Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Inne Światy

Inne Światy

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8129-204-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Inne Światy

Mistrzowie słowa i dziesięć całkowicie odmiennych opowieści. Co je łączy? Fascynacja obrazami jednego z najbardziej docenianych polskich artystów współczesnych.

Niesamowite obrazy Jakuba Różalskiego i ich nieoczywisty przekaz budzący niepokój, często grozę, znajdują odzwierciedlenie w historiach stworzonych przez znakomitych autorów.

"Za każdym pociągnięciem pędzla kryją się całe wszechświaty."
Michał Cetnarowsk

Opowiadanie Sylwii Chutnik to oniryczny, groteskowy zapis nocy spędzonej w praskim szpitalu. Aneta Jadowska przenosi nas do tatarskich Bahonik z początku XX wieku. Anna Kańtoch przedstawia historię alternatywną Polski roku 1943 – kraju dobrobytu rządzonego przez króla Jana VI Sobieskiego. Aleksandra Zielińska umieściła akcję w górniczej osadzie przy nieczynnej kopalni, w której trzewia zapuszcza się mały chłopiec.

Jacek Dukaj olśniewa kunsztem, opowiadając o Japonii z okresu Meiji, inżynierze z dalekiego Kraju, Którego Nie Ma, i jego latających maszynach z metalu lżejszego od powietrza. Jakub Małecki opisuje tajemnicze szaleństwo wywoływane przez ogromne roboty. Opowieść Łukasza Orbitowskiego to pięć historii, pięć ludzkich losów połączonych przedziwnym artefaktem, który wyzwala w człowieku najsilniejsze instynkty.

Głównymi bohaterami historii Jakuba Żulczyka są rubaszne krasnale, których życie nie jest ani trochę bajkowe. Remigiusz Mróz zabiera nas na wikiński drakkar, na spotkanie z człowiekiem z przyszłości.  Robert J. Szmidt pokazuje historię Europy pod japońską dominacją, z latającymi statkami i legendą o smokach, która okazuje się mieć znaczenie także dla Polski.

Polecane książki

W funkcjonowanie szkoły wpisana jest współpraca wielu podmiotów - organizowana przez nauczycieli, ale angażująca uczniów współdziałających zarówno ze sobą, jak i z nauczycielami oraz rodziców. Podejmowanie wspólnych działań oraz zespołowe uczenie się sprzyjają indywidualnemu rozwojowi, zwiększają ef...
  Blok lodu w bagażniku, historia z przeszłości i stryczek w szopie. Mroczna opowieść o przyjaźni, dorastaniu, zdradzie i zemście. Oszałamiający debiut literacki niespełna trzydziestoletniej flamandzkiej pisarki i scenarzystki, który stał się sensacją (do dziś książkę przeczytało ponad 170 tysięcy o...
Wychowałam się w slumsach Europy, czyli w komunistycznej Polsce, kiedy przez dwa tygodnie trzeba było stać w kolejce po buty. Powiesz, że to smutne? O nie! To była świetna szkoła  samodzielności, kreatywności i siły. Bo wolność to przecież coś więcej niż brak zewnętrznych ograniczeń. Wol...
Nora dowiaduje się o śmiertelnej chorobie ojca. Zrozpaczona przyjeżdża do Chicago. Spotyka tam swego przyjaciela z lat szkolnych, Reida, potentata w branży hotelarskiej. Reid zaprasza Norę do swego apartamentu na kolację, pragnąc ją pocieszyć. Dość szybko uświadamia sobie jednak, że za jego wsp&oacu...
Autor, dr Jan Szymański z Instytutu Archeologii UW, wykorzystał swoją wiedzę, swoje doświadczenie, sięgnął do wspomnień z wyjazdów archeologicznych i prywatnej włóczęgi po Ameryce Środkowej i tak oto powstała książka sensacyjno-podróżniczo-awaturnicza pt. "Książki, przez które zginiesz".Miejsce akcj...
Lady Sephora Connaught cieszy się doskonałą opinią. Jako narzeczona markiza prowadzi przewidywalne życie, pełne wieczorków muzycznych i przyjęć. Pozwala innym za siebie decydować i czeka cierpliwie na ślub. Wszystko zmienia się w chwili, gdy podczas przejażdżki jej spłoszony koń zrzuca ją pro...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Opracowanie zbiorowe

Co łączy krasnoluda w czerwonej czapie na tle swojskiego podlaskiego gumna, maszyny kroczące rodem z Gwiezdnych wojen wędrujące po polach podczas sianokosów na kresowej prowincji i wąsatych husarzy zmagających się w czas srogiej zimy z monstrami ze stali, najeżonymi rurami wydechowymi plującymi smolistym dymem? Wszystkie te obrazy zrodziły się w wyobraźni Jakuba Różalskiego. A potem ruszyły na podbój świata.

To nie tylko parabola. Znacie już to nazwisko, na pewno tak; a jeśli nie, z pewnością wkrótce poznacie. Nie jest to marketingowa chwalba albo czcze przechwałki – po prostu o Różalskim i jego twórczości jest coraz głośniej na całym świecie; ba, na świecie jak dotąd może nawet głośniej niż w Polsce. To jednak się zmienia – nie może być inaczej, skoro poszczególne przedsięwzięcia oparte na wykreowanych przez tego twórcę światach zdobywają kolejnych fanów, zataczają coraz szersze viralowe kręgi, zapładniają sny.

Jakub Różalski (rocznik 1981) to malarz, ilustrator, twórca gier i obrazów cyfrowych. W swojej karierze zawodowej pracował już jednak także jako projektant biżuterii, otarł się o gamedev jako artysta koncepcyjny, a nawet dotarł do Hollywood, gdzie pracował przy Skull Island, najnowszej ekranizacji przygód King Konga. Jednak skrzydła rozwinął dopiero w roku 2014, po przeprowadzce do Niemiec, kiedy, by odreagowywać cienie korpo-roboty w firmie zajmującej się robieniem gier, zajął się własnymi, niezależnymi projektami. Sam mówi: „Prawda jest taka, że wszystko zawdzięczam żonie. Gdyby nie wsparcie Alsu, jej siła i przekonanie, że wszystko będzie ok i że muszę robić to, co kocham, nie zdecydowałbym się podejmować ryzyka tak wiele razy w tak krótkim czasie”. Dodajmy, że żona Jakuba sama jest artystką, wywodzącą się z Sankt Petersburga tancerką z tatarskimi korzeniami. Ten amalgamat wrażliwości, tradycji i wielonarodowościowych wpływów wyraźnie odbija się w jego pracach.

Najgłośniejsze z nich – obok obrazów – są dziś dwie gry: planszowa Scythe, uznana w wielu międzynarodowych zestawieniach za grę roku 2016, i komputerowa Iron Harvest, zapowiedziana dopiero na 2019, ale już wzbudzająca szerokie zainteresowanie. Dość powiedzieć, że pieniądze potrzebne na jej ukończenie zebrano na kickstarterowej zbiórce w rekordowo krótkim czasie, a zgromadzone środki trzykrotnie przekroczyły zakładaną sumę. Ptaszki ćwierkają też o ewentualnym serialu telewizyjnym bądź filmie kinowym, na temat którego trwają zaawansowane negocjacje… Skąd wziął się ten sukces i międzynarodowa popularność?

Przeróżnych referencji – od tych malarskich, po popkulturowe – jest tu całkiem sporo. Fundament stanowi XIX-wieczne malarstwo realistyczne, z Józefem Chełmońskim, militarystą Józefem Brandtem i pejzażystą Iwanem Szyszkinem na czele. Na to jednak nakładają się skojarzenia z komiksem, nowoczesnymi grami wideo, wysokobudżetowym kinem. Nieprzypadkowo w opiniach, które pojawiają się na temat prac Różalskiego poza polskimi granicami, często pojawia się sformułowanie „epickie”. To oczywiście współczesny dowód uznania, pełen zachwytu wykrzyknik na określenie czegoś niepowtarzalnego i pełnego rozmachu. Ale w drugim, tym bardziej pierwotnym ze znaczeń, to także epitet wskazujący na inną cechę tych grafik: fakt, że poza uściskiem kadru kryją się całe intrygujące historie, nieodkryte tajemnice, czekające na opowiedzenie dramaty. I tak retrofuturystyczne mechy na parę kroczą tu ramię w ramię z Pierwszą Kadrową, modernistyczne transformery odpoczywają przed akcją wśród łąk Polesia, a jaegery na silniki Diesla mokną w deszczu na rozmiękłych błoniach Podhala. Albo wśród rozsłonecznionych lasów, nostalgicznych zimowych pejzaży i bukolicznych pól w trakcie sianokosów można wypatrzeć stado wygłodniałych wilkołaków czy rodzinę krasnali załatwiających swoje sekretne krasnoludzkie sprawy.

Za każdym pociągnięciem pędzla kryją się całe wszechświaty.

Nazwy poszczególnych prac dają przedsmak tego, z czym mamy na nich do czynienia: Nieproszeni goście, Przed burzą, Czarne skrzydła, Sierp i młot, Mech na polu… Układają się one w cztery główne cykle: 1920+, z alternatywną wersją wojny polsko-bolszewickiej; Wolfpack, o losach watahy wilkołaków w różnych epokach i sceneriach;Stories From Other Worlds, zaanektowany przez gnomy, giganty i wszelakich bohaterów folkloru wpisanych w twarde historyczne realia; oraz Apocalypse Day, w którym ogrywane są motywy z II wojny światowej. Oprócz internetu wybór ich wszystkich można znaleźć w albumieHowling at the Moon, opublikowanym w ekskluzywnej edycji przez amerykańskiego wydawcę.

Takie komiksy mogliby tworzyć Malczewski lub Grottger, gdyby scenariusze pisali im Słowacki, Sienkiewicz, Prus, Verne albo Wells.

Nic dziwnego, że po podobne inspiracje sięgnęli teraz także pisarze.

W niniejszym zbiorze znajdziecie dziesięć tekstów inspirowanych ilustracjami Jakuba Różalskiego. Świadomie połączono tutaj pisarzy takich jak Jacek Dukaj czy Remigiusz Mróz, których twórczość zdobyła popularność w bardzo różnych kręgach czytelniczych. Tym samym na pokładzie antologii znajdują się i zdobywcy Paszportu Polityki, i bestsellerowi autorzy prozy gatunkowej na czele z fantastyką i kryminałem, i głośni autorzy tak zwanej współczesnej prozy bezprzymiotnikowej. Jak poradzili sobie z przeniesieniem klimatu tej sztuki na język beletrystyki, co uznali w niej za subiektywnie pociągające, odświeżające, ważne?

