Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Inwit

Inwit

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64523-44-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Inwit

"Michał Cholewa, laureat Nagrody im. Janusza Zajdla, przedstawia kolejną powieść w cyklu Algorytm Wojny.


Po zagładzie świata, który przeminął w Dniu, gdy Sztuczne Inteligencje postanowiły unicestwić ludzkość, ta jednak przetrwała i teraz podzielona na trzy mocarstwa walczy o pozostałości dawnej cywilizacji.


Zasady nie obowiązują, moralność nie istnieje. Ludzie są jeszcze bardziej bezwzględni niż SI, a do tego nielogiczni, małostkowi, aroganccy, gotowi mścić się i mordować w imię prywatnych ambicji.


Marcin Wierzbowski ze swoim oddziałem weteranów zostaje wciągnięty w szeregi niezawodnego, lecz cieszącego się złą sławą Dowództwa Operacji Specjalnych Unii Europejskiej. Dowodzący nimi pułkownik Brisbane zabiera żołnierzy w kolejną misję, tym razem na Liberty, planetę, która zadziwiająco dobrze poradziła sobie z buntem maszyn i dysponuje aż dwiema kopalniami caellium, niezwykle cennego surowca. Niestety Liberty leży w strefie wpływów potężnych Stanów Zjednoczonych i znowu misterne operacje specjalne muszą zastąpić inwazję na pełną skalę.


Tym razem jednak szans na sukces nie dostrzegają nawet magowie, ludzie-komputery żyjący w komorach medycznych, którzy stracili kontakt ze swoim gatunkiem, w zamian zyskując niemal nieograniczone możliwości analizy i zdobywania wiedzy.
Brisbane wierzy jednak Colette, dziewczynie ukształtowanej w projekcie Dedal, który miał za zadanie stworzenie następcy SI.
Czym będzie zwycięstwo i jaką cenę trzeba za nie zapłacić?"

Polecane książki

Często mamy do czynienia z przypadkiem, gdy do skonsolidowania musimy włączyć zagraniczną jednostkę, której waluta funkcjonalna lub prezentacji  są inne niż jednostki dominującej. W opracowaniu wyjaśniamy, jakie należy zastosować metody przeliczeń. Podpowiadamy, jak sporządzić poprawne skonsolidowan...
O wiele łatwiej jest sprawować kontrolę nad drugim człowiekiem niż nad własnym życiem. Wie o tym Marek, przykładny ojciec rodziny, prezes poważnej firmy, dręczyciel i kat swojej żony. Trudno jest jednak w nieskończoność zachowywać pozory szczęścia, zwłaszcza kiedy ofiara się buntuje i zaczyna dos...
Popularnym sposobem wyróżniania ważnych danych i poprawieniem wizualnej strony zestawień w Excelu jest formatowanie warunkowe. W dynamiczny sposób, w zależności od zmian zachodzących w arkuszu, zmienia ono formatowanie komórek. matowania warunkowego. Jednym z najbardziej popularnych narzędzi wizuali...
Ten program powstał po to, aby dać rozwój ludziom. Cierpnie jest wtedy, kiedy czujemy się bezsilni, by zmienić nasze życie. Na szczęście zawsze możemy zmienić postrzeganie siebie, a zatem i świata. Życie nabiera sensu wtedy, kiedy znajdziesz misję większą niż ty sam.Nie wygrasz życia, nie wiedząc o ...
Biblia Ekumeniczna to owoc ponad dwudziestoletniej pracy biblistów i językoznawców z jedenastu Kościołów działających w Polsce. Ideą przewodnią tego tłumaczenia Pisma Świętego jest osiągnięcie przez wszystkie Kościoły chrześcijańskie w Polsce, partycypujące w tym dziele, wspólnego i zaakceptowanego ...
  Agent FBI Kilraven wciąż nie uporał się z bolesną przeszłością. Po tym jak zamordowano jego żonę i córeczkę, odsunął się od świata i postanowił nie dopuścić do swojego serca żadnej innej kobiety. Nie wszystko jednak układa się po jego myśli. Przeniesiony do Jacobsville, małego miasteczka w Teksasi...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Michał Cholewa

MICHAŁ CHOLEWA

IN­WIT

© 2016 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2016 Michał Cholewa

Redaktor serii: Sławomir Brudny

Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, atelier@duchateaux.pl

Ilustracje: Grzegorz Bobrowski

ISBN 978-83-64523-441

Ustroń 2016

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

PrologBaza Marynarki Wojennej EU Narvik, Nordland, 21.05.2213 ESD, 16:19

Nar­vik ura­to­wa­ła tyl­ko i wy­łącz­nie chwi­lo­wa sła­bość po­rucz­ni­ka Va­ra­ska. Sześć­set czter­dzie­ści ko­biet i męż­czyzn oraz cen­tra­la ana­li­tycz­na Do­wódz­twa Ope­ra­cji Spe­cjal­nych za­wdzię­cza­li swo­ją szan­sę plot­kar­stwu ofi­ce­ra peł­nią­ce­go funk­cję łącz­no­ściow­ca EUS „Hy­dra”.

To wła­śnie ga­da­tli­wość spra­wi­ła, że Va­ra­sek, za­miast ogra­ni­czyć się do stan­dar­do­wej wy­mia­ny ko­mu­ni­ka­tów, zde­cy­do­wał się na dłuż­szą roz­mo­wę z ko­le­gą z pod­cho­dzą­ce­go do sta­cji woj­sko­we­go trans­por­tow­ca „Sten­ton”. Każ­dy re­gu­la­min uzna­wał woj­sko­wy ka­nał ko­mu­ni­ka­cyj­ny za ści­śle re­gla­men­to­wa­ny za­sób flo­ty i jego prze­zna­cze­niem mia­ły być wy­łącz­nie istot­ne ko­mu­ni­ka­ty, a nie oso­bi­ste roz­mo­wy.

Va­ra­sek miał jed­nak tego dnia wy­jąt­ko­wo nud­ną wach­tę, a łącz­no­ściow­ca na „Sten­to­nie” znał od daw­na. Wie­dział też, że ani „Hy­dra”, ani sam trans­por­to­wiec nie mają otwar­tych żad­nych ka­na­łów łącz­no­ści i nie za­no­si­ło się na to, żeby to mia­ło ulec zmia­nie. Co wię­cej, frach­to­wiec, któ­ry prze­szedł obo­wiąz­ko­wą kon­tro­lę ko­dów go­dzi­nę wcze­śniej, szedł już ko­ry­ta­rzem wy­zna­czo­nym wiąz­ką pro­wa­dzą­cą z Nar­vi­ku do stre­fy po­sto­jo­wej sta­cji, co ozna­cza­ło spo­ro ro­bo­ty dla ster­ni­ka, ale pra­cy na sta­no­wi­sku łącz­no­ści było re­la­tyw­nie nie­wie­le. Z tego też po­wo­du po­rucz­nik nie czuł spe­cjal­nych wy­rzu­tów su­mie­nia, nie­re­gu­la­mi­no­wo wy­ko­rzy­stu­jąc woj­sko­wy za­sób na pry­wat­ną roz­mo­wę.

Po­trze­ba było za­le­d­wie kil­ku zdań, by Va­ra­sek na­brał nie­okre­ślo­ne­go wra­że­nia, że coś ze sta­rym zna­jo­mym jest nie w po­rząd­ku. Po dal­szej mi­nu­cie, z pew­ny­mi wąt­pli­wo­ścia­mi, zde­cy­do­wał się zgło­sić spra­wę za­stęp­cy do­wód­cy, któ­ry miał aku­rat wach­tę na po­mo­ście bo­jo­wym. Ten – ma­jąc za sobą do­kład­nie taką samą nud­ną wach­tę – uznał, że wy­ko­rzy­sta oka­zję, by prze­pro­wa­dzić ćwi­cze­nia z prze­chwy­ce­nia i za­ję­cia jed­nost­ki wro­ga. „Hy­dra” nada­ła więc na sta­cję Nar­vik in­for­ma­cję o ćwi­cze­niach, po czym na­ka­za­ła frach­to­wi wy­ze­ro­wa­nie pręd­ko­ści względ­nej wo­bec sta­cji i ocze­ki­wa­nie na kon­tro­lę. W od­po­wie­dzi na we­zwa­nie „Sten­ton” ze­rwał łącz­ność i wy­ci­ska­jąc każ­dy wat mocy z re­ak­to­rów, ru­szył w kie­run­ku in­sta­la­cji.

Miał do niej trzy mi­nu­ty mar­szu, kie­dy na wszyst­kich okrę­tach eska­dry war­tow­ni­czej i na sa­mym Nar­vi­ku za­wy­ły sy­re­ny alar­mo­we. Sek­cje tak­tycz­ne wszyst­kich jed­no­stek, jak rów­nież ta na Nar­vi­ku mo­men­tal­nie do­szły do tego sa­me­go wnio­sku – do­wo­dzą­cy frach­tow­cem chce ude­rzyć w sta­cję lub przy­naj­mniej za­sy­pać ją pę­dzą­cy­mi z jak naj­więk­szą pręd­ko­ścią odłam­ka­mi. Wy­snu­ły też dru­gi wnio­sek – dys­po­nu­jąc taką prze­wa­gą na star­cie, „Sten­ton” ma na to szan­se.

Naj­bliż­sze nisz­czy­cie­le, któ­rych do­wód­cy zda­li so­bie na­gle spra­wę, jak bar­dzo spóź­nio­ne jest ich dzia­ła­nie, ru­szy­ły w roz­pacz­li­wą go­ni­twę za frach­tow­cem, ale wie­dzia­no, że kry­zys roz­wią­że się naj­pew­niej po­mię­dzy sta­cją, „Sten­to­nem” i „Hy­drą”.

Nisz­czy­ciel wy­strze­lił wszyst­kie po­ci­ski nie­mal rów­no­cze­śnie z sal­wą an­ty­ra­kiet z Nar­vi­ku – wo­bec prze­wa­gi pręd­ko­ści „Sten­to­na” były to je­dy­ne po­ci­ski, któ­re mo­gły mieć zna­cze­nie w star­ciu. Od­pa­lo­ne po­spiesz­nie dwie sal­wy z la­se­ra da­le­kie­go za­się­gu uzy­ska­ły tyl­ko dwa nie­sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ce bły­ski roz­pro­sze­nia wiąz­ki na po­wło­ce re­flek­syj­nej celu.

„Sten­ton” od­pa­lił od­pa­lił pierw­szą sal­wę de­fen­syw­nych sti­let­to w kie­run­ku bliż­szych po­ci­sków Nar­vi­ku i istot­nie ten atak zo­stał za­trzy­ma­ny. Osiem exo­ce­tów „Hy­dry” na­tra­fi­ło tyl­ko na jed­ną li­nię obro­ny wy­strze­lo­nej w ostat­niej chwi­li dru­giej sal­wy. Ku ogrom­ne­mu za­sko­cze­niu ofi­ce­rów na po­mo­ście nisz­czy­cie­la czte­ry z ofen­syw­nych po­ci­sków zo­sta­ły znisz­czo­ne i w stre­fę obro­ny bez­po­śred­niej, w ogień krót­ko­za­się­go­wych la­se­rów IR wpa­dły tyl­ko czte­ry ra­kie­ty.

Tyl­ko jed­na de­to­no­wa­ła w za­się­gu ata­ku i na­wet ona spo­wo­do­wa­ła je­dy­nie nie­znacz­ne uszko­dze­nia na ka­dłu­bie celu. Ale to wy­star­czy­ło – la­ser da­le­kie­go za­się­gu „Hy­dry” ude­rzył zno­wu, przy ide­al­nie wy­li­czo­nej ro­ta­cji celu, tra­fia­jąc do­kład­nie w uszko­dzo­ny sek­tor po­wło­ki re­flek­syj­nej. Pro­mień prze­bił się przez pan­cerz jak cios gi­gan­tycz­nej pię­ści, roz­darł po­kła­dy i prze­rwał ka­dłub se­rią eks­plo­zji, w ułam­ku se­kun­dy za­mie­nia­jąc w peł­ni spraw­ny okręt w chmu­rę szcząt­ków.

Ta wła­śnie chmu­ra do­tar­ła czter­dzie­ści se­kund póź­niej do Nar­vi­ku.

***

Ge­ne­rał Gun­nar Sol­skja­erd w mil­cze­niu ob­ser­wo­wał uno­szą­ce się przy ścia­nie ga­bi­ne­tu ho­lo­pro­jek­cje uka­zu­ją­ce ob­ra­zy z ka­mer sta­cji. W tak bla­do­nie­bie­skich, że nie­mal bia­łych oczach star­sze­go męż­czy­zny mi­go­ta­ły od­bi­te ob­ra­zy mi­riad po­ły­sku­ją­cych w prze­strze­ni szcząt­ków oraz zor­ga­ni­zo­wa­ne ukła­dy świa­teł po­zy­cyj­nych na ska­fan­drach ro­bo­czych grup tech­nicz­nych. I roz­dar­ty ka­dłub, z któ­re­go trze­wi usu­wa­no cia­ła w po­prze­bi­ja­nych ska­fan­drach.

– Prze­łom – po­wie­dział wresz­cie ci­chym, pra­wie bez­oso­bo­wym gło­sem. – Spo­dzie­wa­łem się go póź­niej.

Sto­ją­cy kil­ka me­trów za nim puł­kow­nik Wil­liam Bris­ba­ne nie od­po­wie­dział. Szef Do­wódz­twa Ope­ra­cji Spe­cjal­nych nie ocze­ki­wał tego zresz­tą. To, co ko­mu­ni­ko­wał Bris­ba­ne’owi, było ra­czej krót­ki­mi wy­jąt­ka­mi z nie­usta­ją­cych prze­my­śleń, da­ją­cy­mi ogól­ne po­ję­cie, co może ukry­wać się za po­zna­czo­ną sie­cią zmarsz­czek, nie­ru­cho­mą jak ma­ska twa­rzą Nor­we­ga. Czas kon­kre­tów do­pie­ro miał na­dejść.

– Bę­dzie­my zmu­sze­ni do kontr­ak­cji – do­dał Sol­skja­erd po chwi­li ci­szy. Naj­bliż­szy mo­ni­tor uka­zy­wał te­raz do­kład­nie to samo co pa­no­ra­micz­ny ilu­mi­na­tor w ga­bi­ne­cie ge­ne­ra­ła, tar­czę pla­ne­ty z ozna­czo­ny­mi na jej tle nie­wy­raź­ny­mi du­cha­mi nisz­czy­cie­li eska­dry pa­tro­lo­wej. – Szyb­ko, do­pó­ki spra­wy nie na­bra­ły roz­pę­du.

Wil­liam Bris­ba­ne, ko­rzy­sta­jąc z fak­tu, że znaj­du­je się nie­mal za ple­ca­mi prze­ło­żo­ne­go, skrzy­wił się lek­ko. „Zmu­sze­ni do kontr­ak­cji” nie brzmia­ło do­brze, zwłasz­cza kie­dy duża część ru­chów Do­wódz­twa była de fac­to wy­mu­szo­na. Spe­cjal­ne za­zna­cze­nie tego fak­tu mo­gło ozna­czać wie­le nie­przy­jem­nych rze­czy. Pla­ny o sto­pień mniej pre­cy­zyj­ne, odro­bi­nę mniej­sze przy­go­to­wa­nie, więk­sze mar­gi­ne­sy błę­dów. Czyn­ni­ki, któ­re prze­no­szą ak­cje z pola ele­ganc­kich, chi­rur­gicz­nych cięć w stro­nę sze­ro­kich za­ma­chów ta­sa­kiem.

– Jest pan za­nie­po­ko­jo­ny? – Gun­nar Sol­skja­erd ob­ró­cił się po­wo­li, by spoj­rzeć na pod­wład­ne­go. W jego oczach od­bi­ja­ło się świa­tło z ota­cza­ją­cych ich pro­jek­cji.

– Tak – od­parł Bris­ba­ne bez na­my­słu.

Na po­zna­czo­nej zmarszcz­ka­mi twa­rzy Nor­we­ga po­ja­wił się cień uśmie­chu, le­d­wie za­uwa­żal­ne unie­sie­nie ką­ci­ków wą­skich warg.

– Ja też.

Pod­szedł do sze­ro­kie­go biur­ka o czar­nym, po­ły­skli­wym bla­cie i krót­kim ge­stem uru­cho­mił je­den z wmon­to­wa­nych weń pro­jek­to­rów. Ho­lo­gra­ficz­na pro­jek­cja ekra­nu za­bły­sła nad płasz­czy­zną biur­ka. Tym ra­zem nie był to jed­nak ko­lej­ny ob­raz z sys­te­mów ob­ser­wa­cyj­nych, a su­ro­wa biel list ra­por­to­wych.

– Wy­sła­łem za­py­ta­nie do Kon­kla­we – po­wie­dział Sol­skja­erd, le­d­wo do­strze­gal­ny­mi ru­cha­mi chu­dych pal­ców wy­wo­łu­jąc ko­lej­ne, nie­wi­docz­ne z miej­sca, gdzie stał Bris­ba­ne, po­zy­cje. – W spra­wie po­ten­cjal­nych wek­to­rów ata­ku, ja­kie mo­że­my wy­ko­rzy­stać.

– I co po­wie­dzie­li?

– Wła­śnie przy­szło dla nas we­zwa­nie.

Za­sko­czo­ny puł­kow­nik uniósł brew. Wie­dział, że Kon­kla­we, głów­ny dział ana­li­tycz­ny Do­wódz­twa Ope­ra­cji Spe­cjal­nych, nie wy­sy­ła swo­ich ra­por­tów na­wet świet­nie za­bez­pie­czo­ną sie­cią we­wnętrz­ną Nar­vi­ku, zwy­kle po­le­ga­jąc w ta­kich przy­pad­kach na ofi­ce­rze łącz­ni­ko­wym. Tym ra­zem jed­nak nie tyl­ko za­ży­czo­no so­bie obec­no­ści ge­ne­ra­ła na miej­scu, ale rów­nież – je­śli ro­zu­mieć do­słow­nie „nas” – Bris­ba­ne’a. Ale z dru­giej stro­ny i sy­tu­acja była nie­ty­po­wa.

***

Sek­tor, w któ­rym mie­ści­ły się prze­dzia­ły Kon­kla­we, był z pew­no­ścią naj­le­piej strze­żo­nym frag­men­tem Nar­vi­ku. Idą­cych przez ko­lej­ne stre­fy za­strze­żo­ne dwóch ofi­ce­rów kon­tro­lo­wa­no prak­tycz­nie co kil­ka­dzie­siąt kro­ków, a od po­ło­wy dro­gi to­wa­rzy­szy­ła im przy­dzie­lo­na przez sze­fa ochro­ny Kon­kla­we dru­ży­na żoł­nie­rzy. Na­wet dla do­wód­cy oesów nie ro­bio­no wy­jąt­ków, kie­dy chciał wejść do gniaz­da ma­gów.

