
Intymne życie niegdysiejszej Warszawy
- Wydawca:
- Wydawnictwo Iskry
- Kategoria:
- Literatura faktu, reportaże, biografie
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-244-0239-7
- Rok wydania:
- 2009
- Słowa kluczowe:
- bulwersujące
- intymne
- kartach
- książki
- lektura
- mieszkańców
- niegdysiejszej
- ówczesnych
- targowiska
- warszawy
- wydarzenia
- znajdziemy
- życie
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Intymne życie niegdysiejszej Warszawy”
Stanisław Milewski jak mało kto potrafi oczarować czytelnika klimatem przedwojennej Warszawy. Na kartach jego najnowszej książki znajdziemy to wszystko, co umyka twórcom podręczników historii, choć wrośnięte jest w folklor stolicy równie mocno jak kultura i sztuka. Uliczne zabawy i rozrywki, jaskinie hazardu, targowiska, tętniące życiem podwórza – autor wspaniale oddaje mentalność ówczesnych warszawiaków, opisując ich perypetie miłosne, rozrywki, w których znajdowali szczególne upodobanie, oraz bulwersujące ich wydarzenia. Z pasją zagłębia się też w meandry stołecznego półświatka. Publikacja pełna jest anegdot i relacji prasowych, sensacja miesza się tu z romansem i skandalem. Wspaniała lektura nie tylko dla mieszkańców Warszawy.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Stanisław Milewski
OPRACOWANIE GRAFICZNEAndrzej Barecki
REDAKCJAMaria Magdalena Matusiak
KOREKTABogusława Jędrasik
ŹRÓDŁA ZDJĘĆ I ILUSTRACJI
„Kłosy” (1865-1890), „Kolce” (1871-1914), „Tygodnik Ilustrowany” (1859-1914), „Wędrowiec” (1886, 1903), „Szkice i obrazki”, seria 1., 1858; Gomulicki W., Szmiderberg I., Ilustrowany przewodnik po Warszawie 1880; T. Korzon, Wewnętrzne dzieje Polski za Stanisława Augusta, t. IV, 1897;
Widoki Warszawy 1852
Copyright © by Stanisław Milewski, 2008
Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2008
ISBN 978-83-244-0239-7
Wydawnictwo Iskry
ul. Smolna 11
00-375 Warszawa
iskry@iskry.com.pl
www.iskry.com.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Trzem w linii prostej:żonie Irenie,córce Joanniei wnuczce Laurzeksiążkę tę dedykuję
Theatrum dla gawiedzi
Pieniądze w tłum ♦ Bili, żeby krzyczeli: Vivat! ♦ W przytomności mnogiego ludu ♦ Zmarła, przerażona kaźnią męża ♦ Chwat, który najmniej okazał skruchy ♦ Piasek zmieszany z krwią ♦ Żeby widziano na całym mieście ♦ Strzeżcie wasze dziatki ♦ Nierządnica w klatce ♦ Pod pręgierzem i w kunie ♦ Wyświecenie z miasta
WSZYSTKIE PUBLICZNE UROCZYSTOŚCI od zawsze gromadziły tysiące mieszkańców stolicy bardzo złaknionych wszelkich rozrywek, których w dawnych wiekach nie bywało zbyt wiele. Długo wspominano okazały wjazd do Warszawy Augusta III w 1734 roku: w orszaku szli wówczas nie tylko – jak to zapamiętał Jędrzej Kitowicz – senatorzy i wszelkiej rangi dostojnicy, ale i licznie byli reprezentowani magnaci. Za nimi ciągnęły „cechy we wszystkim moderunku”, jechali „kupczykowie konno i barwisto w koletach z granatowymi wyłogami, z pałaszami dobytymi” itd., itd.
Ciżba się gniotła, gapie przewracali i tratowali nawzajem, bo w orszaku jechał również „Imć pan podskarbi koronny Moszyński – [Jan Kanty – S.M.] numismata coronationis między ludzi rzucający, przy którym po bokach dwóch paziów królewskich jechało, worki z pieniędzmi onemu podawając”. Potem, gdy król udawał się do sejmu, „pełno było po oknach wszystkich kamienic i na ulicy spektatora”.
Tłumnie przychodzono też popatrzeć na bale dworskie, które bywały urządzane w monarszych ogrodach; tu też było co oglądać. „Po rozpoczęciu kolacyi – czytamy w relacji z takiego balu – zapalono przepyszną iluminacyą, a której cały plac gonitw i obie ulice ogrodowe oświecone były piętnasto tysiącami (!) lamp”. „Niemniej i ogrodzenie szranek sośniną wykładane w świetle kilku tysięcy lamp jaśniało”.
Czasem gapiące się pospólstwo szturchane bywało przez służby porządkowe.
Na koronację Stanisława Augusta miasto również bogato iluminowano wieczorem. „Jak nie wołali wiwat, gdy król szedł, byli komenderowani żołnierze bez broni, którzy zaczynali wiwat i bili, żeby wołali” – zapisano w jednym z listów z epoki. Jednak i ten król chciał się przypodobać tłumom. Jak odnotował kronikarz, opisując uroczyste przejście Stanisława Augusta na nabożeństwo dziękczynne: „Przez całe Przedmieście Krakowskie aż do pomienionego kościoła Św. Krzyża i na powrót aż do Zamku J.P. Wessel [Teodor Wessel, podskarbi koronny – S.M.], jadący konno przed królem, jego pieniądze, umyślnie na ten akt bite, rozrzucał”.
Nie obyło się jednak bez przykrego wypadku. Na jednej z bram tryumfalnych umieszczono orła, z którego dzioba płynął strumień wina. Amatorzy trunku, którzy podstawiali usta i naczynia, przewrócili rusztowanie i z płonącej glinianej korony orła pociekła obficie na nich rozpalona smoła czy też oliwa.
Chociaż uroczystości związane z koronowaniem się cara Aleksandra I na króla Polski zgromadziły ogromne tłumy jego entuzjastów (!) – Alojzy Feliński napisał nawet na tę okoliczność Pieśń narodową za pomyślność króla („Przed Twe ołtarze zanosim błaganie, naszego króla zachowaj nam, Panie”) – to odbyły się one bez większych ekscesów.
Natomiast podczas takich samych uroczystości gdy car Mikołaj I koronował się w Warszawie, kilka osób mocno poturbowano. Pospólstwo rzuciło się po ceremonii – czego mu zresztą nie broniono – na pomost okryty czerwonym płótnem iw mgnieniu oka rozszarpało je na kawałki. Podobnie postąpiono z amfiteatrem: po godzinie nie było śladu po owej budowli wzniesionej specjalnie na tę okazję. Gdy zawaliła się ściana z desek, rany odnieśli ci, którzy znaleźli się w jej zasięgu. Poczęstunek dla ludu obył się na szczęście bez ofiar, chociaż kartoflami z mięsem – do którego dodano obficie cebuli, bo zaśmiardło się z powodu upału – pospiesznie wypełniano kieszenie, a napitki czerpano czapkami i kapeluszami. A może ówcześni ludzie mieli strusie żołądki?
JEDNAK BARDZIEJ NIŻ UROCZYSTOŚCI dworskie przyciągał tłumy pospólstwa „teatr śmierci na żywo”, jakim stawały się publiczne egzekucje. W taki sposób – właśnie wobec tłumów, by odstraszyć ewentualnych naśladowców – wykonywano je od wieków. czasem sąd skazywał na przymusowe uczestnictwo osoby, które brały – nawet mimowolny – udział w popełnionej zbrodni.
Tak się stało, gdy w końcu maja 1779 roku został zamordowany generał wojsk koronnych baron Bernard Puszet; z chęci zysku czy też z zemsty za złe traktowanie – a bicie służby było częstą praktyką – zadusił go własny kamerdyner przy pomocy strzelca. Wraz z nimi sądzono chłopca, który pilnował drzwi podczas owej zbrodni, a także brata kamerdynera terminującego u pewnego kupca. Już po fakcie został on, jak relacjonowała „Gazeta Warszawska”, „pod pretekstem matki chorej od pana przez swego brata wyprowadzony, o niczym nie wiedział i aż w borku Bielańskim o tym zabójstwie od nich usłyszał – część jednak pieniędzy od nich przyjął, z krzaków owych po żywność z chłopcem do karczmy dla kamerdynera i strzelca chodził, i gdy był wzięty już w areszt, monetę tylko wrócił, a czerwonych złotych trzydzieści siedem, w chustce na szyi będącej, zataił”.
