest równanie do rozwiązania, albo inaczej: to równanie z nieskończoną liczbą rozwiązań. Może się zmienić w jednej chwili: ten sam wiersz może stać się wezwaniem do rewolucji, wyznaniem miłosnym, trenem ku pamięci. W tej pozbawionej reguł grze wszystko zależy od ciebie. Poezja to nie jest żylasta hydra z metafor, zimna kochanka w mejkapie ze słów. To kurtyzana twojej wyobraźni, mikrofalowa kuchenka twoich własnych wspomnień, suflerka skojarzeń – które masz tylko ty. Masz ją w środeczku non stop. Czy się odważysz włączyć ją czasem?” (fragment książki)

Polecane książki

Wypracowania - Stanisław Wyspiański „Wesele” Opisy wypracowań:   Symbolika i znaczenie „Wesela”. Tekst dokładnie analizuje dramat Stanisława Wyspiańskiego „Wesele”. Pozycja ta porusza tematykę społeczno- narodową. Autor postawił w niej trzy kluczowe ...
Listy cesarza Napoleona do ukochanej żony pozwalają poznać mało znaną naturę ”boga wojny”: czułą, opiekuńczą, wrażliwą, empatyczną, pełną namiętności i ekscytacji kobiecością. Listy nacechowane są bogatą gamą uczuć: od tkliwości, przez zazdrość i niepokój, aż po namiętność i miłość. Wystarczy kró...
W publikacji zostały przedstawione biografie i sytuacje życiowe młodych dorosłych, którzy zostali rodzicami jako nastolatkowie oraz mieszkają i wychowują swoje dzieci na terenie łódzkich enklaw biedy. Autorka analizuje stan, procesy i wymiary wykluczenia społecznego, a także społecznej integracji za...
Jürgen Habermas (rocznik 1920), jeden z najwybitniejszych filozofów przełomu stuleci i przedstawicieli teorii krytycznej, nigdy nie uchylał się od roli intelektualisty zabierającego głos w kluczowych kwestiach współczesności. Zamieszczone w tomie teksty często są owocem bieżących ...
Poradnik do The Walking Dead - Michonne: What We Deserve jest dokładnym spisem wszystkich aktywności zawartych w grze. Znajdziesz tutaj szczegółowy opis przejścia wraz z tłumaczeniem ważnych dialogów na język polski, w taki sposób, byś mógł zrozumieć przedstawioną ci sytuację. Poradnik zawiera także...
Książka jest nieco nietypową monografią, przyjęto w niej bowiem, zgodnie z tytułem, formułę krótkich opracowań (szkiców). Książka zawiera w części praktyczną, a w części futurologiczną propozycję urządzenia – w sferze prawnej – świata, w którym współistnieją sztuczne inteligencje i ludzie. Istotą ko...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Agnieszka Wolny-Hamkało

Pro­jekt ‌gra­ficz­ny: ‌Kama So­kol­nic­ka

Ilu­stra­cje ‌© Kama ‌So­kol­nic­ka ‌

Ko­rek­ta: ‌Ze­spół

Na okład­ce wy­ko­rzy­sta­no ko­laż ‌Kamy So­kol­nic­kiej

Co­py­ri­ght © by ‌Wy­daw­nic­two Iskry, ‌War­sza­wa ‌2012 ‌

Co­py­ri­ght © ‌by ‌Agniesz­ka ‌Wol­ny-Ham­ka­ło

ISBN ‌978-83-244-0217-5

Wy­daw­nic­two ISKRY

ul. Smol­na ‌11, ‌00-375 War­sza­wa tel./faks (22) ‌827-94-15

iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Skład ‌wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. ‌z o.o.

