Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Ja, powstaniec.

Ja, powstaniec.

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-934256-2-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ja, powstaniec.

Warszawa, koniec lata 1944 roku. Upadające powstanie. Na powierzchni, szaleją płomienie i spadają bomby, dlatego tylko zimny chłód kanałów daje jakiekolwiek szanse na przetrwanie. Władek, dowódca bezimiennego oddziału, za wszelką cenę stara się przeprowadzić swoich ludzi w bezpieczne okolice wolnego Śródmieścia. Jednak wróg, to nie tylko karabiny w górze, to też demony wewnątrz. Miasto ich osądzi.

 

Co jest gorsze, tragedia umierającego miasta i jego mieszkańców, czy świadomość, że przyłożyło się do tego rękę? Gorycz porażki, czy atawistyczna chęć przetrwania za wszelką cenę? Jedynym wyjściem z ognistej pułapki są miejskie kanały, w których mroku łatwo odejść od zmysłów...

"Ja, powstaniec" - jest krótką i osobistą wyprawą do Warszawy roku 1944, dogorywającej w ostatnich tygodniach powstania. Opowiada historię Władka, dowódcy bezimiennego oddziału, który wbrew wszystkiemu próbuje przeprowadzić swoich ludzi przez nieskończony labirynt warszawskich kanałów. Walczy nie tylko z wrogiem i przeciwnościami losu, ale być może przede wszystkim, z samym sobą.

Opowiadanie nie jest aktem oskarżenia wobec niewątpliwie jednego z najbardziej bohaterskich, ale też najbardziej tragicznych zrywów narodowych w dziejach Polski. Nie jest też jednak pochwalnym pamfletem. Być może mógłby się zdarzyć cud, który zmienił by losy tamtej bitwy. A może tylko jednego istnienia? Cokolwiek mogło się wtedy zdarzyć, miało swoją cenę.

Nie wszystko jest do końca takie jak się zdaje i czasem trudno odróżnić fantasmagorię od rzeczywistości. Niezależnie jednak od uczynków ludzi, Polaków czy Niemców, miasto to było świadkiem wielu bitew i wielu tragedii, a kryjąca się w nim pradawna siła nie ma litości dla sprawców cierpienia...

Polecane książki

Zamawiający podczas badania i oceny ofert może: ● wezwać do wyjaśnienia oświadczeń, dokumentów, pełnomocnictw, ● wezwać do uzupełnienia oświadczeń, dokumentów, pełnomocnictw, ● wezwać do wyjaśnienia treści oferty, ● poprawić oczywiste omyłki w ofercie. W publikacji „Wezwanie do wyjaśnień i uzupełnie...
Magia olewania jest książką dla tych wszystkich, którzy pracują za dużo, za mało wolnych chwil spędzają na rozrywce i nigdy nie mają wystarczająco dużo czasu dla ludzi i spraw, które naprawdę ich uszczęśliwiają.Dzięki tej książce dowiesz się:·        Dlaczego...
Gdy Sèraphine budzi się w pełnym starożytnej magii świecie Mediterry, nie pamięta ani kim jest, ani w jaki sposób znalazła się w miejscu zamieszkałym przez potężnych Strażników i Drakonów — pogardzanych przez wszystkich Mieszańców. Choć wie, że jej pojawienie się na wyspie nie jest jedynie dziełem ...
Powieść sensacyjna "Przewodnik z Tybetu. Na ścieżce przeznaczenia" to perypetie Marka, który po tragicznej śmierci całej swojej rodziny, wyjeżdża do Tybetu. Tam, w klasztorze buddyjskim, chce znaleźć odpowiedż na pytanie o sens życia i przeznaczenie. Przez wiele lat pomaga Tybetańczykom w walce z ch...
Samantha jest niczym nie wyróżniającą się, szesnastoletnią dziewczyną. A przynajmniej do czasu, gdy w nowej szkole poznaje nie do końca zwyczajnych przyjaciół. Dziwnym zrządzeniem losu nastolatka dowiaduje się o istnieniu w swoim najbliższym otoczeniu istot znacznie potężniejszych, niż ludzie. Co wi...
Włoski milioner Draco Valenti, zmęczony długą podróżą z Hawajów, marzy tylko o tym, by w spokoju dolecieć do Rzymu. Niestety. Podczas przesiadki w Nowym Jorku poznaje młodą, piękną i pewną siebie Amerykankę, Annę Orsini. Spotyka ją ponownie na pokładzie samolotu, gdzie znajomość niespodziewanie staj...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Filip Dab-Mirowski