Sąd marszałkowski koronny wydał wyrok w tej sprawie bardzo szybko; natychmiast też go wykonano. Sprawozdawca „Gazety Warszawskiej” donosił:
„Na wysokim theatrum na Krakowskim przedmieściu wystawionym i licznym żołnierzem opasanym, w przytomności mnogiego ludu, kamerdynerowi i strzelcowi naprzód prawe ręce ucięto, potem głowy ścięto, a po ścięciu ćwiartowano; te zaś ćwierci na palach przy traktach publicznych wisieć mają z tym przy każdej napisem: «Za zabicie pana swego».
Chłopiec (w młodych jeszcze leciech, oświecenia zupełnego rozumu stanowić niemogących) dla patrzenia na egzekucje swych kolegów na plac był przyprowadzony i nazad do więzienia zaprowadzony, ma tam być trzymany i do pracy zażywany przez lat dwadzieścia cztery, nadto jeszcze co kwartał plagami po rózg pięćdziesiąt przed więzieniem karany”.
Przymusowe uczestniczenie w egzekucji sąd orzekł w czasach stanisławowskich nie tylko w tym przypadku. Stało się tak również parę lat wcześniej w jednym z najgłośniejszych procesów karnych owej epoki, gdy sądzono grupę oskarżonych o -nieudane zresztą – porwanie króla Stanisława Augusta. Orzeczono tę karę dodatkową wobec skazanych, którym została wymierzona tylko kara więzienia. Samych porywaczy – z wyjątkiem jednego – stracono niezwykle okrutnie. Szło bowiem o zamach na osobę króla – crimen laese maiestatis (zbrodnię tę sąd zakwalifikował jako „królobójstwo”!) – awtakich sytuacjach prawo było bezwzględne i nie uznawało żadnych okoliczności łagodzących.
Prawo skierowało swe ostrze nawet na osoby odgrywające przypadkową tylko rolę w całej sprawie, jak żona jednego z głównych oskarżonych, Łukawska. Ta dość młoda jeszcze niewiasta została skazana za to, że mogła tylko przypuszczać, iż jej mąż zamierza porwać króla – na 14 miesięcy zamknięcia w Cuchthauzie przy ul. Pokornej. W więzieniu tym przebywała tylko kilka dni, bo zmarła wkrótce po straceniu męża, przerażona widokiem jego męczeńskiej śmierci i pastwienia się nad ciałem.
Marszałek wielki koronny przepisał bardzo dokładny „scenariusz” egzekucji dla sprawców porwania. Spodziewano się tłumu gapiów, dlatego zadbano, by od skazańców odgradzali ich gęsto rozstawieni żołnierze. Instrukcja marszałka przewidywała, że „100 żołnierzy, oprócz oficerów i unteroficerów chorągwi węgierskiej, stanie przed więzieniem z bronią nabitą, z nastosowanymi bagnetami, których IMC Pan Rotmistrz komenderować ma. Ichmć ks.ks. Kapucyni do godziny najdalej 7 z rana pokończą z dekretowanymi dyspozycją duszy. O godzinie 7 praecise więźniowie dekretowani już powinni być ubrani podług zwyczaju w kordygardzie, na dole. O tejże godzinie Cybulski i Łukawski, oddani Mistrzowi, podług zwyczaju powinni być ze związanymi rękoma wyprowadzeni pod wartą, wsadzeni każdy do wózka, tj. Łukawski na jeden z księdzem, Cybulski na drugi także z księdzem (…).
Gdy do pałacu przyjadą, tam już zastaną 480 żołnierzy od gwardji pieszej koronnej, w kwadrat theatrum otaczających, gdzie do miejsca kobylicami oznaczonego, wózki z więźniami i wartą marszałkowską wnijdą. Komenda zaś pułku IMC Pana Byszewskiego po bokach otoczy te kobylice.
Na theatrum naprzód Łukawski wprowadzony i podług osnowy dekretu egzekwowany będzie, tj. ścięty, ręce obydwie po śmierci ucięte i odłożone na bok, dla zawieszenia na palach przy gościńcach publicznych, kadłub zaś sam poćwiartowany i na stos, przez milicję miejską otoczony, wraz z głową wrzucony i podpalony być ma (…)”.
Przypomnijmy, że Łukawska, przywieziona na to widowisko na specjalnym wózku, oglądała ową makabrę z bliska.
W WARSZAWSKIEJ PRASIE Z KOŃCA XVIII i początku XIX wieku można znaleźć opisy wielu egzekucji publicznych dokonywanych na skazanych za pospolite przestępstwa kryminalne, takie jak rozboje, wielokrotne kradzieże czy zabójstwa. Najczęściej skazywano na śmierć przez ścięcie z wyłożeniem ciała na kole, co bywało poprzedzone wystawieniem delikwenta pod pręgierzem.
Ostatnie informacje o egzekucjach pochodzą z końca lat dwudziestych. „Kurier Warszawski” szeroko informował o ścięciu w niedzielę 19 sierpnia 1821 roku czterech zbrodniarzy: herszta bandy rabunkowej, jego dwóch wspólników oraz zabójcy. Informacja ta przypomina stylem niemal recenzję teatralną („głowy wszystkich czterech łotrów najzręczniej sprzątnięte zostały”), zawiera też opis zachowania się skazańców najpierw pod pręgierzem, a potem już w czasie samej egzekucji. Odnotowano nadto, że owo widowisko zgromadziło bardzo liczną publiczność; wśród żądnych mocnych wrażeń widzów przeważały kobiety.
Sprawozdawca najwięcej uwagi poświęcił jednemu ze skazańców, niejakiemu Józefowi Szwarcowi. To on właśnie „najmniej okazał skruchy, patrzył z flegmą na zgon swego kolegi Lewandowskiego, a gdy widział zręcznie ściętą jego głowę, rzekł: Tęgi chwat pan mistrz, gracko się popisał”. Postawiony przed pręgierzem „przez całą godzinę rozmawiał o potocznych rzeczach, urągał ze swego towarzysza Żyda już prawie umarłego, zjadł kilkanaście gruszek, pił chciwie piwo i gdy już go prowadzono na szafot, dokończył butelki z upragnieniem”.
Widać z tego, że postawy „nieugiętych chwatów” – później określano je w kręgach przestępczych jako „charakterniackie” – imponowały już wówczas także „nowiniarzom”, jak wówczas mówiło się o żurnalistach. Publiczne tracenie zbrodniarzy nie dawało jednak spodziewanego efektu wśród publiczności; zdarzało się nawet, że zagapieni na egzekucję widzowie bywali „obrabiani” przez kieszonkowców, mało sobie robiących z „odstraszającego przykładu”.
Owa relacja „Kurierka” jest o tyle interesująca, że można w niej znaleźć inne bardzo charakterystyczne szczegóły. „Od dawnych czasów – czytamy – wkorzeniony jest zabobon w Warszawie, że szynkarki chciwie żądają mieć piasek zmieszany z krwią delikwentów, w nadziei że przez to mieć będą wielki odbyt na piwo. Na próżno już wielokrotnie usiłowano przekonać o nikczemności tego przesądu, onegdajszy przypadek będzie zapewne przestrogą i nauką dla tych nierozsądnych. Po zupełnym ukończeniu, gdy już wojsko i straż ustąpiły z placu, mnóstwo kobiet rzuciło się na szafot, a za nimi poszli i mężczyźni, szafot przepełniony ciężarem załamał się, a siedem osób skaleczonych zostało, a między nimi dwie kobiety mocno są uszkodzone”. Tytułem wyjaśnienia dodajmy, że owym piaskiem, o którym jest mowa w gazetowej notatce, przed egzekucją wysypywano obficie miejsce kaźni.
Ów barbarzyński przesąd, że krew ścinanego zbrodniarza przynosi szczęście, pokutował w całej Europie. Wypadek, jaki się zdarzył wówczas, może stał się rzeczywiście przestrogą, gdyż w opisie następnej egzekucji już o czymś podobnym nie wspominano.