Ist­nia­ło wie­le mi­tów na te­mat ma­gów, lu­dzi z za­im­plan­to­wa­nym neu­ro­złą­czem, peł­nym in­ter­fej­sem łą­czą­cym układ ner­wo­wy z sys­te­ma­mi elek­tro­nicz­ny­mi. Czę­ścio­wo ich źró­dłem był strach – za­cho­wa­nie ma­gów, bę­dą­ce wy­ni­kiem zmian neu­ro­lo­gicz­nych wy­ni­ka­ją­cych ze wsz­cze­pie­nia neu­ro­złą­cza i z nie­co in­ne­go niż ludz­kie po­dej­ścia do wi­dzia­ne­go przez stru­mie­nie ana­li­zo­wa­nych da­nych świa­ta, dla wie­lu było nie­po­ko­ją­ce. Pra­wie bez­po­śred­nio pod­łą­cza­jąc swój układ ner­wo­wy do ma­szyn, bu­dzi­li u wie­lu do­dat­ko­wy lęk jako oso­by zbyt bli­skie SI, aby im ufać. In­nym źró­dłem mi­tów mo­gła być fa­scy­na­cja – ma­go­wie, bez wy­jąt­ku oso­by o nie­zwy­kle efek­tyw­nie do­sto­so­wa­nym ukła­dzie ner­wo­wym, byli na polu woj­ny elek­tro­nicz­nej i ana­li­zy da­nych isto­ta­mi w za­sa­dzie pół­bo­ski­mi, prak­tycz­nie bez po­rów­na­nia z naj­le­piej przy­go­to­wa­ny­mi ludź­mi.

Mó­wi­ło się na przy­kład, że aby w ogó­le za­in­sta­lo­wać neu­ro­złą­cze, wzor­ce ośrod­ko­we­go ukła­du ner­wo­we­go mu­sia­ły być zbli­żo­ne do tych, ja­kie mają psy­cho­pa­ci, że każ­dy mag jest w za­sa­dzie kimś w ro­dza­ju se­ryj­ne­go mor­der­cy na uwię­zi. To była oczy­wi­sta bzdu­ra, choć Bris­ba­ne świet­nie ro­zu­miał, skąd się wzię­ła taka teo­ria – więk­szość ma­gów z cza­sem co­raz bar­dziej tra­ci­ła kon­takt z wła­sny­mi emo­cja­mi i mo­gła ro­bić wra­że­nie, jak­by trak­to­wa­ła lu­dzi wy­łącz­nie jako źró­dła in­for­ma­cji i – cza­sa­mi – roz­ka­zów.

Inni twier­dzi­li z ko­lei, że naj­wy­żej dzie­sięć pro­cent wy­zna­czo­nych do neu­ro­złą­cza kan­dy­da­tów sta­je się ma­ga­mi, a resz­ta jest czymś w ro­dza­ju pro­duk­tów ubocz­nych. I te z ko­lei plot­ki aku­rat czę­ścio­wo od­po­wia­da­ły praw­dzie, choć – jak to zwy­kle w przy­pad­ku plo­tek – było pra­wie do­kład­nie na od­wrót, niż opo­wia­da­no.

Pro­wa­dze­ni przez szóst­kę uzbro­jo­nych i opan­ce­rzo­nych żoł­nie­rzy ofi­ce­ro­wie do­tar­li do gra­ni­cy stre­fy we­wnętrz­nej – ostat­nie­go punk­tu kon­tro­l­ne­go przed sa­my­mi prze­dzia­ła­mi zaj­mo­wa­ny­mi przez Kon­kla­we. Znad za­trza­śnię­tej pan­cer­nej ślu­zy spo­glą­da­ły na woj­sko­wych obiek­ty­wy ka­mer i koń­ców­ki sen­so­rów, a na sze­ro­kim pa­ne­lu obok umiesz­czo­no czyt­ni­ki po­zwa­la­ją­ce na do­dat­ko­wą iden­ty­fi­ka­cję.

– Po­rucz­nik Krieg, dru­ga dru­ży­na war­tow­ni­cza, kod wej­ścia A-306. – Pro­wa­dzą­cy ze­spół ich anio­łów stró­żów ofi­cer zsu­nął go­gle ze­sta­wu wi­zyj­ne­go i przy­sta­wił oko do czyt­ni­ka siat­ków­ki, a po­tem wsu­nął dłoń do med-ska­ne­ra. Wresz­cie zdjął z szyi kar­tę ko­do­wą i wło­żył ją do gniaz­da. – Pro­wa­dzi­my ge­ne­ra­ła bry­ga­dy Gun­na­ra Sol­skja­er­da i puł­kow­ni­ka Wil­lia­ma Bris­ba­ne’a, zgod­nie z roz­ka­zem 303-201-18.

Krieg cof­nął się o krok i spoj­rzał zna­czą­co na dwóch ofi­ce­rów spod unie­sio­nych na hełm go­gli.

– Pro­szę wsu­nąć pra­wą dłoń do ska­ne­ra.

Bris­ba­ne po­cze­kał, aż prze­ło­żo­ny wy­ko­na po­le­ce­nie, by zro­bić to sa­me­mu, trze­ci raz, od­kąd roz­po­czę­li marsz w stro­nę sek­to­ra Kon­kla­we. Sys­tem bez­pie­czeń­stwa nie mu­siał oczy­wi­ście znów zbie­rać da­nych o ich od­ci­skach pal­ców czy skła­dzie krwi – ko­lej­ne te­sty mia­ły spraw­dzić, czy skó­ra re­agu­je zgod­nie z wpro­wa­dzo­nym wzor­cem na mi­ni­mal­ne zmia­ny skła­du at­mos­fe­ry w ko­lej­nych prze­dzia­łach.

– Iden­ty­fi­ka­cja po­twier­dzo­na – po­wie­dział uprzej­my, au­to­ma­tycz­ny głos z ze­sta­wu ko­mu­ni­ka­cyj­ne­go, a po­tem sze­ro­kie wro­ta roz­su­nę­ły się, uka­zu­jąc ja­sny ko­ry­tarz stre­fy Kon­kla­we.

– Pa­nie ge­ne­ra­le, pa­nie puł­kow­ni­ku, pro­szę do środ­ka. – Po­rucz­nik Krieg cof­nął się o ko­lej­ne kil­ka kro­ków. – Bę­dzie­my tu na was cze­kać.

Wie­lu lu­dzi twier­dzi­ło też, przy­po­mniał so­bie Bris­ba­ne, wcho­dząc za prze­ło­żo­nym do we­wnętrz­ne­go sank­tu­arium Nar­vi­ku, że gdzieś w mó­zgu każ­de­go maga kry­je się sta­ra, stłam­szo­na oso­bo­wość roz­pacz­li­wie bi­ją­ca pię­ścia­mi w ścia­ny skro­jo­ne­go na po­trze­by ar­mii umy­słu i ob­ser­wu­ją­ca bez­rad­nie wła­sne za­ni­ka­nie.

Oczy­wi­ście, Wil­liam Bris­ba­ne, sam nie bę­dąc ma­giem, nie mógł tego wie­dzieć. Znał ich jed­nak cał­kiem wie­lu. I mu­siał przy­znać, że te hi­sto­rie mógł­by uznać za praw­dzi­we.

***

Spo­ro ra­cji kry­ło się w plot­ce, iż je­dy­nie mały od­se­tek lu­dzi przy­stę­pu­ją­cych do pro­gra­mu sta­je się ma­ga­mi – istot­nie, taka była praw­da. Mro­żą­ce krew w ży­łach hi­sto­rie na te­mat wy­sy­pisk peł­nych ciał tych, któ­rym się nie po­wio­dło, dało się na­to­miast śmia­ło wło­żyć po­mię­dzy baj­ki. Poza na­praw­dę eks­tre­mal­ny­mi przy­pad­ka­mi tacy kan­dy­da­ci nie gi­nę­li. Za­miast tego do­sta­wa­li sto­pień ofi­cer­ski i sta­no­wi­sko spe­cja­li­sty do wal­ki elek­tro­nicz­nej. Byli do­kład­nie tymi oso­ba­mi, któ­rych prze­cięt­ny żoł­nierz znał jako ma­gów. Moż­na było wręcz wy­snuć tezę, że oso­by z nie­wy­star­cza­ją­co wy­so­kim po­zio­mem do­stę­pu spo­tka­ły w ży­ciu wy­łącz­nie tych nie­uda­nych ma­gów. I mo­gły to uznać za szczę­ście ze wzglę­du na wła­sne zdro­wie psy­chicz­ne.

Praw­dzi­wy mag prze­kra­czał li­nię, za któ­rą nie było już lu­dzi. Uzy­ski­wał moż­li­wo­ści wi­dze­nia drob­nych za­leż­no­ści i ko­re­la­cji, któ­re praw­do­po­dob­nie na­wet SI mia­ły­by pro­blem zo­ba­czyć. Dys­po­no­wał ob­ra­zem świa­ta, któ­ry jest me­cha­ni­zmem, gdzie każ­dy try­bik wy­da­rzeń łą­czy się z nie­skoń­czo­ną licz­bą in­nych try­bi­ków i gdzie te po­łą­cze­nia moż­na ana­li­zo­wać. Tra­cił za to nie­mal cał­ko­wi­cie stycz­ność z ga­tun­kiem, po­czy­na­jąc od ja­kie­go­kol­wiek zro­zu­mie­nia jego po­trzeb, aż po zdol­ność ko­mu­ni­ka­cji. Za­pa­trzo­ny w nar­ko­tycz­ny ciąg da­nych, z fa­scy­na­cją śle­dzą­cy łań­cu­chy drob­nych po­łą­czeń po­mię­dzy fak­ta­mi, mag zmarł­by z gło­du, gdy­by nie był pod­trzy­my­wa­ny sztucz­nie.

Aby w ogó­le na­kie­ro­wać go na te­ma­ty in­te­re­su­ją­ce cen­trum kon­tro­l­ne, po­trzeb­na była de­dy­ko­wa­na gru­pa nie­uda­nych ma­gów i inna, któ­ra mo­gła pod­jąć pró­bę in­ter­pre­ta­cji po­to­ku prze­two­rzo­nych da­nych, cały czas po­ja­wia­ją­cych się na wyj­ściu in­ter­fej­su człon­ka Kon­kla­we. Nikt nie po­tra­fił po­wie­dzieć, w jaki spo­sób my­ślą praw­dzi­wi ma­go­wie. Ale od­po­wied­ni wy­si­łek po­zwa­lał cza­sa­mi zro­zu­mieć coś z tego, co prze­ka­zy­wa­li.

Bris­ba­ne kil­ka razy w ży­ciu wi­dział ma­gów Kon­kla­we – więź­niów swo­ich jed­no­stek, bo ludz­kość uczy­ła się na wła­snych błę­dach i tak po­tęż­ne isto­ty trzy­ma­ła na na­praw­dę krót­kiej smy­czy. Wpię­tych w spe­cjal­ne uprzę­że, unie­ru­cho­mio­nych w med-sta­no­wi­skach cią­gle mo­ni­to­ru­ją­cych ich stan, z gru­bym pę­kiem świa­tło­wo­dów po­łą­czo­nych po­przez neu­ro­złą­cza z gi­gan­tycz­nym rdze­niem bazy da­nych Nar­vi­ku. Bla­dych i chu­dych, o moc­no uwy­pu­klo­nych ży­łach, zie­lo­no­nie­bie­skich przez krą­żą­cy w nich kok­tajl me­dycz­ny. Z sza­leń­stwem zie­ją­cym w czar­nych jak stud­nie, nie­pro­por­cjo­nal­nie wiel­kich oczach.

Cena wej­ścia na wyż­szy sto­pień eg­zy­sten­cji była wy­so­ka.

***

Sze­fem zmia­ny w cen­trum kon­tro­l­nym Kon­kla­we był przy­sa­dzi­sty ma­jor o twa­rzy przy­wo­dzą­cej na myśl do­bro­dusz­ne­go wuj­ka. Po­mi­mo roz­pię­tej blu­zy mun­du­ro­wej i cią­gle pra­cu­ją­cej kli­ma­ty­za­cji męż­czy­zna był moc­no spo­co­ny, wil­goć krę­ci­ła mu ciem­ne wło­sy, a kro­pel­ki potu gro­ma­dzi­ły się wo­kół krza­cza­stych brwi i na śnia­dych skro­niach. „Gar­cia”, gło­si­ła pla­kiet­ka z na­zwi­skiem.

– Wi­tam w Kon­kla­we – po­wie­dział znu­żo­nym gło­sem czło­wie­ka, któ­ry sta­now­czo zbyt dłu­go jest już na no­gach. – Ro­zu­miem, że ściąg­nię­cie pa­nów tu­taj jest, hm, nie­cha­rak­te­ry­stycz­ne. Jed­nak po­le­ce­nie ge­ne­ra­ła Sol­skja­er­da było, po­wiedz­my, dość nie­ty­po­we.

Otarł pot z czo­ła, po­zo­sta­wia­jąc na nim su­chą smu­gę, i krót­kim ge­stem wska­zał na cen­trum kon­tro­l­ne. Prze­stron­ne, chłod­ne po­miesz­cze­nie wy­peł­nio­ne ekra­na­mi uka­zu­ją­cy­mi prze­dzia­ły zaj­mo­wa­ne przez pod­pię­tych do apa­ra­tu­ry me­dycz­nej ma­gów Kon­kla­we, se­rie bio­od­czy­tów, cią­gi su­ro­wych da­nych i ra­por­ty stwo­rzo­ne przez sek­cję ana­liz. Przy ośmiu sta­no­wi­skach sie­dzia­ła gru­pa ofi­ce­rów – wszy­scy bez wy­jąt­ku z ak­tyw­ny­mi neu­ro­złą­cza­mi i jed­no­li­cie czar­ny­mi ocza­mi. Po­mniej­si, mniej uda­ni ma­go­wie na stra­ży tych praw­dzi­wych.

– Przy­wy­kli­śmy do py­tań o ana­li­zę da­nych – tłu­ma­czył da­lej ma­jor, pa­trząc na mil­czą­ce­go Sol­skja­er­da. – Proś­ba o pro­po­zy­cje sce­na­riu­szy jest…

Nie­bez­piecz­na, do­po­wie­dział w my­ślach Bris­ba­ne. Jest stą­pa­niem po cien­kiej li­nie, da­niem Kon­kla­we zbyt du­żej ilo­ści in­for­ma­cji w jed­nej por­cji. Umoż­li­wie­niem ma­gom wy­cią­gnię­cia zbyt pre­cy­zyj­nych wnio­sków. Wresz­cie – po­stę­po­wa­niem wbrew wy­tycz­nym Szta­bu.

– …bez­pre­ce­den­so­wa – do­koń­czył Gar­cia.

– Ja­kie uzy­ska­li­ście wy­ni­ki? – za­py­tał krót­ko Sol­skja­erd, po­zwa­la­jąc Gar­cii pro­wa­dzić się po­mię­dzy sta­no­wi­ska.

– Kon­kla­we prze­ana­li­zo­wa­ło za­da­ne przez pana wa­run­ki sy­mu­la­cji – od­parł ma­jor, po raz ko­lej­ny ocie­ra­jąc czo­ło wil­got­nym rę­ka­wem blu­zy. – Mu­szę tu do­dać, że były one dość wy­ma­ga­ją­ce. Przez dość dłu­gi czas ma­go­wie na­ra­dza­li się od­no­śnie do kil­ku opcji, ale czter­dzie­ści mi­nut temu do­szli do kon­sen­su­su.

– Na­ra­dza­li się? – Bris­ba­ne uniósł brwi.

– Oczy­wi­ście, to w za­sa­dzie cał­kiem nor­mal­ne, przy­naj­mniej w zwy­kłych wa­run­kach. Naj­czę­ściej róż­ni­ce zdań sku­pia­ją się wo­kół wag czyn­ni­ków wpły­wu i funk­cji kosz­tu in­ter­pre­ta­cji, tu­taj za­pew­ne to samo do­ty­czy ba­da­nych sce­na­riu­szy. Nie po­tra­fi­my, na­tu­ral­nie, zro­zu­mieć ani sło­wa z tego, ale nie­wąt­pli­wie ko­mu­ni­ku­ją się mię­dzy sobą.

Na jed­nym z ekra­nów Bris­ba­ne zo­ba­czył ko­bie­tę o śnia­dej ce­rze i ciem­nym mesz­ku wło­sów na ogo­lo­nej gło­wie, z ozna­cze­nia­mi maga wy­ta­tu­owa­ny­mi na od­sło­nię­tym ra­mie­niu. Wiel­kie czar­ne oczy ofi­cer ota­cza­ła pa­ję­czy­na moc­no wi­docz­nych żył, przy­po­mi­na­ją­cych nie­zna­ne, małe isto­ty pró­bu­ją­ce wy­peł­znąć z oczo­do­łu. Ko­bie­ta dy­go­ta­ła we­wnątrz swo­jej ko­mo­ry jak w ata­ku drga­wek, ale nikt z ob­słu­gi me­dycz­nej nie re­ago­wał – naj­wy­raź­niej wszyst­ko było w nor­mie. Mag otwar­ła po­czer­nia­łe usta i wy­mó­wi­ła ja­kieś krót­kie sło­wo. Mo­ni­tor wyj­ścia pod jej ob­ra­zem na­tych­miast wy­pluł z sie­bie cy­fro­wy za­pis prze­ka­zu, a ten pre­zen­tu­ją­cy pró­bę tłu­ma­cze­nia – ana­li­zę to­na­cji gło­su, zmian wil­got­no­ści od­de­chu, ru­chu warg, po­zy­cji oczu i se­tek in­nych czyn­ni­ków, któ­re za­kwa­li­fi­ko­wa­no jako istot­ne w od­czy­ty­wa­niu prze­ka­zu Kon­kla­we.

– Co po­wie­dzia­ła? – za­py­tał ge­ne­rał, pa­trząc py­ta­ją­co na Gar­cię.

Ten pod­szedł do sta­no­wi­ska maga przed mo­ni­to­rem i spoj­rzał w sku­pie­niu na ge­ne­ro­wa­ny prze­zeń ra­port.

– Gru­pa bo­jo­wa IS „Szma­ragd” zo­sta­nie od­wo­ła­na z li­nii gra­nicz­nej po­mię­dzy USA i Im­pe­rium w cią­gu dzie­więć­dzie­się­ciu sze­ściu go­dzin.