Jedni postanowili pożenić motywy z prac Różalskiego z tym, co znamy już z ich wcześniejszych książek – i tak skrzaty czy wilkołaki przeniosły się w scenerię wielkomiejską w różnych okresach historycznych. Inni z kolei wykorzystali okazję, by zrobić wypad na sąsiedzkie literackie terytorium, obszar, którego na co dzień nie eksplorują. Kolejni skorzystali z pretekstu, by ze swadą wrócić do stylistyki, od której raczej odeszli w swoich ostatnich książkach. A jeszcze inni wykorzystali wykreowane przez Różalskiego scenerie i postacie, by w nowym sztafażu opowiedzieć towarzyszące im od lat obsesje i fascynacje. Znajdziecie tu zatem i rozgrywającą się w realiach Dalekiego Wschodu historię dalszych losów metalu lżejszego od powietrza profesora Geista. I opowieść przesyconą na wskroś kulturą, wierzeniami i folklorem polskich Tatarów. I tekst o artefakcie, który towarzyszy bohaterom przez pokolenia, mając moc odmieniania ich życiorysów, na dobre i złe. I opowieść o fascynacji, która zmienia się w przekleństwo… I dużo więcej. Każdy z Was ma możliwość już samodzielnie sprawdzić, jaką ścieżką podążyli poszczególni twórcy, wystarczy jedynie przewrócić kartki tej antologii. Wszystkim tekstom towarzyszą rzecz jasna ilustracje będące punktem wyjścia do snucia własnych historii i dopełnieniem opowiadań na płaszczyźnie ikonografii.

Klucz do twórczości Różalskiego wydaje się tymczasem przejrzysty, co nie znaczy, że prosty: to historia, popkultura i szeroko rozumiana polskość, wstrząśnięte, niezmieszane, połączone w odpowiednio wyważonych proporcjach. Zwłaszcza ten ostatni składnik może zaskakiwać, lecz chyba nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że to właśnie on mógł przesądzić o sukcesie tych dzieł, jako języczek u wagi. W unifikującej aurze globalizacji podobne szczere i bezpretensjonalne ewenementy, oznaki oryginalności płynące z artystycznej potrzeby ducha, a nie chłodnej kalkulacji, wyłomy w wysokobudżetowej rutynie – wciąż mają moc przyciągania autentycznego zainteresowania odbiorców, kreowania nowych znaczeń.

To dziś chyba w ogóle najlepsza droga do budowania patriotyzmu na miarę XXI wieku, otwartego na świat i to, co mają do zaproponowania Inni. Prace Różalskiego i zaproszonych do tego przedsięwzięcia autorów przypominają o tym akurat w roku, w którym Polska obchodzi stulecie odzyskania niepodległości. Koincydencja jest być może przypadkowa, ale niekoniecznie bez znaczenia.

Jak bowiem lepiej budować polską dumę narodową, która nie jest pychą, zadowolenie z bycia częścią tej wspólnoty, kreatywność i potęgę ducha – jeśli nie na estetyce, która ma moc inspirowania nie tylko naszej wyobraźni?

Michał Cetnarowski

redaktor „Nowej Fantastyki” i Storytel.pl,

pisarz uhonorowany nagrodą im. Janusza A. Zajdla

Jakub MałeckiIDZIE NIEBO

Tato klęczy w rogu, plecami do mnie, nieruchomy. Jest ciemno. Cicho. Pachnie naftą i przypalonym mlekiem. Tato klęczy i modli się bezgłośnie. Nie słyszę go. Wiem, że porusza ustami.

Kiedyś próbowałem rozmawiać z nim, tłumaczyć. Zapytałem nawet, czy uważa, że to w ogóle na coś się przydaje. Popatrzył tylko na mnie, zaskoczony, że w ogóle mogę myśleć inaczej. Dla niego to wszystko było jasne, wszystko łączyło się ze sobą, więc klęczał przed swoim nowym bogiem, drobny i cichy.

Czasami zatraca się w modlitwie i znajduję go w środku nocy opartego czołem o ścianę. Czasami jęczy cicho. Czasami strużka śliny spływa mu po brodzie. Biorę go wtedy pod pachy i prowadzę do łóżka. Za pierwszym razem przestraszyłem się, jaki jest lekki. Zazwyczaj się nie odzywa, czasami mruczy coś niezrozumiale. Tylko raz odezwał się w ciemności czystym, wyraźnym głosem:

– Prosiłem, żeby Ludwiś wyzdrowiał.

Miałem wtedy ochotę potrząsnąć nim, rzucić o ścianę. Krzyczeć na niego. Wepchnąć do pokoju, do którego nie zaglądał przez kilkanaście lat, a potem zetrzeć ze ściany to cholerstwo, do którego modlił się całymi dniami.

Nigdy tego nie zrobiłem i teraz też nie robię. Przyglądam się tylko zgarbionej sylwetce i nie rozumiem, jak to możliwe, że to ten sam człowiek, który kiedyś, stojąc na podwórku, podrzucał mnie wysoko ponad głowę i któregoś razu w pojedynkę przepchnął zepsuty ciągnik aż z Miłkowca. Teraz nie dałby rady poprowadzić roweru. Przestał jeść kilka dni po tym, jak dotarły do nas pierwsze plotki. Prawie rok temu. Najpierw oczywiście nie wierzył, jak my wszyscy. A potem nagle znalazłem go wciśniętego w kąt, z kolanami pod drżącą brodą, prawie w tym samym miejscu, w którym klęczy teraz. Chciałem zapytać, co się stało. Czy dobrze się czuje. Albo jeszcze inaczej, cokolwiek. Nie odezwałem się. Podniósł na mnie wzrok i powiedział:

– A jak nam Ludwisia zabiorą? Przecież już jest tak dobrze.

Niedługo później zaczęły się modlitwy. Dwa–trzy razy dziennie. Zachęcał mnie, chodź, pomóż, musimy zmierzyć się z tym wspólnie. Teraz trudno byłoby już to zliczyć: co rusz klęka, wstaje, klęka znowu. Prawie ciągle mruczy coś pod nosem. Chciałbym go pobić, zrobić mu krzywdę, a zaraz potem chciałbym go przytulać, głaskać po tej łysej głowie.

Z pokoju Ludwisia dobiega nagle krzyk. Chwila ciszy i kolejny wrzask, głośniejszy. Tato nie porusza się, jakby nie słyszał, ale wiem, że słyszy. Ludwisia nie da się nie słyszeć. Jeśli Ludwiś chce, słyszą go sąsiedzi w promieniu kilometra. Właśnie się obudził. Łańcuchy dzwonią o beton, ryk pulsuje w ścianach domu. Zamykam oczy. Może zaraz przestanie.

Nie przestaje.

Wyje coraz głośniej i głośniej, mój brat, którego prawie już nie pamiętam normalnego. Wiem, że taki był, widziałem przecież zdjęcia. Mam też trochę wspomnień: idziemy na ryby, rzucamy się śnieżkami, naprawiamy rower. Przed snem słuchamy maminej kołysanki. Pamiętam nawet pierwszą zwrotkę: „Idzie niebo ciemną nocą, ma w fartuszku pełno gwiazd. Gwiazdki błyszczą i migocą, aż wyjrzały ptaszki z gniazd”. Jednak z roku na rok wszystko to blednie i niedługo Ludwiś będzie już tylko tym czymś, co siedzi teraz za zamkniętymi drzwiami i wyje.

Chowam się cały pod koc i próbuję nie myśleć o moim bracie przykutym łańcuchami do podłogi ani o ojcu, który modli się do plamy wilgoci na ścianie.

*

Wszyscy znamy legendy o Bazyliszku, o panu Twardowskim, o Pająkach. Tych ostatnich jest oczywiście najwięcej, prawie każda inna. Pamiętam, że babcia bez końca potrafiła opowiadać historię, jak to na własne oczy widziała Pająki tu u nas, w Wierzbowie. Był rok 1920. Trwały żniwa. Babcia miała sześć lat, siedziała na polu, w przydużym słomianym kapeluszu, a słońce roztapiało świat wokół niej. W pewnym momencie ktoś jęknął. Jedna, dwie, trzy osoby. Sierpy upadły na rżysko. Babcia patrzyła, jak kolejni chłopi klękają albo żegnają się, wyprostowani. Wtedy je zobaczyła.

Były olbrzymie, błyszczały w ostrym słońcu. Wyłaniały się powoli, jakby z mgły. Długie nogi ciągnęły się aż po niebo, niosąc przez świat kadłuby w kształcie łodzi i cylindrów. Wyglądały jak domy, które ożyły i postanowiły ruszyć na wędrówkę. Słychać było rytmiczny, melodyjny zgrzyt. Jakby ktoś próbował grać gwoździem na szybie.

Babcia opowiadała, że od patrzenia na Pająki kręciło jej się w głowie. Były wyższe niż drzewa i poruszały się ospale, krocząc nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd. Zbliżały się rozproszonym stadem. Ziemia drżała.

Jeden z nich dotarł do sąsiedniej miedzy. Chłopi podnieśli się z kolan, ruszyli w jego stronę. Pędzili, wyprzedzając się nawzajem. Kilku zdarło z siebie koszule, inni charczeli. Metalowe nogi Pająka unosiły półkolistą konstrukcję. Gładką powierzchnię przecinały pęknięcia i srebrzyste żyły.

– Taka, proszę ja was, łupina od orzecha, ino wielka jak kościół – tłumaczyła babcia.

Chłopi przewracali się i kaleczyli o stwardniałe redliny. Pierwszy z nich dopadł do metalowej nogi i zaczął się wspinać. Upadał i próbował znowu. Inni poszli jego śladem. Przepychali się, ściągali nawzajem, gryźli po nogach, walczyli. Podobno jako pierwszy dotarł na górę mój pradziadek. Szedł po metalowej nodze jak małpa. Wspiął się na samą górę, przerzucił ciało przez krawędź i zniknął w łupinie na zawsze.

Babcia siedziała na ziemi, kapelusz leżał obok, słońce dalej grzało. Pozostałe Pająki mijały wieś w milczeniu. Przystanął tylko ten jeden, na chwilę, i zaraz ruszył dalej, unosząc pradziadka i dwóch innych, którzy zdołali wspiąć się na sam szczyt.

Reszta dorosłych oszalała. Przy zdrowych zmysłach pozostali ponoć tylko babcia i kilkoro innych dzieci z sąsiedztwa. Pająki poszły przed siebie i nikt nigdy więcej ich nie widział.

Wierzyłem w tę historię tak, jak się wierzy w opowieści o Świętym Mikołaju, a potem uznałem je za bujdę.

Byłem młody.

*

Najbliższy trup Pająka leży podobno nieco ponad pięćdziesiąt kilometrów od Wierzbowa. W dzieciństwie lubiliśmy z Ludwisiem wyczekiwać najbardziej pogodnych dni i wchodzić na któreś z drzew rosnących za domem. Sadowiliśmy się wygodnie na gałęziach i długo patrzyliśmy na wschód. Czasami dało się dostrzec maleńki błyszczący punkt, jakby ktoś wbił w horyzont pinezkę, żeby niebo i ziemia nie rozeszły się wzdłuż szwu.

Tam podobno leżał trup Pająka. Olbrzymi, większy niż największy budynek w całej Polsce. Podobno nie miał głowy. Podobno leżał tam od 1920 roku. Podobno w ogóle nie rdzewiał.

Nikt go oczywiście na własne oczy nie widział. To znaczy, nie do końca. Pojedynczych wariatów, którym zamarzyło się bohaterstwo i sława, trudno nawet zliczyć. Wyruszali z różnych zakątków województwa, wyposażeni w prowiant i szaleństwo. Każdy chciał być pierwszym, który na własne oczy zobaczy truchło potwora i opowie o nim światu. Wyruszali pieszo, autami i na rowerach. Zabierali aparaty i wielkie obiektywy. Nie wrócił żaden, co mnie akurat nie dziwi.