NIEMAL RÓWNO W ROK PÓŹNIEJ, 22 sierpnia 1822 roku, stracono w Warszawie 23-letnią służącą, Mariannę Rozmuszewską; na początku roku zamordowała ona swoją panią. Delikwentkę ubraną w czarną suknię wieziono z więzienia w Prochowni na ścięcie przez: Mostową, Freta, Nowe Miasto, Franciszkańską, Nalewki, Bielańską, Senatorską, Krakowskie Przedmieście, Królewską, Graniczną, Żabią, Elektoralną i Chłodną, za rogatki wolskie i Czyste – a więc okrężną trasą -„aby widziano wszędzie, że zbrodnia odnosi zasłużoną karę”.
„Ciekawych natłok był nadzwyczajny – odnotowała prasa – wszystkie ulice i pole koło szafotu zapełnione zostały widzami wszelkiego stanu, płci i wieku; od dawna bowiem nie było przykładu wykonania podobnej kary na kobiecie”.
Podczas egzekucji skazana zachowywała się spokojnie. Gdy posadzono ją na krześle, przemówiła do zebranych, przestrzegając inne służące, „aby starały się ulegać swym paniom i raczej prosiły o uwolnienie, gdy służba zdaje się być im uciążliwa, niż zbrodniczej używały zemsty, żeby przykład jej był nauką”. Ta krótka wzmianka odsłania nieco kulisy zbrodni, o której gazety pisały wówczas dość dużo, ale przemilczały jej motywy, eksponując raczej fakty mogące świadczyć, że popełniona została nie z zemsty, ale z chęci zysku.
Wygłoszenie przez skazaną umoralniającego przemówienia nie było ewenementem. Część składową każdej publicznej egzekucji stanowiło także wystąpienie kata, ubranego w czerwoną szatę. Z rusztowania, otoczonego przez czworobok wojska, wyciągał on ku tłumowi odciętą głowę skazańca i podnosił ją do góry. Przestrzegając widzów przed przestępstwem, wygłaszał tradycyjną formułę zaczynającą się od słów: „Ojcowie i matki, strzeżcie wasze dziatki”. Potem, wraz z pomocnikami, kładł ciało do trumny, umieszczając głowę nieboszczyka między jego kolanami. Kat w nomenklaturze urzędowej zwał się mistrzem sprawiedliwości i był zawsze sowicie opłacany.
W dawnych latach, jak zapisał XIX-wieczny varsavianista Kazimierz Władysław Wójcicki, kat ścinał skazanych mieczem na Rynku Starego Miasta, obok pręgierza. Podobno mieszkańcy z trwogą omijali wieczorem to miejsce, mówiono bowiem powszechnie i wierzono temu, że niewinnie ścięta katowskim mieczem służąca jakiejś wielkiej pani stawała po zachodzie słońca na pręgierzu i trzymając głowę pod pachą, obchodziła wokoło ratusz i cały rynek.
Straceń dokonywano też w miejscu zwanym Piekiełkiem, pod murami miejskimi, tam gdzie dziś stoi pomnik Kilińskiego. Nazwę Piekiełko, jak podają varsavianiści, nosił też placyk przy ul. Nowolipki. W połowie XVIII wieku, aż do 1762 roku, egzekucje odbywały się na kępie wiślanej zwanej Polkowską, Zamkową lub Syreną. Stały tu szafot i szubienica. Wysepka została zniesiona przez wylew Wisły w 1813 roku; dziś to miejsce porastają drzewa parku na Pradze. W końcu XVIII wieku plac straceń znajdował się przy okopach, za Arsenałem, w okolicach ulic Stawki i Inflanckiej.
Na początku XIX wieku egzekucji dokonywano na Czystem za rogatkami wolskimi.
SPORE TŁUMY GAWIEDZI PRZYCIĄGAŁA też żelazna klatka, wystawiona na Rynku Starego Miasta, gdy zamykano w niej delikwentów za różne przewinienia. Klatkę tę opisał bardzo dokładnie najpierw w „Kurierze Warszawskim” (1851, nr 289), a potem w Starożytnościach warszawskich Aleksander Wejnert, który jako miejski archiwista miał dostęp do wielu zaginionych później dokumentów. Gdyby według jego opisu zrekonstruowano ową klatkę, mielibyśmy w stolicy atrakcję turystyczną wysokiej klasy.
Wejnert ustalił, że urządzenie to, nazywane kabatem, kuczą (stąd późniejszy „kić”) albo koszem po raz pierwszy było wzmiankowane w uchwałach starego grodu w 1669 roku. Zamykano tu – wystawiając na widok publiczny – służących, którzy porzucili swe obowiązki przed wygaśnięciem umowy, osoby nieprzestrzegające dni świątecznych, przekupki łamiące przepisy dotyczące zakupu wiktuałów (chodziło głównie o pośredników).
W końcu XVII wieku klatka uległa zniszczeniu. Niebawem jednak wybudowano ją na nowo i przez cały XVIII wiek wsadzano do niej jedynie „występnych”, to znaczy ludzi nieobyczajnych i nierządnice, czyli prostytutki. Na znanym rysunku Norblina Chłostanie nierządnicy widać właśnie ową klatkę; przed zamknięciem w niej poddawano delikwentkę chłoście, ku uciesze licznych widzów.
Pod koniec XVIII i na początku XIX wieku w klatce zamykano „piekarzy i rzeźników, krzywdzących publiczność na wadze lub produkcie”. „Zamiast atoli opłacania kar pieniężnych – pisze Wejnert – oprócz siedzenia w klatce, chłostano i smagano publicznie winowajców po wyjściu z niej, a to nawet bez względu na płeć, co niektórych mocno gorszyło, ale radowało czeladników rzemieślniczych, którzy szydzili i drwili z delikwentów i całą sztukę swych psot i figlów w tym okazywali”.
Na zewnątrz znajdowała się drewniana tablica, na której „przylepiano na papierze spisane zawiadomienie, kto osadzony został i za jakie przestępstwo”. Klatka, której do końca używano, została rozebrana w 1810 roku, a więc przed wyburzeniem ratusza, obok którego stała na rynku. Czasem stosowanie klatki bywało jednocześnie karą wystawienia na widok publiczny i karą aresztu, bo wielu delikwentów trzymano w niej przez dłuższy czas.
„Pamiętam – pisał o staromiejskiej klatce Franciszek Salezy Dmochowski we Wspomnieniach od 1806 do 1830 – „że w niej widziałem zamkniętą przekupkę warszawską; takiej karze podlegały one podług starego zwyczaju za kłótliwość i miotanie obelg”. Skądinąd wiadomo, że w dobie insurekcji do klatki zamknięto za nadużycia urzędnika skarbowego.
Na zewnątrz wywieszono wówczas napis: „Złodziej skarbu narodowego”.
Poważniejszych przestępców wystawiano na widok publiczny – iteż w kręgu licznych gapiów – już nie w klatce, ale pod pręgierzem lub w „kunie”, czyli żelaznej obręczy na szyję przymocowanej do ściany kościoła. W Warszawie tę karę stosowano, jak można przypuszczać, od czasów zaprowadzenia tu prawa chełmińskiego, a więc co najmniej od XIV wieku. Gdy wyodrębniła się jurysdykcja nowomiejska – w kunę i pręgierz wyposażono też Nowe Miasto.
W literaturze varsavianistycznej jest kilka wzmianek godnych uwagi. Adam Jarzębski, opisując Magistratus warszawski na Rynku Starego Miasta w wierszowanym przewodniku po mieście pt. Gościniec abo Krótkie opisanie Warszawy (1643) wspomina, że przy jego „wschodzie” znajdowała się „kuna żelazna w słupie”, dla rymu ograniczając jej przeznaczenie do „głupich dziewek”; chodziło widocznie o nieobyczajne niewiasty. Antoni Magier ponad półtora wieku później przekazał w Estetyce miasta stołecznego Warszawy wiadomość, że dawniej każda egzekucja, czyli wykonanie wyroku sądu marszałkowskiego w sprawie kryminalnej, odbywała się na Rynku Starego Miasta, gdzie w rogu od ulicy Nowomiejskiej „był wystawiony pręgierz, to jest słup kamienny, na nim posąg w postaci starca z brodą (od gminu zwanego dziadkiem) jedną ręką trzymającego za włosy głowę ludzką ściętą, a w drugiej miecz sprawiedliwości; tam winowajców piętnowano, ścinano itp.”. Dodajmy: lub częściej tylko wystawiano skazańca w celu zawstydzenia go i hańby.