– To do­ty­czy py­ta­nia, któ­re za­da­li­śmy?

Gar­cia po­now­nie otarł pot z czo­ła i spoj­rzał na nie­go z nie­mal­że peł­nym po­li­to­wa­nia uśmie­chem.

– Może. Może nie. – Wzru­szył ra­mio­na­mi. – Dla maga Kon­kla­we ru­chy grup flo­ty są rów­nie cie­ka­we jak ob­ser­wa­cja bu­rzy py­ło­wych na ma­łej, cał­ko­wi­cie nie­waż­nej pla­ne­cie. Kie­dyś je­den z ma­gów przez ty­dzień ser­wo­wał nam in­for­ma­cje na te­mat wa­run­ków at­mos­fe­rycz­nych na New Qu­ebec. To taka mała ame­ry­kań­ska ko­lo­nia w środ­ku ni­cze­go, jak ro­zu­miem głów­nie mgli­sta. In­ter­pre­ta­cja wia­do­mo­ści Kon­kla­we to po­waż­ny pro­blem ba­daw­czy i nie je­ste­śmy w sta­nie oce­nić cze­go­kol­wiek ze stu­pro­cen­to­wą pew­no­ścią. Na­wet dział ana­liz ma z tym kło­po­ty.

Mag ob­słu­gu­ją­cy sta­no­wi­sko uniósł wzrok znad kon­so­le­ty. Zmia­na po­zy­cji była nie­wiel­ka, ale przy do­tych­cza­so­wym bez­ru­chu ofi­ce­ra – zde­cy­do­wa­nie za­uwa­żal­na.

– Praw­do­po­dob­nie ta wia­do­mość jest zresz­tą za­le­d­wie ja­kimś ułam­kiem pro­cen­ta tego, co tak na­praw­dę po­wie­dzia­ła puł­kow­nik Prim. Ona czę­sto ob­ser­wu­je Im­pe­rium. My­ślę, że po pro­stu to lubi.

Ekran uka­zu­ją­cy ko­mo­rę ko­bie­ty za­mi­go­tał alar­mem me­dycz­nym i nie­mal w tej sa­mej chwi­li szóst­ka sa­ni­ta­riu­szy wpa­dła do po­miesz­cze­nia. Sie­dzą­cy przy kon­so­le­cie w cen­trum kon­tro­l­nym mag ob­ser­wo­wał to z po­zor­nie ab­so­lut­nym spo­ko­jem, ni­czym ka­mien­ny po­sąg.

Cza­sa­mi Bris­ba­ne za­sta­na­wiał się, co my­ślą ma­go­wie, pa­trząc na tych, w przy­pad­ku któ­rych wsz­cze­pie­nie neu­ro­złą­cza po­szło do­kład­nie zgod­nie z pla­nem. Za­mknię­tych na sta­łe w med-ko­mo­rach, po­jo­nych gi­gan­tycz­ny­mi ilo­ścia­mi che­mii i o umy­słach tak od­da­lo­nych od resz­ty ga­tun­ku, że na­wet naj­lep­sze ze­spo­ły ana­liz były w sta­nie prze­tra­wić je­dy­nie frag­men­ty ich prze­ka­zu. Czu­ją za­zdrość czy ulgę? Z ja­kie­goś po­wo­du obie od­po­wie­dzi zda­wa­ły się bu­dzić lek­ki nie­po­kój.

– Kon­sen­sus – po­wie­dział ci­cho Sol­skja­erd. – Był pan przy kon­sen­su­sie.

– Tak, w isto­cie. – Ma­jor tym ra­zem po­wstrzy­mał się od ocie­ra­nia czo­ła. Za­miast tego wy­do­był z kie­sze­ni da­ta­pad i po­dał go Nor­we­go­wi. – Ist­nie­ją dwa punk­ty wska­zy­wa­ne przez Kon­kla­we jako new­ral­gicz­ne w cią­gu naj­bliż­szych pię­ciu mie­się­cy. Nie zna­czy to oczy­wi­ście, że nie bę­dzie ich wię­cej, po pro­stu te je­ste­śmy w sta­nie wy­zna­czyć. – Gar­cia skrzy­wił się w prze­pra­sza­ją­cym gry­ma­sie, po czym uru­cho­mił do­tych­czas uśpio­ną kon­so­le­tę. Pro­jek­tor ho­lo­gra­ficz­ny obu­dził się z krót­kim pi­skiem, uka­zu­jąc trój­wy­mia­ro­wą mapę sek­to­ra. – Ko­lej­ny po­ja­wi się póź­niej, przy­pusz­cza­my, że za mniej wię­cej rok.

– Nie mo­że­my tyle cze­kać – od­parł ge­ne­rał, prze­glą­da­jąc dane z szyb­ko­ścią, do ja­kiej więk­szość lu­dzi nie by­ła­by zdol­na.

– Zda­ję so­bie spra­wę. – Gar­cia prze­tarł czo­ło chu­s­tecz­ką, któ­rą wy­cią­gnął z kie­sze­ni. – Jak pan jed­nak wi­dzi, plan za­wie­ra pew­ne ele­men­ty… nie­cha­rak­te­ry­stycz­ne dla wnio­sków Kon­kla­we.

– Nie­cha­rak­te­ry­stycz­ne. – Głos Sol­skja­er­da był pła­ski i cał­ko­wi­cie po­zba­wio­ny in­to­na­cji. Ge­ne­rał po­dał da­ta­pad Bris­ba­ne’owi. – Istot­nie.

Gar­cia przez chwi­lę prze­no­sił spoj­rze­nie po­mię­dzy dwo­ma ofi­ce­ra­mi.

– Sce­na­riusz za­wie­ra dość roz­le­głe bom­bar­do­wa­nia – po­wie­dział, wi­dząc, jak brwi Bris­ba­ne’a wę­dru­ją do góry. – Jest on za to dość pew­ny, je­że­li cho­dzi o wy­nik, i ma bez­po­śred­nie prze­ło­że­nie za­an­ga­żo­wa­nych sił na szan­se po­wo­dze­nia.

– Za­kła­da de fac­to zdo­by­cie do­brze bro­nio­ne­go sys­te­mu. – Puł­kow­nik uniósł wzrok znad da­ta­pa­da i spoj­rzał na ekran uka­zu­ją­cy sta­no­wi­sko pra­cy, czy ra­czej celę naj­bliż­sze­go człon­ka Kon­kla­we. Pod­puł­kow­nik Hagi. A przy­naj­mniej tak się na­zy­wał, kie­dy sto­pień i na­zwi­sko były w ja­ki­kol­wiek spo­sób istot­ne.

– Siły Unii są do tego zdol­ne. – Gar­cia wska­zał na trzy­ma­ne przez Au­stra­lij­czy­ka urzą­dze­nie. – Wy­star­czy spoj­rzeć na wy­ni­ki sy­mu­la­cji.

– Nie wiem, czy Sztab bę­dzie miał po­dob­ne zda­nie – mruk­nął ge­ne­rał. Ob­li­cze­nia ma­gów były jak zwy­kle pre­cy­zyj­ne, za­wie­ra­ły jed­nak, nie li­cząc na­wet bom­bar­do­wań, pew­ną pulę wy­ni­ków po­da­wa­nych z nie­po­ko­ją­co sze­ro­ki­mi roz­kła­da­mi praw­do­po­do­bieństw. Wy­ma­ga­na in­we­sty­cja sił była spo­ra. Ry­zy­ko też, na­wet je­że­li nie li­czyć fak­tu, że Sztab praw­do­po­dob­nie ro­ze­rwie ich na strzę­py, kie­dy się do­wie, że do­pu­ści­li Kon­kla­we do bez­po­śred­nie­go pla­no­wa­nia.

– Jak tłu­ma­czą tak zde­cy­do­wa­ne kro­ki? – za­in­te­re­so­wał się Bris­ba­ne, za­trzy­mu­jąc wzrok na jed­nym z ekra­nów, po któ­rym su­nął nie­koń­czą­cy się blok cał­ko­wi­cie nie­zro­zu­mia­łe­go tek­stu, prze­ty­ka­ny za­łą­czo­ny­mi po­zor­nie lo­so­wo lo­ga­mi na­pięć po­da­wa­nych na neu­ro­złą­cze i kil­ku­na­stu ob­ra­zów spra­wia­ją­cych wra­że­nie post­im­pre­sjo­ni­stycz­ne­go kosz­ma­ru sen­ne­go. Ję­zyk ma­gów, w naj­bar­dziej su­ro­wej for­mie, po­zo­sta­wał cał­ko­wi­cie nie­ja­sny.

– Nie tłu­ma­czą. – Ma­jor Gar­cia wy­glą­dał na roz­ba­wio­ne­go py­ta­niem. – To Kon­kla­we.

Sol­skja­erd mil­czał przez chwi­lę.

– Co twier­dzi Sa­lo­mon? – za­py­tał.

Gar­cia zer­k­nął w stro­nę pan­cer­nych wrót pro­wa­dzą­cych do hali zaj­mo­wa­nej przez rdze­nie Sa­lo­mo­na – nie­za­leż­ne­go sys­te­mu ana­li­tycz­ne­go spraw­dza­ją­ce­go każ­dą wy­po­wiedź Kon­kla­we. Choć taka we­ry­fi­ka­cja była wie­lo­krot­nie prost­sza niż wy­snu­cie wnio­sków, do któ­rych do­cho­dzi­li ma­go­wie, sys­tem nie miał ła­twe­go za­da­nia i Bris­ba­ne nie mógł się cza­sem po­wstrzy­mać od my­śli, że to za­bez­pie­cze­nie przed ewen­tu­al­ną nie­sub­or­dy­na­cją Kon­kla­we słu­ży głów­nie do uspo­ko­je­nia ope­ra­to­rów.

– Sa­lo­mon nie do­szu­kał się żad­nych błę­dów w otrzy­ma­nych wy­ni­kach – po­wie­dział Gar­cia, ale na jego twa­rzy za­go­ścił cień nie­pew­no­ści.

– Ist­nie­je, jak ro­zu­miem, al­ter­na­ty­wa? – za­py­tał Sol­skja­erd.

– Tak. – Wy­raź­nie za­sko­czo­ny Gar­cia prze­tarł czo­ło. – Mia­łem wła­śnie o tym po­wie­dzieć. Uda­ło się nam w koń­cu uzy­skać w mia­rę pew­ne dane z prze­ka­zu De­da­la i…

– Chodź­my więc.

***

Po­miesz­cze­nie, w któ­rym miesz­ka­ła Co­let­te, je­dy­na oca­lo­na z pro­jek­tu De­dal, zna­czą­co róż­ni­ło się od przy­pra­wia­ją­cych o sil­ny nie­po­kój cel ma­gów Kon­kla­we. Zde­cy­do­wa­nie bar­dziej przy­po­mi­na­ło zwy­kłą kwa­te­rę ofi­cer­ską na Nar­vi­ku, z wą­skim łóż­kiem, biur­kiem z pro­jek­to­rem kla­wia­tu­ry i ekra­nem kon­so­le­ty oso­bi­stej, szaf­ką oraz prze­suw­ny­mi drzwia­mi pro­wa­dzą­cy­mi do mi­kro­sko­pij­nej ła­zien­ki.

Sama Co­let­te zresz­tą rów­nież wy­glą­da­ła zu­peł­nie ina­czej niż pra­wie cał­ko­wi­cie nie­ludz­cy ma­go­wie Kon­kla­we. Drob­na, bla­da mło­da dziew­czy­na z bu­rzą ciem­nych wło­sów i du­ży­mi czar­ny­mi ocza­mi mo­gła­by z ła­two­ścią przejść się uli­ca­mi do­wol­ne­go du­że­go mia­sta bez zwra­ca­nia na sie­bie uwa­gi.

– Ko­mu­ni­ku­je się zu­peł­nie ina­czej niż resz­ta. – Sto­ją­cy przed ekra­na­mi mo­ni­to­rin­gu po­ko­ju Gar­cia szyb­ki­mi ge­sta­mi prze­su­wał ko­lej­ne ekra­ny ra­por­tów do­ty­czą­cych prze­ka­zów otrzy­my­wa­nych od Co­let­te. Trój­ka ma­gów sku­pio­na na swo­ich kon­so­lach zda­wa­ła się cał­ko­wi­cie igno­ro­wać przy­by­łych. – Jej stwier­dze­nia są nie­co ła­twiej­sze do in­ter­pre­ta­cji, ale na ogół o wie­le bar­dziej wie­lo­znacz­ne. Dość szyb­ko do­cho­dzi­my do kil­ku moż­li­wych opcji i na ogół za­trzy­mu­je­my się w miej­scu.

– Lu­dzie mó­wią, że nie ma po­two­rów, ale ko­cha­ją po­two­ry. Dzie­ci czu­ją żal, ale to wie­dzą – mó­wi­ła ci­cho dziew­czy­na, po­chy­lo­na nad jed­ną z dzie­sią­tek kar­tek roz­ło­żo­nych w wy­raź­nie pre­cy­zyj­nie do­bra­nych miej­scach. Jed­na z ho­lo­gra­ficz­nych pro­jek­cji obok Gar­cii uka­zy­wa­ła róż­ne pró­by roz­pra­co­wa­nia po­wsta­ją­ce­go po­wo­li wzor­ca. – Wie o nas? – spy­tał Bris­ba­ne, pa­trząc na ekran.

Gar­cia roz­ło­żył ręce.

– Do­sta­je in­for­ma­cje z tego sa­me­go rdze­nia da­nych co resz­ta Kon­kla­we.

Wil­liam Bris­ba­ne uśmiech­nął się. Co­let­te wie­dzia­ła rów­nież o po­dzia­le zdań wśród ma­gów i o tym, że za­pew­ne po­ja­wi się tu Solsk­ja­erd – i on sam też, zwa­żyw­szy, iż zdo­by­cie wy­ni­ków pro­jek­tu De­dal było jego ope­ra­cją.

– Król go­bli­nów tak mó­wił. – Co­let­te nie pod­no­si­ła wzro­ku znad kart­ki, na któ­rej za­pa­mię­ta­le coś ry­so­wa­ła. – To był mą­dry król.

– Król go­bli­nów? – Puł­kow­nik zer­k­nął py­ta­ją­co na Gar­cię.

– Ist­nie­je mnó­stwo re­fe­ren­cji do ta­kich po­sta­ci, od le­gend przez roz­ryw­kę po sztu­kę. – Ofi­cer z le­d­wo za­uwa­żal­ną wyż­szo­ścią wska­zał na ko­lej­ny z ekra­nów, na któ­rym na bie­żą­co po­ja­wia­ły się moż­li­we in­ter­pre­ta­cje słów dziew­czy­ny, ich in­to­na­cji, gło­śno­ści oraz przerw mię­dzy wy­ra­za­mi. – To nie ta­kie pro­ste, ale jak panu za­le­ży, po­ka­że­my panu ra­port z tego zda­nia, kie­dy już bę­dzie­my mie­li peł­ną ana­li­zę.

Gar­cia pod­szedł do jed­nej z kon­so­let, przy­ło­żył kciuk do czyt­ni­ka, a na­stęp­nie wpro­wa­dził szyb­ko kil­ka po­le­ceń. Na ekra­nie roz­ja­rzy­ła się naj­pierw iko­na roz­po­zna­nia DNA, po­tem dru­ga, wska­zu­ją­ca na po­zy­tyw­ną iden­ty­fi­ka­cję ryt­mu pi­sa­nia.

– Wy­ni­ki ana­liz De­da­la róż­nią się cał­ko­wi­cie od re­zul­ta­tów, któ­re już pa­no­wie wi­dzie­li – po­wie­dział ma­jor. – W ra­mach te­stów ka­za­li­śmy jej roz­wa­żyć wy­ni­ki Kon­kla­we. Od­rzu­ci­ła je na­tych­miast.

– Dla­cze­go?

– Nie­ste­ty, nie po­tra­fi­my zin­ter­pre­to­wać od­po­wie­dzi, któ­rej nam udzie­li­ła. – Gar­cia uśmiech­nął się z za­kło­po­ta­niem. – De­dal jest zu­peł­nie inna niż Kon­kla­we, mu­si­my się jesz­cze wie­le na­uczyć…

– Pró­bo­wał pan zro­bić to też w dru­gą stro­nę?

– To zna­czy po­dać jej roz­wią­za­nie pod roz­wa­gę ma­gów? Tak – od­parł ma­jor. – Na­tych­miast je od­rzu­ci­li. We­dług ich ana­liz za­leż­no­ści za­kła­da­ne przez De­dal są zde­cy­do­wa­nie prze­sza­co­wa­ne, a przez to wy­ni­ki bli­skie lo­so­wym.

Bris­ba­ne ski­nął gło­wą.

– Sa­lo­mon? – za­py­tał po krót­kiej chwi­li mil­cze­nia.

– Sa­lo­mon ak­cep­tu­je więk­szość kom­po­nen­tów pro­po­no­wa­ne­go sce­na­riu­sza – od­parł ma­jor. – Suk­ces ca­ło­ści wi­dzi jed­nak jako, hm, wąt­pli­wy. Może to wy­ni­kać z fak­tu, że nie jest jesz­cze do­brze do­stro­jo­ny do ana­li­zy da­nych z De­da­la, bra­ku po­twier­dzo­nych po­łą­czeń wę­złów sie­ci zda­rzeń…

– A co pan są­dzi?

– Ja? – Gar­cia za­śmiał się su­cho, iro­nicz­nie, nie­przy­jem­nie. Krop­la potu ście­kła mu po no­sie i kap­nę­ła na pod­ło­gę. – Je­stem tyl­ko czło­wie­kiem. W ogó­le nie wi­dzę żad­nych za­leż­no­ści, na­wet w tym, co Kon­kla­we uzna­je za oczy­wi­ste. Je­stem w sta­nie przy­glą­dać się ich ra­por­tom, po­nie­waż mam ze sobą gru­pę ma­gów, któ­rzy z dużą de­ter­mi­na­cją prze­kła­da­ją prze­ka­zy na nasz dzie­cin­ny i ga­wo­rzą­cy ję­zyk.

Bris­ba­ne lek­kim ru­chem brwi dał do zro­zu­mie­nia, że przy­jął do wia­do­mo­ści sło­wa ma­jo­ra, po czym po­grą­żył się w lek­tu­rze za­pre­zen­to­wa­nej przez Co­let­te al­ter­na­ty­wy.