w ‌mejkapie ze ‌słów

Mó­wią o niej nie­stwo­rzo­ne rze­czy: ‌że ją tor­tu­ro­wa­no ‌w szko­le, że ko­muś ‌spa­sku­dzi­ła wie­czór, ‌że jej ‌na­le­ży uni­kać, ‌bo za­ra­ża, usy­pia. ‌To plot­ki. Ale ‌moż­na dla ‌niej zwa­rio­wać, moż­na ‌się dla niej ‌za­po­mnieć. ‌I pójść z nią w ciem­no na ‌wskroś. Współ­cze­sna ‌po­ezja – ‌mówi two­im ję­zy­kiem. Na­praw­dę. ‌Wiersz ‌to ‌nie jest ‌rów­na­nie do roz­wią­za­nia, ‌albo in­a­czej: to ‌rów­na­nie z nie­skoń­czo­ną ‌licz­bą roz­wią­zań. Może się ‌zmie­nić w jed­nej chwi­li: ‌ten sam wiersz może ‌stać się ‌we­zwa­niem ‌do ‌re­wo­lu­cji, ‌wy­zna­niem ‌mi­ło­snym, tre­nem ku pa­mię­ci. W tej po­zba­wio­nej re­guł grze wszyst­ko za­le­ży od cie­bie. Po­ezja to nie jest ży­la­sta hy­dra z me­ta­for, zim­na ko­chan­ka w mej­ka­pie ze słów. To kur­ty­za­na two­jej wy­obraź­ni, mi­kro­fa­lo­wa ku­chen­ka two­ich wła­snych wspo­mnień, su­fler­ka sko­ja­rzeń – któ­re masz tyl­ko ty. Masz ją w śro­decz­ku non stop. Czy się od­wa­żysz włą­czyć ją cza­sem?

her­pes i po­da­gra

Mapa koń­czy się na przed­mie­ściach

na­wi­ga­tor od­szedł na wła­sną proś­bę

śpie­wał ko­ły­san­kę, trzy­mał ręce w kie­sze­niach

Było świę­to, nie było do­kąd pójść

zło­wi­łem wiel­ką rybę, owi­ną­łem w ga­ze­tę

wzdłuż to­rów ro­sły pal­my, znik­ną­łem

Po­że­gna­łem się z my­ślą bez uśmie­chu

je­sie­nią wszyst­ko wy­tłu­ma­czę

ho­te­le, ka­sy­na, krót­kie dni

prze­rwa­ne sto­sun­ki. Wra­cam do mia­sta

ko­le­ją, jest brud­no i nie­bez­piecz­nie

mam parę zło­tych na wód­kę i kwia­ty

i nie ma mowy o re­so­cja­li­za­cji

bo przyj­dzie zima i bę­dzie­my jeść

wró­ble, bo wy­dam cię co do gro­sza

bo pod tłu­stym dru­kiem jest łu­ska.

Za­baw­my się jak zło­dzie­je snów

mam zwol­nie­nie: zo­staw sek­stans i psa

Wi­dzę bo­ha­te­ra wier­sza: ma kil­ku­dnio­wy za­rost i su­nie dziel­nie z re­kla­mów­ką, w któ­rej ko­ły­sze się zie­lo­na bu­tel­ka i dwie gra­ham­ki, tak su­che, że uderz­jąc o sie­bie ro­bią drew­nia­ne pyk-pyk. Bo­ha­ter naj­wy­raź­niej za­ry­wał noce: jest bla­dy, ma czer­wo­ne oczy, ale moż­na wy­chwy­cić lek­kość w jego kro­ku, kie­dy stą­pa raź­no po śmie­ciach przed­mieść. Co za­tem ro­bił no­ca­mi? Ba­dał gwiaz­do­zbio­ry? Wa­rio­wał? Ro­bił mi­łość na na­gich de­skach? Skąd ten stra­ceń­czy urok? Wszyst­kim się zda­rza od cza­su do cza­su nie­opatrz­nie spę­dzo­na na roz­mo­wie noc. Albo dzi­ki ma­ra­ton fil­mo­wy do pią­tej rano, nie­roz­sąd­ne pi­jań­stwo, lek­tu­ra nie do wy­ma­za­nia. Świat po czymś ta­kim wy­da­je się nie­rze­czy­wi­sty („wzdłuż to­rów ro­sły pal­my”). Nic nas nie roz­pra­sza, kie­dy idzie­my – jak bo­ha­ter wier­sza – wzdłuż to­ro­wi­ska albo przez mia­sto. Im­pul­sy ze świa­ta mogą nam tyl­ko na­gwiz­dać. I na­gle je­ste­śmy zno­wu mło­dzi, więc ro­bi­my coś non­sza­lanc­kie­go: za resz­tę for­sy ku­pu­je­my wód­kę i kwia­ty, po­grą­ża­my się set­nie w ka­sy­nie, dzwo­ni­my do ko­goś, kto daw­no o nas za­po­mniał. Ży­cie wresz­cie jawi nam się jako coś cu­dow­nie nie­po­waż­ne­go, sen z piąt­ku na so­bo­tę, gra w oczko. I wresz­cie mo­że­my po­ko­chać je bez­wa­run­ko­wo, bez zmar­twień i łez. Naj­wy­żej zimą bę­dzie­my jeść wró­ble. Chodź, za­baw­my się jak zło­dzie­je snów. Ten ostat­ni raz.