Był też drugi taki pręgierz. Szwajcar Johann Bernoulli, który zwiedzał Warszawę w 1778 roku i następnie w swoich notatkach przedstawił „godniejsze uwagi monumenty”, poczynił wzmiankę, że „przed ratuszem na Nowym Mieście stoi nieładna kamienna figura przedstawiająca człowieka trzymającego w jednej ręce miecz, a odciętą głowę w drugiej”.
Kodeks karzący z 1818 roku, obowiązujący do końca 1847 roku, wyłączał z niektórych kar (chłosta i pręgierz) osoby posiadające prawa obywatelstwa, ich dzieci i rodzinę, oraz tych, „którzy znakami honorowymi są ozdobieni”; wyjątek stanowili tylko podpalacze i złodzieje. Karę wystawienia pod pręgierzem – obok piętnowania i przykucia do taczek – przewidziano jako obostrzenie dla skazanych na więzienie warowne, a więc najcięższe.
Artykuł 36 tego kodeksu stanowił: „Pręgierz jest to wystawienie na widok publiczny skazanego, ciężkimi żelazami na rękach i nogach skutego, wśród straży, na miejscu publicznym, do tego przeznaczonym, na wyniesionym rusztowaniu, przez trzy dni po sobie następujące, co dzień po godzinie. Zbrodnia, jak również wymierzona kara, mają być na tablicy, na słupie powieszonej, krótko, wyraźnie i czytelnie opisane”.
Wśród licznych doniesień prasowych o wystawieniu skazańców na Rynku Starego Miasta zwraca uwagę następująca notatka z „Kuriera Warszawskiego” z 1822 roku: „Przez trzy dni stawiano pod pręgierzem na Starym Mieście Małgorzatę Kozielską, młodą dziewczynę, która dopuściła się zbrodni podpalenia wsi Czerwonki w powiecie sochaczewskim. Skazana została na 15-letnie wiezienie warowne i już onegdaj spod pręgierza przykuta do taczek odprowadzona była. Licznie zebrana publiczność przypatrywała się tej młodej zbrodniarce; płeć i wiek wzbudzały w niektórych widzach litość, w dowód której wrzucano: ser, bułki itp. w taczki. Przy tym wydarzył się zabawny przypadek: kogut i kura towarzyszyły Małgorzacie z placu Starego Miasta prawie aż do Prochowni, nie wiadomo dlaczego, co zabawiło wszystkich obecnych”.
Być może ta nieszczęsna dziewczyna trafiła na szpalty goniącej za sensacjami popołudniówki tylko dzięki owemu kogutowi i kurze. Inne przypadki musiały się wydawać zbyt banalne i nie ma po nich śladu, chociaż ze szczątkowych danych statystycznych z tego okresu wynika, że kobiet na więzienie warowne skazano w tym czasie dość dużo, a przecież pręgierz stanowił integralną część tej kary.
Chociaż Kodeks karzący, jak już wspomniano, obowiązywał tylko trzydzieści lat,a następny tej kary dodatkowej już nie przewidywał, pod pręgierzem stawiano sprawców ciężkich zbrodni tradycyjnie, niejako siłą rozpędu, Faktem jest bowiem, że gazety aż do 1861 roku informowały o odbywaniu tej kary. W latach 1875-1858 przeniesiono wykonywanie kary pręgierza na plac Muranowski; potem wystawiano skazańców znów na Rynku Starego Miasta.
Odbywało się to zazwyczaj pomiędzy godziną 11.00 i 12.00 przez trzy kolejne dni. Czasem prasa podawała ogłoszenie na kilka dni wcześniej, czasem informowała już po fakcie. Bywały dni, kiedy stawiano po kilka osób naraz, zazwyczaj jednak – po jednej; niekiedy wykonywano tę karę z dużą częstotliwością.
W kilku notatkach prasowych wspomina się o tłumach, które gromadziły się przy tej „ceremonii”, niewiele podawano jednak innych szczegółów. W 1861 roku „Kurier Warszawski” skrytykował fakt, że ówczesne dzienniki – zapowiadając, kto i kiedy będzie poddany karze – na ogół używały formuły: „Odbędzie się obrzęd egzekucji wystawienia pod pręgierzem”. Autora notatki raził ów „obrzęd”, będący grzechem – jak pisał – przeciwko duchowi języka. Nie znalazł się jednak nikt, kto kwestionowałby samą karę pręgierza – widocznie była akceptowana społecznie. Prawnicy taktownie milczeli.
Na koniec warto przytoczyć jeszcze jeden „obrzęd”, jakim bywało „wyświecenie” z miasta; ono też zawsze wiązało się z wielkim zbiegowiskiem mieszkańców. Wyświecano, czyli wypędzano za miasto „białogłowy nierządne”, ubrawszy je przedtem w hańbiący strój; szturchano je i bito, obrzucano nieczystościami, przykazując uroczyście, aby się nigdy nie ważyły wrócić do miasta. Kat, odgrywający w tej ceremonii główną rolę, przedtem je „na uszach zaznaczał”.
DZIEWIĘTNASTOWIECZNI varsavianiści podają, że „książęta mazowieccy, a potem sejmy polskie wyświecały przestępców na karę do puszczy ostrołęckiej, która służyła za miejsce wygnania”. Zwyczaj ten odżył w drugiej połowie XIX wieku, gdy złodziejów warszawskich skazywano „na pobyt” w odległości nie mniejszej niż 50 wiorst (wiorsta – ok. 1,07 km) od „syreniego grodu”. „Pobytowców” nie wypędzano jednak już tak „ceremonialnie”.
Oglądanie zwierząt
Zwierzyniec książąt mazowieckich ♦ Niedźwiedzie księcia Radziwiłła i wydra pana Paska ♦ Wybryk złotych młodzieńców ♦ Heca na Brackiej ♦ Moda na małpy ♦ Słoń ofiarą paniki ♦ Zoolog cenzora Bartelsa ♦ Inicjatywa rzutkiego mecenasa i marny koniec jego zwierzyńca ♦ Zwierzęta z cyrku Salomońskiego
WSZYSTKO ZACZĘŁO SIĘ od zwierzyńców, jak nazywano wygrodzone części lasów w okolicach pańskich rezydencji, w których przetrzymywano zwierzęta łowne, czasem nawet egzotyczne, by mieć je pod ręką, gdy chciano zabawić się polowaniem. Zwierzyniec taki mieli już książęta mazowieccy w Osiecku koło Czerska. Drugi urządzili na skarpie wiślanej w Warszawie, tuż za dzisiejszym uniwersytetem; sprowadzili tam tury z Puszczy Jaktorowskiej. Wielki amator polowań król Stefan Batory ulokował swój zwierzyniec na Wawelu. Tam właśnie odesłał kilka lwów, które podarował mu w Warszawie w 1582 roku książę słucki. Oglądano je z okratowanego ganku. Trzymano tam też lamparty.
W nowej stolicy Zygmunt III miał zwierzyniec na Ujazdowie, gdzie zazwyczaj spędzał lato. Jego opis zawdzięczamy Włochowi Pawłowi Mucante, który oglądał ów obiekt w towarzystwie kardynała, nuncjusza i kilku dostojników królewskich.
„Przybyliśmy – pisał w swej relacji – do ogromnego lasu ogrodzonego, gdzie się chowają rozmaite dzikie bestie, jak oto: żubry, tury, niedźwiedzie, wilki, jelenie, daniele itd. We środku była wysoka altana, gdzie bez żadnego niebezpieczeństwa mogliśmy na te zwierzęta patrzeć. Obława wieśniaków zaczęła je z różnych stron pędzić ku nam. Przebiegały przed nami daniele, jelenie i siedem żubrów razem, starych i młodych (…). Że wiele z tych bestii nie chciało iść tam, gdzieśmy na nie czekali, i dzień się chylił ku zachodowi, wieczorem powróciliśmy do Warszawy”.
Zwierzyniec Ujazdowski Władysława IV utrwalił z kolei nieporadnym wierszem Adam Jarzębski w Gościńcu abo Krótkim opisaniu Warszawy (1643): „Przed pałacem ogrodzony/Zwierzyniec, wkoło zgrodzony/Tam są jelenie zwierzęta,/ Królik, zające, sarnięta./W sadzawkach ryby pływają/Ptaszęta wdzięcznie śpiewają”.
Jak z tego wynika, był to zwierzyniec dość ubogi.