Była w naj­lep­szym przy­pad­ku ha­zar­dem, w naj­gor­szym pro­sze­niem się o ka­ta­stro­fę. Za­kła­da­ła ide­al­ne ro­ze­gra­nie spo­rej ilo­ści lu­dzi, prak­tycz­nie gwa­ran­to­wa­ła stra­ty i wy­da­wa­ła się nie­zwy­kle wy­czu­lo­na na po­śli­zgi w ko­or­dy­na­cji. I co naj­gor­sze, na­wet przy ide­al­nej re­ali­za­cji na­dal wy­ma­ga­ła szczę­ścia. Szczę­ście było ele­men­tem, na któ­ry Bris­ba­ne od­uczył się li­czyć.

– Kar­ko­łom­ne, nie­praw­daż? – Gar­cia mu­siał do­strzec jego minę.

– Pa­nie ge­ne­ra­le. – Wil­liam Bris­ba­ne nie od­ry­wał wzro­ku od da­ta­pa­da. – Pro­po­nu­ję wró­cić do pro­jek­tu Kon­kla­we.

– Pro­jekt Kon­kla­we – głos Nor­we­ga był spo­koj­ny i cał­ko­wi­cie po­zba­wio­ny emo­cji – wy­ma­ga środ­ków, któ­rych mo­że­my nie uzy­skać, po­rów­ny­wal­nej ko­or­dy­na­cji ata­ku oraz zma­so­wa­ne­go bom­bar­do­wa­nia, co zwy­kle koń­czy się oskar­że­nia­mi o zbrod­nie wo­jen­ne.

Tym ra­zem puł­kow­nik uniósł spoj­rze­nie znad ekra­nu da­ta­pa­da, by zer­k­nąć zna­czą­co na ge­ne­ra­ła.

– Te­raz sy­tu­acja jest inna – po­wie­dział Sol­skja­erd. – Tym ra­zem na­sza ka­dra dy­plo­ma­tycz­na bę­dzie mu­sia­ła praw­do­po­dob­nie roz­ma­wiać z tymi ludź­mi, a zrów­na­nie z grun­tem ich miast może utrud­nić te roz­mo­wy.

Bris­ba­ne skrzy­wił się lek­ko. Do­strzegł, że je­den z ma­gów ma­jo­ra Gar­cii na­gle od­wró­cił się w jego stro­nę. Nie­prze­nik­nio­ne czar­ne oczy ofi­ce­ra zda­wa­ły się prze­wier­cać go na wskroś.

– Ist­nie­je wie­le po­do­bieństw po­mię­dzy ne­go­cja­cja­mi a flir­tem. Ist­nie­ją też róż­ni­ce – po­wie­dzia­ła Co­let­te, wpa­tru­jąc się uważ­nie w obiek­tyw ka­me­ry w swo­im po­ko­ju. Sto­ją­cy do­kład­nie obok ekra­nu mo­ni­to­rin­gu Bris­ba­ne nie mógł się wy­zbyć wra­że­nia, że zda­nie kie­ro­wa­ne jest nie do ob­sa­dy po­miesz­cze­nia, a do nie­go oso­bi­ście.

– Mało cza­su na opra­co­wa­nie ope­ra­cji, nie­wiel­kie siły, prak­tycz­nie zero szans na przy­go­to­wa­nie jed­no­stek na miej­scu. Część z tych za­ło­żeń już te­raz wy­glą­da na nie­wy­ko­nal­ne.

– Tak. – Sol­skja­erd pa­trzył na pod­wład­ne­go, zu­peł­nie jak­by ocze­ki­wał cią­gu dal­sze­go.

– Kosz­ty mogą być bar­dzo do­tkli­we.

– Tak.

Bris­ba­ne spoj­rzał naj­pierw na ge­ne­ra­ła, po­tem na mil­czą­ce­go Gar­cię, wresz­cie na na­dal wpa­trzo­ną w obiek­tyw ka­me­ry Co­let­te. Wie­dział, że prze­grał, i co gor­sza wie­dział, że Sol­skja­erd ma ra­cję. De­cy­do­wał się po pro­stu na plan trud­ny, przed­kła­da­jąc go po­nad taki, któ­ry na­wet je­że­li się uda, po­sta­wi ich w bar­dzo trud­nej sy­tu­acji.

– Bę­dzie­my po­trze­bo­wa­li spo­ro szczę­ścia – po­wie­dział wresz­cie. – Każ­da wpad­ka może nas za­bić.

Po dru­giej stro­nie ka­me­ry bez­pie­czeń­stwa Co­let­te spo­glą­da­ła na nie­go po­waż­ny­mi, ciem­ny­mi oczy­ma. Bris­ba­ne pró­bo­wał się do­szu­kać w nich tej sa­mej pew­no­ści, jaką wi­dy­wał u ma­gów, kie­dy przed­sta­wia­li swo­je ana­li­zy, ale za­miast niej wi­dział tyl­ko smu­tek.

EUS „Syriusz”, orbita Alamo, Omicron VI Athos, Przestrzeń Stanów Zjednoczonych, 14.08.2213 ESD, 04:34

Za­da­niem ukry­wa­ją­ce­go się w pier­ście­niu pla­ne­ty na peł­nej dys­cy­pli­nie emi­sji, nie­wi­dzial­ne­go, ale też nie­mal śle­pe­go i głu­che­go nisz­czy­cie­la było w za­sa­dzie je­dy­nie cze­kać. Praw­dzi­wą mi­sję wy­ko­ny­wał Skal­pel – mie­sza­na gru­pa wy­wia­du i oesów ope­ru­ją­ca na ska­li­stej po­wierzch­ni czwar­te­go księ­ży­ca Mek­sy­ku, zna­ne­go jako Ala­mo. Od dzie­więć­dzie­się­ciu sze­ściu go­dzin czter­na­ścio­ro męż­czyzn i ko­biet Skal­pe­la mo­ni­to­ro­wa­ło ruch ra­dio­wy znaj­du­ją­ce­go się na księ­ży­cu cen­trum ko­or­dy­na­cji plat­form obron­nych strze­gą­cych or­bi­ty Mek­sy­ku. Tyl­ko bier­ny na­słuch, żad­nych ak­tyw­nych wy­cie­czek, któ­re mo­gły­by zdra­dzić obec­ność ze­spo­łu, a co za tym idzie i ci­che­go jak tru­sia „Sy­riu­sza”. Tak przy­naj­mniej za­pew­niał do­wód­ca Skal­pe­la. Ko­man­dor Kell jed­nak wie­dział swo­je. Po co tak licz­na gru­pa tyl­ko do pro­wa­dze­nia na­słu­chu, któ­ry spo­koj­nie mógł­by zo­stać wy­ko­na­ny przez, po­wiedz­my, czte­ry oso­by? Dla­cze­go Skal­pel po­trze­bo­wał nie jed­ne­go, ale dwóch ma­gów, sko­ro i tak cała ana­li­za da­nych mo­gła być wy­ko­ny­wa­na już w bez­piecz­nej od­le­gło­ści od za­bój­czo bli­skich plat­form de­fen­syw­nych Mek­sy­ku?

Za każ­dym ra­zem, kie­dy ze­spół na­ziem­ny wy­sy­łał o ozna­czo­nej po­rze pa­kiet da­nych z ob­ser­wa­cji, prze­pusz­czał go przez wła­sną Sek­cję Tak­tycz­ną. Ana­li­za była dość ja­sna – nie mie­li żad­nych szans na po­zy­ska­nie tego ro­dza­ju da­nych je­dy­nie po­przez bier­ny na­słuch. Skal­pel wy­raź­nie usi­ło­wał do­ko­nać wej­ścia w sys­tem sta­cji kon­tro­l­nej Ala­mo i uzy­skać do­dat­ko­we in­for­ma­cje. Pro­sze­nie się o kło­po­ty, twier­dzi­ło z że­la­zną pew­no­ścią wie­lo­let­nie do­świad­cze­nie ko­man­do­ra Kel­la. Ma­jąc jed­nak do wy­bo­ru po­rzu­ce­nie ze­spo­łu wy­wia­dow­cze­go na księ­ży­cu lub uzbro­je­nie się w cier­pli­wość – i że­la­zne ner­wy – Kell wy­brał to dru­gie, spo­koj­nie ukła­da­jąc so­bie li­stę ostrych uwag, ja­kie za­wrze w ra­por­cie po po­wro­cie. Oczy­wi­ście to samo wie­lo­let­nie do­świad­cze­nie mó­wi­ło, że praw­do­po­dob­nie i tak nikt nie zwró­ci na nie uwa­gi, ale ko­man­dor li­czył, że choć on sam po­czu­je się od tego le­piej.

Wpad­ka mu­sia­ła na­stą­pić na po­wierzch­ni pla­ne­ty – sam „Sy­riusz” przez cały czas po­sto­ju nie wy­ko­ny­wał żad­nych nie­pla­no­wa­nych ma­new­rów, a dys­cy­pli­na emi­sji była prze­strze­ga­na co do punk­tu. Oka­za­ła się za to tak ka­ta­stro­fal­na, że ko­man­dor na­wet nie zdą­żył po­czuć sa­tys­fak­cji.

Nie było ostrze­że­nia. Wróg roz­pra­co­wał ich do­kład­nie i pre­cy­zyj­nie – co do me­tra po­zy­cji ukry­wa­ją­ce­go się nisz­czy­cie­la. Pierw­sze po­ci­ski ki­ne­tycz­ne prze­szły nie­wy­kry­te przez da­le­ki pe­ry­metr po­zba­wio­ne­go ak­tyw­nych sen­so­rów okrę­tu, po­tem przez stre­fę obro­ny punk­to­wej i ude­rzy­ły o pią­tej czter­dzie­ści trzy cza­su po­kła­do­we­go, pod sam ko­niec noc­nej wach­ty. Tra­fie­nia wy­łą­czy­ły si­łow­nię A, roz­nio­sły więk­szość blo­ków wal­ki elek­tro­nicz­nej i cał­ko­wi­cie zde­her­me­ty­zo­wa­ły śród­o­krę­cie. „Sy­riusz” nie zgi­nął, ale była to za­pew­ne kwe­stia szczę­ścia. Wśród alar­mów i pły­ną­cych przez uszko­dzo­ny sys­tem ko­mu­ni­ka­cji we­wnętrz­nej ra­por­tów Kell, w cią­gu kil­ku se­kund po­ko­naw­szy dro­gę od za­sy­pia­nia do peł­ne­go roz­bu­dze­nia, wie­dział jed­no – na­stęp­na sal­wa bez wąt­pie­nia znisz­czy okręt. Za­tem je­dy­ną szan­są dla jego jed­nost­ki było nie­do­pusz­cze­nie do ko­lej­ne­go ata­ku.

My­śli ko­man­do­ra Kel­la pę­dzi­ły jak sza­lo­ne. Prze­ciw­nik tra­fił „Sy­riu­sza” sze­ścio­ma po­ci­ska­mi, a nie sześć­dzie­się­cio­ma, co mo­gło ozna­czać, że był pew­ny sie­bie lub po pro­stu nie­dba­ły. Nisz­czy­ciel, bę­dą­cy na peł­nej dys­cy­pli­nie emi­sji przed tra­fie­niem, nie uru­cha­miał żad­nych ak­tyw­nych sys­te­mów ani sil­ni­ków, sło­wem – za­cho­wy­wał się jak wrak. Ko­lej­na sal­wa nie nad­cho­dzi­ła – Ame­ry­ka­nie na­dal cze­ka­li na ja­kiś ruch, któ­ry po­wie­dział­by im, że ofia­ra jesz­cze wierz­ga. Pró­ba uciecz­ki w tej chwi­li, na śle­po, by­ła­by sa­mo­bój­stwem.

– Utrzy­mać dys­cy­pli­nę emi­sji – na­ka­zał przez in­ter­kom. – Ze­spo­ły na­praw­cze do naj­po­waż­niej­szych awa­rii, niech opa­nu­ją re­ak­to­ry. Po­trze­bu­ję jak naj­wię­cej bier­nych sen­so­rów.

Ofi­ce­ro­wie na po­mo­ście bo­jo­wym byli wy­raź­nie za­sko­cze­ni roz­ka­zem, ale nikt nie dys­ku­to­wał. I do­brze, bo Kell nie miał na to cza­su. Mu­siał za­pla­no­wać naj­bliż­szą go­dzi­nę. Wróg miał te­raz kil­ka wyjść – mógł ich oczy­wi­ście do­bić, ale na to nie było rady. Mógł też ob­ser­wo­wać ich przez ja­kiś czas, a po­tem wró­cić do bazy, co w wa­run­kach pier­ście­ni Mek­sy­ku da­wa­ło „Sy­riu­szo­wi” mi­ni­mal­ną, ale jed­nak swo­bo­dę ma­new­ru. Mógł wresz­cie po­dejść bli­żej. I na to „Sy­riusz” mu­siał być go­to­wy.

– Prze­ła­do­wać wszyst­kie wy­rzut­nie na exo­ce­ty – po­le­cił pół­gło­sem ko­man­dor. – Sen­so­ry, sprawdź, z ilo­ma bo­ja­mi sie­ci czuj­ni­ków je­ste­śmy w sta­nie na­wią­zać łącz­ność.

– Tak jest. – Gło­sy dwój­ki ofi­ce­rów w ko­mu­ni­ka­to­rze zla­ły się w jed­no.

Kell szyb­ko wpro­wa­dził za­py­ta­nie do Sek­cji Tak­tycz­nej. Wie­dział oczy­wi­ście, że oka­le­czo­ny okręt bę­dzie mu­siał do­pu­ścić wro­ga bli­sko, by uzy­skać szan­sę tra­fie­nia, był jed­nak cie­kaw ska­li wy­ro­ku. Od­po­wiedź – trzy­dzie­ści jed­no­stek – ozna­cza­ła prak­tycz­nie spo­tka­nie nos w nos, ale ko­man­dor oba­wiał się, że bę­dzie go­rzej. Na ra­zie sy­tu­acja zda­wa­ła się tra­gicz­na, lecz z pew­ny­mi per­spek­ty­wa­mi na po­pra­wę.

Swój błąd do­strzegł zbyt póź­no. Za­pa­mię­ta­ły w pla­no­wa­niu zra­zu zi­gno­ro­wał ra­por­ty po­rucz­ni­ka Pi­ta­li o utra­cie łącz­no­ści z dwie­ma ko­lej­ny­mi gru­pa­mi tech­nicz­ny­mi. Do­pie­ro kie­dy stra­cił kon­takt z si­łow­nią, fak­ty uło­ży­ły mu się w gło­wie w pe­łen ob­raz sy­tu­acji.

Po­win­ni byli zgi­nąć. Sześć po­ci­sków ki­ne­tycz­nych, wszyst­kie w celu. Okręt kla­sy „Sy­riu­sza” nie miał prak­tycz­nie pra­wa prze­trzy­mać ude­rze­nia. Chy­ba że tra­fie­nia wca­le nie mia­ły go znisz­czyć. Chy­ba że ktoś, ma­jąc unij­ny okręt na wi­del­cu, uznał, że przez śle­pą stre­fę obro­ny moż­na prze­rzu­cić o wie­le wię­cej niż zwy­kły ostrzał ki­ne­tycz­ny.

Nie chcie­li nas ze­strze­lić, po­my­ślał zre­zy­gno­wa­ny Kell, do­kład­nie w mo­men­cie, kie­dy roz­legł się alarm ogól­ny, a łącz­ność we­wnętrz­na ode­zwa­ła się, prze­ka­zu­jąc roz­pacz­li­we mel­dun­ki o wro­gu na po­kła­dzie. To nie były po­ci­ski, a on stra­cił do­bre dzie­sięć mi­nut, my­śląc, że zna sy­tu­ację.

Kell, za­wie­szo­ny po­mię­dzy wście­kło­ścią z po­wo­du wła­snej nie­uwa­gi i po­dzi­wem dla ar­chi­tek­ta ata­ku na „Sy­riu­sza”, za­brał się do re­ali­za­cji pro­to­ko­łu obron­ne­go. Uzbro­ić ze­spo­ły bo­jo­we, za­bez­pie­czyć si­łow­nię, po­most bo­jo­wy, uzbro­je­nie i na­wi­ga­cję. Przy­go­to­wać się do ewa­ku­acji za­ło­gi i znisz­cze­nia okrę­tu. Każ­da z tych rze­czy była sama w so­bie pro­sta i na­wet przy uszko­dzo­nym sys­te­mie łącz­no­ści we­wnętrz­nej nisz­czy­cie­la wy­ko­nal­na. Bra­ko­wa­ło tyl­ko cza­su.

Ko­man­dor był w trak­cie wy­da­wa­nia pierw­szych roz­ka­zów, kie­dy ślu­za po­mo­stu bo­jo­we­go eks­plo­do­wa­ła i do po­miesz­cze­nia wpadł ame­ry­kań­ski ze­spół ude­rze­nio­wy. Do­wód­ca „Sy­riu­sza” się­gnął po broń, ale w star­ciu ze sztur­mow­ca­mi od­dzia­łów abor­da­żo­wych nie miał żad­nych szans. ■

1. Na drodze postępu16.08.2213 ESD, 20:36

Nie­bo No­wej Ka­le­do­nii nie­gdyś było błę­kit­no-ró­żo­wa­we, ale te­raz tych ko­lo­rów prak­tycz­nie nie dało się do­strzec. Stra­szy­ło brud­ną czer­wie­nią, nie­przy­ja­zne i drżą­ce od go­rą­ca. Każ­dym tchnie­niem po­ry­wi­ste­go wia­tru przy­po­mi­na­ło dzień, w któ­rym jan­ke­skie bom­by che­micz­ne pod­pa­li­ły at­mos­fe­rę pla­ne­ty, w jed­nej chwi­li oka­le­cza­jąc unij­ną obro­nę. Sztucz­nie stwo­rzo­ne pie­kło w cią­gu ostat­nich mie­się­cy po­chło­nę­ło już nie­mal dzie­sięć ty­się­cy ist­nień i na­dal łak­nę­ło ofiar. A Unia cier­pli­wie mu je skła­da­ła, z bo­le­sną kon­se­kwen­cją, po­wo­li ła­miąc ame­ry­kań­ski chwyt na No­wej Ka­le­do­nii.

