Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Islamski łącznik

Islamski łącznik

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-788-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Islamski łącznik

Kolejny wciągający thriller autorka Pływaka, książki roku 2015! Yasmine Ajam zerwała wszelkie więzi z Bergort – przedmieściem Sztokholmu, w którym się wychowywała – i podjęła pracę w Nowym Jorku jako poszukiwaczka trendów. W Bergort pozostał jej młodszy brat, Fadi, który kiedyś był dla niej całym światem. Pewnego dnia Yasmin otrzymuje wiadomość tekstową. Wynika z niej, że w Bergort doszło do zamieszek i aktów przemocy, na ścianach pojawiły się tajemnicze znaki, a Fadi zniknął bez śladu. Ludzie mówią, że się zradykalizował i zginął walcząc dla Państwa Islamskiego w Syrii. Yasmine postanawia wrócić do Szwecji, żeby ustalić, co się z nim stało. Tymczasem, Klara Waldeen rozpoczęła pracę w Londynie, w instytucie zajmującym się prawami człowieka. Pracuje w ścisłej współpracy z szefem instytutu, aby przygotować raport na temat skutków ewentualnej prywatyzacji władz policyjnych, który ma być przedstawiony ważnym decydentom Unii Europejskiej na konferencji w Sztokholmie. Kiedy któregoś dnia ginie jej komputer, Waldeen zaczyna badać sprawę, a tropy zaprowadzają ją do Sztokholmu. Drogi Yasmin i Waldeen krzyżują się. Obie muszą stawić czoła pozbawionym skrupułów środowiskom, które w obronie swoich interesów gotowe są na wszystko… „To oczywiste, dlaczego książka została nominowana do nagrody Najlepsza szwedzka powieść kryminalna roku. Joakim Zander to zdecydowanie jedna z naszych wschodzących gwiazd i z pewnością jeszcze o nim usłyszymy”. – DAST Magazine „Islamski łącznik to dobrze napisana, niepokojąca i bardzo wiarygodna historia”. – Östgöta-Corren „Dzięki chłodnej technice narracyjnej, pisarzowi udało się utrzymać porządek w historii eksplodującej wydarzeniami. W rękach Joakima Zandera wszystko jest krystalicznie czyste, czego nie da się powiedzieć o jego poprzednikach piszących w tym gatunku”. – Norrköpings Tidningar „Historia Fadi naprawdę chwyta za serce, dotyka, wkrada się pod skórę. Ale dopiero zanurzając się głębiej w fabułę, poczujemy prawdziwe napięcie”. – Hallandsposten „Islamski łącznik to szalenie porywająca lektura, dramatycznie aktualna, absolutnie obowiązkowa”. – Skånska Dagbladet

Polecane książki

Tematyka: W opracowaniu tym przedstawiamy Państwu najczęściej występujące sytuacje nieuregulowanych stanów prawnych oraz sposoby ich uregulowania. Stan prawny nieruchomości to ogół praw przysługujących w stosunku do danej nieruchomości. Oczywiście najszerszym i podstawowym z tych praw jest praw...
Nastolatek ma ciężko. Choćby dlatego, że go wszyscy pytają, co chciałby w życiu robić. Leon na razie nie zamierza ani śpiewać jak jego Mama, ani tym bardziej być modelem – jak kiedyś jego Tata. Leona kręcą smakowite kąski ;) – jego świat to gotowanie! „Kuchnia Leona” to f...
Rozmowy przypominały żeglugę po wodach burzliwych i słabo oznakowanych, wędrówkę w gąszczu zmiennych i zaskakujących nieraz tematów, między przeszłością a przyszłością, tym, co prywatne, i tym, co publiczne. Stanisław Lem wracał do własnej biografii, do lwowskiego dzieciństwa i do lat wojny przeżywa...
Monografia „Rejestry nieruchomości – studium prawnoporównawcze" stanowi pierwszą w Polsce publikację kompleksowo przedstawiającą zarówno genezę, jak i aktualny kształt podstawowych rozwiązań modelowych w zakresie rejestrów wykorzystywanych w celu ustaleniu stanu prawnego nieruchomości. Przeprowadzon...
Jak ma żyć Dziunia, gdy traci jedyne osoby, które ją kochają, a reszta rodziny wiesza na Bogu-ducha-winnej dziewczynie psy? Jej starania o dopasowanie się do pożądanych społecznie ram nadal są nieskuteczne. Nawet u Boga próżno będzie szukać pomocy. Jak Dziunia sprawdzi się w roli narzeczonej, żony...
Salil Kanvar jest od lat uznaną gwiazdą indyjskiego kina. Jest też przekonany, że w jego żyłach płynie nie krew, lecz muzyka. Dopóki nie dopadło go wypalenie zawodowe uważał, że jego życie jest idealne. W poszukiwaniu utraconej pasji do muzyki wyjeżdża do Europy....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Joakim Zander

Tytuł oryginału:

Orten

Copyright © Joakim Zander 2015, Published by agreement with Ahlander Agency

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Szara Sowa

Zdjęcia na okładce:

Shutterstock/Lolostock

Shutterstock/Botond Horvath

Redakcja: Grzegorz Krzymianowski

Korekta: Małgorzata Hordyńska, Anna Just

ISBN: 978-83-7999-788-6

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail: info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Moim rodzicom

zapłaciłem za zdradę

lecz wtedy nie wiedziałem

że odchodzicie na zawsze

i że będzie

ciemno

Zbigniew Herbert

1. Przedmieście Sztokholmu, Bergort – 2011 rok

Jest zwykła zimowa noc. Lecimy nad Bergort na niskiej wysokości. Lot jest perfekcyjnie wytyczony, nasza formacja silna i zgrana. Lecimy bezdźwięcznie, nasze oczy przypominają wąskie kreski i kropki. Jesteśmy jednostką X-Men, Band of Brothers. Jesteśmy elitą.

Na ulicy Drivvedsvägen płonie samochód, od żaru pękają w nim szyby. Porozrzucane na śniegu szkło – przezroczyste okruchy frustracji i zniszczenia – przypomina lód. Chłopaki obserwujący to zdarzenie nawet nie myślą, żeby cofnąć się na kładkę dla pieszych nad torami. Stoją tak blisko samochodu, że płomienie odbijają się w ich szeroko otwartych oczach i prawie liżą im skórę. Dobrze wiedzą, że za kilka minut usłyszą dźwięk syren. Tym razem nie muszą się spieszyć, bać ani uciekać.

Nie zatrzymujemy się, bo przyświeca nam wyższy cel. Nie jesteśmy już nowicjuszami, którzy podpalają samochody, tylko orłami i jastrzębiami, drapieżnikami z ostrzejszymi niż dawniej szponami i dziobami, z większym apetytem. Odwracam głowę i patrzę na moich braci. W blasku ognia ich sylwetki przypominają cienie. Czuję, jak w moim sercu dokonuje się przemiana. Przestałem cię szukać. Od kiedy zaczęłaś się odsuwać od takich spraw, upłynęło wiele czasu. I chociaż każdego wieczoru, gdy kładę się spać, twój cień nadal pada na szarą ścianę mojego pokoju, to tylko oni – moi przyjaciele i bracia – są mi bliscy. Nieświadomi swoich dążeń, nieświadomi niczego. Równie zmęczeni i puści w środku, jak ja.

– Fadi?

Głos Bounty’ego brzmi pusto, jak gdyby nie miał siły ani powietrza w płucach.

– Zamknij gębę, palancie – syczy Lis i uderza go w ramię z taką siłą, że Bounty wpada w głęboką zaspę śnieżną.

– Opanujcie się – mówię. – Sytuacja jest poważna, nie rozumiecie tego?

– Ale… – chce zaprotestować Bounty.

– Żadnego „ale”, pieprzony palancie.

Lis unosi rękę i znowu syczy.

– Jesteś pewien, że masz właściwy kod? – nie ustępuje Bounty i na wszelki wypadek, żeby uniknąć ciosu, od razu cofa się o krok. – Na pewno go nie zmienili?

Betonowe ściany otaczają nas ze wszystkich stron, zamykają, trzymają w garści. Temperatura spadła do minus dziesięciu stopni, w powietrzu czuć zapach benzyny. Wzruszam ramionami, czuję, jak kurczą mi się płuca. Doznaję tego samego uczucia co zawsze: niczego nie wiem, niczego nie jestem pewien.

– Tak, jestem pewien – odpowiadam. – A teraz naprawdę się zamknij.

Stoimy ukryci w cieniu po drugiej stronie placu Piratów, chociaż o wpół do drugiej w nocy jest pusty. Czekamy tak długo, aż słyszymy dźwięk syren na autostradzie, a niebo nad placem zabaw rozjaśniają niebieskie światła. W tym samym momencie Mehdi przechodzi chwiejnym krokiem po oblodzonych płytach chodnikowych koło kebabu Samiego. Syreny cichną i teraz słychać już tylko pokrzykiwania chłopaków, którzy idą kładką w przeciwnym kierunku.

– Spokojnie – mówi zdyszanym głosem Mehdi. Cierpi na astmę, jego płuca świszczą i piszczą. Pochyla się, stęka i jęczy.

– Przyjechała tylko straż pożarna, już nawet nie wysyłają glin.

Kiwamy w milczeniu głową, uroczyście, jak na pogrzebie. Staramy się zachować absolutną powagę. Klucz pali mnie w kieszeni, kod dostępu zżera pamięć. Odchylam się i patrzę na brudne od dotyku dziecięcych palców okienne szyby w budynku po drugiej stronie placu. Przyglądam się górnej części fasady, zniszczonym żaluzjom, prześcieradłom, które udają firanki, antenom satelitarnym i somalijskim flagom. Mój wzrok wędruje aż po dach, a potem wyżej. Niebo jest czarne i mroźne, nie ma na nim gwiazd ani księżyca – są tylko ciemne chmury. Śledzę je spojrzeniem. Jestem tak samo przemarznięty jak ta noc, skostniały jak moje palce. To się nazywa prawdziwy wybór: ja albo bracia.

Zmuszam się, żeby oderwać wzrok od nieba. Czuję się przy tym tak, jakbym odrywał język od lodowatego słupa.

– Na co jeszcze czekacie? – pytam. – Dalej, do roboty!