„Ja,
powstaniec.”

Autor: Filip
Dąb-Mirowski

Wydanie II
poprawione

Copyright ©
2014, 2015 by Filip Dąb-Mirowski

Wszelkie prawa
zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części
niniejszej publikacji jest zabronione bez pisemnej zgody
autora.

opracowanie
graficzne Filip Dąb-Mirowski

korekta Marta
Staniszewska

This ebook is
licensed for your personal enjoyment only. This ebook may not be
re-sold or given away to other people. If you would like to share
this book with another person, please purchase an additional copy
for each recipient. If you’re reading this book and did not
purchase it, or it was not purchased for your use only, then please
return to Smashwords.com and purchase your own copy. Thank you for
respecting the hard work of this author.

ISBN
978-83-934256-2-4

Ocknął się,
gwałtownie i niespodziewanie. Jak gdyby wynurzył się z morskich
głębin, nawet podobnie zachłysnął się powietrzem. Serce waliło mu
jak oszalałe i przez chwilę zbierał myśli, próbując odegnać sen.
Rozejrzał się nieprzytomnie po stojących wkoło, zajętych sobą
ludziach, a potem popatrzył w niebieskie niebo i przymknął oczy
pozwalając kojącym, ciepłym promieniom uspokoić skołatane nerwy.
Musiał na chwilę odpłynąć, ot tak po prostu ze zmęczenia. Na
stojąco. Nie on pierwszy.

Nie pamiętał co
mu się śniło, chociaż na pewno nic przyjemnego. Ale im dłużej
wyciągał twarz ku niebu, tym czuł się lepiej, a duszne wspomnienie
koszmaru, bezpowrotnie uleciało z jego pamięci. Spojrzał dookoła,
tym razem już zupełnie trzeźwo. Wąska brukowana ulica, usłana
kawałkami szkła i gruzu, a w jednym miejscu na wpół przegrodzona
rumowiskiem po zwalonym froncie kamienicy. Zresztą pozostałe
budynki nie wyglądały lepiej. Jak martwe, wypalone czaszki,
bezszybe ślepia okien i zdarte skóry tynków, okaleczone jak ciała
ich mieszkańców, których już tyle widział. Zbyt wiele. Popatrzył na
odległy o kilka metrów właz kanalizacyjny.

Nie podobał mu
się ten pomysł. Wiedział to od momentu, w którym spojrzał w ziejącą
czernią czeluść. Bał się jak cholera. Tutaj stali w pięknym letnim
słońcu, ale tam czekał tylko tchnący chłodem mrok. Starł kroplę
potu z czoła. Zdjął szwabski hełm i przeczesał ręką tłuste włosy.
Kiedy ostatnio mył głowę? Chyba w drugim tygodniu, jak ich odesłali
na dwa dni na tyły. Teraz szkoda było wody na takie rzeczy. Byle
starczyło jej do picia. Splunął pod nogi i wtarł plwocinę podeszwą
w pokrywający ulicę pył.

Nie on jeden
miał pietra. Gdzie się obrócił, widział wystraszone twarze.
Niekończąca się kolejka obdartych powstańców i stojący obok
mieszkańcy. Ich pełen pretensji wzrok. Nieznośne milczenie.
Porządkowi wpuszczali tylko grupy z przepustkami albo
przewodnikiem. Co na jedno wychodziło. Cywile mieli małe szanse.
Niewielka grupa poszła w pierwszym rzucie. Nikt ich nie pytał o
zdanie, kiedy to się zaczęło i tym bardziej teraz, gdy teraz
upadała ich kochana Starówka.