Wiersz Ta­de­usza Pió­ro po­cho­dzi z tomu Wola i ocho­ta,

Biu­ro Li­te­rac­kie, Le­gni­ca 2000.

W stylu California funk

Les­bij­ska po­et­ka z Nor­we­gii była zbul­wer­so­wa­na wy­po­wie­dzia­mi o po­trze­bie hie­rar­chii w sztu­ce. Ale pod­czas kon­fe­ren­cji my­ślał głów­nie o tym, żeby ją za­mknąć na stry­chu, a naj­le­piej usta­mi. I po­trak­to­wać ją źle. Z pla­sti­ko­wy­mi kwia­ta­mi wple­cio­ny­mi w ko­szyk – jej ro­wer wy­glą­dał jak sprzęt na lany po­nie­dzia­łek. Miał ocho­tę ją chwy­cić za wło­sy, kie­dy od­chy­la­ła gło­wę do tyłu, śmie­jąc się w sty­lu Ca­li­for­nia funk. Na fej­sie zna­lazł jej zdję­cie z roz­pra­wy są­do­wej: na wło­sach nie­bie­ski fak­tor i żół­te szkła kon­tak­to­we, su­kien­ka w po­ety­ce Al­mo­do­va­ra – kla­sy­ka biu­ro­wej ele­gan­cji. Ale lu­bił trau­ma­tycz­ne dziew­czy­ny, miał przy nich lęk wy­so­ko­ści. Tak więc po wy­kła­dzie o po­no­wo­cze­snym dą­że­niu do chwi­lo­wej roz­ko­szy – za­ko­twi­czył z tru­pą Ro­ga­la przy ba­rze. I pa­trzył jak ta wy­szcze­ka­na la­ska na­da­je swój rytm wszyst­kim zim­nym świa­tłom dys­ko­te­ki. Chy­ba się na­wet za­ko­chał. Na tę jed­ną noc. A ona szła jak w dym, pach­ną­ca i sło­na. Ze zna­jo­mo­ścią rze­czy po­ło­ży­ła mu rękę na udzie jak pies kła­dzie cie­pły, mo­kry pysk. I po­wie­dzia­ła „Ty je­steś taki pre­zent nie do koń­ca po­da­ro­wa­ny”, a po­tem „Chodź­my po­pa­trzeć jak nie­bo gwiaz­do­rzy”. Był zde­spe­ro­wa­ny. Ostat­nio miał wra­że­nie, że nie po­ży­je dłu­go i nie mógł się po­zbyć tej wer­sji. A tu taka trans­gre­sja! Więc ona mu mówi, że jest tro­chę chłop­cem, tro­chę ba­sem w ope­rze nor­we­skiej i dla­te­go chce wy­brać miej­sce. Ale wy­bie­ra po bo­że­mu – ho­tel.

Win­da ich nie­sie na dno czar­nych snów. Dziew­czy­na się na­gle na­chy­la i szep­cze:

Ga­ze­la

je­stem z że­bra

skle­pie­nia no­tre dame bro­oklyń­skie­go mo­stu

cien­ko­kost­nych rusz­to­wań wiel­kich miast

jach­tów peł­no­mor­skich si­lo­sów zbo­żo­wych

wie­ży eif­fla ba­rek rzecz­nych wie­ży ci­śnień

klau­stro­fo­bicz­nych szkie­le­tów blo­ko­wisk

wę­glo­wych włó­kien ste­la­ży ame­ry­kań­skich hi­ma­la­istów

si­lo­sów ją­dro­wych skle­pów piw­nych

je­stem w so­bie ko­ścią

sło­nio­wą i ma­ho­niem

two­jej strzel­by

ga­ze­lą w two­im oku

Rano ją spo­tkał na molo z parą sym­pa­tycz­nych san­dał­ków i lap­to­pem („Ma­stur­ba­cja – tak czy nie”, „Pół­na­ga Scar­lett Jo­han­son na krze­śle”). I chciał ku­pić od niej cały czas. Śmia­ła się per­li­ście gro­żąc pal­cem: uwa­żaj, syn­ku, bo jesz­cze się w to­bie za­ko­cham. Na pa­mięć. Bez resz­ty. Jak mały Win­ne­tou.