Później zaczęły się wyprawy zorganizowane. W każdym razie zorganizowane bardziej. Grupy przyjaciół, krewni, sąsiedzi… Najczęściej pomysł padał przy wódce, jak to większość tego rodzaju pomysłów. Do Pająka to sam bym poszedł, tylko czasu nie ma. Akurat ty byś, kurwa, poszedł! A co, Franek, Jasiek, Marcin, nie pójdziemy? Pójdziemy! No i szli. Franki, Jaśki, Marciny. Inni też. Wielu. Robili sobie tarcze z polerowanego srebra, owijali się folią aluminiową, smarowali głowy tłuszczem. Każdy miał swój pomysł na to, jak się zabezpieczyć. Jedni drugich wyzywali od idiotów. Patrzeć się na to nie dało, a słuchać to już w ogóle. Zazwyczaj nie wracał nikt i tylko czasami trafiał się ktoś, komu wystarczająco wcześnie zabrakło odwagi albo sił.

Ci, którzy zrezygnowali w porę i zdołali wrócić, opowiadali o drzewach uginających się pod ciężarem wisielców i o ciszy, od której pulsowało w głowie. Mówili o tym, jak ich z każdym przebytym kilometrem coraz bardziej do Pająka ciągnęło i że gdyby nie chwila słabości, toby poszli dalej z innymi, choćby tylko po to, żeby umrzeć bliżej. Bliżej czego, nie wiedzieli. Opisywali majaczące w oddali cielsko, niewyraźne, rozmyte. Jakby oglądać górę. Widzisz kształt mniej więcej, nic poza tym.

Potem wariowali. Kilka dni i nie dało się już z nimi zamienić ani słowa. Bełkotali tylko i gestykulowali, jakby coraz bardziej wściekli na samych siebie, jakby zakneblowani od środka. Mniej więcej po tygodniu zaczynali wyć przez sen i obżerać się ziemią. Miesiąc i trzeba było zakuwać ich w kajdany. Inaczej podcinali sobie żyły, wieszali się, truli.

Mijały kolejne lata, aż w końcu podczas imienin czy innej popijawy ktoś znowu spuszczał rozum ze smyczy. Rzucał temat, inni podłapywali i zaraz to samo: przygotowania, wygrażanie, obietnice, zbieranie ochotników, łzy żon i córek, wyprawa. Cisza, cisza, cisza. Wielkie nic.

*

Mój brat oszalał piętnaście lat temu. Byłem wtedy młody, niewiele rozumiałem.

Dołączył do drużyny, która wyruszyła zimą. Ktoś twierdził, że zimą siła oddziaływania Pająka jest mniejsza, dużo mniejsza, prawie żadna. Nie pamiętam już kto, nieważne. Gdyby nie teoria na temat zimy, poszliby miesiąc, dwa albo pół roku później. Ale poszliby.

Mamy już wtedy nie było, leżała na cmentarzu, pokonana przez chorobę. Do końca pozostała radosna – o tyle, o ile można być w życiu radosnym.

Czyli nie tak znowu bardzo.

Tato żył i był jeszcze tym dawnym sobą: wielkim, barczystym, z brzuchem pod nabrzmiałą koszulą. Mówił zawsze głośno i zawsze to, co chciał. Pracował jak wół, czasami wydawało nam się, że w ogóle nie sypia. Pił rzadko, ale jak już pił, to litrami. Król życia. Podczas imprez rodzinnych patrzyłem na niego i pragnąłem być taki jak on.

Ludwiś miał wtedy dwadzieścia lat, reputację podrywacza i włosy do ramion. Leniwy, marudny, ospały, ciągle gdzieś wychodził i wracał późno albo wcale. Ciocia Basia, która pomagała nam w domu, w kółko tylko prosiła i tłumaczyła, ale wiadomo, nie wyprosisz, wytłumaczyć też nie sposób. Tato raz nim porządnie potrząsnął, wystarczyło na miesiąc, może dwa, a potem znów to samo.

Któregoś dnia Ludwiś oświadczył cioci Basi i mnie, że idzie. Poleciałem od razu po tatę, ten przyszedł z pola, spocony, umył ręce przed domem. Ludwisia zaprosił do stołu w kuchni: ani grzecznie, ani szorstko, po prostu zaprosił. Ludwiś usiadł, blady bardziej niż zwykle, czyli bardzo.

– Do Pająka chcesz iść – oświadczył tato, patrząc za okno.

– Chcę – odparł drżącym głosem kogoś, kto za swój najodważniejszy wyczyn uważa przejście po oblodzonym dachu chlewu.

– A wrócić nie chcesz?

– Chcę.

Tato spojrzał wreszcie na niego i spokojnym, cichym głosem zapytał:

– I myślisz, kurwa twoja mać, że chcieć to wystarczy?

*

Oczywiście poszedł. Tato więcej z nim nie rozmawiał, a ciocia tylko spoglądała na niego jak na żywy grób.

Przygotowywał się w tajemnicy, z innymi, trochę dopytywałem, ale i trochę bałem się, że tato się dowie i w końcu do mnie też przestanie się odzywać. Zresztą Ludwiś i tak nic mi nie chciał mówić. Wiedziałem tylko, że słabo sypia. Budził się w nocy, siadał na łóżku, ukrywał twarz w dłoniach i wzdychał.

Ja spałem doskonale. Przed snem lubiłem sobie wyobrażać, że pinezka spinająca horyzont na wschód od Wierzbowa rdzewieje i się kruszy, a niebo z ziemią rozchodzą się wzdłuż szwu. Ze szczeliny wypełzają Pająki, tak jak kiedyś. Ja mam tyle samo lat, ale jestem też starszy, jak to w snach. Wszyscy liczą się z moim zdaniem. Któregoś dnia tato mówi do nas, że musimy iść. Ja, on i Ludwiś. Trzeba walczyć, bronić Wierzbowa i świata. Idziemy. Walczymy z Pająkami. Tnę mieczem metalowe ciała, urywam głowy, miażdżę. Wygrywamy. Jestem największym bohaterem tej bitwy.

Nie opowiadałem tych snów Ludwisiowi. On był już trochę inny, jakby dorósł w miesiąc. Chodził zamyślony, wszystko go drażniło. Niedługo potem poszedł.

Ciocia Basia do ostatniej chwili prosiła go, by się nie wygłupiał. Zostań, błagała, wszystko, tylko zostań. Ale on już nie mógł zostać, inni wiedzieli, inni czekali, pamiętam, że robiło się nawet zakłady. Ksiądz potępił to z ambony, tłumaczył, że nie wolno igrać z cierpliwością Boga. Na ostatniej mszy pokropił uczestników wyprawy wodą święconą i odmówił jakąś modlitwę po łacinie. Bardzo było podniośle, płakałem.

*

Wyruszyli o świcie, żegnała ich cała wieś. Płakałem już nie tylko ja, płakało wielu: kobiety, mężczyźni, starcy i jeden z uczestników wyprawy. Tato przyszedł, pokręcił się i zniknął. Przez następne dni wypytywał mnie o każdy szczegół. Co jeszcze mówili? Kto ruszył przodem? Czy się właściwie pożegnałem z bratem?

Sam Ludwiś wyglądał na zadowolonego. Wyściskał mnóstwo dziewcząt, jedną długo całował. Wszyscy krzyczeli, śpiewali, klepali się po plecach. Ktoś puścił w ruch butelkę samogonu, może nawet dwie. Zrobiło się bardzo wesoło i w pewnym momencie byłem przekonany, że nikt nigdzie nie pójdzie: zagra orkiestra, ustawi się stoły, wszyscy zaczną tańczyć.

A jednak poszli, tak jakby nagle. W jednej chwili staliśmy wszyscy razem, wymieszani, a zaraz potem część z nas machała znikającym w oddali sylwetkom. Jeśli dobrze pamiętam, Ludwiś nie szedł ani na przedzie, ani z tyłu, ale gdzieś w środku. Jak to Ludwiś.

*

Wrócił dwa tygodnie później. Sam. Kulał.

Od razu wszyscy rzucili się na niego, ściskali, płakali, pytali: opowiadaj, gdzie reszta, jak daleko byłeś, czy on naprawdę tam leży, czy widziałeś, czy dotknąłeś. Przybiegł do nas Marecki i zdyszany powiedział, że Ludwiś żyje, że wrócił, że cały i zdrów. Natychmiast ruszyliśmy za nim, zostawiając krowy na polu i dom otwarty na oścież. Ludwiś wyglądał jak król świata. To była jego chwila i niech mnie, wtedy naprawdę był sobą. Zasiedliśmy wszyscy w Barze u Staszki, Ludwiś w środku, przed litrowym kuflem piwa, reszta wokół, niektórzy wchodzili nawet na stoły, żeby mojego brata widzieć. A mój brat opowiadał.

Przez pierwsze dwa dni maszerowali po kilkanaście godzin, zmotywowani, zapaleni, odważni. Trzeciego dnia wieczorem upili się i nazajutrz postanowili odpocząć. Martwy od tylu lat Pająk przecież nie ucieknie. Od tamtej pory szli wolniej. Po dwie–trzy godziny dziennie. Czasem cztery. Czasem w ogóle nie ruszali się sprzed ogniska. Któregoś ranka zorientowali się, że jednego brakuje. Syna sołtysa, Adama. Wisiał na gałęzi pobliskiego drzewa, siny, z grzywką przyklejoną do twarzy mokrej od deszczu. Odcięli go i zakopali. Pić już nie mieli co. Poszli dalej.

W ciągu kolejnych trzech dni powiesiło się jeszcze dwóch: syn Barańczakowej i najmłodszy Plicha, ten, co dwóm dziewczynom z Wierzbowa brzuchy zrobił. Tych już nie zakopywali, nikt do tego nie miał głowy. Wszystko zaczęło się rozłazić. Budzili się rano i nie wiedzieli, dokąd idą ani po co. Mimo regularnych posiłków narzekali na dojmujący, bolesny głód. Czasami wydawało im się, że od wszechobecnej ciszy popękają im głowy. Niektórzy pozbyli się plecaków i szli przed siebie, wbijając wzrok w horyzont. Inni padali na kolana i obżerali się ziemią. Wstawali i szli. Nikt już z nikim nie rozmawiał, nikt na nikogo nie patrzył.

Któregoś dnia Ludwiś wpadł nogą w kretowisko. Ból skręconej kostki wypłukał go z wszystkiego, co w nim osiadło. Zobaczył, co robi, gdzie jest. Kilka, może kilkanaście kilometrów dalej za drzewami wznosiło się cielsko Pająka. Zaczął wołać innych, jednego szarpał, próbował zawrócić, nic to nie dało. Szli jak maszyny.

Poczuł, że znowu nachodzi go otępienie. Podwinął rękaw koszuli i z całej siły ugryzł się w przedramię. Trochę przeszło, wzrok się wyostrzył, ból w głowie zelżał. Ludwiś rzucił się biegiem z powrotem. Żeby zająć czymś głowę, powtarzał pod nosem wszystkie znane modlitwy, a potem wierszyki i słowa piosenek. Co jakiś czas przystawał, żeby zadać sobie cierpienie. Kiedy dotarł do Wierzbowa, ręce całe miał w strupach.