Po wiktorii wiedeńskiej oglądała Warszawa zdobyczne wielbłądy i strusie, a za Augusta III – nosorożca, „któremu się przyglądały tysiące osób, podziwiając ogromnego zwierza”. Ów egzotyczny okaz miał ponoć ogromny apetyt i nader chętnie pochłaniał wszelkie smakołyki szczodrze podawane mu przez zadziwioną publiczność. Padł wreszcie ofiarą swojej żarłoczności, gdy zjadł bułę nafaszerowaną przez jakiegoś złośliwca żelaznymi opiłkami. Stolica nasza stała się odtąd ważnym punktem na trasie wędrownych menażerii, gdyż frekwencja przed klatkami zawsze była tu wysoka, a pokazywacze zwierząt mieli swoje sposoby, by otworzyć kieszenie gapiów. Za samo obejrzenie np. lwa pobierali dość wysoką opłatę, zaś asystowanie przy „mrożącym krew w żyłach widowisku”, jakim było włożenie głowy do paszczy dobrodusznego króla zwierząt przez asystentkę przedsiębiorcy – wiązało się z dalszymi kosztami, odpowiednio skalkulowanymi.
SWE ZWIERZYŃCE MIEWALI też magnaci. Znane były upodobania w tym względzie Mikołaja Krzysztofa Radziwiłła „Sierotki”, który w latach osiemdziesiątych XVI wieku z podróży do Ziemi Świętej przywiózł liczne okazy, m.in. dwa lamparty i kilka gatunków małp, a Zygmuntowi III Wazie, jako ślubny podarek, przesłał tresowane niedźwiedzie. Inny Radziwiłł, „Panie Kochanku”, znany z głośnych w całej Rzeczypospolitej ekstrawagancji, hodował w paręsethektarowym gospodarstwie Alba ponad sto gatunków różnych zwierząt, których był wielkim admiratorem. O jego tresowanych niedźwiedziach, których ósemki używał jako zaprzęgu do karety, dziewiątego sadzając na koźle obok woźnicy, mówiło się nie tylko w kraju, ale i poza jego granicami.
Przeciętny szlagon trzymał się niewątpliwie swojskiego tylko inwentarza. Ale nie należeli pewnie do rzadkości i tacy miłośnicy zwierząt, jak Jan Chryzostom Pasek, hodujący w swojej Olszówce nie tylko sławną wydrę, Robaka, której nie śmiał odmówić Janowi III Sobieskiemu. W Pamiętnikach wspomina i „insze myślistwo”, jako to „zwierzyniec ptaszy”, który miał „zbudowany, kratami domowymi nakryty, a w nim ptastwo omnis generis, które tylko mogły się znajdować w Polszcze, ale i insze cudzoziemskie, cokolwiek mogłem przybrać i skądkolwiek zaciągnąć”. „W tym zaś osobliwą miałem komplacencyą [upodobanie] – odnotował w innym miejscu – żem zawsze dzikich zwierzów tak ćwiczył, że to i łaskawe było, i ze psy przestawało, i równo ze psy swego dzikiego brata goniło. Przyjechał kto do mnie – czytamy dalej – to liszka po podwórzu z chartami igra; wnidzie do izby, to szpic pod stołem leży, a zając na nim siedzi. Potkał li mię też kto nieznajomy na polowanie jadącego, obaczył, a tu idzie kilkoro chartów pięknych, wyżłów kilka, a tu liszka między nimi, kuna, jaźwiec, wydra, zając też ze dzwonkami za koniem podskakuje, jastrząb u myśliwca na ręce, kruk nade psy lata, czasem też padnie na charcie i tak się powozi”.
Kto miał podobne pasje i zainteresowania, a jednocześnie odpowiednie zasoby pieniężne, gromadził całe kolekcje, zwłaszcza ptasie, co się stało modne w drugiej połowie XVIII wieku. Prym wiodła tu księżna Elżbieta Lubomirska, która w posiadłości na Mokotowie miała niezwykle bogatą ptaszarnię. Przy Puławskiej stoi do dziś intrygująca wieżyczka, w której przechodnie skłonni są widzieć jakieś pozostałości starych fortyfikacji, a jest to po prostu gołębnik.
Fryderyk Schulz odnotował w Podróżach Inflantczyka z Rygi do Warszawy… fakt, który musiał być głośny w czasie jego pobytu w Warszawie. Oto kilku paniczów – między nimi było nawet dwu kawalerów Orderu św. Stanisława – przyszło raz do księżnej pani z wizytą; nie zastali jednak gospodyni i postanowili poczekać na nią właśnie w ptaszarni… chwile oczekiwania skracali sobie w sposób, który zadziwiłby nawet najbardziej zdziczałych dzisiejszych chuliganów: pościnali mianowicie szablami „łby pawiom, kogutom, kaczkom, gęsiom najkosztowniejszych gatunków”, a także licznym żurawiom i czaplom. Dozorcę, który usiłował przeszkodzić im w tym dziele, dotkliwie pobili. Za swój wybryk nie ponieśli nawet, zdaje się, odpowiedzialności, chociaż księżna – jako wdowa po marszałku wielkim koronnym – była dobrze ustosunkowana właśnie w organach powołanych do strzeżenia porządku i bezpieczeństwa w mieście.
Wybryk opisany przez Schulza mniej nas zdziwi, gdy uświadomimy sobie, iż w tamtych czasach w niektórych kręgach okrucieństwo wobec zwierząt należało nawet do „dobrego tonu”. August II kazał wystawić sobie pawilon na Marymoncie, gdzie strzelał do sprowadzonych specjalnie w tym celu wilków. On też był patronem tzw. Hecy (od niemieckiego hetzen -„szczwać”), czyli szczwalni, urządzonej najpierw na dziedzińcu pałacu Marywilskiego, a później, już za Stanisława Augusta, w specjalnie wystawionym budynku na rogu Brackiej i Chmielnej. Była ona przeznaczona do walk, jak zaświadcza Antoni Magier – „wołów dzikich, niedźwiedzi, bawołów, dzików tudzież różnego gatunku psów itp.”.
Widowiska tam odbywane – „wstrętne i niesmaczne” według Jana Biestera, cudzoziemca bawiącego wówczas w Warszawie – jak twierdzi Magier, „sprzykrzyły się powszechnie i mało na nie znajdowało się lubowników”. Schulz z kolei pisze, że chętnie oglądał je tłum składający się z „bardziej brutalnych rzemieślników, rzeźników, kowali itp., do których dodać należy żołnierzy, mnichów, woźniców, strzelców, młodzież zdziczałą nieco, lepszego pochodzenia i dziewki uliczne; ci najwięcej w hecy smakują, a psom, wilkom, niedźwiedziom, bykom, hecmajstrom i pachołkom razem najserdeczniej przyklaskują”. Sam król, choć na Hecy miał lożę, nigdy jej na zaszczycił swoją obecnością.
KOSZTOWNYM HOBBY BYŁO posiadanie małp w większej liczbie. Były one np. ozdobą pałacu Kazanowskich przy Krakowskim Przedmieściu; z nimi to, według Sienkiewicza, walczył Zagłoba podczas „potopu”. Dzięki małpom właśnie – co odnotowali ówcześni plotkarze – Kazimierz Poniatowski, brat króla, stał się uboższy – bagatelka! – prawie o ćwierć miliona złotych polskich. Był bowiem ich dość specyficznym miłośnikiem i z upodobaniem przyglądał się, jak się gryzły w specjalnie dla nich urządzonej kolonii „na Szolcu”. Nic dziwnego, że stworzenia te masowo chorowały i szybko wyzdychały.
Sam król Stanisław August zapałał z kolei wielką miłością do strusi i nie szczędząc dużych wydatków ze swej zawsze świecącej dnem szkatuły, sprowadził cztery (jeden padł w drodze z Afryki przez Wenecję i Wiedeń) do Łazienek za pośrednictwem sowicie opłaconych „konduktorów”. Chociaż „strusie żołądki” przeszły do przysłowia, owe wspaniałe ptaki nie wytrzymały „miejscowej kuchni” i wkrótce padły. Jak i w innych przypadkach, nieumiejętność pielęgnacji egzotycznych zwierząt była przyczyną ich krótkiego żywota w naszych warunkach.