Wiersz Mo­ni­ki Mo­sie­wicz po­cho­dzi z tomu Co­si­nus sal­sa,

Zie­lo­na Sowa, Kra­ków 2008.

Czego chcesz? Wszystkiego. Natychmiast.

A jak z nią szedł, to był ćwier­cią sie­bie. W ogó­le nie bar­dzo re­je­stro­wał świat. Kie­dy pró­bo­wał od­two­rzyć jej twarz – tra­ci­ła rysy, sta­wa­ła się rze­ką (pa­trzę na cie­bie, kie­dy pa­trzę na rze­kę) i prze­pły­wa­ła przez nie­go. W ja­kiś spo­sób był więc spłu­ka­ny do­szczęt­nie. Szli przez pięk­ne bło­to, mi­ga­ły win­nicz­ki. Ka­ja­ki młó­ci­ły ciem­no­ru­dą toń. Po­tem mży­ło – jego kurt­ka pach­nia­ła jak na­miot. Wciąż mu­siał się do niej przy­zwy­cza­jać od nowa. Na cie­bie na­wet cięż­ko się pa­trzy – mó­wił i kładł jej rękę na udzie – wil­got­ną i drżą­cą. Star­czą, de­li­kat­ną dłoń. W tej od­wiecz­nej woj­nie mia­ła tyl­ko jed­no: mło­dość – bez­względ­ną, oczy­wi­stą broń. Na wszyst­kich in­nych po­lach była ni­kim. Ale wy­star­czy­ło po­pa­trzeć, jak szła taka peł­na sie­bie i żywa po brze­gi. Gę­sta. Pod­czas kie­dy dez­in­te­gro­wał się on. Ele­men­ty jego twa­rzy chcia­ły ru­szyć w prze­ciw­nych kie­run­kach. Skó­ra cien­ka jak per­ga­min zdra­dza­ła sła­be tęt­no fio­le­to­wych żył. Kie­dy nie było jej bli­sko – prze­sta­wał w nią wie­rzyć. Ku­pił jej kwia­ty i po­sta­no­wił za­cho­wać dla sie­bie. Bu­dził go ko­lor kwia­tów, ich ra­żą­cy blask. Cią­gle był wstrzą­śnię­ty, cią­gle nie mógł spać. Bo chciał z nią żyć, pa­trzeć, jak się po­ru­sza. Bo wszyst­kie jego ko­bie­ty mia­ły zie­lo­ne oczy. Bo gdy­by wy­szła w nocy – zna­la­zł­by ją (i przy­pro­wa­dził). Prze­pły­wa­ła przez nich rze­ka. Prze­ży­li przez go­dzi­nę wszyst­kie pory roku. – Jak ja cię wy­trzy­mam – my­śla­ła dziew­czy­na. Jak to wy­trzy­ma mój lek­ki

krę­go­słup i moja kon­struk­cja wciąż nie­usta­lo­na. (By­cie z nim jest jak sta­nie nad prze­pa­ścią z my­ślą. O sko­ku. Wciąż była zmę­czo­na. Po spo­tka­niach spa­ła go­dzi­na­mi i ja­dła, ja­dła mię­so krwi­ste i ja­dła kieł­ba­sę). A to było tak:

Bie­brza, Czer­wo­ne Ba­gno

Po­trze­ba do­bro­dziejstw: krót­kie dni,

wart­kie lata, kie­dy ży­cie wie­czo­rem

wy­pa­da z to­rów ję­zy­ka i przy­sta­je nie­me

u na­szych stóp, łasi się i je z ręki,

są do ni­cze­go. To tyl­ko ner­wy, mó­wisz,