*

Tamtego wieczoru w Barze u Staszki nawet nie tknął piwa, które mu przynieśli. Mówił, że już zawsze, w każdej sekundzie reszty swojego życia chce być świadomy i trzeźwy. Ojciec poklepał go po plecach i stwierdził, że co jakiś czas każdy z nas składa sobie takie obietnice.

– Ale cieszę się, żeś wrócił – dodał, a potem poszedł spać.

Przez pierwsze kilka dni było wesoło i normalnie – przynajmniej u nas, bo w całym Wierzbowie to nie bardzo. Ludwiś chodził po okolicznych wioskach, zapraszany do kolejnych domów i kościołów. Wszyscy chcieli na własne oczy zobaczyć bohatera i usłyszeć mrożącą krew w żyłach opowieść o samobójczej wyprawie. Ludwiś nie szczędził im wyobraźni.

Po tygodniu zaczął narzekać na brzuch.

– Jeździ mi tam i burczy – jęczał przy posiłkach. – Jem i się najeść nie mogę.

Później zaczął wyć.

Budził się w środku nocy i wrzeszczał na całe gardło, dopóki tato albo ja porządnie nim nie potrząsnęliśmy.

– Co jest, Ludwiś? – pytałem, ale on tylko kręcił głową i nakrywał się kołdrą.

W końcu przestał wychodzić z domu. Mówił, że źle się czuje. Na pytanie, czy go coś boli, odpowiadał, że nie wie.

– Ten świat się zużył – powiedział mi któregoś razu przed snem. – Pora na nowy świat.

– Co?

Cisza.

– Co powiedziałeś? – powtórzyłem.

Ale on się upierał, że nic nie mówił.

Następnego dnia przy śniadaniu, ze wzrokiem wbitym w talerz, oświadczył:

– Jesteśmy postępem.

Ojciec spojrzał na niego, potem na mnie. Wzruszyłem ramionami. A Ludwiś swoje:

– Jesteśmy nadzieją. Żeby świat się mógł zacząć, to się najpierw musi skończyć. Jesteśmy postępem.

Tak sobie myślę, że to chyba wtedy tata przestał być tatą. Że to wtedy zaczął się zmieniać w ten chuderlawy cień, który modli się teraz do plamy wilgoci na ścianie. Wstał, podszedł do Ludwisia i trzasnął go w twarz otwartą dłonią. A potem wyszedł z domu, zostawiając mnie z tym wszystkim, jak to on.

*

Jeszcze tego samego dnia nakryłem Ludwisia za stodołą. Klęczał nad rozgrzebanym dołem i pakował sobie ziemię do ust. Zaciągnąłem go do domu, próbowałem pytać, rozmawiać. Nic. Patrzył na mnie tylko i kiwał głową, jakby nic innego nie potrafił. Aż sam miałem ochotę mu przylać.

Nie przylałem.

Długo rozmawiałem z tatą. Nikt we wsi nie znał lepszego sposobu, zakuliśmy więc Ludwisia w kajdany. Żeby nic sobie nie zrobił. Tylko na jakiś czas. Na chwilę. Tak.

Za każdym razem kiedy go uwalnialiśmy, rzucał się na ostre krawędzie albo próbował rozpruć sobie żyły zębami. Błagałem, płakałem, on nic. Byliśmy bezsilni.

Ale teraz, piętnaście lat później, chcę wreszcie coś zrobić.

Podobno są już blisko, tak we wsi mówili. Spoglądam jeszcze na tatę. Nieruchomy. Odwracam się i kładę rękę na klamce drzwi do pokoju Ludwisia.

Wchodzę.

*

Pokój Ludwisia.

Ani duży, ani mały, z jednym oknem na północ, z materacem w rogu, trochę cuchnący, zaniedbany bardzo. Na podłodze goły beton, na ścianach pajęczyny. Czasami je ściągam.

Naprzeciw okna obraz. Olej na desce, metr na pół, mniej więcej. Na pierwszym planie dwaj chłopi odwróceni plecami: jeden cały na jasno, przewiązany w pasie, drugi w koszuli i brązowych ogrodniczkach. Obaj z kosami. Dalej widać jeszcze jednego i dwie kobiety, naniesione na deskę kilkoma dotknięciami pędzla. Ten trzeci, mały mężczyzna, ma na głowie coś białego, jakby kapelusz, i wskazuje ręką przed siebie. Niepotrzebnie, bo takich rzeczy nie trzeba pokazywać. Wielka łódź na czterech gigantycznych nogach.

Pająk.

Obraz namalował jeden z chłopców, którzy przeżyli. Starszy od babci o rok. Młodszy o rok. Sama się w tym pogubiła, raz mówiła tak, raz inaczej. W każdym razie dorósł i namalował kilkadziesiąt takich obrazów, identycznych, a potem podarował je wszystkim nowym mieszkańcom Wierzbowa. Tym, co przyszli i zasiedlili wieś po dziewięćset dwudziestym.

Okno, gołe ściany, pajęczyny i obraz olejny, to wszystko.

*

To znaczy, nie wszystko.

Jeszcze Ludwiś.

Siedzi pośrodku pokoju, przygarbiony, z nogami przed sobą, rękoma założonymi na piersi, głową odwróconą na bok: obrażony. Obrażony jak zwykle, kiedy wchodzę. Wielki, tłusty, z brzuchem na udach.

Obok prawej stopy plastikowa miska wylizana do czysta. Stopy Ludwiś ma nagie, w ogóle prawie jest nagi, wiecznie mu gorąco. Tylko spodnie przycięte powyżej kolan, wystrzępione, cienkie jak bibuła, z dziurami. Innych nie chce, innych założyć nie pozwoli.

Na rękach ochraniacze, żeby się nie pogryzł. Pierś zarośnięta gęsto, podwójny podbródek i twarz dziecka, które nie powinno już być dzieckiem. Oczy w tym wszystkim najgorsze. Ani bystre, ani szalone, ani dzikie. Nawet nie mętne, nawet nie nijakie. Zwyczajnie głupie. Gdy patrzę w te oczy, chce mi się ryczeć, ale nigdy nie ryczę, przynajmniej nie tu.

Ludwiś przykuty jest łańcuchem do metalowego pierścienia, który sam zalałem betonem. Kiedyś myślałem, że go wyrwie – nie wyrwał. Nie wiem nawet, czy próbował.

Otacza go brudne koło. Ludwiś może wstać i przejść krok w każdą stronę, nie więcej. Ściany nie dotknie, okna też nie. Jego domem jest koło o promieniu półtora metra. Siedzi w nim, sypia, je i załatwia się do wiadra. Czasem poza wiadro.

Tym razem jest inaczej niż zwykle. Tym razem podchodzę do niego, siadam, biorę go za rękę.

– Ludwiś?

Nic. Nie podnosi głowy, nie mruczy, nie jęczy, nie wyje. Mówię dalej, cicho i powoli:

– Nie wiadomo, co to będzie, Ludwiś. Pewnie będzie źle. – Rozglądam się, oddycham głęboko. – Mógłbym cię tu zostawić. Ale pomyślałem sobie… że może ty byś tak nie chciał. Że może chciałbyś jednak pójść ze mną. Niech tato się modli i robi, co mu się podoba. My pójdziemy. Pójdziemy, Ludwiś, dobrze?

Nie reaguje.

Rozkuwam go, pomagam mu wstać. Po raz pierwszy od półtorej dekady Ludwiś przekracza okrąg wyznaczający granice jego maleńkiego świata. Wygląda, jakby nawet tego nie zauważył.

Mijamy tatę klęczącego naprzeciw plamy wilgoci. Obraca głowę, próbuje wstać, przewraca się na bok. Półsiedzi, półleży tak, drobny, oszołomiony, z otwartymi ustami. Patrzy. Nie odzywa się słowem.

Przechodzimy z Ludwisiem przez kuchnię i przedpokój, a kiedy zamykam za nami drzwi, po raz pierwszy od czasu, kiedy zakuliśmy go w kajdany, słyszę jego głos. Nie bełkot, nie wycie, nie jęki, ale głos, dwa słowa wypowiedziane wyraźnie i głośno:

– Są blisko.

*

Parę lat temu, słysząc coś takiego, chyba osunąłbym się na ziemię, ale teraz jakoś bardzo mnie to nie dziwi. Stajemy na podwórku, powietrze jest nieruchome. Cisza aż brzęczy w głowie. Ludwiś unosi twarz do słońca.

Odzywa się znowu. Mówi powoli, szuka właściwych słów, powtarza się i jąka. Tłumaczy, że najlepiej jest powtarzać coś w myślach. Jakiś wierszyk. Słowa piosenki. Albo liczyć.

– Wtedy ci to n-n-nie… nie wchodzi do głowy – dodaje, patrząc mi w oczy. – Tak mi się… tak mi się wydaje.

Potakuję. Chciałbym go przytulić – nie przytulam. Chciałbym przeprosić – nie przepraszam. Unoszę tylko rękę i niezdarnie klepię go po plecach. To jedyne, co potrafię zrobić, a potem idziemy.

*

Najpierw je słyszę.

Coś pomiędzy zgrzytem a brzdękiem gitarowej struny. Dźwięk jest ledwie słyszalny, rozpływa się w powietrzu, po jakimś czasie się nasila, aż w końcu huczy w głowie.

Idziemy z Ludwisiem w ich stronę. Towarzyszy nam tych kilku sąsiadów, którzy uznali, że chowanie się w piwnicy nic nie da. Nie rozmawiamy, każdy mamrocze coś do siebie, tak jak radził Ludwiś. Ja powtarzam w myślach słowa kołysanki z dzieciństwa.

Idzie niebo ciemną nocą,

ma w fartuszku pełno gwiazd.

Gwiazdki błyszczą i migocą,

aż wyjrzały ptaszki z gniazd.

Zapomniałem, jak szły kolejne zwrotki, powtarzam więc w kółko tę jedną. Poruszam ustami i patrzę przed siebie. Niedługo później widzę pierwszego z nich.

Cztery cienkie nogi unoszą coś w rodzaju metalowej pięści. Wysoki na jakieś trzydzieści metrów. Pięćdziesiąt? Błyszczy. Porusza się powoli, ale z każdym krokiem przemierza duży dystans. Ziemia drży.

Za pierwszym sylwetki kolejnych. Pięć? Więcej? Nie wiem i chyba nie chcę wiedzieć. Zgrzyt wwierca mi się w głowę.

– Idzie niebo ciemną nocą, ma w fartuszku pełno gwiazd – mówię już na głos, a język mi się plącze. Ogarnia mnie silna chęć, żeby przestać. Nie przestaję.

Ludwiś wysuwa się naprzód, krzycząc coś do siebie. Biegnie. Chciałbym go dogonić, ale stawy odmawiają mi posłuszeństwa i upadam. Kiedy podnoszę głowę, widzę, że ktoś go wyprzedza. Szczupła sylwetka. Porusza się zwinnie, a jednocześnie trochę koślawo. Łysa głowa błyszczy w słońcu, ręce rozrzucone szeroko.

To tato.

*

Tato rzuca się na nogę Pająka.