Biegniemy przez plac w szyku, wszystko odbywa się w zupełnej ciszy. Stanowimy jedność, jesteśmy przestępcami, elitą. Nie wydajemy z siebie żadnych dźwięków, z ust wydobywają się nam tylko kłęby pary, w uszach szumi powietrze, krew krąży szybciej w żyłach. Jesteśmy tylko my i robota, którą mamy do wykonania.

Zadanie jest proste. Wkładam klucz do zamka i robię to bez chwili wahania. Teraz wystarczy wejść do środka. Mam zrobić tylko to, co zawsze robiłaś ty – jak najszybciej przebiec od drzwi do białej skrzynki. Czuję, jak bije mi serce, w głowie mam jedynie kod i to, co pojawi się na wyświetlaczu. Potem już tylko chwila oczekiwania, aż rozlegnie się długi pisk, który oznacza, że system alarmowy został wyłączony i możemy wejść do środka. Cisi i szybcy jak High 5s. Oświetlamy sobie drogę latarkami, biegniemy korytarzem i wpadamy do studia.

W pomieszczeniu, w którym stoi konsola miksera, na stoliku leżą dwa MacBooki. Szast-prast i już są nasze. Dwa samsungi w trakcie ładowania. Szast-prast i one też są nasze. Trzy małe deski do surfingu. Nasze! Mikrofony i gitary. Patrzymy na siebie z wahaniem. Po co nam taki sprzęt? Jest za ciężki. Pochylam się, zaglądam pod konsolę miksera, szukam po omacku i po chwili znajduję to, co chciałem znaleźć. Powoli wyciągam pudełko po butach marki Nike. Otwieram je, pociągam nosem i czuję słodkawy zapach marychy.

– Ey!

Pokazuję braciom gotowego skręta, a oni robią wielkie oczy i w geście triumfu unoszą kciuki. Towaru jest więcej. Kiedy ostatnim razem byłem tutaj z tobą, widziałem, jak Czarne Oko wyjął z niego dwa tysiące koron i dał je jednemu ze swoich przydupasów, żeby kupił mu wódki. To wtedy wpadłem na ten pomysł.

Przechodzę do drugiego pokoju, w którym mieści się biuro. Próbuję wysunąć górną szufladę, ale coś się zakleszczyło. Jackpot!

– Lis! – rzucam szeptem przez ramię. – Śrubokręt!

Lis jest specjalistą od śrubokrętów, dłut i łomów. Nie ma takiego okna i drzwi, których nie potrafiłby otworzyć. Tutaj sprawa jest prosta. Podważa tylko blat biurka i wysuwa szufladę. W środku leży ciężka zielona kasetka. Powstrzymuję Lisa, bo zaczyna się do niej dobierać, próbuje wyłamać pokrywę.

– Daj spokój! – mówię. – Później się tym zajmiemy.

Wkrótce jest już po wszystkim. Wybiegamy na dwór obładowani łupem, biegniemy na plac zabaw i dzielimy się zdobyczą. Wybieram kasetkę i MacBooka.

– Teraz musimy się przyczaić. Spotkamy się w czwartek.

Już po wszystkim. Noc jest chłodna i cicha. Nie słychać nawet, żeby ktoś grzał silnik samochodu. Ogarnia mnie zmęczenie – jest jak morze, ciemność albo śnieg. W milczeniu, przepełniony pustką wlokę się z powrotem do domu. Nie jestem w najlepszym humorze, nie sądzę, żebym zrobił coś złego, nie czuję się ani zadowolony, ani silny. Jest zupełnie inaczej, niż się spodziewałem.

Kiedy jestem już w moim pokoju, w zaśnięciu przeszkadza mi żółte światło ulicznej latarni. Wpada do środka, wdziera mi się pod powieki i atakuje źrenice, chociaż oczy mam zamknięte, a głowę wbijam w poduszkę. Staram się zasnąć, ale ostatnie wydarzenia nie dają mi spokoju. W końcu się poddaję; otwieram oczy, siadam na łóżku, ale nie zapalam światła. Czas wlecze się niemiłosiernie, zmienia kształt, wreszcie całkiem się kończy. Nagle słyszę skrzypienie drzwi i trzeszczenie podłogi w moim pokoju. Nie odwracam się, siedzę ze wzrokiem wbitym w ścianę.

Otwierasz drzwi i wpuszczasz do środka zimę. Siadasz na końcu łóżka. Powietrze stoi nieruchomo.

– Pamiętasz, jak byliśmy mali? – pytasz. – Miałeś wtedy z dziesięć lat. To wtedy zapowiedziałam, że stąd wyjadę.

Wiem, co chcesz powiedzieć – to jedna z naszych historii, część wspólnej mitologii. Mimo to się nie odzywam. Siedzę wyprostowany i milczę.

– Tamtego dnia znowu się pokłóciliśmy. Nie pamiętam, o co poszło. Pewnie o jakieś  b z d u r y…  Sama nie wiem. Postanowiłam wyjść i wróciłam do domu dość późno. Byłeś wtedy za duży, żeby bawić się swoimi starymi, brudnymi klockami Lego, ale po powrocie zobaczyłam, że wszystkie niebieskie klocki zgromadziłeś na zielonej płycie, dodałeś trochę białych i zanim zasnąłeś, położyłeś to wszystko na moim łóżku. Pamiętasz?

Kiwam potakująco głową. Nie zapominam niczego.

– Pamiętasz, co to było?

Nie odpowiadam. To było dawno temu. Od tamtej pory wydarzyło się wiele rzeczy.

– Powiedziałeś mi, że to morze i że zbudowałeś je dla nas, abyśmy mogli po nim żeglować. Obiecałeś, że naprawisz łódź, którą popłyniemy.

Czuję pieczenie pod powiekami i kłucie w klatce piersiowej. Wszystko się we mnie kurczy, zatapia mnie przeszłość, zatapia mnie przyszłość. Żeby utonąć, nie potrzeba wody.

– Ale nigdy nie naprawiłeś tej łodzi, Fadi. Zrobiłeś tylko morze.

Chcę coś powiedzieć, wyjaśnić albo poprosić o wybaczenie, przepraszam, znowu przepraszam… Wiem jednak, że umiem tylko narzekać, że w efekcie pojawi się tylko chaos i stres. Siedzimy więc w milczeniu, aż w końcu słyszę:

– A może jednak naprawiłeś tę łódź? Tyle że ona i tak może zabrać tylko jedną osobę.

W końcu się odwracam i patrzę na ciebie. Jesteś zmęczona i chuda, twoja skóra lśni blado w słabym świetle. Kiedyś, gdy byłem mały, widziałem, jak prawie umarłaś, ale jeszcze nigdy nie widziałem cię w takim stanie.

– O co ci chodzi? – pytam.

Patrzysz na mnie zatroskanym wzrokiem. Nie jesteś rozczarowana ani zła, tylko po prostu zmartwiona.

– Czy naprawdę myślałeś, że się nie domyślą, do kogo należał klucz? Że nie dojdą, skąd wziąłeś kod dostępu? W studiu każdy ma swój własny kod, dzięki czemu od razu można ustalić, kto tam wchodził i o której godzinie. Pierwszą rzeczą, jaką rano po przyjściu do studia zrobi Jorge, będzie sprawdzenie zapisów. Od razu się zorientuje, że użyto mojego kodu. Prawda?

Co mogę odpowiedzieć? Pali mnie wstyd. Co za cholerna głupota. Jestem zdrajcą – khain. W końcu pojawia się strach.

– Jorge i Czarne Oko mnie zabiją – mówię.

– Nie oni. Zrobi to Biz, Mahmud albo Rusek.

Czuję, jak łzy płyną mi po twarzy. Wstydzę się nie tylko ich, ale także tego, że paraliżuje mnie strach.

– Fadi, habibi, jak mogłeś być aż tak głupi? Przecież wiesz, że nie zadowolą się samym odebraniem skradzionych rzeczy. Ktoś, kto robi coś takiego ludziom z Pirate Tapes, jest zdrajcą. Swoim czynem rzucił wyzwanie całemu Przedmieściu. Nikt im nie przeszkodzi w wymierzeniu kary.

Widzę przez łzy, jak wstajesz z łóżka i idziesz do szafy z ubraniami. Prawie nigdy tu nie bywasz, czasem tylko – raz na tydzień – wpadasz na noc. Wiem jednak, że trzymasz tutaj szkicowniki. Leżą na najwyższej półce. Stajesz na palcach, żeby po nie sięgnąć, zabierasz szkicownik, książki, encyklopedię i wsuwasz je do torby z napisem „Pirate Tapes”. Encyklopedia jest sfatygowana od częstego używania, ma pozaginane rogi. Oglądaliśmy ją dniami i nocami.

Wydaje mi się, że to było dawno temu. Myśleliśmy, że wystarczy nauczyć się wszystkich haseł i będziemy mogli wypowiadać się tak samo płynnie jak wszyscy inni. Przestaniemy w końcu dukać i stękać. Przez chwilę się wahasz, a potem wyjmujesz encyklopedię i kładziesz ją na łóżku.

– Lepiej ją zatrzymaj. Mnie nie będzie już potrzebna.

– Skąd wiedziałaś o Pirate Tapes? – pytam cichym głosem.

Wzruszasz ramionami i kręcisz głową.

– Widziałam was po południu, staliście podenerwowani na kładce i coś paliliście. Domyśliłam się, że coś knujecie. Nie jesteście aż tak smooth, Fadi. Potem usłyszałam o włamaniu. Nie jestem głupia.

– Co zamierzasz zrobić? Dokąd wyjedziesz?

– To bez znaczenia. Lepiej, żebyś nie wiedział. Odezwę się jeszcze.

Kucasz przede mną, odsuwasz moje ręce od twarzy i zmuszasz mnie, żebym na ciebie spojrzał.

– Sprawa jest prosta – mówisz tak poważnym głosem, że powietrze w pokoju aż drży. – Będą przekonani, że to ja byłam w nocy w studiu. Wystarczy, że sprawdzą mój kod. Jeśli więc zniknę bez słowa wyjaśnienia, nie będą mieli podstaw, żeby podejrzewać kogoś innego.