Nad wra­kiem jack­so­na na­dal uno­sił się dym, brud­ny i ole­isty. Cel­nie umiesz­czo­ny po­cisk prze­bił pan­cerz i eks­plo­do­wał we­wnątrz po­jaz­du, chwi­lę póź­niej wy­wo­łu­jąc wtór­ny wy­buch amu­ni­cji. W ka­dłu­bie zia­ła osma­lo­na czar­na jama, oto­czo­na nie­rów­ny­mi kra­wę­dzia­mi roz­pru­te­go od we­wnątrz pan­ce­rza. Wie­ża le­ża­ła kil­ka­na­ście me­trów da­lej, ni­czym ode­rwa­na gło­wa przed­po­to­po­we­go po­two­ra. Je­dy­nym śla­dem za­ło­gi był nie­rów­ny bru­nat­no­czer­wo­ny roz­bryzg na we­wnętrz­nej stro­nie otwar­te­go wła­zu. Ozna­cze­nie na po­kie­re­szo­wa­nym boku ma­szy­ny mó­wi­ło, że jan­ke­ski czołg na­le­żał do Siód­mej Bry­ga­dy Ka­wa­le­rii Pan­cer­nej. Nie­co da­lej ku nie­bu pla­ne­ty uno­si­ła się ko­lum­na dymu z po­dob­nej ma­szy­ny. I jesz­cze jed­nej. Wśród na­dal pło­ną­cych wra­ków su­nę­ła unij­na ko­lum­na po­jaz­dów: przo­dem ni­skie, przy­sa­dzi­ste trans­por­te­ry opan­ce­rzo­ne, da­lej wyż­sze i bar­dziej pę­ka­te cię­ża­rów­ki. I pie­cho­ta – żoł­nie­rze zwy­cię­skiej Dwu­dzie­stej Dru­giej Dy­wi­zji UE.

Ob­raz zwy­cię­stwa wy­da­wał się bar­dziej niż jed­no­znacz­ny. Więc na­tu­ral­nie był fał­szy­wy.

– Wi­dzą pań­stwo je­den z ty­po­wych wi­do­ków na od­zy­ski­wa­nej No­wej Ka­le­do­nii. – Ka­me­ra ob­ró­ci­ła się, by uka­zać sto­ją­cych obok znisz­czo­nej ma­szy­ny dwóch męż­czyzn w unij­nych pan­cer­zach. No­si­li cięż­kie heł­my z od­su­nię­ty­mi ma­to­wy­mi fil­tra­mi sys­te­mów wi­zyj­nych, a pod bro­da­mi mie­li zsu­nię­te te­raz na szy­je ust­ni­ki ma­sek tle­no­wych. Je­den z nich nie po­sia­dał bro­ni, miał na­to­miast ja­sne ozna­cze­nie ko­re­spon­den­ta wo­jen­ne­go. Usłuż­ny re­ali­za­tor wy­świe­tlił na pa­sku in­for­ma­cję, że dzien­ni­karz na­zy­wa się Greg Bur­det­te. – Przed­wczo­raj Trzy­na­sta i Dwu­dzie­sta Dru­ga Dy­wi­zja prze­ła­ma­ły stre­fę obron­ną ame­ry­kań­skich sił oku­pa­cyj­nych i idą w bły­ska­wicz­nym tem­pie na San­ta Ana.

Po­nad wra­kiem prze­mknął klucz lek­kich stru­mie­niow­ców Man­gu­sta, ciem­no­sza­rych, zwin­nych kształ­tów na czer­wo­na­wym nie­bie. Na ekra­nie po­ja­wi­ły się też od­no­śni­ki do przy­go­to­wa­nych przez dział pro­mo­cji Kor­pu­su in­fo­stron na te­mat sprzę­tu woj­sko­we­go UE i Dwu­dzie­stej Dru­giej. Oraz rzecz ja­sna stron wer­bun­ko­wych.

– Jest ze mną ma­jor Ol­sen, ofi­cer łącz­ni­ko­wy szta­bu sił obron­nych. – Bur­det­te wska­zał na to­wa­rzy­szą­ce­go mu żoł­nie­rza, po­staw­ne­go męż­czy­znę o kwa­dra­to­wej szczę­ce i ostrych ry­sach twa­rzy. – Pa­nie ma­jo­rze, czy mo­że­my uznać, że sy­tu­acja na No­wej Ka­le­do­nii zo­sta­ła opa­no­wa­na?

– Tak. – Ofi­cer ski­nął gło­wą, rzu­ca­jąc obo­jęt­ne spoj­rze­nie na prze­jeż­dża­ją­ce za wra­kiem jack­so­na trans­por­te­ry opan­ce­rzo­ne. – Po­mi­mo zbrod­ni­cze­go ata­ku Ame­ry­ka­nów w pierw­szej fa­zie in­wa­zji na­szym si­łom uda­ło się utrzy­mać na pla­ne­cie i za­bez­pie­czyć lą­do­wa­nie po­sił­ków. Dwa dni temu uzy­ska­li­śmy prze­ła­ma­nie i ode­pchnę­li­śmy na­past­ni­ka od cen­trów in­du­strial­nych No­wej Ka­le­do­nii. Dzi­siej­sze star­cia moż­na uznać wła­ści­wie za za­bez­pie­cze­nie zdo­by­te­go te­re­nu i mniej­szych in­sta­la­cji wo­kół San­ta Ana. Prze­ciw­nik jest w od­wro­cie i obec­nie nie uwa­ża­my, żeby mia­ło się to zmie­nić.

„Skie­ruj TU­TAJ swój PTerm, by zo­ba­czyć wię­cej wia­do­mo­ści o prze­ło­mach na fron­cie USA”, gło­sił opis pół­prze­źro­czy­ste­go sym­bo­lu od­no­śni­ka. „Wy­jąt­ko­we ma­te­ria­ły do po­bra­nia”.

– Ro­zu­miem – roz­pro­mie­nił się dzien­ni­karz, zna­czą­co spo­glą­da­jąc w stro­nę wi­dzów. – Czy­li zwy­cię­stwo?

– Tak, my­ślę, że w tej chwi­li…

Mar­cin Wierz­bow­ski rzu­cił nie­chęt­ne spoj­rze­nie na ekran. Nie miał naj­mniej­szej ocho­ty po­bie­rać ofe­ro­wa­nych przez NLNews wy­jąt­ko­wych ma­te­ria­łów na te­mat, ani chy­bi, mi­li­tar­nych suk­ce­sów UE. Się­gnął po sto­ją­cą na sto­le wy­so­ką szklan­kę. Przez chwi­lę ba­wił się na­czy­niem, prze­su­wa­jąc je tam i z po­wro­tem po imi­tu­ją­cym znisz­czo­ne drew­no bla­cie, wresz­cie pod­niósł do ust, igno­ru­jąc wy­świe­tla­ną na we­wnętrz­nej ścian­ce ani­ma­cję re­kla­mo­wą.

– Nie od­po­wia­da ci współ­cze­sne dzien­ni­kar­stwo? – Ja­sno­wło­sa Isaks­son mu­sia­ła mó­wić gło­śno, żeby jej sło­wa prze­bi­ły się przez pa­nu­ją­cy w „Róży i ko­ro­nie” gwar.

– Nie od­po­wia­da mi jego sto­pień ma­ni­pu­la­cji. – Mar­cin spoj­rzał na Szwed­kę znad szklan­ki. Na ekra­nie re­ali­za­tor uka­zał na mo­ment szer­szy ob­raz pola wal­ki. Na­dal żad­nej znisz­czo­nej unij­nej jed­nost­ki. Zresz­tą Po­lak na­wet się temu nie dzi­wił.

– Masz na my­śli spo­łecz­ne za­an­ga­żo­wa­nie? – za­śmia­ła się dziew­czy­na. – Ja tam je świet­nie ro­zu­miem. Je­że­li Unia chce no­wych żoł­nie­rzy, ra­czej musi uni­kać przed­sta­wia­nia wo­jen­nej rze­czy­wi­sto­ści w złym świe­tle.

– Naj­le­piej w ogó­le się do niej nie zbli­żać. – Po­lak po­cią­gnął ko­lej­ny łyk.

– Od po­nad dwóch lat front w za­sa­dzie jest usta­bi­li­zo­wa­ny. – Na ekra­nie Greg Bur­det­te przy­jął minę peł­ną de­mon­stra­cyj­nej cie­ka­wo­ści. – A jed­nak ta­kie wy­da­rze­nie jak in­wa­zja na Nową Ka­le­do­nię mia­ło miej­sce. Czy moż­li­wa jest po­now­na eska­la­cja?

Aha, ode­zwa­ło się w gło­wie Mar­ci­na szko­le­nie z ana­li­zy da­nych. Oka­zja, żeby po­wie­dzieć lu­dziom, czy mamy się bać Ame­ry­ka­nów, czy nie.

– Oso­bi­ście nie uwa­żam, żeby atak na dużą ska­lę był moż­li­wy. – Ję­zyk cia­ła Ol­se­na mógł­by słu­żyć za stu­dium uspo­ka­ja­ją­ce­go au­to­ry­te­tu. Trud­no było nie po­dzi­wiać ja­ko­ści szko­leń dla ofi­ce­rów łącz­ni­ko­wych. – Na­tu­ral­nie, ni­g­dy nie moż­na być w stu pro­cen­tach pew­nym. Waż­ne jest jed­nak, że kon­flikt ze Sta­na­mi Zjed­no­czo­ny­mi zde­cy­do­wa­nie zmniej­szył tak ska­lę sto­so­wa­nych środ­ków, jak i dy­na­mi­kę.

Pod wi­ze­run­kiem ma­jo­ra po­ja­wi­ła się ko­lej­na por­cja od­no­śni­ków, za­pew­ne do ofi­cjal­nych kor­pu­so­wych fe­edów na te­mat sy­tu­acji na fron­cie. A przy­naj­mniej jej nie­zbyt pre­cy­zyj­ne­go przy­bli­że­nia.

Kil­ku mło­dych chło­pa­ków sie­dzą­cych przy ba­rze wy­mie­ni­ło gło­śne uwa­gi, pre­zen­tu­jąc bar­wio­ne ciem­ny­mi far­ba­mi po­licz­ki i ozdob­ne kol­czy­ki. Mar­ci­no­wi zda­wa­ło się, że do­sły­szał coś o „pie­przo­nych chi­no­lach”, gdzieś po­mię­dzy zwy­cza­jo­wy­mi: „Ja to­bym od razu…” oraz „Prze­cież to oczy­wi­ste, że to wszyst­ko…” wy­po­wie­dzia­ny­mi w mie­sza­ni­nie no­wo­lon­dyń­skiej lin­guy i ja­kie­goś nie­zna­ne­go mu slan­gu. Cy­wi­le za­wsze wie­dzą naj­le­piej.

Sys­tem wy­chwy­cił sło­wo „chi­no­le” bły­ska­wicz­nie i za­re­ago­wał, wy­plu­wa­jąc z sie­bie całą li­stę ho­lo­gra­ficz­nych lin­ków do wia­do­mo­ści na te­mat Im­pe­rium.

– Prze­cież w za­sa­dzie to wszyst­ko praw­da. – Isaks­son uśmiech­nę­ła się nie­win­nie i upi­ła tro­chę tę­czo­we­go na­po­ju. Kie­dy ru­szy­ła dło­nią, mi­nia­tu­ro­we tę­cze roz­sz­cze­pio­ne­go na ko­lo­ro­wym al­ko­ho­lu świa­tła za­tań­czy­ły na sztucz­nym drew­nie bla­tu. – Zresz­tą na­praw­dę mo­gli­by­ście od­pu­ścić so­bie ga­pie­nie się na wia­do­mo­ści z fron­tu, nu­dzia­rze.

– Ma­jo­rze Ol­sen. – Dzien­ni­karz za­to­czył ręką pół­okrąg, wska­zu­jąc oko­li­cę. Jak na za­wo­ła­nie nie­opo­dal wra­ku ame­ry­kań­skie­go jack­so­na prze­je­cha­ła woj­sko­wa cię­ża­rów­ka, a obok niej prze­ma­sze­ro­wa­ła ko­lum­na jeń­ców, pro­wa­dzo­na przez czwór­kę żoł­nie­rzy Unii. Ciem­no­sza­re po­wierzch­nie nie­ak­tyw­nych po­włok ma­sku­ją­cych CSS od­ci­na­ły się od rdza­we­go kra­jo­bra­zu, a uzbro­je­ni żoł­nie­rze byli mi­ni­mal­nie wy­żsi niż po­zba­wie­ni więk­szo­ści ele­men­tów pan­ce­rza Ame­ry­ka­nie. Mon­ta­ży­sta, któ­ry ich wkle­ił w ma­te­riał, mu­siał być ar­ty­stą. – Wśród wi­dzów NLNews znaj­dzie się wie­lu, któ­rzy będą za­nie­po­ko­je­ni za­rów­no ob­ra­za­mi, któ­re pre­zen­tu­je­my, jak i fak­tem, że flo­ta na­dal to­czy po­tycz­ki na Li­nii Mont­go­me­ry’ego. Boją się, że woj­na może za­pu­kać i do ich drzwi.

„Do­wiedz się wię­cej o po­li­ty­ce UE wo­bec jeń­ców”, gło­sił ko­lej­ny od­no­śnik, dys­kret­nie uno­sząc się po­nad ma­sze­ru­ją­cą ko­lum­ną.

– Ab­so­lut­nie nie ma się cze­go oba­wiać. – Ma­jor po­krę­cił gło­wą. – Słu­żę w kor­pu­sie ko­lo­nial­nym od daw­na i pro­szę mi wie­rzyć, że na­praw­dę dużo się zmie­ni­ło. To zu­peł­nie inny kon­flikt niż ten z Im­pe­rium. Na No­wej Ka­le­do­nii na­stą­pił ogra­ni­czo­ny atak na in­sta­la­cje woj­sko­we i siły ko­lo­nial­ne. Od lą­do­wa­nia Ame­ry­ka­nów nie zgi­nął ani je­den cy­wil. Ta­kie dzia­ła­nie na­zy­wa­my wła­śnie kon­flik­tem ogra­ni­czo­nym.

Ol­sen spoj­rzał pro­sto w ka­me­rę – na tyle zna­czą­co, by widz mógł od­nieść wra­że­nie, że sło­wa ofi­ce­ra są dla nie­go istot­ne, i na tyle krót­ko, by nikt nie uznał tego za na­chal­ne.

– Moż­na za­tem po­wie­dzieć, że nie mu­si­my się mar­twić? – W gło­sie Gre­ga Bur­det­te’a za­brzmiał en­tu­zjazm, zbyt moc­ny, by uznać go za au­ten­tycz­ny.

– Pa­trząc na ostat­nie mie­sią­ce na tym fron­cie, ra­czej nie mu­si­my.

Mar­cin po­słał zna­czą­ce spoj­rze­nie ko­le­żan­ce po dru­giej stro­nie sto­łu. Mil­la Isaks­son, drob­na blon­dyn­ka o we­so­łych oczach i wy­ra­zie twa­rzy zło­śli­we­go skrza­ta, piła swo­je­go drin­ka, te­raz de­mon­stra­cyj­nie igno­ru­jąc pro­gram.

– Na­dal uwa­żasz, że nie ma w tym żad­nej ma­ni­pu­la­cji? – za­py­tał uprzej­mym to­nem.

Szwed­ka po­trzą­snę­ła sztucz­nie prze­dłu­żo­ny­mi wło­sa­mi. W peł­ni ko­rzy­sta­jąc z przy­słu­gu­ją­cej im po szko­le­niu prze­pust­ki, dziew­czy­na zro­bi­ła wszyst­ko, co mo­gła, by do­pa­so­wać się do im­pre­zo­wej atmo­sfe­ry No­we­go Lon­dy­nu – peł­na ko­sme­ty­ka cia­ła była czę­ścią jej wer­sji emu­la­cji cy­wil­ne­go ży­cia.

– Świę­cie wie­rzę, że nie po­wie­dział ni sło­wa kłam­stwa. – Uśmiech­nę­ła się tę­czo­wy­mi war­ga­mi.

– Ani sło­wa o pod­pa­le­niu pie­przo­nej at­mos­fe­ry. – Szcze­niak wsparł się na łok­ciach i w za­du­mie spoj­rzał na wi­szą­cy na ścia­nie baru ekran. Od­kąd cała trój­ka wy­sia­dła na woj­sko­wym ko­smo­por­cie Sha­dwell, Ho­len­der wy­da­wał się spię­ty. Może był to stres zwią­za­ny z za­po­wia­da­ną wi­zy­tą u dziec­ka, może coś in­ne­go – w każ­dym ra­zie Szcze­niak nie chciał o tym roz­ma­wiać, za­miast tego ra­cząc ich kwa­śnym fa­ta­li­zmem, nie­co na­wet moc­niej­szym niż zwy­kle. – Ani sło­wa o Pią­tej Dy­wi­zji czy o roz­wa­le­niu na­szych ko­palń ca­el­lium. I o tym, że od dziesięciu miesięcy nie potrafimy ich stamtąd wyprzeć.

Mar­cin mi­mo­wol­nie drgnął. Wspo­mnie­nie nocy w ba­zie Chur­chill, kie­dy przy­wie­zio­no ran­nych z No­wej Ka­le­do­nii, sta­nę­ło mu przed ocza­mi tak wy­raź­nie, jak­by zda­rze­nie mia­ło miej­sce wczo­raj, a nie pra­wie osiem mie­się­cy wcze­śniej.

– Pią­ta Dy­wi­zja zde­cy­do­wa­nie była jed­nak ce­lem woj­sko­wym – za­uwa­ży­ła dziew­czy­na. – Zresz­tą ile ma wie­dzieć prze­cięt­ny miesz­ka­niec No­we­go Lon­dy­nu?

– Że je­ste­śmy nie­po­ko­na­ni? – Ho­len­der łyp­nął na nią spo­nad włas­nej szklan­ki.

– No co ty. – Wska­za­ła ru­chem gło­wy na ekran. – Po­słu­chaj go tyl­ko. Wszyst­ko, co mówi, ma je­den prze­kaz. Ame­ry­ka­nie to pu­cha­te mi­sie, w za­sa­dzie nasi kum­ple. Nie ma co się ich bać, ata­ku­ją tyl­ko woj­sko, bar­dzo ele­ganc­ko i uczci­wie. Nic oso­bi­ste­go, jest woj­na. Wszyst­kie te od­no­śni­ki po­da­ją za­pew­ne do­kład­nie to samo. Jesz­cze mi­mo­cho­dem wspo­mniał, że z Im­pe­rium jest ina­czej…

– Bo Im­pe­rium nie ata­ku­je – par­sk­nął Szcze­niak, ale ja­koś bez prze­ko­na­nia. Po raz któ­ryś tego wie­czo­ra za­bęb­nił pal­ca­mi w gór­ną kie­szeń blu­zy mun­du­ro­wej. – I do­brze zresz­tą, bo pew­nie nic by z nas nie zo­sta­ło.