Przez chwilę mam wrażenie, że znowu patrzę na tego spalonego słońcem olbrzyma, który stojąc na podwórku, podrzucał mnie wysoko ponad głowę i któregoś razu w pojedynkę przepchnął zepsuty ciągnik aż z Miłkowca. Tato zaciska ręce na metalowym pniu i szuka czegoś, za co mógłby chwycić, zanim Pająk wykona kolejny krok. Wsuwa palce w wąską szczelinę pomiędzy dwoma płytami – czy gdyby nie schudł, zdołałby to zrobić? – i szarpie. Prostuje plecy, unosi głowę ku niebu. Na szyi nabrzmiewają mu żyły grube jak kciuk.

Doganiają go Ludwiś i pozostali. Jeden z sąsiadów skacze mu na plecy i sunie po metalowym słupie, wysoko. Ojciec napina się jeszcze bardziej i w końcu odgina duży kawał blachy. Powietrze rozdziera zgrzyt, od którego pękają mi bębenki w uszach. Nic już nie słyszę. Powtarzam w myślach słowa kołysanki i wstaję, ale upadam znowu.

Tato szaleje.

Wyrywa z nogi Pająka grube przewody, zapiera się nogami, szarpie. Złote iskry sypią się wokół niego. Obiecuję sobie, że jeśli tylko uda nam się to przeżyć, powiem mu, że jestem z niego dumny. Że chcę być taki jak on. Tak mu powiem.

W tym momencie ciałem taty wstrząsają drgawki, a niebieskie wyładowania elektryczne przepływają po nim z góry na dół. Upada na kolana, wypuszcza kable z ręki. Noga Pająka unosi się na kilka metrów i szybko opada, wbijając go w ziemię. Po metalowej powierzchni spływa ciemna krew.

*

Ludwiś stoi nad tym, co zostało z taty, a potem wspina się razem z innymi. Nawet z odległości widzę, że nie porusza ustami. Ja sam powtarzam w głowie słowa kołysanki, choć wszystko wokół wiruje, wszystko się kończy: idzie niebo ciemną nocą idzie niebo ciemną nocą idzie niebo idzie niebo idzie idzie idzie idzie…

Patrzę na mojego brata, który wspina się po metalowej nodze, jakby był do tego stworzony, a potem znika za krawędzią tego olbrzymiego czegoś, co wygląda jak pięść. Dwaj inni robią to samo. Pozostali lądują na ziemi, kiedy Pająk stawia kolejny krok i wreszcie rusza dalej.

Ziemia przestaje drżeć, a zgrzyt powoli cichnie. Kręci mi się w głowie. Słowa kołysanki zupełnie już pogubiłem. Próbuję iść na czworakach, nie mogę. Zamykam oczy, wiotczeję i lecę prosto w czerń.

*

Nie oszalałem.

Obudziłem się w nocy na polu. Jakoś wróciłem do domu. Spałem przez dwa kolejne dni.

Przeżyć udało się tylko mnie i paru innym, którzy tak jak ja powtarzali piosenki, wiersze, modlitwy. Do tego paru dzieciakom, które są chyba trochę bardziej odporne. Reszta zginęła podczas pochodu Pająków, zniknęła na ich metalowych grzbietach, kilku przeżyło i znalazło swój koniec na sznurze. Jeden podciął sobie żyły brzeszczotem.

Ich gospodarstwa zaraz zaczęli zajmować przyjezdni. Jakby tylko czekali na przejście Pająków, jakby stali za płotami, zacierając ręce. Nikt ich nie przepędzi – kto pierwszy, ten lepszy. Więc są.

Nie wiem, co teraz. Nie wiem, co będę robił, czy zacznę uprawiać pole po ojcu i czy w ogóle cokolwiek. Zabić się nie miałbym odwagi, ale czasami mam ochotę przykuć się do podłogi w pokoju Ludwisia. Kilka dni cierpienia i miałbym święty spokój.

Czasami znowu siadam przy stole w kuchni i wodzę kawałkiem węgla po wytartym blacie. Małe postaci i wieża na pajęczych nogach. Widzę wszystko wyraźnie: kształty i kolory. Może kiedyś to zrobię. Może kiedyś pojadę do miasta po farby i namaluję obraz.

Może nawet kilka.

*

Od przejścia Pająków minęły już trzy tygodnie.

Jest wtorek, a właściwie środa. Środek nocy. Obudziłem się z głodu.

Wokół bardzo cicho. Teraz zawsze jest cicho. Ci, którzy zamieszkali w pustych domach po naszych sąsiadach, są spokojni, milczący, jakby się bali, że pod wpływem byle krzyku pinezka podtrzymująca horyzont zadrży i wypadnie, a z powstałej szczeliny znów wyjdą potwory.

Głód.

Jeszcze nigdy w życiu nie byłem taki głodny. Przechodzę obok szafek z suchym jedzeniem i otwieram drzwi wejściowe. Księżyc leży oparty o dach naszej stodoły. Mojej.

Wielki, obżarty księżyc. W żołądku aż mnie rwie, muszę, muszę coś zjeść. Idę przez podwórko, rosa moczy mi nogawki pidżamy. Klękam. Miękko, wilgotno, trawa i to, co pyszne. Ani zapach, ani smak, coś więcej. Kręci mi się w głowie. Teraz wszystko już wiem.

Pochylam się i wsuwam do ust pierwszą garść.

Robert J. SzmidtSzpony smoka

7 września 1934 roku

Gospoda przy przeprawie trzeszczała w szwach. Nie był to zaciszny ryokan – o takim luksusie w głębi prowincjonalnej prefektury można było co najwyżej pomarzyć – lecz zwykła, choć spora chata przy bocznym trakcie, jedyna na tym brzegu rzeki. Pewien obrotny miejscowy kupiec przejął ją wiele lat wcześniej i przerobił na coś z grubsza przypominającego prawdziwy zajazd. Brakowało tu pokoi dla podróżnych, a kuchnia oparta na lokalnych specjałach wołała o pomstę do nieba, ale to akurat nie spędzało snu z powiek długonosemu właścicielowi ani jego gościom.

Pobliski prom kursował całą dobę, od końca roztopów do późnej jesieni, zatem wędrowcy udający się tą drogą na północny brzeg musieli czekać najwyżej kwadrans, aż do jednego z trzech pomostów dobije smukła łódź albo szeroka barka towarowa. W tak krótkim czasie można było wypić góra czarkę herbaty lub kolejkę grzanej sake. A że ruch na tym szlaku był zazwyczaj niewielki, pięć stołów w środku i dwie ławy rozstawione pod wiatą od strony brzegu w zupełności wystarczały do obsłużenia podróżnych.

Brak miejsca dawał się ludziom we znaki tylko w niepogodę, jak tego dnia, gdy ołowiane niebo od samego świtu roniło tłuste łzy. Podczas ulewy ruch na rzece ustał. Flisacy obsługujący przeprawę schronili się w zaciszu przystani, czekając razem z pasażerami na przejaśnienie, które wciąż nie chciało nadejść, mimo że złożono już kilka ofiar i nieprzerwanie zanoszono gorące modły.

Z tego też powodu w świecącej zazwyczaj pustkami zaniedbanej izbie, która mogła pomieścić w porywach dwudziestu podróżnych, zebrało się niemal dwa razy tyle ludzi. Sytuację pogarszało to, że przy największym chabudai rozsiadło się zaledwie pięć osób: wyniosła trzydziestolatka o pociągłej twarzy i wielkich, ponurych migdałowych oczach, niewątpliwie arystokratka, być może krewna samego prefekta Uesugi; towarzyszący jej starszy mężczyzna o pobrużdżonym obliczu weterana – wrażenie srogości tego człowieka potęgowała blizna, biegnąca od prawej części czoła przez nasadę nosa aż po zarys szczęki po lewej stronie kanciastej żuchwy – oraz trzech buńczucznych przybocznych w barwach pana Minamoto, pierwszego kuzyna i najwierniejszego z wasali szoguna odległego Eikoku.

Pozostali goście tłoczyli się przy czterech mniejszych stołach, a ci, dla których i tam zabrakło miejsca, zalegli gdzie się dało: na matach pod ścianami, a nawet na jedynym wolnym kawałku podłogi tuż przy drzwiach.

Nikt się jednak nie skarżył, ponieważ uwięzieni w zajeździe podróżni nie mieli wielkiego wyboru. Reszta wioski rybackiej, do której należała gospoda, leżała na przeciwległym brzegu rzeki, a po tej stronie przeprawy w promieniu dwóch ri nie znalazłbyś żadnej zacnej miejscowości. Rozsądniej więc było znosić chwilowe niewygody, niż moknąć przez pół dnia w drodze do najbliższego mostu, położonego w odległej o ponad pięć godzin marszu stolicy prefektury. Nie mówiąc już o tym, że pobierano tam dwukrotnie wyższe myto.

Tłok wszakże, tak jak bezczynność, wzmaga w człowieku irytację, ta zaś szybko kiełkuje w porywczym sercu i poślednim umyśle, a gdy karmiona z pozoru błahymi zwadami urośnie ponad miarę i zepchnie pozostałe emocje na samo dno duszy, wystarczy jedna jedyna iskra, by nastąpił wybuch. Tłumiona godzinami złość zmienia się w agresję przy byle okazji, takiej choćby jak pojawienie się kolejnych szukających schronienia wędrowców.

Ktoś naparł właśnie na drzwi gospody od zewnątrz, lecz nie zdołał ich otworzyć na oścież. Masywne drewniane skrzydło, uchylne, zrobione na miejscową modłę, zatrzymało się w pół drogi na plecach jednego z roninów, którzy zabijali czas nie tylko popijaniem sake, ale i grą w shōgi. Mężczyzna stracił równowagę, a gdy rozpaczliwie próbował ją odzyskać, zahaczył ręką o planszę, roztrącając pionki.

Mgnienie oka później zarówno gracz, jak i jego partner oraz dwaj towarzyszący im niechlujnie zarośnięci młodzicy sięgali już po broń. Stojący w progu starzec zastygł w bezruchu. Przygięty do ziemi, przemoknięty od stóp do głów, rozczochrany i potwornie brudny wyglądał jak najprawdziwszy bakemono i chyba tylko to skojarzenie uchroniło go od natychmiastowej śmierci. Roninom, podobnie jak pozostałym gościom, wydał się monstrum głównie za sprawą sporych rozmiarów paki, którą dźwigał na kościstych plecach pod płachtą łopoczącego na wietrze brezentu. To ona nadawała mu nadnaturalny nieludzki wygląd.

Minęły dwie, może trzy sekundy i potrącony ronin otrząsnął się z zaskoczenia. Zaklął pod nosem, zrozumiawszy, że ma przed sobą nie demona, lecz nieszkodliwego starca. Zgrzytnęła klinga wysuwana z pochwy.

– Szlachetny panie, oszczędź życie nędznego tayū! – zaskomlał pieśniarz, przypadając do ziemi.

Jego błagania nie zdołały powstrzymać podchmielonych roninów. Długo tłumiona frustracja, spotęgowana poczuciem wstydu, znalazła już bowiem ujście – płynęła z krwią od serca do dłoni dzierżącej rękojeść uchigatany.

– Mate.

Jedno słowo, rzucone półgłosem, niby od niechcenia, za to tonem tak autorytarnym, że zabrzmiało donośniej od uderzenia w dzwon. Sam jego dźwięk wystarczył, by napastnik zamarł, jakby jakaś niewidzialna siła chwyciła go za nadgarstek, uniemożliwiając mu dobycie broni. Mężczyzna z blizną, trącony w ramię wachlarzem szlachetnie urodzonej damy, poderwał się z miejsca.