Jedni bali się
ciemności tam na dole, drudzy nadchodzącej nocy, gdy nikt ich już
nie obroni.

Gdzieś w oddali
gruchnęła eksplozja. Ziemia zadrżała pod stopami i wszyscy
odruchowo się skulili. Spojrzał w niebo, ale poza dymem z pożarów
nie widział niczego niepokojącego. Nigdzie samolotów. O tyle
dobrze. Wolał nie myśleć, co zrobią z tymi biedakami Niemcy po
zajęciu dzielnicy. Zagłuszał poczucie winy, jak mógł. Wmawiał
sobie, że jakoś sobie poradzą.

– Przecież te
bydlaki nie zrobią tu drugiej Woli. A może? Niech spróbują, to nie
będę brał żadnych jeńców, chłopakom też zabronię. Jeszcze im
dokopiemy. A rozkaz, to rozkaz. – myśli goniły jedna drugą.

Słyszał za sobą
zmęczone głosy swoich ludzi. Głupie żarty. Przekomarzanie się
chłopaków. Niewinny flirt z łączniczkami. Wiedział, że co i rusz
zerkali na niego nerwowo. Patrzyli na swojego dowódcę w
poszukiwaniu… – czego właściwie? Może zapewnienia, że wszystko
będzie dobrze.

– Bzdura.

Gdzieś, sto czy
dwieście metrów dalej, doszło do krótkiej strzelaniny.

– Znowu
podchodzą pod barykady? Żebyśmy chociaż dali radę wejść.

Na razie
przechodzili ranni. Później miały iść uzbrojone oddziały. Stojący
przy włazie kapitan był w tej materii bezwzględny, więc cierpliwie
czekali na swoją kolej. Może zdążą, zanim na głowę posypią się
bomby. Przynajmniej nie byli w tylnej straży. Odrzucił ponure
rozważania i zmusił się do uśmiechu. Położył hełm na ziemi i oparł
na nim stopę.

Demonstracyjnie, niby od niechcenia wyciągnął z kieszeni na piersi
zielono-czerwoną paczkę Lucky Strike.
Puknął nią o dłoń, wysuwając pojedynczego papierosa. Wyciągnął go
ustami.

– Zostało w was
jeszcze trochę ognia, chłopaki? – zażartował, odwracając się do
nich. Niemrawy pomruk aprobaty. Ktoś rzucił „jasne”, inny jeszcze
bąknął „pewno”, a reszta tylko pokiwała w zmęczeniu głowami.
Stojący obok Edzio podał dowódcy ogień, z wprawą jednym ruchem
odpalając metalową zapalniczkę.

– Dzięki,
Szpaczku. – wziął głęboki wdech, po czym klepnął chłopaka w
ramię.

– Piękna
amerykańska zabawka. Chociaż chyba za młody jesteś na palenie, co?
Może mi ją oddasz?

– dodał nieco
głośniej i puścił oko do reszty. Roześmiali się. Szpak nie dał się
zbić z pantałyku.

– Za młody to
byłem przed powstaniem, panie poruczniku. – odparł twardo, ale bez
śladu wrogości.

– To prawda.
Zuch jesteś. Jeszcze im pokażemy.- wolno wypuścił dym z płuc.
Pokiwał głową, wypluwając drobinki tytoniu. Chłopak odwrócił się do
kolegów, którzy poklepali go po plecach i poczochrali kasztanową
czuprynę loków.

Wszyscy byli z
niego dumni. Raptem szesnaście lat, najmłodszy w oddziale, a dwa
dni temu sam spalił niemiecki czołg, a drugi uszkodził. Wystąpił
dla niego o odznaczenie, ale zarządzona ewakuacja wstrzymała obieg
dokumentów. Patrzył tak, ćmiąc papierosa, na stojących w kolejce i
rozmyślał. Trochę zeszło z nich napięcie. To dobrze.