– Je­że­li przej­rzysz pra­sę, mój po­li­tycz­nie nie­świa­do­my przy­ja­cie­lu, zo­ba­czysz coś zu­peł­nie in­ne­go. – Isaks­son spoj­rza­ła na Van Reu­ter­sa z peł­nym wyż­szo­ści uśmie­chem. – Sta­wiam mie­sięcz­ny żołd prze­ciw orzesz­kom, że szy­ku­je­my pod­kład­kę pro­pa­gan­do­wą pod roz­wój tam­te­go fron­tu.

Mar­cin uniósł brew. Mil­la aż zbyt do­brze wchło­nę­ła kil­ku­mie­sięcz­ne szko­le­nie w Do­wódz­twie Ope­ra­cji Spe­cjal­nych. Tak do­brze, że cza­sem się za­sta­na­wiał, co Szwed­ka w ogó­le robi ra­zem z nimi, za­miast sie­dzieć gdzieś o wie­le wy­żej.

– Tknię­cie Im­pe­rium to tro­chę jak wal­nię­cie w nos śpią­ce­go We­is­sa. – Szcze­niak przy­gła­dził krót­kie ciem­ne wło­sy i ner­wo­wym ge­stem po­pra­wił za­pię­cie mun­du­ru. W prze­ci­wień­stwie do Isaks­son nie cho­dził w cy­wil­nych ciu­chach, tyl­ko w czar­nym uni­for­mie oesów. – Je­steś mar­twy, za­nim zdą­żysz na­cie­szyć się pierw­szym suk­ce­sem.

– Może mamy taj­ny plan. – Tę­czo­we war­gi Isaks­son wy­gię­ły się w szel­mow­skim uśmie­chu.

– Do­wódz­two nie zro­bi­ło­by cze­goś tak głu­pie­go.

– Wierz­ba, mój dziel­ny ry­ce­rzu, ze­chcesz ura­to­wać mnie przed tym po­two­rem, któ­ry ze­żarł Szcze­nia­ka, przy­brał jego po­stać i twier­dzi, że do­wódz­two robi wy­łącz­nie mą­dre rze­czy? – Szwed­ka pu­ści­ła do Mar­ci­na oko. Ak­tyw­ne szkło kon­tak­to­we zmie­ni­ło bar­wę z in­ten­syw­nie błę­kit­nej na głę­bo­ką czer­wień. – Obie­cu­ję, że się od­wdzię­czę.

Wierz­bow­ski uśmiech­nął się krzy­wo. Kie­dyś osten­ta­cyj­ne sy­gna­ły Isaks­son spra­wia­ły, że czuł się nie­swo­jo, po la­tach przy­wykł. Żar­to­bli­we uwa­gi były po pro­stu jej spo­so­bem by­cia – i sta­łym ele­men­tem roz­gryw­ki mię­dzy nią a Szcze­nia­kiem.

– Żar­tu­jesz. – Szcze­niak był wy­raź­nie zde­gu­sto­wa­ny. – A to aku­rat jest po­waż­na spra­wa, a nie głu­po­ta. W koń­cu je­że­li masz ra­cję, mogą nas tam wy­słać.

– Te­raz cały front jest głu­po­tą. – Dziew­czy­na po­sła­ła mu pro­mien­ny uśmiech, ale Mar­cin od­niósł wra­że­nie, że miał on tyl­ko za­ma­sko­wać smu­tek. Jej szkła na zmie­ni­ły bar­wę na desz­czo­wą sza­rość, po­tem na ostry róż. – Za dwa ty­go­dnie będę z po­wro­tem, jako oes, ba­brać się w bło­cie i pła­wić w nie­na­wi­ści od­dzia­łów li­nio­wych, dla któ­rych je­ste­śmy w za­sa­dzie wro­giem, tyle że nie mogą do nas strze­lać. Te­raz chcę się ba­wić. Te­raz chcę być cy­wi­lem, choć­by przez ten krót­ki czas.

Ko­lej­ne sło­wa ma­jo­ra Ol­se­na spra­wi­ły, że je­den z sie­dzą­cych przy ba­rze męż­czyzn – krzep­ki pięć­dzie­się­cio­kil­ku­la­tek w stro­ju urzęd­ni­ka niż­szej kla­sy – ob­ró­cił się w stro­nę trój­ki woj­sko­wych i uniósł szklan­kę w mil­czą­cym to­a­ście. Mar­cin od­ru­cho­wo po­wtó­rzył gest, choć nie miał po­ję­cia, co do­kład­nie ofi­cer tym ra­zem po­wie­dział.

– Ni­g­dy nie bę­dziesz cy­wi­lem, mamy pod­pi­sa­ny pakt z dia­błem. – Szcze­niak skrzy­wił się gorz­ko.

– Z oesa­mi?

– Z woj­skiem. – Ho­len­der się­gnął po szklan­kę, ale na­tych­miast ją od­sta­wił i wy­do­był z kie­sze­ni mun­du­ru sta­ro­mod­ny link. Wierz­ba mu­siał przy­znać, że nie­chęć Szcze­nia­ka do cy­wil­ne­go sprzę­tu była czymś, co go za­ska­ki­wa­ło. Ja­sne, szko­le­nie woj­sko­we – a po­tem Do­wódz­twa Ope­ra­cji Spe­cjal­nych – wy­ra­bia­ło po­czu­cie, że mon­to­wa­ne w szkłach kon­tak­to­wych lin­ki i resz­ta po­pu­lar­nych ga­dże­tów to cy­fro­wy od­po­wied­nik krę­ce­nia się w nie­od­po­wied­nich dziel­ni­cach. Ale też Szcze­niak ni­g­dy nie ja­wił się Po­la­ko­wi jako ktoś, kto na­praw­dę się przej­mu­je.

– Ethel? – spy­tał Mar­cin, ale Ho­len­der tyl­ko mach­nął ręką i wstał od sto­li­ka, mó­wiąc coś ci­chym gło­sem do mi­kro­fo­nu.

– Pew­nie ona, psia jej mać. – Isaks­son od­pro­wa­dzi­ła Van Reu­ter­sa za­tro­ska­nym wzro­kiem. – Ry­chło w czas.

Mar­cin gło­śno wy­pu­ścił po­wie­trze z płuc. Ethel była prze­kleń­stwem Szcze­nia­ka i przy­pad­ko­wo mat­ką jego syna – owo­cu krót­kie­go i na szczę­ście za­koń­czo­ne­go związ­ku. Od­kąd trój­ka żoł­nie­rzy wy­lą­do­wa­ła na No­wym Lon­dy­nie, Ho­len­der usi­ło­wał się z nią spo­tkać, żeby zo­ba­czyć chłop­ca, ale Ethel zda­wa­ła się czer­pać per­wer­syj­ną przy­jem­ność z od­wle­ka­nia tego mo­men­tu. I nie włą­czy­ła dziec­ka na wi­zję.

Mar­cin pa­trzył na minę po­grą­żo­ne­go w roz­mo­wie Van Reu­ter­sa. Na­wet ze swo­je­go miej­sca do­strze­gał ozna­ki fał­szu w non­sza­lanc­kiej mi­nie Ho­len­dra i sztucz­ność jego uśmie­chu.

– My­ślisz, że ma ra­cję, Mar­cin? – Głos Isaks­son wy­rwał go z za­my­śle­nia.

– Z czym?

– Że woj­sko to pakt z dia­błem? – Szczu­płe pal­ce dziew­czy­ny ob­ra­ca­ły szklan­kę. Ko­lo­ro­we war­stwy drin­ka fa­lo­wa­ły hip­no­ty­zu­ją­co.

– Nie jest z tobą do­brze, Mil­la – po­wie­dział ci­cho – sko­ro w ogó­le przej­mu­jesz się tym, co mówi Szcze­niak.

Przez chwi­lę nie od­zy­wa­ła się. Spo­glą­da­ła tyl­ko na nie­go dziw­nie spo­nad szklan­ki. Ak­tyw­ne kon­tak­ty były te­raz fio­le­to­we, dłu­gie ko­smy­ki ja­snych wło­sów opa­da­ły jej śmiesz­nie na oczy.

A po­tem wy­bu­chła śmie­chem.

– Tego się oba­wia­łam, opa­no­wu­je mnie sza­leń­stwo – po­wie­dzia­ła, kie­dy się uspo­ko­iła. – Zresz­tą ten dia­beł nie jest taki zły.

– Pew­nie. – Mar­cin ob­ró­cił się w stro­nę ekra­nu, na któ­rym obec­nie po­ka­zy­wa­no skrót ligi spe­ed­bal­la. – Nasz świat jest lep­szy. Mo­że­my bez­kar­nie strze­lać do lu­dzi.

Nie po­wie­dział, co na­praw­dę my­śli. Ale też to nie było miej­sce na po­dob­ną roz­mo­wę. Nie przy trze­cim drin­ku, Szcze­nia­ku, któ­ry za­raz wró­ci wście­kły po ko­lej­nej roz­mo­wie z Ethel, nie, kie­dy Szwed­ka w za­sa­dzie pro­si­ła o po­twier­dze­nie.

Bo o czym miał jej po­wie­dzieć? O snach? O wspo­mnie­niach? O sier­żan­cie McNa­ma­rze w czar­nym wor­ku ter­micz­nym, za­ry­tej w bło­to man­gu­ście „Kró­lo­wa Nocy”, wy­peł­nio­nej okru­cha­mi ży­cia roz­bi­te­go w drza­zgi przez Ba­gno? So­ko­lim Oku? Nie­mi umie­ra­ją­cej w trze­wiach im­pe­rial­ne­go frach­tow­ca? Sza­fie i po­rucz­nik Cart­wri­ght? O tym, że wra­ca­ją do nie­go co noc, oni i inni, cała de­fi­la­da twa­rzy, gło­sów, ge­stów? Już wy­star­cza­ją­co ze­psuł cał­kiem zno­śną imi­ta­cję cy­wil­ne­go ży­cia głu­pim mó­wie­niem praw­dy. Nie było żad­ne­go po­wo­du, aby do­peł­niać znisz­czeń. Zwłasz­cza że Isaks­son już to wszyst­ko wie.

– Te­raz tym bar­dziej. – Śmiech wy­szedł Szwed­ce pra­wie zu­peł­nie na­tu­ral­nie. – Je­ste­śmy oesa­mi. I tak wszy­scy uzna­ją nas za zbrod­nia­rzy, więc nie ma się co ha­mo­wać.

– Tak, do­dat­ko­wa ko­rzyść. – Mar­cin zdo­był się na we­so­łość, ale nie był pe­wien, czy Isaks­son da się na­brać, więc nie od­wa­żył się spoj­rzeć jej w twarz. Za­miast tego sku­pił się na par­ce na­sto­lat­ków ob­ła­pia­ją­cej się w dość od­le­głej loży. Obo­je dzie­cia­ków, za­pew­ne za mło­dych na wsz­cze­py, mia­ło na oczach AU­Glas­sy. Mar­cin na­wet nie chciał wie­dzieć, jak wy­glą­da pub z ich punk­tu wi­dze­nia. – Te­raz bar­dzo trud­no nam zro­bić coś, co ko­go­kol­wiek za­sko­czy. To na­sza szan­sa. Na po­czą­tek rąb­nij­my tę Ethel.

– To jesz­cze je­den po­wód, dla któ­re­go nie idzie­cie ze mną. – Na­wet nie za­uwa­ży­li, kie­dy Szcze­niak wró­cił do sto­li­ka.

– Zgo­dzi­ła się spo­tkać? W koń­cu? Z oj­cem swo­je­go dziec­ka? Po trzech dniach na­kła­nia­nia? – prych­nę­ła Isaks­son, rzu­ca­jąc wro­gie spoj­rze­nie na link, któ­ry Van Reu­ters cho­wał do kie­sze­ni. – To cał­ko­wi­cie zmie­nia moją opi­nię o niej. Po­ka­za­ła ci go cho­ciaż?

– Nie. – Van Reu­ters po­krę­cił gło­wą i cięż­ko usiadł na swo­im miej­scu. – Po­wie­dzia­ła, że po­ga­da­my o tym.

Mar­cin i Isaks­son wy­mie­ni­li scep­tycz­ne spoj­rze­nia.

– Kie­dy? – spy­tał wresz­cie Po­lak.

– Ju­tro w po­łu­dnie.

– I na pew­no nie chcesz to­wa­rzy­stwa? – Isaks­son wy­glą­da­ła na za­tro­ska­ną.

– Nie. Już i tak czar­no wi­dzę to spo­tka­nie. Nie chcę po­gar­szać sy­tu­acji zbroj­ną eskor­tą. Po­ra­dzę so­bie, duży już je­stem.

Przez mo­ment ba­wił się pu­stą szklan­ką, po czym szyb­ko wstał i skie­ro­wał się do baru. Lu­dzie scho­dzi­li mu z dro­gi, pa­trząc na jego mun­dur z czymś po­mię­dzy sza­cun­kiem a lę­kiem. Ale bar­dziej chy­ba lę­kiem.

Hotel „Lyndham Court”, Limehouse, Nowy Londyn, system Victoria, 16.08.2213 ESD, 23:20

Za oknem nie­wiel­kie­go po­ko­iku mógł po­dzi­wiać sześć­set­ty­sięcz­ne Li­me­ho­use. Po­jaz­dy o ka­ro­se­riach bę­dą­cych mo­zai­ką roz­my­tych barw lub pły­ną­cych ob­ra­zów i ta­kie, któ­re mia­ły kla­sycz­ną, sto­no­wa­ną ko­lo­ry­sty­kę. Lu­dzi, ty­siąc­barw­ny, ha­ła­śli­wy rój, w nie­ustan­nym po­śpie­chu mkną­cy po cią­gach dla pie­szych, z oczy­ma ukry­ty­mi pod AU­Glas­sa­mi lub w to­wa­rzy­stwie cie­ni ho­lo­Asy­sten­tów. Da­le­ką rze­kę i po­ły­sku­ją­ce przy niej świa­tła Do­cklands oraz wiecz­nie za­pra­co­wa­ne mrów­cze za­stę­py ro­bot­ni­ków i ma­szyn przy rzecz­nych bar­kach, a tak­że ol­brzy­mie, szy­bu­ją­ce po nie­bie ho­lo­gra­my, za­chę­ca­ją­ce do na­by­cia pro­duk­tów, któ­rych Wierz­ba nie ko­ja­rzył, i re­kla­mu­ją­ce kam­pa­nię spo­łecz­nej in­ży­nie­rii.

„Każ­dy może paść ofia­rą SI. Kie­dy masz po­dej­rze­nia, we­zwij spe­cja­li­stów”, gło­sił fa­lu­ją­cy tekst pod ob­ra­zem trój­ki spe­ców z Hex Ma­chi­ny w nie­mal bia­łych uni­for­mach i o bar­dzo po­dob­nych, za­tro­ska­no-życz­li­wych wy­ra­zach twa­rzy. Oczy­wi­sta fał­szyw­ka. Mar­cin chy­ba ni­g­dy nie wi­dział rze­czy­wi­stych łow­ców ma­szyn wy­glą­da­ją­cych choć odro­bi­nę przy­jaź­nie.

Z ho­te­lu prak­tycz­nie nie mógł zo­ba­czyć gwiazd, po­dob­nie jak do­strzec żad­nej z licz­nych sta­cji na or­bi­cie No­we­go Lon­dy­nu. Łuna mia­sta i za­go­spo­da­ro­wa­nie prze­strze­ni po­wietrz­nej sku­tecz­nie od­ci­na­ły lu­dzi od wi­do­ku nie­ba. Pod tym wzglę­dem Li­me­ho­use bar­dziej przy­po­mi­na­ło Mar­ci­no­wi Fu­shun niż pa­mię­ta­ny z dzie­ciń­stwa Nowy Kra­ków – choć może po pro­stu ob­raz domu z cza­sem za­mie­nił się w mie­sza­ni­nę wspo­mnień i ich wy­ide­ali­zo­wa­nych prze­ró­bek.

Wierz­ba przez kil­ka dni pró­bo­wał na­uczyć się wy­sy­piać w nie­wiel­kim po­ko­ju ho­te­lo­wym. Klu­czem do nie­po­wo­dze­nia oka­za­ły się dźwię­ki. Li­me­ho­use było nie­wiel­kim mia­stem na ska­le No­we­go Lon­dy­nu – za­le­d­wie pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów da­lej znaj­do­wa­ło się po­nad sze­ścio­krot­nie więk­sze City – nie­mniej na­dal nie dało się go po­rów­nać do sta­cji ko­smicz­nej czy na­wet na­ziem­ne­go gar­ni­zo­nu. Tuż za okna­mi ho­te­lu prze­bie­gał je­den z głów­nych cią­gów ko­mu­ni­ka­cyj­nych mia­sta, dłu­ga spi­ra­la The Hi­gh­way łą­czą­cej cen­trum z po­ło­żo­nym nad rze­ką Do­cklands. W efek­cie ile­kroć Po­lak uchy­lił okno, Li­me­ho­use za­le­wa­ło po­kój dźwię­ka­mi, od nie­rów­ne­go szu­mu sil­ni­ków po­jaz­dów, przez spo­ra­dycz­ny świst tur­bin stru­mie­niow­ca nad­zo­ru ru­chu, gło­sy roz­ma­wia­ją­cych trzy pię­tra po­ni­żej lu­dzi, sy­re­ny od­le­głych ba­rek, któ­re w Do­cklands od­da­wa­ły swój ła­du­nek, tra­fia­ją­cy na­stęp­nie na ko­lej­kę ma­gne­tycz­ną na tra­sie do Sha­dwell… Aż po stłu­mio­ny głos pro­jek­cji re­kla­mo­wych wi­szą­cych po­nad mia­stem.

Każ­dy z dźwię­ków na­tych­miast bu­dził in­stynkt dra­pież­ni­ka na po­lo­wa­niu i był kla­sy­fi­ko­wa­ny we­dług stop­nia za­gro­że­nia. Każ­dy na­tych­miast roz­bu­dzał, wbi­jał w stan go­to­wo­ści. Umysł wył ostrze­że­nia­mi o nie­ist­nie­ją­cych nie­bez­pie­czeń­stwach.