Ronin zerknął w jego kierunku, niepewnie, jakby zdziwiony własną reakcją, ale nie dokończył ruchu, którego naturalną konsekwencją byłoby rozpłatanie głowy starca, bo tylko ona wystawała spod paki, przypominającej teraz żółwiową skorupę.

– Litości, litości – skamlał wędrowiec, bojąc się oderwać wzrok od zabłoconych mat wyściełających podłogę.

– Odstąpcie. – Kolejne polecenie wypowiedziane tym samym tonem, równie spokojnie.

– Jak pan sobie życzy, sędzio Kyōgoku. – Młodzik, jeden z towarzyszy grających roninów, pokłonił się z szacunkiem idącemu w stronę drzwi mężczyźnie.

Jego kompani niezwłocznie uczynili to samo. Szermierz, który tak krewko sięgnął po broń, pochylił głowę ostatni. Jako honorowy wojownik musiał dopełnić obyczaju i dać zakosztować obnażonemu ostrzu krwi, oczywiście własnej.

Sędzia nawet na niego nie spojrzał. Podszedł do wylęknionego starca, szturchnął go w ucho trzcinową laską, a gdy przerażony wędrowiec skulił się jeszcze bardziej, parsknął głośno.

– Wstawaj! – warknął.

Starzec łypnął spod ociekającego deszczówką kołtuna, po czym podniósł się ciężko, sapiąc pod brzemieniem dźwiganej paki.

– Dzięki ci, dostojny panie. Oby Amaterasu…

– Milcz. – Pan Kyōgoku nie zamierzał wysłuchiwać dziękczynnych mów kogoś tak niegodnego jak wędrowny pieśniarz. Zareagował na prośbę damy, której towarzyszył, lecz to jeszcze nie znaczyło, że będzie się bratał z byle prostakiem. – Twierdzisz, że jesteś tayū?

– Jestem, szlachetny panie. Zwą mnie Honshiro – odparł starzec takim tonem, jakby liczył na to, że zostanie rozpoznany. Spróbował się też pokłonić wybawcy z należytym szacunkiem, ale mało brakowało, by znów padł na kolana pod ciężarem paki, w której, co stało się już jasne dla wszystkich, taszczył instrumenty, a może i lalki.

– Gdzie reszta twojej trupy?

Stary pieśniarz chciał się odwrócić w drzwiach, lecz zaczepił paką o framugę.

– Moi aktorzy zostali…

– Ilu ich jest? – przerwał mu bezceremonialnie sędzia.

– Dwóch. Tylko dwóch.

– Dobrze. Pani Ueda życzy sobie wiedzieć, co możesz jej zaśpiewać.

– Jestem biegły zarówno w tokiwazu, jak i w kiyomoto.

Kobieta o migdałowych oczach zastukała wachlarzem w stół, zwracając na siebie uwagę sędziego. Ten, zachowując kamienną twarz, cofnął się do stołu i wysłuchał uważnie kilku krótkich zdań.

– Znasz Balladę o Szponach Smoka?

– Hai! – przytaknął pieśniarz z dumą.

Goście powitali to oświadczenie zgodnym pomrukiem. Im także, po kilku godzinach oczekiwania na poprawę pogody, przydałaby się odrobina rozrywki. A tokiwazu, zwłaszcza traktujące o najdonioślejszym wydarzeniu, które zapoczątkowało nową erę cesarstwa, wydawało się idealne ku pokrzepieniu serc.

– Kazuya, Junji, chodźcie tu szybko! – zawołał starzec w mrok. – Scenę trzeba rozstawić!

– Sędzio… – jęknął porywczy ronin, na moment wyciągając krwawiący kciuk z ust.

Nie musiał kończyć. Pan Kyōgoku zauważył już swój błąd. W gospodzie nie było miejsca na rozłożenie wszystkich rekwizytów. Kolejna narada z panią Ueda była krótsza niż poprzednia.

– Zaśpiewasz do akompaniamentu, ale bez lalek – zdecydował mężczyzna z blizną. – Zaraz zrobimy ci miejsce. – Jednym ruchem dłoni polecił przybocznym usiąść po obu stronach kobiety, której przysięgli chronić.

Przy największym stole mogło biesiadować osiem osób, nawet dziesięć, gdyby zaszła taka potrzeba, zatem ruch ten przykuł uwagę wszystkich obecnych, szczególnie tych, którzy przycupnęli wcześniej na podłodze. Zwłaszcza roninów. Sędzia nie miał jednak ochoty na towarzystwo brudnych, do tego zdrowo już wstawionych prostaków. Trzcinka, którą trzymał w dłoni, minęła ich i wskazała dwóch kupców, sądząc z wyglądu, braci, którzy siedzieli na tobołkach między najmniejszymi stołami. Trzecim wybrańcem okazał się mnich komusō w pękatym tengai na głowie, dotąd stojący w głębi sali przy brudnym oknie wychodzącym na rozległe łąki. Ostatnim, czwartym gościem zaproszonym do chabudai sędziego był wyniosły samuraj z klanu Hatakeyama, którego miejsce przy stoliku w kącie natychmiast zajęła brzemienna kobieta. Reszta czekających musiała obejść się smakiem.

W czasie gdy następowała roszada, stary pieśniarz osuszył chustą twarz i dłonie, rozwinął niewielką, mocno wytartą tatami i uklęknął na niej powoli, celebrując każdy ruch, jakby występował w najprawdziwszym teatrze. Pierwszy z uczniów, szczupły chłopak o bardzo delikatnych rysach, który właśnie kończył stroić shamisen, zasiadł po jego prawicy. Drugi, zostawiwszy pakę z dekoracjami pod wiatą, zajął miejsce za plecami mistrza, by usługiwać mu podczas występu.

Ballada o Szponach Smoka powstała zaledwie czterdzieści lat wcześniej, ale w naprawdę krótkim czasie udało jej się zdetronizować nawet prześwietną Heike monogatari. I słusznie, w całych dziejach świata nie było bowiem wznioślejszej pieśni sławiącej czyny Amaterasu.

Gdy rozbrzmiały pierwsze akordy, w gospodzie, niczym w prawdziwym teatrze, zapanowała cisza. Umilkły szmery rozmów, brzdęki odstawianych naczyń, szelesty poprawianych szat. Jedynym dźwiękiem, który docierał teraz do uszu słuchaczy, prócz samej melodii rzecz jasna, był szum deszczu nieprzerwanie padającego na strzechę.

Honshiro przymknął oczy. Nie miał przed sobą kart z tekstem, co wzbudziło najpierw konsternację pani Ueda, a chwilę później podziw wszystkich podróżnych, okazało się bowiem, że stary tayū, jak przystało na prawdziwego mistrza tokiwazu, zna cały tekst na pamięć.

Pieśń poprzedził wysoki, płaczliwy jęk uderzonych strun, do którego tchnienie później dołączył modulowany z wyczuciem głos recytatora, o wiele czystszy i silniejszy, niż można by sądzić na podstawie nikczemnego wyglądu wędrownego artysty.

Zebrani, słuchając z ukontentowaniem kolejnych fraz, mogli się zanurzyć w historii, w której bogini po raz pierwszy od niepamiętnych czasów zstąpiła na ziemię, by zmienić losy świata.

A było to tak…

W dwudziestym ósmym roku epoki Meiji, za panowania cesarza Mutsuhito, Maresuke Nogi, nieustraszony generał, któremu z woli ówczesnego władcy odmówiono prawa do seppuku, przez co musiał żyć z hańbą po stokroć gorszą niż śmierć, poprowadził armię Nipponu ku wielkiemu zwycięstwu, gromiąc raz po raz siły cesarstwa Chin. Gdy po bitwie pod Tianzhuangtai jego oddziały ruszyły na stolicę wroga i mieszczące się w niej prastare Zakazane Miasto, cesarzowa wdowa Cixi, przerażona widmem rychłej utraty życia, a nade wszystko władzy, wysłała swojego najbardziej zaufanego doradcę do Tybetu, by zaoferował legendarnym strażnikom smoków układ – uznanie kultu czterech żywiołów za jedyną oficjalną religię Państwa Środka w zamian za ocalenie cesarstwa przed niechybną zgubą.

Mnisi przyjęli ofertę władczyni, zbudzili więzione od stuleci bestie i poprowadzili je na drugi kraniec cesarstwa, gdzie w bitwie godnej stu innych poematów współczesna nauka zmierzyła się ze starożytną magią. Tego dnia dwie maszerujące na Pekin armie Nipponu zostały starte w proch, lecz nawet to przytłaczające zwycięstwo nie zapobiegło upadkowi tronu Cixi.

Nakarmione dziesiątkami tysięcy dusz smoki odzyskały pełnię dawnej mocy i uwolniły się spod jarzma strażników. Najpotężniejszy z nich, wielki jak góra tęczowy gigant zwany Panem Wszystkich Żywiołów rozniósł w perzynę Zakazane Miasto, pożarł marionetkowego cesarza, manipulującą nim ciotkę i setki dworzan, po czym ogłosił się Jedynym Władcą Państwa Środka i Świata.

Tak nastał czas podbojów. Cztery pozostałe smoki, czerwony Władca Ognia, biały Władca Lodu, czarny Władca Moru i błękitny Władca Energii, poprowadziły armie byłego cesarstwa, do których wcielono miliony mężczyzn i kobiet, najpierw na południe, a potem, po podbiciu reszty kontynentu i setek wysp, na zachód. Największe państwa i królestwa Azji upadały jedno po drugim, najliczniejsze armie kładły się jak ścinana sierpem trzcina; nie było potęgi, której nieprzeliczone masy żołnierzy nie mogłyby pokonać nawet bez pomocy bestii. Te z czasem coraz rzadziej opuszczały swą nową siedzibę – krater powstały w miejscu Zakazanego Miasta.

Tryumfalny pochód Armii Smoczej trwał trzy lata, do chwili, aż Jedyny Władca Państwa Środka i Świata wskazał czerwonym jak krew szponem kolejną ofiarę, czyli niezłomny archipelag na wschodzie.

Trzy tysiące wielkich okrętów przybiło do plaż zatoki Hakata w prefekturze Fukuoka, tam gdzie siedemset lat wcześniej dobre kami zesłały boski wiatr i zatopiły – dwukrotnie! – floty Kubilaja, wnuka samego Czyngis-chana.

Tym razem jednak wróg wylądował bez przeszkód, sześćset pięćdziesiąt tysięcy uzbrojonych po zęby Chińczyków w okamgnieniu zajęło równinę i leżące na niej wyludnione miasteczka, nie napotykając niemal żadnego oporu. Dowodzący obroną wybrzeża generał Shima Azai rozmieścił bowiem swoje wojska nieco dalej, w otaczających zatokę górach.

Nie był to z jego strony akt tchórzostwa – nie był to nawet jego pomysł. Jak głosi legenda, drugiego dnia po klęsce armii Maresuke Nogiego przed medytującym w Tokio młodym, ambitnym oficerem wylądował Yata no Karasu, trzynogi kruk, ten sam, który przed tysiącami lat był posłańcem boskiego Jimmu, ukochanego potomka Amaterasu. To on przekazał nowemu wybrańcowi bogini słońca dokładne instrukcje, gdzie i kiedy nastąpi inwazja oraz jakich środków należy użyć, by skutecznie powstrzymać wroga.