Ktoś popukał go
w ramię. Chciał się odwrócić ale nagle cały świat rozpłynął się
przed nim, jak gdyby cały był teatrem, a ktoś ukryty za kulisami
rozsunął skrywającą mrok kurtynę. Zrobił krok i nagle zapadł się w
nim cały.

***

Obudził się z
głośnym westchnieniem. Powoli wracał do rzeczywistości. Coś mu się
chyba śniło, nie pamiętał dokładnie ale chyba coś przyjemnego.
Odwrotnie niż w rzeczywistości. Było chłodno i wilgotno. Lepka
kropla spadła mu na policzek. Starł ją z obrzydzeniem. Ciemność i
przeraźliwy odór. Ten pieprzony kanał.

– Władek…
ja… dłużej nie wytrzymam – wysapał mu do ucha Staszek.

Słaniał się na
nogach, a teraz kurczowo zaciskał palce na ramieniu idącego przodem
brata. Zignorował go. Młody jęczał tak już dłuższy czas. Dopóki
mruczał pod nosem, nie trzeba było mu przeszkadzać. Każdy radzi
sobie na swój sposób. Jedni się modlą, inni złorzeczą. Byle się nie
załamać. Nie oszaleć. To było najważniejsze. Ze wszystkim innym
mogli sobie poradzić. Przystanął na chwilę by złapać oddech.

Gdzieś dalej i
wyżej nastąpiła eksplozja. Głuchy, dudniący odgłos spadających
bomb. Podziemia zamruczały od przetaczających się nad nimi
wstrząsów. Woda zafalowała, a Staszek zaskomlał cicho.

– No już, już.
Będzie dobrze. Przeprowadziłem nas już dwa razy, przeprowadzę i
trzeci. – powiedział to nie tylko po to, by go pocieszyć. Chciał
też dodać otuchy samemu sobie. Poprawił kaburę z pistoletem, która
uparcie przekręcała się do przodu. Rozmasował biodro i ruszył przed
siebie.

Znowu zadudniły
bomby. Zaprawa sypała im się na głowy, oprószyła włosy. Czuł jej
smak na języku. Drobne kawałki ugrzęzły w skołtunionych włosach.
Hełm zostawił przed zejściem. Tak robili wszyscy. Tylko zawadzał.
Gdyby wyrżnął nim w mur, echo poniosłoby się hen daleko
korytarzami. Teraz trochę za nim tęsknił. Tak jakby kawałek blachy
na głowie mógł powstrzymać tony ziemi i gruzu jeśli to wszystko się
zawali.

– Daj już
spokój. – skarcił się.

Kanonada
cichła. Bomby, a może pociski artyleryjskie spadały już znacznie
dalej. Może ostrzeliwali Śródmieście? – targał nim niepokój. Z Woli
czy Pragi? A Niemcy trzymali jeszcze tamten brzeg? – przebiegło mu
przez myśl – Bez znaczenia, jeden czort. Ze Starówki do
Śródmieścia, stamtąd na Mokotów, a teraz z powrotem. Cholera by to.
Tracił poczucie czasu i orientację w terenie. Dni, wydarzenia i
miejsca zlewały się w jedno. Czuł się jak w malignie i może
faktycznie w końcu czymś się zaraził od tego ciągłego babrania się
w gównie. A może to tylko zmęczenie?

Szli kanałami,
sam już nie wiedział, ile godzin. Poranionymi palcami dotykał
wyłożonych cegłą ścian, szeroko rozpościerając ręce. Mógł przecież
przeoczyć jakieś rozwidlenie i nawet by o tym nie wiedział. Polegał
tylko na swojej intuicji. Tę część kanałów znał słabo. Nie miał
żadnego źródła światła, więc nie mógł zauważyć, a co dopiero
odczytać zdobiących ściany napisów i malunków. Zakładając, że w
ogóle tam były. W tym świecie, stanowiły bezcenne drogowskazy.
Nawet gdyby miał jakąś latarkę czy zapalniczkę, bał by się jej
używać. Nie wiadomo, kto czaił się z przodu. Z głównej trasy
zboczyli już dawno temu, zaraz po tym jak stracili przewodnika. Nie
mógł być niczego pewien. Taka to była droga, po omacku.