Trzymasz mnie za nadgarstki, patrzysz mi prosto w oczy, przez łzy i wstyd, przez mgliste miraże i przez ból zęba zaglądasz w głąb tego, czym być może jestem, na samo dno. Nie wiem, co odpowiedzieć. Otwieram i zamykam usta, próbuję unikać twojego przenikliwego wzroku, ale mnie nie puszczasz.

– Nic z tego nie rozumiem – mówię.

– To proste, habibi. W końcu zbudowałeś mi tę łódź.

Głaszczesz mnie po głowie.

– Przepraszam – mówię. – Naprawdę przepraszam.

Zamykam oczy i czuję twoje suche wargi na moim policzku. Kiedy je otwieram, już cię nie ma.

2. Brooklyn, Nowy Jork – czwartek, 13 sierpnia 2015 roku

Betonowa podłoga pod cienkim materacem i ciężarówka na ulicy, która wywołuje brzęczenie zabrudzonych szyb, głosy nielicznych przechodniów i stukot butów o asfalt, dźwięki syren na Atlantic Avenue i duszący, wibrujący upał, puls bijący między ceglanymi ścianami mieszkania i klucz w drzwiach.

Yasmine podnosi się z łóżka. Oczy ma szeroko otwarte, od razu wraca do rzeczywistości. Jest przygotowana na wszystko, a właściwie prawie na wszystko: na dźwięki i światło odbijające się od podłogi, na ciemność, migotanie świateł i impulsy, których nie potrafi od razu zidentyfikować, bo trwają zbyt krótko. Słyszy tylko chrzęst klucza przekręcanego w zamku. Rozgląda się wokół, wciąga przez głowę czarną bluzkę, którą miała na sobie poprzedniego dnia, wciska się w dżinsy, przeciąga rękami po gęstych ciemnych włosach i wstaje. Szorstka podłoga pod jej stopami jest zadziwiająco chłodna.

Zamek chrzęści i zgrzyta, klucz z trudem się w nim przekręca. Dźwięki rozchodzą się echem po pustym mieszkaniu. Z ulicy wpada przez okna niebieskie światło, jego blask pada na niedokończone płótna oparte o ścianę.

Jest środek nocy. Jak długo spała? Czy w ogóle spała? Różnica czasu ciągle daje jej się mocno we znaki. Czuje się tak, jak gdyby wszystkie jej zmysły zostały przefiltrowane przez nieużywaną częstotliwość radiową, która ją hamuje i sprawia, że czuje się zmęczona i spowolniona. Po raz kolejny potrząsa głową, żeby osłabić szum i zacząć trzeźwo myśleć. Idzie miękko w stronę drzwi, robi to instynktownie i odruchowo, jak zwierzę. Milkną syreny samochodów, pozostawiając po sobie coś, co przypomina spokój. Słychać tylko chrzęst klucza w zamku.

Yasmine podchodzi do drzwi, jej wargi prawie dotykają blachy, gdy szepcze po szwedzku:

– To ty?

Resztka powietrza, którego nawdychała się w samolocie, sprawia, że jej głos jest suchy i ochrypły. Chrzęst klucza w zamku ustaje.

– Yasmine? – słyszy głos zza drzwi.

David wypowiada jej imię w inny sposób niż zwykle. Intonacja jest przerywana, melodia głosu niecierpliwa. Agresja i chaos. Wszystko, co zbudowali, zawaliło się w jednej chwili. Yasmine naciska klamkę i drzwi się otwierają.

David wygląda prawie tak, jak przed tygodniem. Ma te same miękkie, wykrzywione usta, głębokie bruzdy na czole, ten sam dołek w lewym policzku, tak samo ogoloną głowę, ten sam szary T-shirt z plamami po spreju i tuszu i te same dżinsy z grubego, starego denimu, które kupiła mu w dzielnicy Shibuya podczas ich pierwszego wspólnego wyjazdu do Tokio. Ma też taki sam zarost na brodzie, brudne paznokcie i bystry wzrok.

– Yasmine, kochanie!

David rozkłada ramiona i wchodzi do mieszkania. Światło wpadające z ulicy do pokoju nadaje jego zębom żółty odcień. Yasmine robi krok do tyłu, wymyka mu się, nie chce, żeby ją objął.

– Baby, I didn’t realize… What time is it?

David zerka na nadgarstek, jak gdyby chciał spojrzeć na zegarek, którego tam nie ma, a potem uderza dłońmi po kieszeniach w poszukiwaniu telefonu. W końcu go wyjmuje i ze złością próbuje wybrać jakiś numer. Niestety, aparat nie reaguje.

– What the fuck? I’m outta battery, baby! What time is it?

Rzuca telefon, który z donośnym trzaskiem spada na betonową podłogę, i wykonuje ruch, jakby chciał wziąć jej twarz w dłonie. Yasmine się cofa i zatrzymuje dopiero na środku pomieszczenia, które on nazywa loftem, chociaż jest nie większe od studenckiego pokoju i stoi w nim tylko szafa na ubrania. Mieszkanie jest wysokie, przez okno wpada czasem trochę światła.

– Dlaczego mówisz do mnie po angielsku?

David zatrzymuje się w pół kroku i patrzy na nią, jakby nie zauważył, że przed chwilą też tu była.

– Jak się tu dostałaś? – pyta oskarżycielskim, agresywnym tonem. Jak jakiś paranoik.

– A co się stało? – odpowiada Yasmine, przekrzywiając głowę jak dziecko. Stoi na betonowej podłodze ze skrzyżowanymi rękami na piersiach i czuje, jak ból i zmieszanie odchodzą, a narasta w niej złość. W nich, w niej, w tym pokoju jest jakaś otchłań. Za każdym razem, kiedy jej się wydaje, że znalazła oparcie w jakimś punkcie wokół porowatego otworu, odnosi wrażenie, że otchłań się poszerza, a palce ślizgają się po piasku. Bez względu na to, jak bardzo walczy, kopie albo krwawi, i tak w końcu spada w bezdenną dziurę, machając bezwładnie rękami i nogami.

– Jak to: co się stało? – dziwi się David. – A co się niby miało stać?

Otwiera lodówkę, wysuwa i z powrotem wsuwa szufladę z warzywami i przenosi resztki jedzenia na półki. Na podłogę spadła kostka masła, ale chyba tego nie zauważył.

– Timmy i Aisha mieli imprezę, potem pojechali gdzieś z Rasheedem i kilkoma innymi osobami.

David odwraca się do niej i pyta zdumionym głosem:

– Co ty tu robisz? Miałaś przyjechać w czwartek.

– Już jest czwartek – odpowiada Yasmine, uciskając palcami skronie. – A może piątek?

Szum w jej głowie nie ustępuje, wprost przeciwnie.

– Timmy i Aisha mieli tę imprezę w ostatni wtorek – prostuje Yasmine. – Nie byłeś od tamtej pory w domu?

David wzrusza ramionami i robi taką minę, jakby się nad czymś zastanawiał.

– Czwartek? – pyta. – Razem z Rasheedem zabalowaliśmy w kilku lokalach. Potem wybraliśmy się na jakąś imprezę w Bushwick. Spotkałem tam Lauren.

David robi taką minę, jak gdyby oczekiwał, że Yasmine go pochwali. Wymienił przecież imiona właścicieli galerii, chociaż wie, że i tak nigdy nie wystawią jego obrazów.

– Była cholernie zainteresowana moim nowym stylem. Mówię o ptakach i kościołach. Opowiadałem ci już o tym?

Yasmine przykuca i ukrywa twarz w dłoniach.

– Tak, tysiąc razy. Ale na razie nic nie namalowałeś. Ani jednej pieprzonej kreski!

Yasmine prostuje się i idzie w stronę podwójnego materaca leżącego w rogu pokoju. Bierze dwie cienkie szeleszczące kartki, podchodzi do Davida i bez słowa kładzie je przed nim na stole.

David pochyla się i czyta.

– To nic ważnego – odpowiada. – Zanim sprawa trafi do sądu, upłynie mnóstwo czasu. We are artists, baby! Eksmisje to część naszego życia.

– Mamy się stawić w sądzie za dziesięć dni, potem wylądujemy na ulicy. Pamiętam, że co tydzień dawałam ci pieniądze na opłacenie czynszu. Na co je wydałeś? Na amfę? Na imprezy w Bushwick?

Yasmine czuje, że coraz głębiej zapada się w otchłani, ale nie jest w stanie z tym walczyć.

– Muszę się napić – odpowiada David i szarpie za drzwi od lodówki.

Szuka czegoś na oblodzonych półkach, słychać trzaskanie szkła. W końcu znajduje butelkę pokrytą cienką warstwą szronu i unosi ją nad głowę. Potrząsa nią, obraca na różne strony i nagle z całej siły ciska nią o szarą ścianę. Butelka o decymetr mija okno i rozbija się na tysiąc drobnych okruchów.

– Dlaczego, kurwa, wypiłaś wódkę? – syczy David, odwracając się do Yasmine.

Nagle jego groźby zamieniają się w obietnice. Yasmine nie wie, co jest tego przyczyną: spodziewana eksmisja, podróż, efekt różnicy czasu, kłopoty, których doświadczyła w ostatnim miesiącu, otchłań, która się pod nią coraz bardziej rozwiera, narastający chaos, brud pod jego paznokciami… A może wszystko dzieje się bez powodu? Nieważne, bo Yasmine widzi nagle oczami wyobraźni ciemne, krwawe dno otchłani. W tej samej chwili uświadamia sobie, jak powinna się zachować.

– Nie dotykałam twojej wódki – odpowiada.

Ale tym razem nie mówi drżącym głosem, nie unika jego wzroku, nie cofa się przed nim, nie odwraca. Krzyżuje ręce na piersiach i robi krok w jego stronę. Nagle drobny okruch szkła wrzyna jej się w palec lewej stopy. W panującym upale jest chłodny jak krew w żyłach.

David robi zdumioną minę. Słowa i zachowanie Yasmine nie pasują do wielu podobnych epizodów z ich wspólnego życia, kiedy klęczała z szufelką albo z kawałkiem papieru w ręce i posłusznie zgarniała potłuczone szkło. Przez moment jest zmieszany, ale szybko zaciska szczęki, a źrenice rozszerzają mu się tak gwałtownie, jakby za chwilę miały pęknąć.

– Coś ty, kurwa, powiedziała?