Shima Azai powiadomił dwór cesarski o wizycie posłańca bogini jeszcze tego samego ranka. Mutsuhito jednak, człowiek na wskroś nowoczesny i wielki reformator, początkowo odniósł się sceptycznie do relacji nieznanego mu bliżej dowódcy, niemniej kruk przewidział jego reakcję. W trakcie wizyty zdradził generałowi, że ziemia pod pałacem zadrży za trzy dni w samo południe, skutkiem czego runie znajdujący się w głębi ogrodów ulubiony pawilon władcy Nipponu. Warto więc, by boski tennō darował sobie ceremonię parzenia herbaty, którą zaplanowano w feralnym miejscu o tej właśnie godzinie.

Przepowiednia wypełniła się co do joty, a już kwadrans po ustaniu drgań Shima Azai otrzymał wszystkie pełnomocnictwa pozwalające mu na pozyskanie siły roboczej oraz środków niezbędnych do zbudowania gigantycznej sieci wykutych w skałach umocnień, którymi w ciągu trzech kolejnych lat otoczył zatokę Hakata i miasteczka znajdujące się na wybrzeżu.

Prace trwały do ostatniej chwili i choć nie zakończono ich przed dniem inwazji, powstałe umocnienia mogły pomieścić dwa razy więcej ludzi i sprzętu, niż liczyła najzasobniejsza podówczas w żołnierzy armia cesarstwa, wyznaczona, jakżeby inaczej, do obrony północnego wybrzeża wyspy Kiusiu. To także był element boskiego planu.

Mrowie najeźdźców szturmowało strome granie, tysiąc dział ostrzeliwało skaliste zbocza, lecz pomimo trwających dnie i noce ataków wróg nie zdołał się posunąć o choćby jedno ri. Czas mijał, straty rosły, lecz głównodowodzący chińskich sił, admirał Pei Wei, wciąż miał nadzieję, że obejdzie się bez przyzywania smoków. Wiedział bowiem doskonale, czym kończy się niepokojenie kapryśnych bestii. Niestety nie było innego wyjścia. Za cenę trzydziestu sześciu tysięcy poległych żołnierzy zdołał odwlec własną egzekucję o cały tydzień, ale dziesiątego dnia szturmu – po kolejnym ataku na wykute w skałach szańce, który jak wszystkie poprzednie zakończył się masakrą atakujących oddziałów – zdruzgotany admirał kazał dać sygnał do odwrotu. Gdy działa wreszcie umilkły, polecił skrybom wysłać na kontynent gołębie pocztowe, aby zaniosły do Pekinu raport o braku postępów i prośbę o nadprzyrodzone wsparcie.

Dzień później obserwatorzy dostrzegli tuż nad horyzontem maleńką plamkę, która rosła w ich oczach przez kolejną godzinę, by w końcu przybrać kształt majestatycznego smoka o bajecznie tęczowych łuskach. Zgodnie z przepowiednią sam Jedyny Władca Państwa Środka i Świata opuścił zwęglone ruiny Zakazanego Miasta, by dać nauczkę tym, którzy go zawiedli, i złamać opór krnąbrnych wyspiarzy.

Smoki – najpotężniejsze, nie licząc bogów, istoty, jakie kiedykolwiek stąpały po ziemi, zrodzone przed eonami najdoskonalsze narzędzia wojny mające służyć szalonemu demonowi z krainy, która wkrótce potem zniknęła w falach oceanu, istoty tylko na poły magiczne, aczkolwiek niemal nieśmiertelne, z pewnością niezdolne zginąć z ręki człowieka – nie bały się nikogo ani niczego. Zawistny renegat, który powołał je do życia, chciał stworzyć broń absolutną, samodoskonalącą, czerpiącą siłę z pokonanych ofiar. Albowiem boga można zabić tylko na dwa sposoby: unicestwić go metafizycznie za sprawą nadprzyrodzonych mocy bądź wytrzebić jego wyznawców. Bestie potrafiły jedno i drugie. Gdy wszakże zabrakło ich stwórcy, z czasem, pozbawione kontroli, stały się potężniejsze od sił, którym miały służyć. Niespodziewany kataklizm dał im bowiem wolność, z której skwapliwie skorzystały w nadziei, że zatopiony kontynent pogrzebał na zawsze ich tajemnicę i dwie słabości. Pierwszą było bezwzględne posłuszeństwo temu, kto posiądzie ów sekret i zmusi je do złożenia hołdu. O drugiej dowiecie się za chwilę.

Pozbawione pana bestie rozpoczęły bezwzględną walkę o dominację nad światem, tym zwykłym i tym nadprzyrodzonym. Zwróciły się przeciwko wszystkim bogom i demonom swojej ery. Najznamienitsze panteony ucierpiały za sprawą nieokiełznanej smoczej furii; czeźli wszechpotężni stwórcy mnogich cywilizacji, ci, którzy nie mogli i nie powinni umrzeć. Wszakże wszystko co dobre ma kres. Jak proroczo zapowiedziała to święta księga wyznawców okrutnego boga, który padł ofiarą smoków tuż przed ich klęską: pycha zawsze kroczy przed upadkiem.

Zaślepione własną mocą bestie zostały w końcu przechytrzone przez pomniejsze tybetańskie bóstwo. Zwabiło je ono do podziemnej pułapki i tam uwięziło na niemal dwa tysiąclecia. Lecz smoki, istoty mądre i cierpliwe, wyciągnęły nauczkę z tej porażki. Gdy zadufany człowiek pozwolił im opuścić więzienie, posłusznie rozgromiły wskazane zastępy wroga, sycąc się energią życiową, później zaś, odzyskawszy moc utraconą w niewoli, skierowały swój gniew przeciw sługom dawnego ciemięzcy i sprowadziły na nich jeszcze gorszą śmierć. Mogły to uczynić, gdyż ten, który znał ich tajemnicę, zginął przed eonami, a pilnujący pułapki mnisi nie mieli pojęcia, co tak naprawdę zniewoliło potężne bestie. To dlatego przed ich uwolnieniem nie zażądali złożenia wiążącej przysięgi.

Odtąd smoki dążyły uparcie do tego, by na powrót zdobyć władzę nad całym światem i zemścić się na każdym przedwiecznym, jaki ocalał z pradawnej wojny. Pięć lat wystarczyło, by z trzydziestu ostatnich bóstw zostały tylko dwa: Igwe, ukrywający się gdzieś w przestrzeni bóg nieba czarnoskórych Ibów, i przebiegła bogini Słońca skośnookich wyspiarzy.

Tęczowy smok, najpotężniejszy z piątki, władający żywiołami ognia, lodu, moru i energii, przybył więc do Nipponu, by złamać opór sług Amaterasu, przedostatniej nadprzyrodzonej istoty, która stała na jego drodze do zawładnięcia czymś więcej niż tylko tą planetą.

Admirał Pei Wei został przykładnie ukarany, podobnie jak wielu jego oficerów. Jedyny Władca Państwa Środka i Świata stanął na czele swoich armii, by poprowadzić je do decydującego szturmu. Tamtego dnia na obrońców Kiusiu spadła nie tylko lawina stali, ale też strumienie piekielnego ognia, potoki lodu zimniejszego od bezbrzeżnej pustki kosmosu, strugi śmiercionośnego morowego powietrza i wyładowania energii, przy których najpotężniejsze gromy zdawały się ledwie iskierkami.

Na nic to się jednak nie zdało. Skalne fortece zostały zbudowane tak, by chronić kryjących się w ich wnętrzu rozproszonych ludzi. Gdy płomienie zamieniały litą skałę w magmę, obrońcy wycofywali się w głąb labiryntu schronów, po czym – ledwie rozjuszona bestia obrała nowy cel – wracali pośpiesznie na szańce albo zajmowali pozycje na niezniszczonych jeszcze bastionach i stamtąd odpierali ataki. Do wieczora padła tylko jedna, podrzędna linia obrony, lecz sukces ten okupiono niemal sześćdziesięcioma tysiącami ofiar.

Jedyny Władca Państwa Środka i Świata nie był głupcem – szybko pojął, że Amaterasu przygotowała tę pułapkę, by ośmieszyć go w oczach żołnierzy i pokazać, że potęga smoków jest niczym w obliczu jej boskiej przebiegłości. Postanowił więc zmienić taktykę. Nie mógł ściągnąć na wyspy kolejnych armii, ponieważ te podbijały dla niego piaszczyste domeny Lewantu i bezkresne, pokryte zmarzliną równiny północnej Azji. Natomiast mobilizacja kolejnego miliona zbrojnych zajęłaby wiele tygodni, nie mówiąc o czasie potrzebnym na przerzucenie takich sił za morze. Zwycięstwo musiało być miażdżące i natychmiastowe, w innym razie ludzkość zaczęłaby wątpić w rodzący się dopiero mit niepokonanych smoków.

Pozostało tylko jedno rozwiązanie: tęczowy smok musiał przechytrzyć boginię Słońca.

Jedyny Władca Państwa Środka i Świata wzniósł się wysoko w niebo i stamtąd obrzucił wzrokiem cały ufortyfikowany łańcuch górski, który blokował drogę jego oddziałom. Dzięki oczom, które widziały inaczej niż ludzkie, zdołał dostrzec wiele interesujących szczegółów. Niemal od razu przyznał, że Amaterasu nie ustępuje mu sprytem, a na wojennym rzemiośle zna się lepiej niż ci żałośni gromowładni Olimpu czy Asgardu. Była też przebieglejsza od swojego odpowiednika z odległej krainy, przezabawnego Huitzilopochtli, który umierał każdego dnia o zmierzchu i odradzał się bladym świtem – przynajmniej dopóty, dopóki na jego drodze nie stanęły smoki.

Musiała mieć jednak także słabe punkty, jak każde z zadufanych w sobie bóstw. Wystarczyło je tylko odkryć i zrozumieć.

Wkrótce Jedyny Władca Państwa Środka i Świata domyślił się, że słabym punktem Amaterasu są żałośni ludzie, jej wyznawcy. Smoki nie dbały, ile tego plugastwa postrada życie w trakcie podbojów, liczyło się tylko ostateczne zwycięstwo nad wrogiem. Bogini Słońca natomiast robiła wszystko, by ocalić swoich żołnierzyków, wiedziała bowiem, że gdy ich zabraknie, gdy skończą się motywowane strachem modły, ona sama zacznie tracić boską moc.

Smoczy wzrok, przed którym niewiele może się ukryć, pod odległym szczytem najwyższej góry wypatrzył grotę. Z jej czeluści równinie nad zatoką przyglądało się kilkunastu paradnie wystrojonych wojowników. Jedyny Władca Państwa Środka i Świata zaśmiałby się, gdyby był człowiekiem. Oto najsłabszy punkt! Generałowie armii broniącej wybrzeża, jej najtęższe głowy, dowódcy, po których utracie armia Nipponu pójdzie w rozsypkę.