W porę wyczuł
obniżający się sufit i szepnął ostrzeżenie do tyłu. Częściej trzeba
było iść jak teraz, w zgarbieniu lub niemal czołgać się na kolanach
jak na drodze krzyżowej. Pozycja zupełnie niemożliwa do
wytrzymania. Po krótkim czasie kręgosłup i kolana zaczynały palić
żywym ogniem. A nie sposób było się wyprostować. Zaklął cicho,
kiedy kolejny raz zahaczył plecami o wystającą cegłę. Wysocy jak
on, tarli grzbietami po sklepieniu. Stawiał krok za krokiem,
krzywo, jak kaczka. Nagle stopa mu odjechała i omal nie wylądował z
twarzą w spływających wolno fekaliach. No i to cholerne półokrągłe
podłoże, jak we wnętrzu jajka. Stopy ciągle uciekały. Co za męka.
Może taka była ich pokuta? Może to za tych zostawionych tam na
górze?

Już dwa razy
przeciskali się podobnymi, sięgającymi mu nieco wyżej pasa
korytarzami. Szerokimi na jedną i to raczej szczupłą osobę.
Przynajmniej szczelina była nieco szersza, niż ta sprzed kilku
godzin, kiedy trasę zagracał zrzucony z góry złom obwieszony
pułapkami z granatów.

Padł wtedy na
ziemię i modlił się, po pierwsze żeby to kołyszące się cholerstwo
nie wybuchło, a po drugie, żeby czarna breja, którą umownie nazywał
w myślach „wodą” nie wlała się do nosa i ust. Udało się tylko to
pierwsze. Wymiotował tak długo, aż żołądek zwinął się w ciasny,
bolący kłębek.

No i ten smród.
Dzięki Bogu, w kanałach dość szybko traciło się powonienie.
Dopiero, kiedy z mijanych kratek odpływowych docierało świeże
powietrze, człowiek znowu czuł, że ma nos.
Ze smrodem mógł jeszcze wytrzymać, ale zaczynało robić się duszno.
A może tylko popadał w obłęd? Czy jednak dusił się z braku tlenu?
Zakręciło mu się w głowie. Zachwiał się, a przed oczami zatańczyły
mu ognikami kolory tęczy.

***

Czuł, że spada,
a wtedy kobiece dłonie złapały go za klapy kurtki przyciągając
mocno do siebie. Zamrugał, próbując zogniskować wzrok. Znowu upalne
lato, ale tym razem czerwone od zachodzącego słońca, a może
otaczających ich płomieni dogorywającego miasta. Wpatrzone w niego
zielone oczy. Pełne rozpaczy, nadziei. Okrągła twarz, potargane i
skołtunione od popiołów rudawe włosy. Niewiele starsza od niego,
może trzydziestoletnia. Wyschnięte z pragnienia usta, którymi
poruszała jakby szeptała modlitwę. Odsunął jej ręce, ale padła na
kolana i, szlochając, zaczęła ciągnąć za nogawki. – Proszę –
błagała przez łzy.

– Nie mogę…
nie rozumiesz… – wysapał przerażony.

– Weź chociaż
jego… proszę. – nie poddawała się. Chciał się wyrwać ale nie
puszczała – Zostaw… puść… puszczaj! – krzyknął, cofając
się.

***

Wpadł plecami
na Staszka, który zajęczał. Zaraz za nim rozległo się kilka innych
zaskoczonych głosów. Majaki zniknęły, zastąpione ponurym obrazem
kanału.

– Nic, w
porządku… po prostu się potknąłem. – rzucił w tył. Dobrze, że nie
mogli zobaczyć jego przerażonej twarzy.