David rusza w jej stronę, kąciki ust zaczynają mu nagle drgać. To pewnie przez amfę, stres albo ze względu na brak snu. Yasmine cofa się przed nim. Czuje pod stopami okruchy szkła, pęka jej skóra, krew sączy się na betonową podłogę.

Wie, że gdyby chciała, mogłaby to momentalnie zakończyć. Ustąpić przed nim, przynieść z łazienki papier i sprzątnąć to pieprzone szkło. Zejść do całodobowego hinduskiego sklepu na Classon Avenue i kupić butelkę jacka daniel’sa. David napije się i zacznie krzyczeć, a ona odwróci od siebie jego gniew i skieruje go na agentów, właścicieli galerii i wszystkich tych, którzy ponoszą winę za to, że od kiedy zamieszkali na Brooklynie, nie namalował ani jednego porządnego obrazu. Może powinna pożyczyć trochę pieniędzy od Bretta? Przeznaczyć je na spłatę długu z tytułu czynszu, żeby zapobiec eksmisji, wyjechać do Tokio albo Berlina, żeby dalej oszczędzać na czarną godzinę albo na własne mieszkanie, w którym będzie mogła się zaszyć ciemną nocą. Może powinna zrobić to, co robiła już setki razy, to znaczy dać się zepchnąć w otchłań, żeby pochłonęła ją przeszłość?

Być może – ale nie tym razem.

– Już ci mówiłam, że na dziesięć dni wyjeżdżam do Tokio – odpowiada. – Poza tym dobrze wiesz, że nigdy nie dotykam twojej pieprzonej wódki.

David wykonuje kolejny krok w jej stronę i robi taką minę, jak gdyby zastanawiał się nad jej słowami.

– W czasie gdy przepijałeś na imprezach albo w klubie dla nieudaczników pieniądze na czynsz, harowałam, żebyśmy mogli się wynieść jak najdalej od tego gównianego miejsca.

Tym razem trochę za bardzo się zapędziła, dalej niż kiedykolwiek wcześniej. Jest niewyspana, a przez to bardziej podatna na zmiany nastroju. Na krótką chwilę przestaje być częścią rzeczywistości, a przynajmniej jest nią nie w pełnym zakresie. Czuje się tak, jak gdyby wydarzenia ostatniego miesiąca sprawiły, że przeszłość na chwilę jej odpuściła, a to, co przeżyli wspólnie z Davidem, przestało być realne, lecz zamieniło się w mit i sen.

Od kiedy Fadi zniknął na dobre, minął miesiąc. Tamtego dnia jej telefon zadzwonił na stacji metra przy Washington Square Park. W tym samym momencie świat wokół niej jakby nagle zwolnił. Miesiąc temu uciekła przed smutkiem i przeszłością, w bardziej odległe miejsce, niż mogłaby przypuszczać. Później, gdy już przestała wierzyć, że może dotrzeć dalej, i poczuła, że wkrótce dopadnie ją żałoba, dostała wiadomość. To było przed czterema dniami. SMS zawierał niewyraźne zdjęcie kogoś, kto przypominał Fadiego. Zrobiono je w Bergort. Fadi nie żyje. Fadi żyje. Nic się w tym wszystkim nie zgadza.

– Ty pieprzony bydlaku! – woła Yasmine. Jej głos rani, staje się ostry i ordynarny.

– Zamknij się! – wrzeszczy jeszcze głośniej David. Unosi rękę i podsuwa ją Yasmine do twarzy, jak gdyby nie chciał dopuścić do tego, aby jej słowa wypełniły pokój.

– Zamknij się! Za kogo ty się, kurwa, uważasz? No, słucham! Nie jestem ci nic winien, sama o tym wiesz.

David jest już tak blisko, że Yasmine czuje na twarzy jego oddech i smród potu po trwającej dwie doby imprezie. Niemiła woń bije od jego ubrania i skóry. David ścisza głos, ale za to brzmi on groźniej.

– Za kogo ty się uważasz, żeby opowiadać mi te brednie? Gdybym ci nie pomógł, dalej mieszkałabyś w Szwecji z Arabusami. Bez mojej pomocy dalej malowałabyś paznokcie w betonowym salonie ojca twojego kumpla. Ty niewdzięczna cipo! Dawno byś zdechła jak twój pieprzony brat. I jeszcze mi tu pyskujesz z wyjazdem do Tokio… Nie zapominaj, że to ja ci go załatwiłem. Fuck!

Yasmine czuje na policzku jego ślinę i wie, że David mówi prawdę. Tyle razy jej to wypominał, a ona tyle samo razy się nad tym zastanawiała – że jej dług wobec niego jest tak wielki, że usprawiedliwia nie tylko istnienie otchłani, ale właściwie wszystko. Czuje, że znowu chwyta ją ręka przeszłości, ciągnie ją w swoją stronę i powoli ściąga w dół.

W takich momentach Yasmine zazwyczaj odpuszcza. Znowu niewiele brakowało i by go przytuliła, a on złożyłby głowę na jej ramieniu i objął ją w pasie.

Ale tej nocy jest inaczej – jakby sznurowa drabinka opadła na samo dno otchłani i znalazła się w zasięgu jej ręki. Śmierć Fadiego i jego nagłe zmartwychwstanie. Świat się trzęsie i wiruje, a jej kręci się w głowie. Z powodu przejścia z jednej strefy czasowej do drugiej czuje się taka lekka i nierzeczywista. Wie jednak, że sama nie utrzyma się na drabince, że nawet pod tym względem – zwłaszcza pod tym – jego pomoc jest jej niezbędna. Potrzebuje pomocnej dłoni Davida, żeby wydobyć się z tej bezdennej otchłani i zmienić bieg historii. Potrzebuje go, żeby się uwolnić i móc uratować to, co jeszcze da się uratować.

Dlatego próbuje zapanować nad nerwami, ustępuje i zmusza się, żeby wrażliwość zastąpić nienawiścią. Robi to wyłącznie siłą woli. Odpycha go z całej siły i krzyczy na cały głos z mocą, którą posiadła dzięki ich wspólnemu życiu.

David potyka się i cofa, przez chwilę jest zdezorientowany.

– Jesteś pieprzonym oszustem! – krzyczy Yasmine i wybucha pustym, smutnym śmiechem. – Pieprzonym klaunem! Wydaje ci się, że jesteś artystą… Artystą! A to mi żart! Od dwóch lat niczego nie namalowałeś! Jesteś ćpunem. Jeszcze trochę i skończysz na ulicy. Twierdzisz, że mnie uratowałeś? Nie rozumiesz, że już tylko ja stoję między tobą a pieprzoną ławką dla bezdomnych w parku?

Więcej nie zdąży powiedzieć, bo David uderza ją zaciśniętą pięścią w skroń. Yasmine czuje pieczenie i szum w głowie, traci równowagę. Pokój kręci jej się przed oczami i wiruje wokół niej, aż w końcu Yasmine upada na wznak na betonową podłogę. Na języku czuje metal, który ma smak żalu i pustki, jak zakończenie historii.

Czuje się jak zwyciężczyni.

3. Bergort – jesień 2000 roku

Dzielnica nazywa się Bergort. To oficjalna nazwa. Właściwie mogą ją nazywać, jak im się podoba, bo nam to zwisa. I nie potrafimy wymówić tej nazwy prawidłowo. Mimo to jesteśmy od nich lepsi. Wiedzą, że już nigdy nie będą mogli tu rozmawiać, że nigdy ich nie zrozumiemy. Za tymi ścianami staną się niemi, a nawet gorzej niż niemi, bo będą próbować mówić. Będą syczeć i dukać, sądząc, że ich dźwięczne spółgłoski i wydłużone samogłoski wystarczą, żeby się tu z nami porozumieć, że swoim jąkaniem i bełkotem zdołają wyartykułować to, co myślą. Są jednak w błędzie – to nie wystarczy. Nigdy. Te ich niespokojne ręce, rozbiegane oczy, wytarte czarne spodnie, szaliki i biżuteria… Jak coś takiego może wystarczyć? My wiedzieliśmy o tym od pierwszego dnia. A oni? Jak mogli nie zauważyć, że jesteśmy tutaj obcy, że zawsze będziemy tylko sumą naszych ograniczeń, że takim jak my nigdy nie wystarczy działać na zasadzie „zrobimy to możliwie jak najlepiej”?

Dlatego decydujemy się teraz i tutaj, w dużym pokoju dziennym, w nowym i starym mieszkaniu z porysowanym parkietem, dziecięcymi bazgrołami na drzwiczkach w kuchni, z naszymi żałosnymi wspomnieniami i przenośnymi kartonami stojącymi przy ścianie, w ciągłym oczekiwaniu, że ktoś się tym w końcu zajmie, spakuje nasze rzeczy i wpasuje nas w nasze nowe środowisko. Siedząc na podłodze, postanawiamy, że nie jesteśmy przedmiotami z kartonów, że nie możemy już na nikogo czekać, że nigdy nie zaufamy w pełni ani tym w kuchni, ani tym, którzy nas tu sprowadzili, a potem skapitulowali, bo są jak stare ubrania, stare myśli i stary język.

Siedzimy w milczeniu, z kuchni dobiegają nas ich dziwne dźwięki. Skarżą się na tahini ze sklepu przy placu, na kwaśne pomidory, na pietruszkę, oliwę z oliwek i brak warzyw zasługujących na prawdziwe uznanie. Spoglądamy na siebie, a ty uśmiechasz się do mnie, głaszczesz mnie po policzku i odsuwasz mi kosmyk włosów z czoła. Przed chwilą nauczyłaś mnie zabawnego słowa: Wienerschnitzel. To coś, co podają w stołówce. Jest brązowo-szare i chyba zawiera mięso. Nie wolno nam jeść wieprzowiny, ale mamy to gdzieś. Do mięsa są jeszcze ziemniaki. Zawsze i do wszystkiego podają ziemniaki.

Siedzimy na podłodze i przysłuchujemy się ich kłótliwej gadaninie. Wygląda to tak, jakbyśmy byli tutaj sami, tylko ty i ja, a od kuchni oddzielały nas oceany, galaktyki i wszechświaty. Przez szparę w wypaczonych drzwiach balkonowych wpada podmuch zimnego powietrza. I nagle słyszę twój szept:

– A może tym razem dla odmiany zjemy Wienerschnitzel?