Ostat­ni raz tra­fił w ta­kie miej­sce wie­le mie­się­cy temu – na Fu­shun, pla­ne­cie im­pe­rial­nej. Wte­dy było trud­no, te­raz – jak­by bar­dziej. Isaks­son żar­to­wa­ła, że dzi­cze­ją. Sama uży­wa­ła ze­sta­wu au­dio swo­je­go po­ko­ju do wy­głu­sze­nia wszel­kich dźwię­ków ze­wnętrz­nych. Mar­cin po­cząt­ko­wo uzna­wał to za ka­pi­tu­la­cję i pró­bo­wał przy­wyk­nąć. Te­raz, po trzech no­cach na pla­ne­cie, co­raz bar­dziej oswa­jał się z my­ślą, że nie ma co wal­czyć z rze­czy­wi­sto­ścią. Być może po pro­stu mu­siał przy­zwy­cza­ić się do tego, że naj­lep­szą me­to­dą za­sy­pia­nia w mie­ście bę­dzie do­bre za­głu­sza­nie i kil­ka ta­ble­tek. Ze­staw, któ­ry po­zwo­li za­po­mnieć, że nie jest w ba­zie ani na fron­cie. Taki, któ­ry choć na mo­ment od­pę­dzi lęk, że dom po pro­stu prze­stał być miej­scem dla nie­go.

Chwi­la­mi cie­szył się, że nie mógł spo­tkać się z ro­dzi­ca­mi. Co by im po­wie­dział? Wspo­mnie­nia pod­po­wia­da­ły, że wszyst­ko, jak za­wsze, ale do­brze wie­dział, że na wspo­mnie­niach nie ma co po­le­gać. Co oj­ciec rzekł­by na to, że wstą­pił do oesów? Jak za­re­ago­wał­by na myśl, że jego syn słu­ży w jed­no­st­ce, za któ­rą cią­gnie się tak zła sła­wa – co gor­sza, słusz­nie? Czy zo­ba­czył­by w oczach mat­ki tyl­ko przy­ga­nę, czy po pro­stu bli­ski za­ła­ma­nia smu­tek?

Dwa dni temu skoń­czył pi­sać list do domu. Dzie­wią­ty, od­kąd za­czął szko­le­nie. Li­sty z woj­ska były uświę­co­nym od wie­ków ry­tu­ałem, zwłasz­cza w trak­cie dzia­łań wo­jen­nych. Czymś, co ro­dzi­ce trzy­ma­ją pod po­dusz­ka­mi, czy­ta­jąc wie­le razy w ocze­ki­wa­niu na ko­lej­ną wieść od syna czy cór­ki. Mu­sia­ły być więc na­pi­sa­ne wła­ści­wie.

Każ­de zda­nie li­stu Wierz­by było zgod­ne z za­le­ce­nia­mi prze­ka­za­ny­mi pod­czas szko­le­nia z psy­cho­ma­ni­pu­la­cji, ja­kie prze­cho­dzi­li w ba­zie Nar­vik. Kom­po­zy­cja ide­al­nie skro­jo­na pod ich por­tret psy­cho­lo­gicz­ny, opar­ta na ana­li­zie po­przed­nich li­stów. Może nie dzie­ło sztu­ki, ale z pew­no­ścią do­bre rze­mio­sło. Pierw­sze prak­tycz­ne wy­ko­rzy­sta­nie szko­le­nia oesów. Ma­ni­pu­la­cja ro­dzi­ną. Bris­ba­ne był­by dum­ny.

Kie­dy Mar­cin skoń­czył, prze­czy­tał list i na­tych­miast go ska­so­wał, prze­ra­żo­ny tym, co wła­śnie zro­bił. Po­tem przez dwie go­dzi­ny sie­dział na łóż­ku, pa­trząc tępo w ścia­nę. Na­stęp­nie na­pi­sał ko­lej­ny list, do­kład­nie taki sam.

Wie­lo­krot­nie w cią­gu po­by­tu w Li­me­ho­use oglą­dał zdję­cie Bar­ba­ry i za­sta­na­wiał się, czy sio­stra, gdy­by żyła, po­tra­fi­ła­by zła­pać z nim tę nić po­ro­zu­mie­nia, któ­rą za­wsze mie­li. Czy stał­by się dla niej po pro­stu krew­nym, któ­re­go się ko­cha, ale le­piej, kie­dy jest da­le­ko? Prze­glą­dał szczę­śli­wą ta­lię kart, któ­rą od niej do­stał, znisz­czo­ne ka­wał­ki pla­sti­ku, któ­re prze­szły z nim tak wie­le. Pró­bo­wał przy­po­mnieć so­bie mo­men­ty, kie­dy gra­ła z nim w pro­ste gry, a jej dło­nie do­ty­ka­ły fi­gur i blo­tek, ale za­miast tego pa­mię­tał tyl­ko krwa­wy szlak bo­jo­wy, któ­ry amu­let prze­był ra­zem z nim, i oko­licz­no­ści, w ja­kich tra­cił ko­lej­ne kar­ty. Bar­ba­ra, jej pre­zent i jej zdję­cie, z któ­rym ni­g­dy się nie roz­sta­wał. Jej głos, więź, jaka była mię­dzy nimi, wspól­ne roz­mo­wy. Wszyst­ko za­cie­ra­ło się, za­stę­po­wa­ne przez prze­peł­nio­ne zmę­cze­niem i stra­chem wspo­mnie­nia lat póź­niej­szych.

Na­gły brzę­czyk w drzwiach prze­rwał mu roz­my­śla­nia. Zmarsz­czył brwi, za­sko­czo­ny – nie ocze­ki­wał ni­ko­go o tej po­rze.

– Kto tam? – rzu­cił, włą­cza­jąc in­ter­kom.

– Hex Ma­chi­na, kon­tro­la zgło­sze­nia. – Głos na­le­żał do mło­de­go, śnia­de­go męż­czy­zny w ja­sno­sza­rym mun­du­rze.

– Już. – Pod­szedł do drzwi i wdu­sił przy­cisk zam­ka.

Za drzwia­mi, poza ofi­ce­rem, z któ­rym roz­ma­wiał, znaj­do­wa­ło się jesz­cze dwóch sztur­mow­ców o prze­sło­nię­tych prze­źro­czy­sty­mi fil­tra­mi twa­rzach i pod bro­nią.

– W czym mogę po­móc? – Cof­nął się o krok, zwal­cza­jąc w so­bie gwał­tow­ny skok ad­re­na­li­ny. Kon­tro­le Hex Ma­chi­ny, po­wo­ła­nej po Dniu for­ma­cji słu­żą­cej tyl­ko i wy­łącz­nie do wal­ki z SI, zda­rza­ły się na te­ry­to­rium UE o wie­le czę­ściej niż w Im­pe­rium czy w Sta­nach. Naj­ście w po­ko­ju ho­te­lo­wym nie było może co­dzien­no­ścią, ale też ni­czym szcze­gól­nie dziw­nym.

Pew­nie po­zo­sta­łych, tych, któ­rzy fak­tycz­nie mie­li go wy­jąć w ra­zie pro­ble­mów, ni­g­dy nie zo­ba­czy.

– Po­rucz­nik Fer­gu­son, pa­trol Hex Ma­chi­ny – przed­sta­wił się ofi­cer, wcho­dząc do po­ko­ju. Jego ton od bie­dy moż­na było uznać za uspo­ka­ja­ją­cy. – Spraw­dza­my zgło­sze­nie. Czy mógł­bym pro­sić o do­ku­men­ty?

Sztur­mow­cy na­tych­miast wsu­nę­li się za do­wód­cą, zaj­mu­jąc miej­sca w dwóch prze­ciw­le­głych ro­gach po­miesz­cze­nia. Nie uno­si­li bro­ni, ale wszyst­ko w ich po­sta­wie mó­wi­ło, że są go­to­wi na wal­kę. Ze­spo­ły Hex Ma­chi­ny ni­g­dy nie ry­zy­ko­wa­ły. Ich prze­ciw­nik był wy­star­cza­ją­co nie­bez­piecz­ny i bez tego.

– Oczy­wi­ście. – Mar­cin cof­nął się jesz­cze o kil­ka kro­ków i wska­zał na sto­lik. – Są w nie­bie­skim etui.

Fer­gu­son, po­zor­nie swo­bod­nie, ale jed­nak uwa­ża­jąc, aby nie prze­ciąć po­ten­cjal­nej li­nii ognia swo­ich lu­dzi, pod­szedł do bla­tu i ze­ska­no­wał ID Po­la­ka. Uniósł brew, pa­trząc na ekran da­ta­pa­da, po czym le­d­wie do­strze­gal­nie się roz­luź­nił.

– Pro­szę się nie ru­szać. – W jego gło­sie po raz pierw­szy po­ja­wi­ła się nuta uprzej­mo­ści.

Wy­cią­gnął przy­tro­czo­ny do pasa te­ster, pod­szedł do Mar­ci­na i przy­ło­żył mu go do klat­ki pier­sio­wej. Wierz­ba po­czuł krót­ki ból ukłu­cia, po czym ofi­cer wy­co­fał się pod prze­ciw­le­głą ścia­nę.

– Mogę za­py­tać, co się sta­ło? – spy­tał Mar­cin.

– Otrzy­ma­li­śmy in­for­ma­cje o po­dej­rza­nym za­cho­wa­niu – od­parł ofi­cer, cał­kiem udat­nie mo­du­lu­jąc ton. Od bie­dy moż­na go było uznać za prze­pra­sza­ją­cy. – Ka­me­ra bez­pie­czeń­stwa w pań­skim po­ko­ju i dane z mel­dun­ku w za­sa­dzie roz­wia­ły na­sze wąt­pli­wo­ści, ale ru­ty­no­wo spraw­dza­my ta­kie rze­czy.

– Roz­wia­ły?

– Jest pan żoł­nie­rzem – wy­ja­śnił ofi­cer. – Żoł­nie­rze za­cho­wu­ją się ina­czej i lu­dzie czę­sto ich zgła­sza­ją.

Spoj­rzał na ekran da­ta­pa­da i te­raz już zu­peł­nie roz­luź­nio­ny ski­nął gło­wą. Dwóch sztur­mow­ców na­wet nie drgnę­ło.

– Nie je­stem jed­nak an­dro­idem? – za­py­tał Po­lak zgryź­li­wie.

– Na­tu­ral­nie, fał­szy­wy alarm. Prze­pra­sza­my za naj­ście – po­wie­dział mło­dy po­rucz­nik i wte­dy Mar­cin uświa­do­mił so­bie, że mógł być w jego wie­ku. Te­raz, kie­dy to do­strzegł, nie był pe­wien, dla­cze­go wcze­śniej uznał go za młod­sze­go. – Je­śli mogę coś pod­po­wie­dzieć, wie­lu żoł­nie­rzy zgła­sza się na po­ste­run­ki po po­wro­cie, to bar­dzo uła­twia wstęp­ną we­ry­fi­ka­cję zgło­szeń.

– Zgła­sza się na po­ste­run­ki. – Wierz­ba spoj­rzał na nie­go nie­do­wie­rza­ją­co.

– Tak.

– Żeby po­twier­dzić, że nie są an­dro­ida­mi.

– Tak jest. – Ofi­cer mu­siał za­uwa­żyć wy­raz twa­rzy Po­la­ka, bo skrzy­wił usta w prze­pra­sza­ją­cym gry­ma­sie. – Po pro­stu cza­sem tak może być wy­god­niej. Dla nie­któ­rych. Do wi­dze­nia.

Był już na ko­ry­ta­rzu, kie­dy Wierz­ba nie wy­trzy­mał.

– Prze­pra­szam, po­rucz­ni­ku?

– Tak? – Fer­gu­son zwró­cił się w jego stro­nę.

– W jaki spo­sób za­cho­wy­wa­łem się ina­czej? – spy­tał Po­lak. – Py­tam z cie­ka­wo­ści.

Ofi­cer po­my­ślał chwi­lę.

– Chód. Za­cho­wa­nie w wol­nym cza­sie. Dy­na­mi­ka ru­chu, tro­chę ge­sty. – Skrzy­wił się i po­trzą­snął gło­wą, jak­by nie mógł zna­leźć słów. – Nic zna­czą­ce­go, ale spo­ro de­ta­li. Da się za­uwa­żyć.

– Ro­zu­miem, dzię­ku­ję.

Kie­dy pa­trol wy­szedł, Mar­cin spę­dził do­brą go­dzi­nę, wpa­tru­jąc się w od­le­głe świa­tła Do­cklands i za­snu­te ho­lo­gra­ma­mi nie­bo.

„Ostroż­ność nic nie kosz­tu­je! Je­że­li za­uwa­żysz po­dej­rza­ne za­cho­wa­nie u na­po­tka­nej oso­by, zgłoś je pod nu­mer…”, wy­pa­trzył nie­opo­dal holo re­kla­my spo­łecz­nej. „Pa­mię­taj, że two­ja czuj­ność może ra­to­wać ży­cie”.

Przez chwi­lę za­sta­na­wiał się, kto go zgło­sił. Może po pro­stu ru­ty­no­wo spraw­dza­no każ­dą nową oso­bę wy­kry­tą przez wszech­obec­ne na uli­cach i w bu­dyn­kach ka­me­ry bez­pie­czeń­stwa? A może ktoś z ho­te­lu, przy­pad­ko­wy prze­cho­dzień? Spoj­rzał na nie­go i po­my­ślał: ten to nie wy­glą­da na czło­wie­ka?

Nic zna­czą­ce­go, ale spo­ro de­ta­li. Wła­ści­wie po­rucz­nik opi­sał róż­ni­ce po­mię­dzy woj­sko­wy­mi a cy­wi­la­mi cał­kiem do­brze. Dro­bia­zgi, ale wy­star­cza­ją­co wie­le, by ktoś na nie­go do­niósł. Róż­ni­ca była na tyle ja­sna, że po pro­stu zi­den­ty­fi­ko­wa­no go jako ob­ce­go. Co praw­da – an­dro­ida, ale za­sa­da po­zo­sta­wa­ła ta sama. Zdro­we spo­łe­czeń­stwo wy­czu­wa­ło nie­pa­su­ją­ce­go osob­ni­ka.

Pakt z dia­błem, tak na­zwał Szcze­niak za­cią­gnię­cie się do ar­mii. A może w ogó­le ist­nie­nie woj­ska? Two­ru, któ­ry czy­nił z lu­dzi or­ga­nicz­ną broń. I nie cho­dzi­ło na­wet o che­mię i cały me­dycz­ny syf, któ­re w nich pa­ko­wa­no. Zmie­nia­ło się wła­ści­wie wszyst­ko, od my­śle­nia o świe­cie po od­ru­chy.

W cią­gu ostat­nich lat Mar­cin prze­by­wał w du­żym mie­ście wszyst­kie­go dwa razy. Pierw­szy pod­czas ak­cji na im­pe­rial­nej pla­ne­cie Fu­shun. Wte­dy są­dził, że jego nie­po­kój wy­ni­kał przede wszyst­kim z fak­tu, że znaj­du­je się na te­ry­to­rium wro­ga, i że dziw­ne wra­że­nie lęku po­wo­do­wa­ne było jak naj­bar­dziej rze­czy­wi­stym za­gro­że­niem. Dru­gi raz zda­rzył się cał­kiem nie­daw­no, na prze­pu­st­ce. Wte­dy z ko­lei uspo­ka­jał się, że to kwe­stia po­wro­tu po dłu­go­trwa­łym po­by­cie z dala od cy­wi­li­za­cji.

Te­raz był co­raz bar­dziej pe­wien, że uczu­cie ob­co­ści opa­no­wu­ją­ce go na No­wym Lon­dy­nie już nie odej­dzie.

To nie był jego świat. Ani jego, ani Szcze­nia­ka, ani na­wet cią­gle jesz­cze wal­czą­cej Isaks­son. To był świat cy­wi­li, lu­dzi ta­kich jak po­kry­ty bio­lu­mi­ne­scen­cyj­ny­mi ta­tu­aża­mi bar­man w „Róży i ko­ro­nie” czy spo­ty­ka­ją­cy się tam ki­bi­ce spe­ed­bal­la i tu­lą­ce się do sie­bie pary. Ta­kich jak ci, któ­rzy za­wia­do­mi­li Hex Ma­chi­nę. Słab­szych, mniej od­por­nych, nie­bu­zu­ją­cych woj­sko­wą che­mią opty­ma­li­zu­ją­cą or­ga­nizm do po­dró­ży mię­dzy­gwiezd­nych i wal­ki. Ludz­kich. Ży­ją­cych pra­cą, ro­dzi­ną i dzie­siąt­ka­mi pro­ble­mów, o któ­rych Wierz­ba nie my­ślał już w ogó­le. A jed­no­cze­śnie wie­lo­krot­nie bar­dziej przy­dat­nych niż pro­duk­ty woj­sko­we­go cho­wu, pro­jek­to­wa­ne na nie­zbyt dłu­gi, za to dość in­ten­syw­ny ży­wot.

Pakt z dia­błem dla każ­de­go, kto prze­kra­czał próg punk­tu wer­bun­ko­we­go. Nowe świa­ty. W za­mian za ten.

Po­ni­żej okna, po uli­cy, prze­my­ka­li lu­dzie, co­raz bar­dziej zda­ją­cy się Wierz­bow­skie­mu re­pre­zen­tan­ta­mi zu­peł­nie in­ne­go ga­tun­ku. Nie pa­mię­tał już zu­peł­nie, kie­dy sam do nie­go na­le­żał.

Limehouse, Nowy Londyn, system Victoria, 17.08.2213 ESD, 13:19

Li­me­ho­use nie mia­ło jako mia­sto wie­le do za­ofe­ro­wa­nia, ale sko­ro i tak za­mie­rza­li cze­kać na Szcze­nia­ka, nie było sen­su ro­bić wy­pra­wy ani do City, ani tym bar­dziej do sto­łecz­ne­go Buc­kin­gham. Spę­dzi­li z Isaks­son tro­chę cza­su, krę­cąc się nad le­ni­wie pły­ną­cą przez mia­sto rze­ką oraz ob­ser­wu­jąc po­wol­ny ruch mniej­szych i więk­szych stat­ków czy ba­rek, a po­tem prze­szli pod ażu­ro­wą ko­pu­łę miej­skie­go ogro­du bo­ta­nicz­ne­go. Z ja­kie­goś po­wo­du to miej­sce zda­wa­ło się Mar­ci­no­wi nie­co mniej in­wa­zyj­ne niż ople­cio­ne wie­lo­po­zio­mo­wy­mi cią­ga­mi ko­mu­ni­ka­cyj­ny­mi cen­tra roz­ryw­ko­we i stre­fy han­dlo­we. Pro­jek­cja ja­sne­go, upstrzo­ne­go po­je­dyn­czy­mi chmu­ra­mi błę­ki­tu rów­nież oka­za­ła się wie­lo­krot­nie lep­sza niż po­kry­te mi­go­tli­wy­mi ob­ra­za­mi nie­bo nad mia­stem.