– To tylko
halucynacje. Weź się w garść, nikogo przed Tobą nie ma. – napominał
się.

Cały drżał ale
zmusił się do zrobienia kroku, a po nim kolejnego. Chwilę trwało
nim odzyskał rytm marszu.

Ręka nagle
wpadła w pustkę. Zawahał się. Korytarz rozwidlał się, a to
oznaczało dwie rzeczy. Po pierwsze, już kilka razy musieli się
cofnąć, bo kanał nagle się skończył, albo przejście było zawalone.
Po drugie, jeśli dało się przejść, to zazwyczaj w bliskiej
odległości od krzyżówki znajdowała się drabinka z wyjściem na
powierzchnię. Każdy taki właz stanowił utęsknione źródło światła i
świeżego powietrza. Mógł też oznaczać wolność. Najczęściej jednak,
stanowił śmiertelną pułapkę. Niemcy cierpliwie czekali, tam na
górze. Zaczajeni, z „tłuczkami” w dłoniach. Raz, jakiś skurwiel,
wrzucił przez kratkę odpływową karbid. Całą masę. Skąd go wziął?
Chemik pieprzony. Odczekał i kiedy usłyszał, że ktoś się zbliża
wrzucił zapalone łuczywo. Efekt był bardzo podobny do tego, co
robił granat. Zwłaszcza na tak małej i zamkniętej powierzchni. Tak
stracili przewodnika, nie było co zbierać. No i ten huk, rezonujący
w głowie długo później. Fakt, że w wąskim korytarzu wszystkie
odłamki przyjmował na siebie pierwszy w kolumnie. Reszcie
zwyczajnie pękały bębenki od huku. O tyle dobrze. Nie podpalone
opary, zalegały w kanałach i truły. Ludzie umierali w
męczarniach.

– Jezusie,
Mario… nie dam rady… – zajęczał znowu Staszek, tym razem
głośniej.

– Szeregowy,
weźcie się w garść, bo was tu, kurwa, zostawię! – burknął przez
ramię Władek.

Korytarz był w
tym miejscu tak wąski, że nawet nie mógł się odwrócić. Oczywiście,
nigdy nie spełniłby tej groźby, nie zostawiłby brata, to jasne.
Władek był starszy o kilka lat, w dodatku, także wyższej szarży.
Trochę ojcowskiej dyscypliny zajmie na chwilę fiksującego
szczeniaka. Sam przecież ledwie trzymał się kupy. Wszyscy byli na
skraju załamania nerwowego. A takie głośne lamentowanie mogło
zdradzić ich obecność. No i nie pozwalało mu się skupić. A musiał
wybrać korytarz, w który mieli skręcić. Odwrócił się w lewo i
zrobił kilka kroków.

Błądząc dłonią w ciemnościach natrafił na coś lepkiego,
aż targnęło nim obrzydzenie. Wytarł tylko palce o spodnie, nawet
nie sprawdzając. Ściany oklejone były szlamem, a ocierali się o nie
tak, że nie sposób było zachować choćby skrawka garderoby w
czystości. Jednak tylko poprzez dotyk, można było w ciemnościach
poznać, którędy wiodły szlaki komunikacyjne. W tych uczęszczanych,
korytarze miały wytarte przez przechodzących ludzi ściany.

Cofnął się do
rozwidlenia i poprowadził ich prawą odnogą. Zrobiło się trochę
szerzej. Nadepnął na porzuconą broń, a może tylko jakieś śmieci. To
potwierdzało, że dobrze wybrał, ktoś tędy przechodził.

Szli tak
dłuższy czas, bez słowa. Przed sobą usłyszał plusk i zmroziło mu
krew w żyłach. Po kilku sekundach dobiegły go szczurze piski.
Stworzenie przebiegło mu po nodze. Jakiś kobiecy głos zapiszczał
panicznie gdzieś za nim.

– Ciii…To
nic, tylko jeden, malutki gryzoń. Może też się zgubił. – rzucił
ktoś do dziewczyny.