Wybuchamy śmiechem i śmiejemy się tak długo, aż zaczyna nam brakować tchu. Właśnie tam się to zaczęło. To tam postanawiamy, że będziemy razem.

Na początku wychodzimy tylko do szkoły. Czekam na ciebie ukryty za krzakami, które jesienią tracą liście i stają się równie zimne i brzydkie, co wszystko inne. Odmierzam minuty na tarczy wielkiego zegara wiszącego na ścianie ceglanego budynku po drugiej stronie podwórza i zrywam białe kulki rosnące na krzakach. Ściskam je i słyszę, jak pękają mi w palcach.

Zawsze jest tu szaro, a deszcz pada tak długo, aż spadnie śnieg. Z początku nie chce mi się w to wierzyć, bo płatki, które pojawiają się nie wiadomo skąd, są lekkie jak myśl, sen i wiatr. Marznę, więc zaczynam podskakiwać, ale czekam dalej.

Zastanawiam się, kim są ci wszyscy uczniowie, którzy chodzą do dużej szkoły mieszczącej się w ceglanym budynku, podczas gdy my siedzimy w barakach. Odliczam sekundy, wloką się jak minuty, godziny i dni, aż w końcu wychodzisz z budynku, zawsze pierwsza, zawsze sama, zawsze ze wzrokiem skierowanym w stronę krzaków, dopóki mnie nie zauważysz. W tym momencie chłód przestaje istnieć, nie czuję się już tak beznadziejnie, sekundy nie trwają tak długo, jak godziny, ale za to popołudnie robi się puste i nieskończone, wykracza poza zegar i czas.

Właśnie tej jesieni i tej zimy zamieniamy ich Wayed Wayed na nasze Razor Tongue, 7 Days i Britney. Tej samej jesieni i zimy przebiegamy na drugą stronę ulicy, wchodzimy między pozbawione liści żywopłoty i po oszronionej trawie przemierzamy świat, który staje się coraz ciemniejszy. Trwa to tak długo, że w końcu dochodzę do wniosku, że nigdy więcej nie ujrzę słońca, bo gdzieś znikło i zostawiło mnie na pastwę losu. Tak jak zostawili mnie inni. Wszyscy z wyjątkiem ciebie – mojej siostry.

Idziemy powoli do domu, do nich. Stąpamy po skutym lodem asfalcie, kręcimy się między budynkami. Powłóczymy nogami po świeżym śniegu i zostawiamy na nim ślady, żebyśmy mogli wrócić. Jesteśmy jak Jaś i Małgosia – nie potrzebujemy sposobu na znalezienie powrotnej drogi, chcemy się stąd tylko jakoś wyrwać.

Dość szybko robi się chłodno, zaczynam marznąć. Na nogach mam stare buty do gry w tenisa. Śnieg dostaje się do środka, wciska przez dziurę w podeszwie i pod zbyt krótkie spodnie.

– Za szybko rośniesz – słyszę. – Jeszcze trochę i nie będzie nas stać na kupno spodni dla ciebie.

Chłód wciska się pod kurtkę z poliestru i żółtą kamizelkę z Myrorna. To taki second hand. Zimno przenika przez T-shirt i dociera do skóry. Jestem przemarznięty do szpiku kości.

– Zaraz będziemy w domu, habibi – mówisz. – Od razu zrobimy sobie ciepłą kąpiel.

Wybuchamy śmiechem, bo w domu nie mamy wanny. Jest tylko prysznic, z którego ledwie ciurka woda. Śmiech sprawia, że od razu robi nam się cieplej.

– Tambur, tugga, tröja, tycka.

To nowe słowa, których niedawno się nauczyłaś. W twoich ustach brzmią jak ptasi śpiew, zupełnie obco, nieludzko. Wiemy, że to klucz, bo oznaczają wszystko, dokładnie wszystko. Rozumiemy, że na razie jesteśmy tutaj, że nie mamy innego wyboru i nie możemy liczyć, iż zamiast zbyt krótkich spodni, okropnych butów i ciasnych, brzydkich mieszkań dostaniemy nowe i lepsze. Możemy jednak ćwiczyć melodię, aż będziemy śpiewać piosenki ładniej niż ktokolwiek inny. A gdy w końcu nadchodzi wiosna, chrypimy:

– Arv, larv, sparv, korv.

– Korv się nie rymuje – protestujesz.

I znowu wybuchamy śmiechem, trzymamy się za brzuchy, zataczamy się wśród topniejących płatków śniegu – dwoje chudych, szczupłych, zdanych na siebie nastolatków w zupełnie obcym im świecie.

Kiedy w niektóre popołudnia wracamy do domu, nie ma ich w nim. Mieszkanie jest ciemne, światła zgaszone, w środku czuć tylko zapachy. W takich chwilach żałujemy, że przychodzimy za późno, że nie szliśmy szybciej, bo dzięki temu moglibyśmy mieć więcej czasu dla siebie.

W popołudnia, gdy jesteśmy sami, układamy obok siebie poduszki na podłodze, tuż przed telewizorem. Jesteśmy prawie szczęśliwi. Uczymy się słowa zappa, które oznacza „przeskakiwać z kanału na kanał”, i dokładnie to robimy: przeskakujemy z jednego arabskiego kanału na drugi, oglądamy Ricki Lake, Oprah Show czy powtórki Beverly Hills. Moczymy suchy chleb w hummusie albo w paście z bakłażana, baba ganoush, albo po prostu w tym, co znajdziemy wśród zapomnianych resztek jedzenia w głębi lodówki, za zepsutymi pomidorami albo pozbawionymi smaku gnijącymi paprykami. Potem już tylko leżymy przemarznięci na podłodze. Robimy się ospali, oczy mamy na wpół przymknięte, a ty czytasz mi napisy z pasków na ekranie telewizora; głos masz zmęczony, ale tak ciepły, że zaczynam marzyć, żebym mógł się nim otulić jak kocem albo grubą, miękką kołdrą i zasnąć, aż chłód zniknie, a promienie słońca przebiją się przez zniszczone żaluzje, przywracając świat do życia.

Najczęściej jest jednak tak, że jedno z nich jest już w domu, bo niedawno wróciło z jakiegoś kursu albo z dorywczej roboty. Jęczą na cały głos i marudzą, oczy mają zmęczone, kłócą się o byle co, pytają od niechcenia o lekcje albo oburzonym głosem wygłaszają swoje tyrady. A gdy im mówimy, że nie mamy nic zadane, podnoszą na nas ręce. Czy my się kiedykolwiek czegoś nauczymy, wołają. Społeczeństwo jest słabe i leniwe. Proszę bardzo, niech sobie sami rozwiązują zadania z matmy albo odrabiają prace z arabskiego, przecież słyszą, że nas do tego nie ciągnie, że się od nich oddalamy, że szepczemy i przemykamy się chyłkiem, powtarzając:

– Äta, räta, fläta, mäta, täta, näta.

– Hot, mot, klot, fot, not, rot, sot.

Przecież słyszą, jak kraczemy i prawie śpiewamy.

Przecież widzą, jak rosną nam skrzydła.

4. Manhattan, Nowy Jork – sobota, 15 sierpnia 2015 roku

Jest szary, mglisty dzień. Słońce już wzeszło, pociąg wjeżdża ze zgrzytem kół na Manhattan Bridge. Na dworze jest już ciepło, lewe oko Yasmine pulsuje i sprawia jej ból. Bardziej jednak niepokoi ją stopa. Poprzedniego dnia od razu usunęła z niej okruch szkła i założyła czarne adidasy. Nie przemyła jednak rany, a opatrunek założyła znacznie później, po południu, w toalecie w Prospect Heights, gdzie była na obiedzie. Rana nadal ją rwie, szorstki opatrunek jest przesiąknięty krwią. Jej stan pogorszył się po tym, jak wczoraj wieczorem godzinami włóczyła się po Prospect Park. Przypominała chodzące w transie zombie. W końcu wynajęła pokój w hotelu na Dean Street, na który i tak nie było jej stać. Czekała ją kolejna nieprzespana noc.

Spogląda przez rzekę na pogrążone w szarym poranku zarysy miasta. Czuje się tak, jak gdyby jej życie znowu się skończyło, a ona kolejny raz znalazła się na granicy tego, czym jej życie jest lub było. Dziwi ją, że to uczucie ma niewiele wspólnego z Davidem. Często wyobrażała sobie dzień, w którym odejdzie od niego na zawsze, ale wydawało się jej, że zrobi to inaczej, w bardziej czysty i dobitny, trochę podniosły sposób, żeby ich rozstanie nie stało się częścią czegoś, co jest większe i ważniejsze.

Wszystko, co posiada, znajduje się w torbie leżącej obok niej na siedzeniu. To marynarska torba, kupiła ją pół roku temu przed swoim pierwszym wyjazdem do Lublany. Jest w niej notatnik, komputer, trochę bielizny, parę T-shirtów, kilka par pończoch i granatowa spódnica do kolan od angielskiego designera. Była tak droga, że kiedy kilka miesięcy temu kupowała ją na eBayu, cena przyprawiła ją o zawrót głowy. Jest też kurtka zimowa w najmniejszym możliwym rozmiarze, choć na nią i tak jest za duża. Kupiła ją w tym samym sklepie z końcówkami serii co marynarską torbę. W kieszeni ma też telefon komórkowy i kartę firmy American Express z zerowym kontem. To wszystko, co ze sobą zabrała. Reszta należy do przeszłości. Jej kolejnej przeszłości.

W chwili gdy ponownie wyjmuje komórkę z kieszeni, czuje drżenie pociągu, który właśnie przejeżdża przez most. Drżenie przenosi się na jej dłoń, telefon zaczyna w niej podskakiwać. Jest ciepły, chyba nawet tak samo jak przed miesiącem, gdy jak teraz jechała metrem do centrum miasta na spotkanie z klientem przy Grand Central Station. Już nie pamięta, kim był i o co mu chodziło. Zapamiętała tylko tyle, że telefon zapiszczał w jej dłoni, a gdy ujrzała na wyświetlaczu, że to SMS od Parisy, poczuła, że ogarnia ją zarówno wstyd, jak i zadowolenie. Wstyd, bo nie odpowiedziała na tyle innych maili. Poza tym ten mail przypomniał jej o Bergort, o jej dawnym życiu i wszystkich osobach, które tam zostawiła, o Ignacio i o Fadim.