W XIX wieku najpopularniejsze stały się małpy; wobec znacznej podaży różnych gatunków „małpiego rodu” dostawcy musieli obniżyć na nie ceny. Zapanowała swoista moda i wiele osób hodowało je u siebie w domu, o czym można wyczytać w „Kurierze Warszawskim”. Na łamach tego dziennika przeczytać też można było w połowie 1855 roku o wypadku, jaki się wówczas zdarzył na Nalewkach. Zawaliła się tam mianowicie drewniana, dość chyba duża, buda, do której masowo ściągali mieszkańcy miasta i okolic, żeby przyjrzeć się wystawionym tam małpom. Krążyły wieści, że w wypadku zginęło wiele osób; „Kurier” zdementował te pogłoski jako bezzasadne i podał, że zabite zostały tylko dwie damy, które kupowały bilety w kasie, a żandarm i jeszcze jedna kobieta byli poranieni.
To była buda wystawiona, zdaje się, doraźnie, ale od lat trzydziestych tego samego wieku zwierzęta można było oglądać m.in. w dwóch stałych menażeriach: Kreutzberg przyciągał publiczność parą żyraf, dwiema szarymi panterami, mieszańcem pumy i lamparta oraz antylopami i lwem.
GABINET ZOOLOGICZNY,
którego pierwszy zawiązek z 14 162 sztuk rozmaitych przedmiotów złożony, przez Komisją Rządową Wyznań i Oświecenia za sumę 66 000 złp. w Gronowicach (Grunwitz) na Szląsku od sukcesorów Sylwiusza hr. Münkwitza w roku 1818 nabyty, przez uczonego profesora Feliksa Pawła Jarockiego [1790-1865, autora 6-tomowego podręcznika zoologii – S.M.], dra filozofii, upakowany i dnia 5 lutego 1819 roku do Warszawy sprowadzony, późniejszymi darami i nabytkami wzbogacony, w roku 1825 obejmował 25 000 rozmaitych przedmiotów zoologicznych.
Gabinet Zoologiczny szczególną opiekę kuratora Okręgu Naukowego Warszawskiego posiadający i ważnymi nabytkami jego staraniem wzbogacony, ułożony podług systematu dyrektora Feliksa Jarockiego, zawierał 33 439 sztuk, ocenionych na sumę rs. 25 566 kop. 28, a mianowicie liczył wzorowo wypchanych zwierząt ssących 300, niby-ssących 1, ptaków 1 819, gadów 168, płazów 53, ryb 252, skorupiaków 229, pająków 190, owadów 15 037, mięczaków i ich muszel 13 884, robaków 81, promieniaków 131, glisd 28, pławów 4, zwierzokrzewów 323, preparatów do anatomii porównawczej 125, jaj ptasich 801, gniazd rozmaitych 13. Przedmioty te są ułożone w 83 zaszklonych szafach, w 24 stołach pod szkłem i w 164 pudełkach. Za ważniejsze przedmioty uważane są: 2 słonie, i azjatycki w roku 1827 przez n… cesarza i króla darowany, drugi afrykański, w roku 1837 od j.o. księcia namiestnika Królestwa darowany, dwa żubry w roku 1830 z daru cesarskiego pochodzące. Ze szczególnie doskonałego wypchania zasługują na uwagę: dwie pantery, wilk, lampart, dwa dziki, dwie sarny, dwa daniele i jeleń. Z powodu swej rzadkości: dziobak, pipa i zbiór ryb krajowych, Z powodu piękności egzemplarzy i wypchania: wielki kanguru, kazuar czarny, dromai, dwa czczone ibisy, żuraw, kakadu i dwa kolibry.
(Gabinet ten był „dwa razy na tydzień, to jest w niedzielę i czwartek, dla publiczności na widok otwarty”).
FRANCISZEK MAKSYMILIAN SOBIESZCZAŃSKI,RYS HISTORYCZNO-STATYSTYCZNY WZROSTU I STANU MIASTA WARSZAWY OD NAJDAWNIEJSZYCH CZASÓW AŻ DO 1847 ROKU
Ten ostatni narobił wielkiego zamieszania, gdy 10 sierpnia 1866 roku wybiegł z klatki, w której był trzymany. Główną natomiast atrakcją Preuscherowej – oprócz antylop i kilku drobnych zwierzaków – stał się okazały lew, którym osobiście popisywała się właścicielka przebrana w podniszczony egzotyczny strój, nim zwierzę to skończyło w 1850 roku swą żywą karierę i stało się wypchanym eksponatem w uniwersyteckim gabinecie zoologicznym.
Tak stało się też ze wspaniałym młodym słoniem, który w latach dwudziestych XIX wieku wyrwał się z ogrodzenia i wybiegł na ulicę. Miasto ogarnęła panika, chociaż poczciwy kolos spacerował spokojnie i nie miał zamiaru nikogo skrzywdzić. „Niektórzy obywatele – jak informowała potem prasa – czuli się w niebezpieczeństwie nawet na drugich piętrach domów”. „Wiele sklepów – pisano dalej – pozamykano, a gospodarze barykadowali kamienice”. W atmosferze ogólnego przestrachu nie wymyślono nic mądrzejszego, jak zastrzelenie egzotycznego zwierzęcia. Spreparował go znający się na rzeczy pewien major z Modlina.
GABINET ZOOLOGICZNY urządził profesor Feliks Paweł Jarocki, który ponoć jeszcze przed powstaniem listopadowym zamierzał założyć w Warszawie stały ogród zoologiczny. Sprowadził nawet żubra z Białowieży; gdy ten szybko zdechł, stał się po spreparowaniu pierwszym eksponatem gabinetu. Gabinet ów został następnie przeniesiony do gmachu Sztuk Pięknych i jak można wyczytać w historii uczelni na – pisanej przez J. Bielińskiego – służył nie tylko studentom, ale w niektóre dni był także udostępniany publiczności.
Wypchane zwierzęta nie robiły jednakże takiej furory jak żywe. Te w Paryżu można było oglądać już od schyłku XVIII wieku w tamtejszym Jardin des Plantes, aw pierwszej połowie XIX wieku w wielu innych miastach europejskich w zakładanych tam ogrodach zoologicznych. Na początek lat siedemdziesiątych datują się skromne zalążki poznańskiego ZOO usytuowanego przy piwiarnianym ogródku; stanowiły je niedźwiadek i małpa odkupiona od Cygana, który wędrował z nimi po kraju, zarabiając na chleb.
W drugiej połowie XIX wieku można było zobaczyć tylko nieliczne zwierzęta, ale i te nie miały szczęścia do ludzi. Latem 1866 roku „Tygodnik Mód” wyrzekał na ogólne zdziczenie obyczajów: „…cóż więc dziwnego – pisano – jeśli gawiedź wykrada z akwarium Botanicznego Ogrodu żółwia, zabija chowaną tam wydrę”.
Na początku lat siedemdziesiątych XIX wieku Warszawa miała tylko sklep zoologiczny, w którym handlowano głównie królikami i gołębiami. Te zresztą, podobnie jak inne ptaki – przede wszystkim krajowe: gile, kosy i makolągwy – masowo iw ogromnym ponoć wyborze sprzedawano na Zapiecku, gdzie od lat mieścił się hałaśliwy targ drobnej zwierzyny. Dużo się natomiast w ówczesnej prasie dyskutowało o potrzebie urządzenia w stolicy ogrodu zoologicznego.
„Kurier Warszawski” pisał w połowie kwietnia 1873 roku: „Każdy z czytelników wie niewątpliwie o zakładającym się w Warszawie pod firmą Bartels, Kloss et Comp… ogrodzie zoologicznym”. Było to trochę na wyrost, bo menażeria, którą założył na rogu Hożej i Kruczej 17 Ferdynand Bartels – z zawodu najpierw guwerner, a potem cenzor – mogła być dopiero zalążkiem zwierzyńca.
Według opisu Prusa, który jako kronikarz miasta musiał niejako z obowiązku zwiedzić ów przybytek, „składał się on z dwu części, a mianowicie z pewnej liczby pokojów i ogrodu”. „W ogrodzie – relacjonował początkujący wówczas dziennikarz – zauważyliśmy trzech bardzo niespokojnych niedźwiedzi, parę małoletnich lisów, chudego wilka z mocno wystającym językiem, trochę sów i jednego orła. W pokojach stały znowu klatki z wszelkiego rodzaju ptactwem, nie wyłączając papug rozmaitej wielkości, kur i gołębi różnej formy, a nawet, jeśli nas pamięć nie zawodzi, dostrzegliśmy parę ptaków rajskich i kilku naturalnych dudków”.