Pycha kroczy przed upadkiem… Mając tę sentencję w pamięci, tęczowy smok złożył skrzydła i pomknął niczym pocisk w kierunku pierwszej linii skalnych umocnień, markując kolejny atak. Znów użył wszystkich żywiołów, by wesprzeć szturm mocno wykrwawionych oddziałów. Znów krążył po niebie, siejąc zniszczenie i śmierć. Stopniowo zbliżał się także do oddalonego o dziesięć ri masywu, skąd wrodzy generałowie obserwowali jego poczynania.

W końcu nadeszła odpowiednia chwila. Wzbił się w niebo, lecz zamiast ponownie spaść na szańce, poszybował ku grocie. Dotarł do celu w okamgnieniu. Mógłby spopielić tych ludzików, którzy zdążyli się tylko poderwać z miejsc, mógłby jednym tchnieniem moru pozbawić ich życia albo zamrozić na całe eony lodowym powiewem… Wybrał jednak inne, bardziej satysfakcjonujące rozwiązanie.

Dowodzący obroną taishō i jego przyboczni siedzieli w korytarzu wykutym w litej skale, lecz nie na tyle daleko od jego wylotu, by bestia nie zdołała ich pochwycić.

Tęczowy smok przypadł do niemal pionowej ściany. Jego łapa zanurzyła się błyskawicznie w mrocznej czeluści, długie paluchy zakończone krwawoczerwonymi szponami zacisnęły się na ciałach ludzi.

Miał ich, tym jednym ruchem pozbawił wroga…

Góra zadrżała w posadach, gdy eksplodowało sześćset beczek najsilniejszego prochu, jaki można było wyprodukować w wyspiarskim cesarstwie. Masyw skalny, poprzecinany setkami korytarzy niczym gigantyczna termitiera, zapadł się na sporym odcinku, miażdżąc i więżąc łapę na niemal całej długości.

Jedyny Władca Państwa Środka i Świata zaczął szaleć z wściekłości, zrozumiawszy, że został schwytany w kolejną pułapkę, lecz złość szybko ustąpiła przerażeniu, gdy poczuł znajome mrowienie, które sprawiło, że po raz pierwszy od bardzo dawna zawładnął nim pierwotny strach.

Amaterasu wiedziała!

Być może nawet stała za wszystkim, w tym za wydarzeniami sprzed tysiąca lat. Pomniejszy demon, który wskazał smokom drogę do rzekomego Serca Światów – co zresztą przypłacił własnym życiem, konając w niewysłowionych męczarniach przez całe stulecia – był zbyt głupi, żeby w pojedynkę opracować i zrealizować plan usunięcia niepokonanych dotąd zabójców bogów. Ktoś musiał się nim posłużyć, ktoś potężny, ktoś, kto poznał pilnie strzeżoną tajemnicę twórcy najdoskonalszej broni. Ktoś, kto odkrył, że jedyną materią zdolną osłabić, a w konsekwencji nawet zabić smoka jest bardzo rzadki i z pozoru bezużyteczny dla człowieka metal.

Tym kimś musiała być Amaterasu. Ona też wskazała Shimie jedyne źródło, z którego mógł pozyskać ów surowiec. Do kopalni w pobliżu wioski Ishikawa w prefekturze Fukushima ściągnięto w kilka dni dwa tysiące więźniów – oni to właśnie za cenę życia i potwornych zwyrodnień dzień i noc wydobywali rudę, z której powstawała broń mogąca zagrozić smokom.

Przygotowując pułapkę, taishō Shima nakazał górnikom wykuwającym korytarze w górze Sefuri stworzenie sztucznej groty, na tyle wąskiej i głębokiej, by smok mógł wsunąć do niej wyprostowaną łapę. W sklepieniu owej jaskini wydrążono dziesiątki pionowych sztolni, które następnie zaczopowano od dołu warstwą wypalonej gliny, a później ostrożnie wypełniono – dzięki sieci znajdujących się poziom wyżej korytarzy – sproszkowanym urobkiem z Ishikawy.

Wstrząs spowodowany eksplozjami miał doprowadzić do osunięcia się części nadwątlonego pracami górniczymi masywu i uwięzienia bestii w potrzasku. W tym samym momencie krucha glina uwolni zabójczy ładunek, a ten, dzięki prawom fizyki, posypie się w dół i przez rany wniknie do krwi smoka, osłabiając go i przerażając perspektywą niechybnej śmierci.

Shima wiedział, że ściągnięcie w to miejsce bestii będzie wymagać od niego najwyższego poświęcenia. Bogini wyjawiła mu bowiem, że jedną z nadprzyrodzonych cech broni stworzonej przez przedwiecznego maga jest umiejętność czytania w myślach ofiar. Mając to na względzie, musiał postawić na szali własne życie, a że był człowiekiem honoru, uczynił to bez wahania. Gdy zameldowano mu o pojawieniu się smoka, przekazał adiutantowi testament, w którym opisał dokładnie, co należy uczynić, po czym popełnił seppuku. Dowodzenie przejął jego zastępca, który podobnie jak reszta sprowadzonych ostatnio ze stolicy oficerów armii Kiusiu nie miał pojęcia o charakterze pułapki. Nowy taishō zasiadał więc każdego ranka w grocie, by z wysokości obserwować przebieg starć w dolinie. Wydawał rozkazy, debatował, planował jak rasowy strateg, choć był niczym więcej niż przynętą na smoka.

Jedyny Władca Państwa Środka i Świata dał się w końcu przechytrzyć. Zaatakował, pragnąc upokorzyć Amaterasu i jej najwierniejszych wodzów, i tym samym przypieczętował swój los. Gdy miliony ton skały osunęły się na jego łapę, stał się więźniem górskiego masywu. Nie mógł odlecieć, nie mógł też cofnąć zmiażdżonej kończyny, na którą wciąż sypał się zabójczy proszek odbierający siły i wysysający życie.

Jakiś czas potem na szczycie góry, ponad głową szalejącego smoka, pojawił się mężczyzna w przepysznym kimonie. Bestia nie spopieliła go, ponieważ wiedziała, że przychodzi on jako emisariusz. Negocjacje trwały krótko, bo i nie było o co się spierać.

Gdy smok wyryczał ostatnie słowo przysięgi, człowiek zniknął za granią, by dać rozkaz czekającym w ukryciu żołnierzom. Wystarczyło jedno skinienie ręki, by odpalono znów setki lontów. Płomyki zniknęły w szczelinach skalnych i niespełna minutę później potężne eksplozje wykruszyły kamienie pod zawalonym tunelem i wielka bestia, która zniknęła na moment w tumanie pyłu i dymu, wyrwała się w końcu na wolność.

Osłabiony działaniem tajemnego proszku dawny Jedyny Władca Państwa Środka i Świata opadł ku dolinie między ufortyfikowanymi górami, z dala od linii frontu. Tam, nie niepokojony przez obrońców, w akcie desperacji odgryzł sobie kawał zmiażdżonej łapy, by jak najszybciej pozbyć się skażonych tkanek. Przypalił ranę własnym ogniem i wzbił się w niebo, aby dać swoim armiom sygnał do odwrotu.

Zdziesiątkowani Chińczycy poczuli ulgę, gdy pozwolono im złożyć broń. Do niewoli trafiło ponad czterysta tysięcy żołnierzy Armii Smoczej, w tym ponad sto tysięcy lżej i ciężej rannych. Tych pierwszych ustawiono w kolumny i popędzono do przygotowanych wcześniej obozów jenieckich. Tych drugich – zgodnie z warunkami zawartej ugody – spętano przed zapadnięciem zmroku i pozostawiono pośrodku równiny, na polach uprawnych rozciągających się między górami a miastem Fukuoka. Po wykonaniu zadania japońscy żołnierze wycofali się pośpiesznie za góry, skąd kolejnego ranka większość ze śpiewem na ustach pomaszerowała w głąb Wyspy Dziewięciu Krain, do macierzystych koszar.

Następca Shimy, generał Takeda, dotrzymał danego bestii słowa, albowiem miał pewność, że niegdysiejszy Jedyny Władca Państwa Środka i Świata także nie złamie zawartej umowy. Tęczowy smok, osłabiony podstępnym atakiem, był nieświadom jednego – poza Ishikawą w całym Nipponie nie znalazłaby się choćby grudka owej tajemniczej substancji, a w dodatku chorujący i mrący masowo więźniowie ogołocili tamtejszą kopalnię do ostatniego momme cennego metalu, by umożliwić przygotowanie pułapki. Ilość, którą dysponowali obrońcy Kiusiu, mogła znacznie osłabić bestię, ale raczej by jej nie zabiła. Jednakże smoki nie mogły złamać danego słowa, gdyż to naraziłoby je na pewną śmierć. Tak zabezpieczył się ich stwórca, mag do cna szalony, lecz mimo wszystko świadom, jaką potęgę przywołuje na świat.

Takeda wykorzystał niewiedzę bestii i grożąc otwarciem kolejnych szybów – Shima zapewnił go w testamencie o ich istnieniu, aby smok nie wyczytał prawdy w myślach człowieka, który przystąpi do negocjacji – wymusił na cierpiącym, przerażonym smoku złożenie wymyślonej przez Amaterasu przysięgi. Od tej pory bestie miały służyć boskiemu tennō i jego następcom, a za ich pośrednictwem znienawidzonej bogini słońca. W zamian wszystkim pięciu smokom darowano życie, a także zaoferowano możliwość kontynuowania podbojów, aczkolwiek już w imieniu Nipponu.

Gdy nastał świt, żołnierze tych nielicznych oddziałów Kempeitai, którym kazano wrócić na pole niedawnej bitwy, zobaczyli na polach otaczających zatokę stosy potwornie zdeformowanych ciał. Wymordowani pod osłoną nocy ranni wyglądali jak wykopane z grobów mumie: spękana poszarzała skóra, potrzaskane kości, nierzadko brakujące członki.

Jedyny Władca Państwa Środka i Świata pochłonął dusze dziesiątków tysięcy jeńców, by zregenerować siły i zaleczyć rany – jako istota dalece spokrewniona z gadami wiedział, że odgryziona kończyna z czasem odrośnie – po czym zgodnie z umową odleciał do Zakazanego Miasta, by oczekiwać na rozkazy nowego pana. Jego łapa pozostała w wąwozie, tam gdzie ją zostawił, przy jedynej drodze łączącej Fukuokę z resztą wyspy. Tam też znaleźli ją powracający ku zatoce żołnierze, którzy rychło się przekonali, jak zabójczą moc mają smocze szpony.

Każdy obrońca wybrzeża chciał mieć pamiątkę tych dni, choćby jedną łuskę, którą mógłby się pochwalić najbliższym, a potem przekazać potomkom, by pamięć o legendarnej bitwie i jego udziale trwała po kres czasu. Ludzie pognali więc w pole na wyścigi z obnażonymi bagnetami w dłoniach, by uszczknąć choć kawałek truchła, zanim jako zwycięskie trofeum trafi na cesarski dwór. Lecz wystarczyło, że któryś dotknął przypadkiem jednego z trzech sterczących w niebo krwawych pazurów, by zdrowe młode ciało w mgnieniu oka przeobraziło się w obłażące ze skóry, wyschnięte na wiór zwłoki. Sześciu śmiałków zginęło, zanim reszta pojęła, że w obciętej łapie bestii wciąż drzemie magia i niepojęta siła.