Poczuła też zadowolenie, że Parisa o niej nie zapomniała i co jakiś czas się odzywa. Raz na rok, chociaż nigdy nie odpowiada na jej listy, a Parisa nawet nie wie, czy ona je czyta. Fadi też przestał do niej w końcu pisać. Na początku chciała mu wysłać wiadomość na jego maila. Leżała na materacu rozłożonym na podłodze w Crown Heights i układała w myślach odpowiedź. Długie i szczegółowe listy pełne wyjaśnień i obietnic powrotu.

Nadal to robi, mniej więcej trzy lata po ostatnim mailu od Fadiego. Nigdy jednak nie wysłała tych wymyślonych listów. Nie dlatego, że nie chciała; nie wiedziała jednak, jak zacząć. Z Bergort zerwała nagle i nieodwołalnie. To był jedyny sposób – zostawiła Fadiego i pojechała z Davidem prosto na lotnisko Arlanda. A Ignacio? Czy wiedział, że wyjeżdża na stałe? Że to dlatego się z nim rozstała, jeszcze zanim poznała Davida? Nawet on przestał do niej w końcu pisać.

Byli z Davidem jak oszołomieni. Za pieniądze ze stypendium David kupił bilety na samolot, a ona zamknęła konta na Facebooku i Instagramie. Wykasowała wszystko, co wiązało ją z Bergort. Wszystko z wyjątkiem adresu mailowego będącego jej ostatnią liną ratunkową. Wszystko z wyjątkiem wstydu.

Jak to możliwe, że w tak krótkim czasie udało jej się zostawić wszystko za sobą? Przecież Bergort ją ukształtowało, Ignacio był jej pierwszą miłością. A Fadi? Jak mogła go porzucić? Brata z krwi i kości, którego od zawsze strzegła jak oka w głowie. Niestety, nie miała innego wyjścia, bo obawiała się, że Bergort się w niej rozrośnie i wciągnie ją w jakąś ciemną otchłań, o której istnieniu zawsze wiedziała, czując lęk, że kiedyś stanie się jej częścią.

Potem poznała Davida i miała wrażenie, że otworzyła się przed nią droga prowadząca w zupełnie innym kierunku, ku nowemu życiu. Wybrała ją prawie bez zastanowienia. Jeśli ktoś chce zajść w życiu dalej, nie powinien o tym tylko myśleć. Powinien działać.

Kiedy przed czterema laty stary samolot linii American Airlines wylądował na lotnisku JFK w Nowym Jorku, jej życie zaczęło się od nowa. Tak jak miliony innych ludzi wtopiła się w miasto, które otuliło ją niewidzialnym płaszczem. Zaczęła nowe życie. Przed przyjazdem do Nowego Jorku nie istniało nic, ale od chwili gdy samolot wylądował na płycie lotniska, miała przed sobą tylko przyszłość i amerykański sen – mimo Davida, narkotyków i biedy, mimo tęsknoty za rodzinnym domem i poczucia, że to, co ciągnęło ją przedtem w dół i było mroczne i lepkie, nie pochodziło z Przedmieścia, tylko przez cały czas tkwiło w niej.

I nagle przychodzi mail od Parisy – czyli znikąd. Sama nie wie, dlaczego go otworzyła, ale może Bergort wydawało jej się tak odległe, że doszła do wniosku, że zerwała łączące ją z nim więzi na zawsze. Wiadomość była krótka i składała się z kilku zdań:

Cześć, Yazz,

czy ten adres mailowy nadal należy do ciebie? Anyway, nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale twój brat nie żyje. Nie wiem, czy słyszałaś, ale wyjechał do Syrii, a teraz na Facebooku pojawiła się informacja, że poległ w walce. Mehdi rozmawiał z twoimi rodzicami. Przykro mi, siostro.

Gdy kończyła czytać treść maila, pociąg zatrzymał się przy 13 Ulicy. Wstała i przecisnęła się do wyjścia, a potem pobiegła ruchomymi schodami w stronę Washington Square Park.

Nie pamięta, co się z nią działo przez cały dzień. Pierwsze jej wspomnienie to David, który znalazł ją późnym wieczorem, gdy skulona leżała przy oknie mieszkania w Crown Heights. Wyglądało to tak, jak gdyby wykasowano jej z życia cały dzień, który nigdy nie istniał.

– Powinnaś zadzwonić do rodziców – szepnął. Potem położył się obok niej, tak samo skulony jak ona. Tym razem nie okazywał zniecierpliwienia, był dla niej dobry i czuły.

Ale ona wysunęła się z jego ramion, pokręciła głową i wbiła wzrok w ścianę. Czuła, jak życie uchodzi z niej z każdym oddechem.

Kiedy obudziła się następnego dnia, ogarnęło ją uczucie pustki, jakiej nigdy przedtem nie doświadczyła. David znowu gdzieś przepadł, w pustym pokoju panował chłód. Przez brudną szybę przedarł się pojedynczy promień słońca i rozświetlił betonową podłogę. Wyglądał jak rozlany sok pomarańczowy.

Nie opuszczała pokoju przez wiele dni. Ruszyła się dopiero wtedy, gdy odwiedził ją Brett, bo nie przyszła na umówione spotkanie. Zabrał ją do kawiarni, gdzie zjadła kawałek bajgla i siedziała z na wpół przymkniętymi oczami. W zasadzie nigdy nie spotykali się na gruncie prywatnym, a poza tym Brett nie należał do osób, które potrafią pocieszać innych. Zresztą on też nie potrzebuje pociechy. Przez większą część czasu zachowywali więc niezręczne milczenie, aż w końcu Yasmine otworzyła oczy, bo poczuła na sobie jego zmieszane spojrzenie.

– Załatw mi jakąś robotę – powiedziała. – Cokolwiek, byle jak najdalej stąd.

Cokolwiek, żeby tylko nie myśleć o Fadim i nie rozmawiać z Davidem. Cokolwiek, żeby nie musiała dzwonić do rodziców ani wracać do Sztokholmu. Cokolwiek, żeby uciec od samej siebie i swojej własnej zdrady.

Brett skinął głową i zapłacił za jej skromne śniadanie. Trzy dni później siedziała w samolocie do Detroit. Później poleciała do Baltimore i Tokio. Ledwo zdążyła zrobić pranie między jedną a drugą podróżą. Pusta i mroczna jak zarys albo cień człowieka pozwalała się wozić z lotnisk do hoteli, na spotkania z artystami i agentami reklamy, kompletnie niezainteresowana treścią rozmowy i otaczającym ją światem. Tylko przemieszczanie się z miejsca na miejsce pozwalało jej jakoś funkcjonować.

I właśnie w Shibuya, dzielnicy Tokio, w dusznym i nowoczesnym hotelu pełnym prostych kątów i jasnego drewna, w samym środku nocy przyszedł ten drugi SMS. To było w poprzedni wtorek. Przy okazji poznała adres mailowy swojej mamy. Przez chwilę czuła pokusę, żeby nie czytać wiadomości, tylko od razu ją skasować. Była już jednak tak wyczerpana tym ciągłym uciekaniem od przeszłości, że w końcu się przemogła. Tekst okazał się krótki, składał się z zaledwie kilku zdań: „Na Facebooku napisali, że Fadi zginął przed miesiącem, ale podobno kilka dni temu był w Bergort. Nic nie rozumiem. Wracaj do domu, Yasmine, proszę”.

Usiadła w łóżku i zapaliła lampkę. Do wiadomości były dołączone cztery zdjęcia. Kliknęła w pierwsze z nich i na ekranie pojawił się młody mężczyzna. Przykładał do brudnej ściany długi na metr kwadratowy szablon i spryskiwał go sprejem.

W świetle ulicznej latarni profil mężczyzny rysował się zadziwiająco wyraźnie. Yasmine dotknęła drżącymi palcami zdjęcia i maksymalnie je powiększyła. Mężczyzna był chudy i wyniszczony, szczuplejszy niż w dzieciństwie. Przypominał dawnego siebie tylko w połowie. Ale od razu wiedziała, że to Fadi. Rozpoznałaby go wszędzie, na każdym zdjęciu. Nie miała wątpliwości, że to on.

Metro zatrzymuje się przy Bleecker Street. Yasmine, kulejąc, opuszcza wagon i wjeżdża schodami na Houston Street. Brett stoi na parkingu przy stacji benzynowej oparty o olbrzymiego czarnego SUV-a. Are you safe tonight? – pyta wielkimi literami umieszczonymi na wiszącym nad nimi billboardzie firma o nazwie Stirling Security. Yasmine zaciska zęby, żeby zapomnieć o bolącej stopie. Nie ma na to teraz czasu.

David roztrwonił wszystkie pieniądze, które udało jej się zaoszczędzić. Tylko znajomościom Bretta i jej własnemu sprytowi wyniesionemu z ulicy zawdzięcza, że za chwilę wsiądzie w samolot lecący do Szwecji. Wysłała mu trzy zdjęcia załączone do maila od matki. Wynikało z nich, że w Bergort coś się szykuje. Pieniędzy powinno jej wystarczyć na podróż. To szansa, żeby wyprostować pewne rzeczy.

5. Bergort – wiosna 2007 roku

Zaczęła się wiosna. To prawdziwy cud, aż trudno w to uwierzyć. Jest tak ciepło, że zdejmujemy kurtki, które zwędziliśmy w listopadzie w centrum miasta w jednym ze sklepów sportowych sieci Stadium, bo lepią się na nas od potu. Nie chce nam się nawet ze sobą gadać, bo przez całą zimę graliśmy tylko na komputerze i brakuje nam innych tematów do rozmowy. Jesteśmy w parku zabaw, siedzimy na ławkach popstrzonych graffiti, wystawiając blade twarze i wychudzone po długim okresie ciemności ramiona do słabego słońca. Wspominamy dawne życie i zaczynamy wymyślać nowe.

– Możemy urządzić grilla, człowieku! Kupmy najtańsze kiełbaski!

– Kiedy będziemy się mogli znowu kąpać? W maju?

– Mnie wystarczy, jak obalę browarek.

Do lata jeszcze daleko, więc trzęsiemy się z zimna, ale nie chcemy zakładać kurtek. W drodze na nasze miejscowe Camp Nou kopiemy piłkę. Nogi mamy zesztywniałe, trzeszczy nam w stawach, z ust unosi się para wodna.