WKRÓTCE PRASA DONIOSŁA, że skradziony został stamtąd „rzadki ptak największego gatunku sowa Puchacz (Bubo maximus) wraz z łańcuchem na nodze”; pewnie jakiś miłośnik zwierząt wypuścił męczącego się ptaka na wolność. Innym razem popularna popołudniówka informowała, że jeden z niedźwiedzi Bartelsa zerwał łańcuch i przeskoczył przez płot. „Nastraszył potem solidnie kilka kobiet, a na jednej nawet poszarpał odzienie, aż niejaki pan C., urzędnik magistratu, człek wielkiej odwagi, energicznym postępowaniem zmusił niedźwiedzia do posłuszeństwa, łańcuch z obrożą przypiął na szyi i przymocował zbiega we właściwym mu miejscu”.
Już w 1875 roku „Przegląd Tygodniowy” zamieścił tekst, który brzmiał jak nekrolog dla inicjatywy Bartelsa zaledwie sprzed dwóch lat: „Ostatnie swoje skromne fundusze na ten cel poświęcił, a nie zrażony przeciwnościami walczył do ostatka, aby swój zwierzyniec ocalić na to, aby stał się zalążkiem przyszłego ogrodu zoologicznego”.
JEDNAK NASTĘPNY ORGANIZATOR, znany w mieście oryginał mecenas Jan Maurycy Kamiński, musiał wszystko zaczynać od nowa. Spółka zawiązała się 31 maja 1884 roku, a już 17 czerwca „ogród wraz ze zwierzętami otwarty został” – pisały „Kłosy”. Stanął on poza miastem w miejscowości zwanej Bagatela, w dogodnym miejscu, bo tutaj właśnie, przy rogatkach mokotowskich, kończył swój bieg tramwaj konny. „Dostarczycielami kapitału było kilkaset osób”, które w sumie uzbierały 4 000 rubli srebrem; mniej o 2 000, niż się spodziewano – donosił „Kurier Warszawski”, który już wcześniej, powołując się na przykład Hamburga i Frankfurtu n. Menem, gdzie ogrody zoologiczne dawały znaczne zyski, nawoływał do zakupu udziałów.
Bolesław Prus wykpił jednak w tejże gazecie warszawskich statystów, że „w planie ich zoologicznego ogrodu brakuje klatki na jedno najciekawsze u nas zwierzę, nazywające się – arytmetyka”. Wyliczył bowiem, że przeciętny frankfurtczyk poświęcił na bilety do zoo równowartość kilkunastu kopiejek, warszawiacy natomiast – „biedacy i chroniczni bankruci” – musieliby wydać ponad rubla srebrem, by zoo mogło jako tako egzystować. „Za kilka lat – wróżył umiejący rachować felietonista – komornik opieczętuje ogród, a słonie, lwy, nosorożce i inne dziwolągi odda rakarzowi «do zniszczenia», jak to się zdarzyło niedźwiedziom śp. Bartelsa”.
Już niedługo miało się okazać, że Prus miał, niestety, rację. W atmosferze jednak zapału do wzbogacenia miasta o tak interesujący obiekt on także poddał rewizji swoją opinię i parę miesięcy później, w połowie czerwca 1884 roku, napisał: „Majątku nikt na tym nie zrobi, ale i nie straci, a cały ogół zyska”.
Gdy po roku dokonano obrachunków, okazało się jednak, że zamiast zysków ogród przy Bagateli przyniósł deficyt w wysokości 7 000 rs.; kwotę tę spłacił mecenas Kamiński, mając nadzieję, że w następnych latach powetuje sobie tę stratę. Były to rachuby złudne, bo w miarę upływu lat deficyt ciągle narastał. Nie przybywało też gatunków zwierząt, skoro nie było nadwyżek od 6% zysków, które gwarantowano; a według statutu miały one iść „na pomnażanie okazów”. Ogólnie lubiana, ściągająca najwięcej młodzieży słonica Kaśka, lew, żyrafy i wielbłąd, sprowadzone jeszcze przed otwarciem ogrodu, a także późniejsze nieliczne nabytki – oto główne atrakcje zoo przy Bagateli. Prócz tego były: niedźwiedzie, kuny, borsuki i ptactwo pochodzące z darów. Jako jeden z pierwszych podarował Kamińskiemu młodego niedźwiadka August hr. Potocki, popularny w Warszawie Gucio.
Ciągle też przychodziło mniej publiczności, niż się spodziewano, chociaż prasa bardzo ogród reklamowała, dbając o „honor Syreny”. Gazety pisały też o niezbyt kulturalnym zachowywaniu się publiczności; drażniąc zwierzęta, doprowadzano je – jak donosił „Kurier codzienny” – do dzikiego gniewu. „Naszym zdaniem – czytamy w tej gazecie – ponieważ zwierzętom jedynie i wyłącznie dokuczają uderzeniem laskami, parasolami itp., należałoby przy bramie wejściowej upoważnić szwajcara do odbierania od wchodzących i utrzymywania w kontramarkarni lasek, parasoli etc…”.
Usiłując ratować finanse zwierzyńca, organizowano zabawy dla dzieci, a także różne widowiska. Skorzystano tu z doświadczeń niemieckich, słynnego organizatora ogrodów zoologicznych, Karola Hagenbecka, który wprowadził „pokazy ludów” – Völkerschau – zespoły składające się z przedstawicieli egzotycznych plemion wraz ze zwierzętami i przedmiotami codziennego użytku. Za pośrednictwem Hagenbecka ściągnięto m.in. trupę Dahomejczyków i Hotentotów.
W 1888 roku Kamiński usiłował utworzyć przy zoo Muzeum Etnograficzne, do którego zebrano już kilka tysięcy eksponatów, głównie z Afryki (zbiory Janikowskiego i Rogozińskiego). Muzeum to powstało w kilka lat później przy Krakowskim Przedmieściu, bo ogród zoologiczny był już zbyt słabą instytucją i szybkim krokiem zmierzał do likwidacji.
Jednym z gwoździ do trumny zwierzyńca przy Bagateli stał się wypadek, który zdarzył się w końcu 1888 roku. Oto na dozorcę, Józefa Kuczerskiego, rzucił się niedźwiedź i śmiertelnie go pokiereszował. Przyczyną był brak należytej ostrożności, ale jeden z dziennikarzy puścił plotkę, że niedźwiedź napadł na swego opiekuna z głodu. Dyrekcja ogrodu ujęła się honorem: poleciła zastrzelić dwa pozostałe niedźwiedzie i dokonać sekcji, żeby udowodnić, że zwierzęta miały sadło, nie mogły więc być głodzone.
W dwa lata później wszystkie drapieżniki w ogrodzie zatruły się mięsem i wyzdychały. Słonia i pozostałe przy życiu zwierzęta sprzedano do zagranicznych ogrodów zoologicznych. Mecenas Kamiński pozostał z ogromnymi długami do spłacenia. Wyceniono je na 22 507 rs., a majątek oszacowano na 9 758 rubli srebrem. „Że był instytucją pożyteczną – napisał mu epitafium Świętochowski w «Prawdzie» pod koniec września 1890 roku – nikt nie przeczy, ale że na podstawie środków prywatnych ostać się nie mógł – dość łatwem było do przewidzenia. Ogrody zoologiczne, wielce kosztowne a mało zarabiające, muszą karmić się zasiłkami z kas miejskich lub rządowych”.
Wrócił do tematu jeszcze dwa miesiące później, bo sprawa leżała mu widocznie na sercu. „Może nie jedną setkę lat czas zbierze – prorokował – zanim u nas ludzie pokuszą się o założenie nowego Zwierzyńca”. Pesymizm Posła Prawdy okazał się jednak mocno przesadzony. Zoo opodal mostu Poniatowskiego na Powiślu założył w 1924 roku cukiernik Mieczysław Pągowski; według prasy wyróżniały się tu „wspaniałe okazy lwów i tygrysów”. Trzy lata później miasto powołało do życia i zaczęło organizować zoo na Pradze, które funkcjonuje do dzisiejszego dnia.