To samo moż­na było po­wie­dzieć o ro­ślin­no­ści, roz­miesz­czo­nej po­mię­dzy ale­ja­mi w po­zor­nym cha­osie, cał­kiem udat­nie na­śla­du­ją­cym dzi­ko roz­ra­sta­ją­cy się park. Kie­dy do­da­ło się do tego na­gra­nie śpie­wu pta­ków, ogród bo­ta­nicz­ny ofe­ro­wał pe­wien po­zór spo­ko­ju, na­wet w obec­no­ści licz­nych prze­chod­niów.

– Nie ukry­wam, że są w tym mie­ście gor­sze miej­sca. – Isaks­son stu­ka­ła opusz­ką pal­ca w koł­nierz krót­kiej kurt­ki, wy­wo­łu­jąc za­ła­ma­nia w po­wierzch­ni ota­cza­ją­cych ją ho­lo­gra­mów. Barw­ne frak­ta­le wy­kwi­ta­ły i zni­ka­ły, czę­ścio­wo prze­sła­nia­jąc twarz Szwed­ki. – Tro­chę nud­no, ale co tam.

– Do­ceń przy­ja­zną zie­leń, z któ­rej ra­czej nie pad­ną strza­ły. – Mar­cin uśmiech­nął się, nie uno­sząc wzro­ku znad ekra­nu PTer­ma.

– Star­szy pan po­sta­no­wił po­czy­tać fe­eda na ła­wecz­ce? – Spoj­rza­ła na nie­go kpią­co. Jej oczy mia­ły te­raz jed­no­li­cie zło­ty ko­lor.

Po­lak do­tknął pal­cem iko­ny za­kład­ki na ter­mi­na­lu, otwie­ra­jąc in­te­re­su­ją­cy go frag­ment.

Od­kąd tu przy­by­li, w związ­ku z nad­cho­dzą­cy­mi wy­bo­ra­mi do par­la­men­tu No­we­go Lon­dy­nu news­fe­edy za­le­wa­ły ich wy­stą­pie­nia­mi po­li­tycz­ny­mi, zło­żo­nym po­je­dyn­kiem so­cjo­tech­ni­ków z fi­na­łem za pół­to­ra ty­go­dnia. In­for­ma­cje o pro­po­no­wa­nych roz­wią­za­niach dla pla­ne­ty, wi­zjach Unii i obo­wiąz­ko­wo omył­kach opo­nen­tów mie­sza­ły się ze zwy­kłą mie­sza­ni­ną spor­tu, tań­szej i droż­szej roz­ryw­ki oraz za­fał­szo­wa­nych wie­ści z fron­tu. Na tym tle zna­le­zio­na w koń­cu wia­do­mość pre­zen­to­wa­ła się cał­kiem nie­po­zor­nie.

– Wiesz, cza­sem są tu in­te­re­su­ją­ce rze­czy – po­wie­dział, otwie­ra­jąc je­den z ar­ty­ku­łów. – O, zo­bacz.

„Roz­mo­wy nad Rey­kja­vi­kiem za­koń­czo­ne po­wo­dze­niem!”, gło­sił na­głó­wek. „Już wkrót­ce dzie­wię­ciu­set czter­dzie­stu dwóch żoł­nie­rzy Pią­tej Dy­wi­zji, poj­ma­nych na No­wej Ka­le­do­nii, wró­ci do domu”. Po­ni­żej znaj­do­wa­ła się krót­ka not­ka o obo­wiąz­ko­wo trud­nych ne­go­cja­cjach, nie­ustę­pli­wym sta­no­wi­sku stro­ny unij­nej i nie­kwe­stio­no­wa­nym suk­ce­sie. Isaks­son spoj­rza­ła na ekran, mru­żąc zło­te oczy.

– Je­że­li dzi­wi cię, że nie ma ani sło­wa o tym, kogo Unia uwol­ni­ła w za­mian, to je­steś pa­ra­no­ikiem. – Zer­k­nę­ła na nie­go, jak­by usi­łu­jąc od­gad­nąć, o co cho­dzi. – Ni­g­dy nie mó­wią ta­kich rze­czy.

– Ni­g­dy rów­nież nie mó­wią o wy­mia­nach tak w ogó­le – za­uwa­żył Po­lak, do­ty­ka­jąc jed­ne­go z od­no­śni­ków, ale ten za­pro­wa­dził go tyl­ko do pre­zen­ta­cji syl­we­tek ne­go­cja­to­rów. – To za­wsze za­ła­twia­no poza me­dia­mi.

Prze­krzy­wi­ła gło­wę, jak na­gle za­in­te­re­so­wa­ny dziw­nym dźwię­kiem kot. Barw­ne holo wo­kół jej kurt­ki za­wi­ro­wa­ło w sza­lo­nym tań­cu.

– Pew­nie czy­jaś amu­ni­cja wy­bor­cza – za­su­ge­ro­wa­ła.

Ścią­gnę­ła błę­kit­ne war­gi w sku­pie­niu.

– To czwar­ta in­for­ma­cja o fron­cie ame­ry­kań­skim od trzech dni, dru­ga od wczo­raj – po­wie­dział Wierz­ba, ob­ser­wu­jąc, jak czub­ki drzew ogro­du lek­ko ugi­na­ją się przy po­wie­wach – za­pew­ne sztucz­ne­go – wia­tru.

– Prze­cież mó­wi­łam – spró­bo­wa­ła zgad­nąć. – Pró­bu­ją po­ka­zać, że Ame­ry­ka­nie to faj­ni, ru­mia­ni i hu­ma­ni­tar­ni chłop­cy i mo­że­my się z nimi do­ga­dać. Spo­łe­czeń­stwo nie jest ja­koś prze­sad­nie by­stre i prze­kaz trze­ba po pro­stu po­wtó­rzyć kil­ka razy.

Mar­cin uśmiech­nął się pła­sko. Kil­ka­na­ście kro­ków da­lej może dzie­się­cio­let­nia dziew­czyn­ka szła środ­kiem ścież­ki z AU­Glas­sa­mi na twa­rzy. Jej ręce po­ru­sza­ły się w cał­ko­wi­cie nie­zro­zu­mia­łej kom­bi­na­cji ge­stów, za­pew­ne ob­słu­gu­jąc in­ter­fejs ru­cho­wy.

– Jak­by do­praw­dy był to pierw­szy raz, kie­dy Unia robi coś ta­kie­go. – Isaks­son pa­trzy­ła na nie­go ze zdu­mie­niem, jak­by pró­bo­wał zro­bić od­kry­cie z naj­nor­mal­niej­szej rze­czy pod słoń­cem.

W za­sa­dzie mia­ła ra­cję. Woj­na na wy­nisz­cze­nie, pro­wa­dzo­na w pierw­szych la­tach po Dniu, zde­cy­do­wa­nie zła­go­dzi­ła swój ob­raz, z wal­ki ze śmier­tel­ny­mi wro­ga­mi prze­ra­dza­jąc się po­wo­li w mniej bez­par­do­no­wy kon­flikt o po­zy­cję w no­wym świe­cie. Nie­za­leż­nie od tego, co mó­wi­ła pro­pa­gan­da, oso­by na szczy­cie wie­dzia­ły, że nie wzię­ła swo­jej na­zwy zni­kąd i wła­śnie na wy­nisz­cze­nie po­zwo­lić so­bie nie mogą.

Na­wet dwa lata temu, tuż za­nim Im­pe­rium za­trzy­ma­ło się na swo­ich po­zy­cjach i wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że UE po pro­stu zo­sta­nie pod­bi­ta – rów­nież wte­dy nie­ustan­nie pro­wa­dzo­no roz­mo­wy, ku­rie­rzy dy­plo­ma­tycz­ni kur­so­wa­li po­mię­dzy do­wódz­twa­mi, a wy­mia­ny jeń­ców trwa­ły w naj­lep­sze. Po pro­stu ni­g­dy się o tym nie mó­wi­ło. Oby­wa­te­le chęt­niej po­pie­ra­li woj­nę, kie­dy wróg ja­wił im się jako ktoś, z kim nie moż­na per­trak­to­wać.

– Nie mó­wię o tym, że pierw­szy raz pak­tu­je­my. – Po­lak przez mo­ment śle­dził wzro­kiem wir­tu­al­ną mewę uno­szą­cą się po­nad drze­wa­mi. – Ale to pierw­sza aż tak in­ten­syw­na kam­pa­nia. Moim zda­niem tym ra­zem to może być coś so­lid­niej­sze­go.

– Prze­sa­dzasz.

Coś trza­snę­ło, ktoś na­gle wrza­snął i Mar­cin pra­wie po­de­rwał się z miej­sca. Za­nim jed­nak zdą­żył zro­bić co­kol­wiek wię­cej, do­strzegł źró­dło ha­ła­su. Ja­kiś chło­pak, do­no­śnie prze­kli­na­jąc, pod­no­sił się z chod­ni­ka, sta­ra­jąc się jed­no­cze­śnie po­sta­wić po­jem­nik na śmie­ci, na któ­ry wpadł, i utrzy­mać rów­no­wa­gę na mo­no­bla­de’ach.

– Pro­szę się uspo­ko­ić, pa­nie ko­man­dos. – Szwed­ka uśmiech­nę­ła się iro­nicz­nie, ale Wierz­ba do­strzegł, że sama do­pie­ro opa­da na swo­je miej­sce. Jej dłoń wra­ca­ła z po­zy­cji przy pra­wym udzie. Stam­tąd, gdzie mia­ła­by pi­sto­let.

– Je­stem spo­koj­ny.

Skrzy­wił usta w iro­nicz­nym gry­ma­sie, pa­trząc na jej rękę. Isaks­son tyl­ko wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Od­kąd pa­mię­tam, prze­ka­zy za­wsze sku­pia­ły się na ofia­rach cy­wil­nych, ma­so­wych bom­bar­do­wa­niach i tym po­dob­nych – pod­jął prze­rwa­ny wą­tek. – Mama mó­wi­ła, że na­wet po New Qu­ebec peł­no było wia­do­mo­ści o be­stial­skich ata­kach jan­ke­sów. A to prze­cież była ich pla­ne­ta i je­że­li kto­kol­wiek mógł być wi­dzia­ny jako na­past­nik, to my. A te­raz? Szcze­niak ma ra­cję. Nie po­wie­dzie­li ani sło­wa o ofia­rach cy­wil­nych czy o pod­pa­la­niu at­mos­fe­ry, mimo że me­dia by­ły­by tym za­chwy­co­ne.

– My­ślisz, że pak­tu­je­my bar­dziej na se­rio? – Zer­k­nę­ła na nie­go z prze­ry­so­wa­nym za­in­te­re­so­wa­niem, a na jej kon­tak­tach po­ja­wi­ły się dwa wiel­kie zna­ki za­py­ta­nia. – To na­praw­dę nie­sa­mo­wi­te.

– Żar­tu­jesz so­bie. – Wy­wró­cił ocza­mi.

– Ależ nie, skąd­że zno­wu – od­po­wie­dzia­ła kpią­co. Zna­ki za­py­ta­nia za­wi­ro­wa­ły, po czym znik­nę­ły. – Po pro­stu przej­mo­wać się tym będę do­pie­ro za dzie­sięć dni, po prze­pu­st­ce. Na ra­zie chcę so­bie po­uda­wać wzor­co­wą oby­wa­tel­kę obi­ja­ją­cą się w ogro­dzie bo­ta­nicz­nym.

Wska­za­ła ge­stem na spa­ce­ru­ją­cych lu­dzi, po czym po­ma­cha­ła krót­ko do wi­szą­cej nie­opo­dal ka­me­ry mo­ni­to­rin­gu.

– Wo­lisz ob­ser­wo­wać, jak Szcze­niak roz­wią­zu­je swo­je pro­ble­my ro­dzin­ne?

Isaks­son na­gle po­smut­nia­ła.

– Nie wie­rzysz, że mu się uda?

– Nie – wes­tchnął Po­lak. Ka­wa­łek od nich dwie oso­by w h-ava­ta­rach po­sta­ci z ja­kiejś gry fan­ta­sy ob­ści­ski­wa­ły się na ścież­ce. Smu­kła elf­ka z obo­wiąz­ko­wym łu­kiem i ol­brzy­mi, mu­sku­lar­ny drą­gal z mie­czem dwu­ręcz­nym na ple­cach, dwie pro­jek­cje ide­al­nie współ­gra­ją­ce z ukry­ty­mi pod nimi wła­ści­cie­la­mi. – Szcze­niak nie tyl­ko jest żoł­nie­rzem, ale jesz­cze oesem. Na­wet je­że­li wy­ga­si ten kry­zys, któ­ryś ko­lej­ny go za­ła­twi.

– Je­steś strasz­nym czar­no­wi­dzem. – Jej oczy przy­bra­ły fioł­ko­wy od­cień.

Mar­cin skrzy­wił się w gry­ma­sie, któ­ry miał być uśmie­chem, ale zu­peł­nie nie wy­szedł.

– Re­ali­stą – po­wie­dział, od­chy­la­jąc gło­wę do tyłu i przy­my­ka­jąc oczy. Isaks­son zna­ła go zbyt do­brze, żeby nie móc go roz­pra­co­wać, a nie chciał tego w tej chwi­li. – Ja­sne, ta jego Ethel nic nie wie o tym, co ro­bią oesy, ale to nie­istot­ne. Szcze­niak może z tym wal­czyć, ale już żoł­nie­rzo­wi cięż­ko się wra­ca do domu… Jako oes bę­dzie miał jesz­cze trud­niej.

Przez chwi­lę mil­cza­ła.

– Wiesz, są jed­nak żoł­nie­rze z ro­dzi­na­mi. Jemu zresz­tą nie cho­dzi o tę dziew­czy­nę, tyl­ko o kon­takt z dziec­kiem, a to chy­ba może wy­wal­czyć, praw­da? – po­wie­dzia­ła wresz­cie ostroż­nie.

– Oby – od­parł. Przed ocza­mi sta­nę­ła mu wi­zy­ta pa­tro­lu Hex Ma­chi­ny. I fakt, że w ogó­le ktoś go zgło­sił jako po­ten­cjal­ne­go an­dro­ida. Że nie za­cho­wy­wał się jak czło­wiek. – My­ślę po pro­stu, że pew­ne prze­pa­ści dość trud­no za­sy­pać.

Przez chwi­lę pa­trzy­ła na nie­go z wy­raź­ną tro­ską.

– Mię­dzy oesa­mi a zwy­kły­mi żoł­nie­rza­mi nie ma też aż tak du­żej róż­ni­cy. – Jej głos był bar­dzo ci­chy, pra­wie za­głu­sza­ny przez sła­by gwar ogro­du bo­ta­nicz­ne­go.

Mógł się spo­dzie­wać, że i tak go roz­pra­cu­je.

– Wy­raź­nie jest – od­parł, sta­ra­jąc się, żeby to za­brzmia­ło jak naj­bar­dziej na­tu­ral­nie. Oczy­wi­ście się nie uda­ło.

Przez całe szko­le­nie pró­bo­wał na­wią­zać ja­ki­kol­wiek kon­takt z Ki­cią, ale od cza­su ich ostat­niej roz­mo­wy na „Pio­łu­nie” nie uda­ło mu się wy­do­być z niej nic poza peł­nym zim­nej fu­rii spoj­rze­niem. Sta­rał się. Przez pierw­sze mie­sią­ce pi­sał co­dzien­nie. Po­tem co trzy dni, po­tem co ty­dzień. Gdzieś pod ko­niec szko­le­nia do­tar­ło do nie­go, że bi­twa jest prze­gra­na. Że z chwi­lą, kie­dy stał się oesem, prze­stał być dla niej isto­tą ludz­ką, a stał się jed­nym z de­mo­nów, któ­rych nie­na­wi­dzi­ła.

– Wiesz, daj jej ochło­nąć. – W gło­sie Ca­mil­li Isaks­son za­brzmiał dziw­ny żal. – Spo­koj­nie.

– Nie roz­ma­wiaj­my o tym. – Pod­jął pró­bę po­sła­nia jej non­sza­lanc­kie­go uśmie­chu. Nie wie­dział, jak wy­szło. Na wszel­ki wy­pa­dek nie otwie­rał oczu, bo­jąc się, co przy­ja­ciół­ka w nich zo­ba­czy.

– Ja­sne.

„Uwa­ga: Je­że­li za­ob­ser­wu­jesz nie­ty­po­we za­cho­wa­nie ja­kie­go­kol­wiek urzą­dze­nia elek­tro­nicz­ne­go o stop­niu zło­żo­no­ści al­go­ryt­mów po­wy­żej pią­te­go, na­tych­miast dzwoń pod nu­mer spe­cjal­nej li­nii…”, gło­si­ła treść na­gle zaj­mu­ją­ce­go pół ekra­nu da­ta­pa­da ogło­sze­nia.

– Łow­cy SI mnie na­wie­dzi­li – po­wie­dział, stu­ka­jąc w od­no­śnik do stro­ny in­for­ma­cyj­nej Hex Ma­chi­ny. – Wy­obraź so­bie, nie je­stem jed­nak an­dro­idem.

– A wiesz, u mnie byli dziś rano – od­par­ła, za­baw­nie marsz­cząc nos. – Do­brze, że Im­pe­rium nie jest aż ta­kie czuj­ne, bo nie prze­trwa­li­by­śmy na Fu­shun dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin.

– Może bli­żej Zakazanego Miasta działają podobnie.

– Albo we­dług Chiń­czy­ków bar­dziej przy­po­mi­na­my lu­dzi – za­uwa­ży­ła. – Tu­taj chy­ba…

Link Wierz­by za­sy­gna­li­zo­wał po­łą­cze­nie, a se­kun­dę po­tem ode­zwa­ło się rów­nież urzą­dze­nie Szwed­ki. Dwój­ka żoł­nie­rzy wy­mie­ni­ła za­nie­po­ko­jo­ne spoj­rze­nia.

– …nie za­ba­wi­my zbyt dłu­go. – Mar­cin spraw­dził iden­ty­fi­ka­tor nadaw­cy. Woj­sko­wy.

– Ca­mil­la Isaks­son. – Szwed­ka otwar­ła po­łą­cze­nie jako pierw­sza. – Słu­cham.

Wierz­bow­ski wes­tchnął i wdu­sił przy­cisk ak­cep­ta­cji.

Go­dzi­nę póź­niej byli już w dro­dze. Szcze­niak do­łą­czył do nich na ko­smo­por­cie Sha­dwell, osten­ta­cyj­nie zrzę­dli­wy i do­no­śnie zło­rze­czą­cy na roz­ka­zy. Dużo mó­wił i śmiał się jak­by zbyt gło­śno. Nie za­py­ta­li.

EUS „Piołun”, system Victoria, 17.08.2213 ESD, 22:06