Wchodzimy na boisko pokryte sztuczną trawą. W jednym rogu nadal leży kupa brudnego, twardego śniegu. Przepędzamy dzieciaki, które grają plastikową piłką, i dzielimy się na trzyosobowe drużyny. W jednej gra Louis, Lis i ja, w drugiej Mehdi, Bounty i Farsad. Od razu widać, że podział jest niesprawiedliwy – Bounty waży sto kilogramów, podczas gdy Mehdi dyszy i świszczy jak typowy astmatyk. Mam to gdzieś, chcę tylko wygrać, poczuć wiatr na plecach, wiosnę na twarzy i zbliżające się lato, które jest już prawie na wyciągnięcie ręki. Tego popołudnia dużo biegam, zagrywam piętką, a nawet robię przerzutki. Udaję, że jestem Thierrym, Eto’o albo Zlatanem. A kiedy na dodatek udaje mi się strzelić z połowy boiska w okienko, czuję, jak moją pierś przepełnia radość całego świata. Wyciągam ramiona i biegam po wilgotnej trawie, słyszę aplauz publiczności, rosną mi skrzydła, staję się lżejszy, aż w końcu unoszę się w powietrze i szybuję nad ziemią. Nie słyszę astmatycznego oddechu Mehdiego, nie widzę betonowych bloków.

Wczesną wiosną takie dni ciągną się w nieskończoność, nawet po zachodzie słońca, gdy temperatura spada i znowu wraca zima. Kiedy jednak zapada wieczór, zakładamy kurtki i kończymy. To żadna kapitulacja. Siedzimy na ławkach w parku zabaw, palimy i pijemy colę, snując fantastyczne marzenia. Po grze w piłkę pot wysycha nam na skórze.

– Fuck… Znacie Anę Marię? Młodszą siostrę Jorgego? Ma ładne cycki. Wallah!1, przysięgam, ludzie, to prawdziwa Rihanna.

– Powinniśmy zdobyć forsę i pojechać na jakiś mecz do Barcelony. Słyszałem, że Jorge ma tam wujka.

– Ja zdobędę kasę i pojadę do Afryki. Chcę tam zobaczyć pigmenty. Podobno są super cool.

– Pigmenty? Ale z ciebie pieprzony palant, Bounty. Chyba chciałeś powiedzieć Pigmejów? Ha, ha, ha!

Śmiejemy się z Bounty’ego, pokładamy się ze śmiechu na twardym, zmarzniętym piasku, ryczymy do utraty tchu. Po kilku sekundach Bounty przyłącza się do nas i po chwili on też rży na cały głos. W końcu daje sobie spokój i odchodzi.

Leżymy tak przez jakiś czas, aż w końcu zapada cisza. Niebo nie jest już takie blade, szarość przechodzi powoli w głęboki błękit. Wieczór nie przypomina wiosny, nie jest taki ciepły. Ogarnia nas lodowaty chłód, gwiazdy błyszczą tak jak zimą, są jasne i widać je wyraźnie na tle nieba. Odwracam się i zamykam oczy. Być może dzieje się tak z powodu światła albo wiosny, która nagle się zjawiła i równie szybko odeszła, ale w pewnym momencie zaczyna mnie ogarniać przeszywający strach. Przenika mnie jak fala, z trudem łapię oddech, brakuje mi powietrza. Serce wali mi tak mocno, że muszę się położyć w piaskownicy.

Z braćmi nie wolno o tym rozmawiać, bo zaczną mnie traktować jak Bounty’ego. Dyszę coraz bardziej, wciągam w płuca coraz więcej świeżego powietrza, czuję na wargach zmarznięty piasek, zmuszam się, żeby odzyskać spokój, żeby serce przestało mi tak mocno bić.

– Ey, Fadi? Co ty, kurwa, robisz?

Zaciskam oczy, walczę z żołądkiem, zmuszam się, żeby wstać.

– Nic, palancie. Spadamy stąd.

Chwilę później już nas tam nie ma. Przechodzimy przez tory, kierujemy się w stronę kładki. Jesteśmy przemarznięci, pod kurtkami mamy tylko zwykłe T-shirty, ale ciągle czujemy wiosnę. Stoimy na kładce nad torami oparci o poręcz, plujemy i palimy, obserwujemy przejeżdżające pociągi, wsłuchujemy się, jak skrzypią i dudnią rozświetlone jasnym światłem.

Od strony szeregowców idzie w naszą stronę Adde. Przybijamy z nim piątkę. Ubrany jest w kurtkę typu Canada Goose, w ręce trzyma siatkę na zakupy.

– Zimno, kurna – mówi Adde. – A ja myślałem, że to już wiosna.

Kiwamy głowami. Jego widok uzmysławia mi, że nie widziałem cię od tygodnia, nawet przez chwilę. Chętnie bym go spytał, czy spotkał cię w studiu, ale jakoś nie mam odwagi. Ciągnę go tylko za futrzany kołnierz kurtki.

– Cholernie drogi ciuch – mówię. – Wyglądasz w tej kurtce jak Diddy.

Adde wzrusza ramionami i szeleści reklamówką.

– Masz gorzałkę? – pyta Mehdi. – Może nam coś postawisz?

– Odwal się. U Reda jest impreza. Za dwa lata was też tam wpuszczą, gnojki.

Wybucha śmiechem i odchodzi.

– Pieprzony taytish! Snob! – woła za nim Mehdi.

Ale Adde nawet się nie odwraca. Unosi tylko środkowy palec, pokazuje go nam i idzie na dół.

Włóczymy się bez sensu po spękanym asfalcie, po zaszronionych, żółtawych trawnikach, mijamy nieczynne latarnie. Na skrzynkach transformatorów i fasadach budynków malujemy nasz nic nieznaczący znak: Boing. Zamiast litery „o” jest w nim gwiazdka. Nic nie znaczy, nawet nie wiemy, skąd się wziął, ale zamierzamy nim upstrzyć całą okolicę. Idę ze wzrokiem wbitym w czarny asfalt albo w niebieskoszare fasady bloków, bo nie wiem, co się stanie, jeśli powędruję spojrzeniem w górę, w stronę granatowej pustki.

Coś się musi w końcu zmienić. Nie może być tak wiecznie pusto, cicho i biednie. Zostawiam braci w parku zabaw razem z ich fajkami i głupawymi żartami, zapinam kurtkę i podciągam dżinsy nad biodra.

– Muszę coś sprawdzić – mówię.

– A co konkretnie, bracie?

– Nieważne, zaraz wracam.

Przechodzę przez plac, mijam kebab, w którym Finowie zapijają się na śmierć, lokal Syryjczyka i zejście do tonącej w żółtym świetle stacji metra. Zostawiam za sobą dziesięciopiętrowe budynki i wchodzę między te, które mają tylko trzy kondygnacje. Ich fasady ledwo widać spod gąszcza anten satelitarnych będących czymś w rodzaju zasłony z bluszczu. Przypominają wydrążone przez robaki nostalgiczne tunele prowadzące do minionych czasów. Inny kontekst, inna rzeczywistość, fałszywa i statyczna jak bajka.

Zapomniałem, gdzie mieszka Red, ale to nieważne, bo w jego mieszkaniu na parterze słychać rap. Ghostface Killah i Trife Da God. Całe towarzystwo śpiewa refren Be Easy i nagle widzę ciebie. Stoisz przy poręczy, masz na sobie zapiętą pod szyję flanelową koszulę w zieloną kratę. Pod spodem masz ciasną halkę, nie nosisz tak obcisłych dżinsów, jak inne laski, zwisają luźno jak u chłopaków. Włosy masz uczesane prosto, twoją twarz oświetla przez chwilę płomień zapalniczki, którą zapalasz skręta. Podchodzę do poręczy, ale robię to ostrożnie, bo nie chcę, żeby ktoś mnie zauważył.

– Sie masz, Yazz – mówię po cichu.

Ale ty mnie nie słyszysz, bo akurat rozmawiasz z Czarnym Okiem i z Igge, to znaczy Ignaciem. Zaciągasz się głęboko i wypuszczasz dym w stronę ulicznej latarni. Stoję tuż pod twoim łokciem, w cieniu. Kiedy kończy się Be Easy, słyszę twój śmiech, jeszcze zanim zacznie się kolejna zwrotka. Znowu otwieram usta, wyciągam rękę, żeby cię dotknąć i powiedzieć, że tu jestem. Ale w tym samym momencie odsuwasz rękę, zaciągasz się i oddajesz papierosa Igge. Potem odpływasz z balkonu, wracasz na imprezę, do swojego własnego życia.

Przez chwilę stoję w miejscu. Nie jestem pewien, co mam zrobić i co tu w ogóle robię. W pewnym momencie otwierają się za mną drzwi wejściowe do budynku i wytacza się z nich Adde. Oczy wychodzą mu prawie z orbit, twarz ma skrzywioną i prawie zieloną. Pochyla się nad pozbawionymi liści krzakami i zaczyna wymiotować. Pewnie zwraca całe piwo, które wcześniej niósł w reklamówce. Kiedy jest już po wszystkim, odwraca się nagle, jak gdyby odzyskał nad sobą pełną kontrolę. Na jego twarzy pojawia się słaby uśmiech. Ociera usta wierzchem dłoni, lekko się przy tym zataczając.

– Co ty tu, kurwa, robisz, koleś? – pyta.

Wzruszam ramionami.

– Nic.

– No to spadaj stąd, abri. Nic tu po tobie.

Abri? Przecież facet nie jest stąd, mieszka w szeregowcu, to zwykły pieprzony Szwedol. Fuck him. Nie odpowiadam, tylko się na niego gapię. Zapinam kurtkę i odchodzę.

Bracia nadal są w parku zabaw i oglądają coś na telefonie Mehdiego.

– Kurwa, w końcu jesteś!

Jorge wstaje z ławki.

– Daj sobie spokój. Idziemy do Bounty’ego, pogramy w gry komputerowe, FIFĘ albo HALO. Jest cholernie zimno.

Kręcę głową, czuję, jak ogarnia mnie pustka.

– Lisie, masz gumowy szlauch? Taki jak do przelewania benzyny – pytam.