Po likwidacji zwierzyńca mecenasa Kamińskiego mieszkańcy Warszawy aż do tamtych czasów mogli oglądać „dzikie bestie”, jak np. lwy, już tylko w cyrku. Zwierząt jednak i w nich było niewiele (chyba że w przejezdnych trupach pojedyncze sztuki). Posiadający je w dość dużej liczbie cyrk Alberta Salomońskiego (66 koni, 2 muły, 2 jelenie, 2 małpy, później 2 słonie, 6 lwów i kilka niedźwiedzi) po wielkiej awanturze wywołanej przez wybryk klowna Tantiego, który wulgarnym kupletem obraził polskie kobiety, został w 1887 roku przymuszony do wyjazdu z Królestwa do Niemiec, gdzie już przedtem robił karierę. Pozostawił tylko wielbłąda, który wkrótce zdechł, bo pewnie był chory, oraz jelenia; zwierzak ten, co aż odnotowały gazety, niebawem drapnął do lasu.
Z kolei cyrk Cinisellego, który dawał widowiska od maja 1883 roku w specjalnie wzniesionym dla niego czteropiętrowym budynku przy Ordynackiej, specjalizował się już tylko w tresurze znanych przecież wszystkim swojskich koni oraz w pantomimach. Inne zwierzęta można było tam zobaczyć raczej rzadko, oczywiście poza tresowanymi pieskami i małpkami.
Zabawy i rozrywki
Popiół i ogień ♦ Płynie wianek, będzie mąż ♦ Wodą prostą, chlustając garnkami ♦ Reduty: od panów do pospólstwa ♦ Bale przyjacielskie i tancbudy ♦ Kto bawił się w resursach ♦ Krytyka balów dobroczynnych ♦ Popisy hecarzy i „linochodów” ♦ Spekulanci ludzkiej skóry ♦ Cyrk w teatrze – Salomoński i Ciniselli ♦ Rozrywka dla wszystkich klas ♦ Teatrzyki ogródkowe ♦ W Dolinie Szwajcarskiej i na placu Ujazdowskim ♦ Bielany i Saska Kępa
NAJSTARSZE ZABAWY ULICZNE, którym oddawali się głównie młodzież i pospólstwo, znano powszechnie od wieków; Kitowicz twierdzi, że popularne też były w Warszawie.
W Środę Popielcową – czytamy w Opisie obyczajów. – „nie fatygując księży, swawolna młodzież rozdawała go sobie sama, trzepiąc się po głowach workami popiołem napełnionymi albo też wysypując zdradą jedni drugim obojej płci na głowy pełne miski popiołów”. Rzucano też „o ziemię garnek popiołem suchym napełniony, trafiając tym pociskiem tak blisko osoby, że popiół z garnka rozbitego, wzniesiony na powietrze, musiał ją obsypać albo obkurzyć”; bojaźliwych to mocno przestraszało. Pozywano się nawet z tej racji do sądów marszałkowskich, „gdzie przestępcę nieodwłocznie na worku albo na skórze, podług majątku osoby, ukarano”. Grzywny i chłosta okazały się pewnie wystarczająco dotkliwe dla „żartownisiów” za marszałka Franciszka Bielińskiego owych praktyk poniechano.
Marszałek wielki koronny surowymi zakazami zlikwidował też inną zabawę pospólstwa: skakanie przez ogniska rozpalane na ulicach w noc świętojańską. Obyczaj ten został wytępiony „jako złe skutki sprawujący, już to w pożarach budynków z sobótki zapalonych, już w osobach skaczących sobótkę, które nieraz, ile przy gęstym dymie, skacząc naprzeciw siebie i upadając w ogień, raziły sobie płomieniem oczy, twarze, ręce i nogi, mianowicie bose, albo u kobiet od spodu nie opatrzone”.
Do wypadków dochodziło tym łatwiej, „kiedy chłopcy, których kaduk miesza do każdej swawolnej kompanii, klucze prochem ponabijane lub też ładunki z prochem nieznacznie w ogień rzucali”. Przelęknieni uczestnicy zabawy wpadali często w ogień, popychając się nawzajem i „będący na spodzie dobrze sobie przypiekli pieczeniów” – pisze Kitowicz.
Przetrwały natomiast „wianki”, uroczyście i wesoło obchodzone co roku, raz przyciągające mniej, innym razem więcej publiczności. W XIX wieku zbierała się ona na nabrzeżach Wisły przy ul. Bednarskiej, tuż przy moście, który był zamykany z tej okazji dla ruchu kołowego. „Wianki” przyciągały szczególnie służące i pokojówki i w ogóle żeńskie pomoce domowe, które stroiły się,w co miały najlepszego. Do puszczanych na wodę wianków dołączały kartki z życzeniami; najczęściej wypisywany był wierszyk: „Płynie wianek, płynie wciąż, tego roku będzie mąż” lub też: „Wianku luby chroń się zguby, płyń śmiele, daj wesele”. Orkiestry wojskowe przygrywały skoczne melodie, na brzegach rzeki i na wiślanych wysepkach rozpalano ogniska, błyskały ognie bengalskie.
Nowiną były – pisze jeden z varsavianistów – ogromne wieńce w kształcie świątyń czy piramid, niesione uroczyście przez młodzież rzemieślniczą.
Ciągle żywy był też śmigus-dyngus w wielkanocny poniedziałek, gdy „młodzież obojej płci czatowała z sikawkami i garnkami z wodą na przechodzących”. „Bywało nieraz – czytamy w Opisie obyczajów. iż zlana wodą jak mysz osoba, a jeszcze w dzień zimny, dostała stąd febry, na co bynajmniej nie zważano, byle się zadosyć stało powszechnemu zwyczajowi”. Amanci dystyngowani polewali wodą pachnącą tylko ręce dam. Inni lali „wodą prostą, chlustając garnkami, szklenicami, dużymi sikawkami i prosto w twarz lub od nóg do góry”.
Tak działo się również w XIX wieku i później. „Wędrowiec” pisał o lanym poniedziałku w 1892 roku, że podczas gdy prości ludzie oblewali niewiasty do suchej nitki, wytworni panowie stosowali w tym celu „mniej lub bardziej dowcipne przyrządy”. „W pierścionku, szpilce od krawata, broszce, bukieciku, często w najniewinniejszym z pozoru przedmiocie – czytamy – kryje się miniaturowa sikawka, z której, za pociśnieniem gumowej kuleczki lub jakiejś sprężynki wytryska strumień perfum”. Jak z tego widać, nic się nie zmieniło od czasów Kitowicza.
BALE PUBLICZNE ZWANE REDUTAMI upowszechniły się w Warszawie pod koniec panowania Augusta III; przedtem bale wyprawiały jedynie sfery wyższe i bawiły się na nich we własnym, elitarnym kręgu. „Reduty, w początkach samym tylko panom znajome, poczęły zwabiać do siebie i pospólstwo” – pisze Kitowicz. W związku ze zwiększonym zainteresowaniem zaczęto urządzać je dość często i już nie w jednym – u Włocha Salwadora przy ulicy Piekarskiej – ale w kilku punktach miasta. „Żeby się do sytości tą zabawą ludzie nacieszyli, przydano redutom więcej dni, więc bywały w niedzielę, poniedziałek, we wtorek, w środę i czwartek; ledwo sobie swawolnicy dali czasu do wytchnienia przez piątek i sobotę”. Odbywały się już nie tylko w zapusty, ale i sześć tygodni przed adwentem.
Na redutach tańczono, hazardowano się w karty (działało tu mnóstwo szulerów) i odbywano miłosne schadzki w wynajmowanych gabinecikach. Były też bufety, ale o bardzo wygórowanych cenach, bo miejscowi restauratorzy i cukiernicy musieli się wysoko opłacać „antreprenerowi”, który organizował reduty w wynajętym pałacu. Nie każdego już było zresztą stać na bufet; wystarczyło mu, że wydał 9 złotych na bilet wejścia.
JAK TO NA REDUTACH BYWAŁO
Sług niczyich na reduty nie wpuszczano, ponieważ też tam żadnej usługi innej nie potrzebowano, tylko do jadła i napoju, do czego byli służebnicy antreprenera, czyli gospodarza redut. Jeżeli zaś kto potrzebował swego sługi w jakiej potrzebie, mógł wyniść z sali i tam go przywołać, ale nie dalej jak za próg przed wartę, ponieważ gdyby wyszedł dalej, tedy nie byłby wpuszczony na powrót na reduty, chyba za nowym biletem opłaconym. Jedzącym, pijącym i tańcującym ażeby nie schodziło na niczym do wygody, blisko sali redutnej był jeden pokój pełen na pawimencie stolców, a na półkach urynałów, gdzie goście składali ciężary natury.