Lis kiwa z uśmiechem głową.

– Mam wszystko, brachu. Jak zawsze.

– To dobrze. Przynieś go, i do tego jakiś łom.

Lis potrzebuje pięciu minut, żeby kopsnąć się do domu i znaleźć, co potrzeba. Po następnych pięciu wraca czerwony na twarzy. Oczy ma zwężone, gotów jest zrobić wszystko, byle tylko tu nie tkwić, bo to nuda i beznadzieja.

– Co się szykuje, brachu?

– Czy bardzo nienawidzicie Syryjczyka? – pytam. – Jego chujowego stylu bycia i pieprzonego sklepu?

Bracia kiwają głowami. Każdy z nas tam już wpadł, każdy poczuł na głowie jego twarde ręce, był przesłuchiwany przez gliny.

– Facet powinien w końcu dostać nauczkę. Musimy go uświadomić.

Bracia patrzą na mnie zupełnie innym wzrokiem. Zapomnieli o grach komputerowych i o tym, że jest zimno. Szykuje się coś nowego.

– Widzieliście jego nowe audi? – pytam. – Zresztą… nowe, ten rupieć ma ze sto lat i tylko dla niego jest nowy. Widzieliście, jak nim jeździ? Dumny jak jakiś pieprzony paw, jakby myślał, że jest kimś, pierdolony kutas.

– Aight – odpowiada Mehdi. – Masz rację, nadszedł jego czas.

Zbieramy się. Szlauch i łom chowamy pod kurtki, nasuwamy kaptury na głowy, ogarnia nas podniecenie. Czujemy się tak po raz pierwszy od Camp Nou. Przez pewien czas kręcimy się po parkingu, aż w końcu znajdujemy audi. Zwykłe zielone kombi, które ma pewnie z dziesięć lat, jest brudne i szkaradne. Najpierw koło niego przechodzimy, jakby auto nas w ogóle nie interesowało. Robimy dwie dodatkowe rundki, żeby się upewnić, czy na parkingu nie ma nikogo innego. Nie rozmawiamy, nie hałasujemy, poruszamy się spokojnie, jak jacyś gangsterzy albo mnisi z Szaolin czy Wu-Tang. Zatrzymujemy się w cieniu i pytam Lisa:

– Ile potrzebujesz czasu?

Lis wzrusza ramionami.

– Dziesięć sekund na zamek, dwie minuty na drzwi. Nie więcej.

– Co potem?

– Potem to już z górki. Kilka minut i fura jest nasza. Chill, bracie. I got this.

Patrzymy na siebie i nie możemy się powstrzymać od uśmiechu. Tak długo czekaliśmy na ten moment, na wiosnę, na życie pełne luzu. Suniemy bezszelestnie po zalanym żółtym światłem parkingu, nic innego nas nie interesuje. Jest tylko zemsta i chaos.

Lis to prawdziwy geniusz, więc już po chwili zamek otwiera się z lekkim trzaskiem. Wrzucamy do środka jedną butelkę z benzyną, a potem drugą. Powinno wystarczyć. Potem dajemy sobie znak i Lis uderza w szybę łomem. Bum! Nic. Oczy mu się zwężają, ale w tym momencie Mehdi bez słowa bierze od niego łom.

Sto kilogramów żywej wagi wykonuje swój legendarny skręt, jak przy uderzeniu kijem bejsbolowym. Szyba pęka od pierwszego uderzenia i rozpada się na tysiące drobnych kryształków, które spadają na parking. Jeszcze zanim dotkną ziemi, Lis podchodzi do wozu z dwiema butelkami benzyny, wylewa ją na tylne siedzenia i otwiera drzwi na całą szerokość. Patrzy na nas i podaje mi zapalniczkę.

– To był twój pomysł, brachu. Zasługujesz na to, żeby spalić to gówno.

Biorę zapalniczkę i patrzę w oczy Mehdiemu i Jorge. Obaj dają mi znak, że się zgadzają. Są czerwoni na twarzy, podekscytowani. Ja też się tak czuję. Zapalam trzy zapałki i przez chwilę trzymam je przed sobą. Potem rzucam je przez drzwi i obserwuję, jak niebiesko-czerwone płomienie unoszą się nad siedzeniem. Odwracamy się i pędzimy przez parking. Płomienie za nami są coraz większe. Kiedy dobiegamy to placu, eksploduje zbiornik paliwa.

6. Manhattan, Nowy Jork – sobota, 15 sierpnia 2015 roku

– Wyglądasz na zmęczoną – mówi Brett. Yasmine siada obok niego w miękkim fotelu z jasnej skóry.

Kiedy pół godziny temu do niego zadzwoniła, właśnie się obudził. Trudno jej w to uwierzyć, kiedy tak siedzi przed nią w skrojonym na miarę garniturze, zapiętej pod szyję białej koszuli i jasnych włoskich pantoflach. Włosy ma ciemne, falujące. Wyglądają tak, jak gdyby ktoś mu je wyrzeźbił nad czołem.

Yasmine opuszcza osłonę na słońce i zerka w umieszczone tam lusterko. Opuchlizna na lewej skroni zmieniła kolor na jasnoróżowy. Yasmine przeciąga po niej palcami i czuje, jak w środku coś się lekko przemieszcza.

– To były dwa długie dni – stwierdza.

Z lekkim trzaskiem zamyka osłonę, przymyka oczy i opiera się o fotel.

Bretta poznała dwa lata wcześniej na wernisażu w Williamsburgu. Prezentowano na nim prace przyjaciela Davida. Przedtem nie znała nikogo takiego jak Brett. Oglądała podobnych mężczyzn tylko na zdjęciach i widywała w Szwecji – w jednym z letnich ogródków na placu Stureplan albo gdy razem z kumplami szła do McDonalda. Siedzieli nad dużymi porcjami skorupiaków i popijali je różowym winem. Tacy jak oni chodzą w eleganckich garniturach i mieszkają w prawie stuletnich domach. Należą do zupełnie innej klasy społecznej, która pędzi życie w samym centrum miasta, w izolacji od zwykłych śmiertelników. Mają mieszkania i wykształcenie, które chroni ich przed chaosem codziennego życia.

Brett jest jednym z nich, a nawet bardziej niż jednym z nich. Jest ucieleśnieniem, a nawet bardziej niż ucieleśnieniem amerykańskiego snu. Brett to Harvard, mokasyny na gołych stopach i dom w Hamptons. W biurze spędza osiemdziesiąt godzin tygodniowo, Boże Narodzenie świętuje na Karaibach. Jednocześnie widać w nim pewien dysonans, jak u buntownika, a spod idealnie czystej powłoki przebija czasem ironia, która objawia się w postaci niespodziewanego żartu albo pełnej rezygnacji miny, gdy podczas prezentacji słyszy beznadziejną wypowiedź któregoś klienta.

Brett z pewnymi kłopotami manewruje swoim SUV-em między dystrybutorami na stacji benzynowej i obrzuca Yasmine szybkim spojrzeniem.

– Widzę, że masz za sobą coś więcej niż kilka długich, męczących dni.

Yasmine udaje, że nie słyszy, i dalej siedzi z zamkniętymi oczami. Brett jest agentem w branży reklamowej. Zajmuje się znajdywaniem – jak sam je nazywa – talentów, to znaczy młodych, kreatywnych ludzi posiadających pewne szczególne uzdolnienia. Potem „sprzedaje” ich firmom reklamowym lub innym klientom, którzy potrzebują do swoich projektów kompetentnych ludzi. Yasmine nigdy wcześniej nie słyszała o takim zajęciu i nic nie wiedziała o branży reklamowej. Kiedy więc wiosną, po wypiciu dwóch kieliszków chardonnay w galerii na Roebling Street, Brett zaczął się chwalić swoją pracą i znajomościami, trochę ją rozbawił. Doszła do wniosku, że ich spotkanie ma przypadkowy charakter, i bardzo musiała się starać, żeby ukryć jego niezręczny performance przed Davidem, który przyglądał im się intensywnie z drugiego końca galerii.

Kiedy po dwóch dniach Brett zadzwonił i powiedział, że może ją wkręcić do pracy w czymś, co nazwał the street intelligence unit, uliczną grupę wywiadowczą, i to w jednym z czołowych światowych przedsiębiorstw z branży napojów energetycznych, naprawdę się zdziwiła. Jeszcze bardziej zdziwiło ją to, że ludzie z firmy chcieli się z nią spotkać w tym samym tygodniu, w miejscu, które nazywają swoim „Klubem”. Znajdował się na Bronksie, w dzielnicy, która jest o krok od gentryfikacji. Nie było tam jeszcze ekologicznych sklepów ani barów specjalizujących się w serwowaniu markowych win, ale wydawało jej się, że zauważyła już kilka pierwszych zwiastunów nadchodzących zmian – logo Stumptown Coffee w witrynie kawiarni i brodatych mężczyzn za zakurzonym oknem w roboczych kombinezonach inspirowanych stylem heritage. Spytała Bretta, czy pójdzie z nią na to spotkanie, ale zrobił niewyraźną minę i nerwowym ruchem przesunął dłonią po włosach.

– Spotkanie odbędzie się na Bronksie – odparł. Było to jedyne wyjaśnienie, jakiego jej udzielił, po czym zaproponował, że podrzuci ją do najbliższej stacji metra.

Na miejscu okazało się, że klub mieści się w dawnym sklepie z wielkimi oknami wychodzącymi na brudny chodnik i sąsiaduje z knajpą o ironicznej nazwie Energy. Uliczna grupa wywiadowcza składała się z pięciu osób w wieku dwudziestu kilku lat, reprezentujących różne subkultury i grupy etniczne.

Po krótkiej rozmowie na temat Banksy’ego, Sheparda Faireya i ich „ulicznego dorobku”, poproszono ją, aby w kilku słowach opowiedziała o dwóch ulicznych performerach, którzy jej zdaniem zasługują na zainteresowanie. Pracę dostała po dziesięciu minutach, jeszcze zanim skończyła mówić, a tydzień później siedziała w samolocie do Tokio. Zamieszkała w opłaconym z góry hotelu, zaopatrzona w różnego rodzaju kamery i aparaty cyfrowe, którymi nie umiała się posługiwać. Miała tylko jedno zadanie: znaleźć „nowego artystę klasy Banksy’ego”.