Że też stać go
było na żarty. Ciekawe który to? Oczywiście nie mógł się nawet
odwrócić, żeby sprawdzić, ale nagle zaświtała mu w głowie
niepokojąca myśl. Wydał mu się to dziwne, że szczur przeciskał się
między nimi zamiast pójść inną drogą? Nagle nogi obmyła mu zimna
woda, a jej poziom szybko się podnosił. Teraz rozumiał i o mało nie
krzyknął. Przyspieszył kroku, nie mogli zawrócić. Jedyna nadzieja w
tym, że korytarz zaraz się skończy.

– Byle tylko
nie zalewali. Boże, uchroń. – błagał w duchu, z sercem w przełyku.
Woda zaczęła sięgać powyżej kostek. Czuł, jak narasta w nim
nieokiełznana, wręcz zwierzęca panika. Z trudem powstrzymywał się,
żeby nie zacząć na oślep biec przed siebie, byle szybciej. W
przypływie desperacji spoliczkował się z całej siły.

– Nie myśl. –
rozkazał sobie – Rób krok za krokiem. Liczy się tylko kolejny
metr.

Mijały długie
minuty, woda wzbierała, a oni brnęli dalej w rytmie plusków i
rwanych oddechów. Płynące z nurtem śmieci zaczęły obijać im się od
kolan. Jakieś puszki albo manierki, ludzie gubili lub zostawiali
różnoraki dobytek.

Nigdzie nie
napotkali ani drabinek, ani włazów a czasu mieli coraz mniej.
Błądził drżącymi dłoniami po ścianach szukając ukrytych gdzieś
drzwi, które wypuściły by go z koszmaru. Czuł, jak twarz zaczyna
płonąć gorącem, a w głowie szumi. Nie mógł już zebrać myśli.
Przypomniało mu się coś z dzieciństwa i parsknął śmiechem. Był jak
ta krowa którą zaprowadził kiedyś z ojcem do rzeźnika. Boże,
pamięta jej oczy, kiedy poczuła bydlęcą krew i strach, zapach
śmierci. Jak wierzgała, jak się targała. Nie spał później całą noc.
Teraz wiedział, jak to jest. Czuł całym sobą wszechogarniający
strach, którego nie potrafił opanować. I pomyślał, że może oni
wszyscy też są tylko takimi bydlętami idącymi na rzeź.

– Weź się w
garść! – wysyczał ze złością, prawie płacząc.

Wydawało mu
się, że ktoś go zawołał.

***

Odwrócił się,
mrużąc lekko oczy w oślepiającym słońcu. To był Staszek, zupełnie
inny niż przed chwilą. Jak zawsze uśmiechnięty mimo wzbijających
się w niebo snopów dymu czy odległych huków wystrzałów. Obciągnął
spiętą pasem wojskową kurtkę, poprawił ją by się nie zaginała. Taki
był z niego elegancik.

– Pozwól Władku
– zaczął z emfazą – że zaprezentuję naszego wielce szanownego
przewodnika, istnego Minosa warszawskich podziemi – pan Heniek
Goldman. – przedstawił stojącego obok kędzierzawego jegomościa z
lekko siwiejącym wąsem.

Tamten
zasalutował nonszalancko, więc równie niedbale oddał honory, a
potem w rozbawieniu, uścisnęli sobie dłonie. Pierwszy raz widział
„szczura kanałowego”. Dziwne typy. Wszyscy byli stosunkowo niscy.
Ten konkretny, przydzielony do jego oddziału miał na sobie krótkie
spodenki jak chłopaczyna z gimnazjum. Na ramionach nosił szary,
niemiecki płaszcz, a głowę obwiązał szmatami. Buty, o, te stanowiły
całkowicie nową jakość. Facet nosił żołnierskie trepy z wyciętymi z
przodu noskami. Jego włochate palce wystawały z nich jak z
sandałów. Kiedy nimi poruszał, wyglądały jak stado tłustawych
myszek w kojcu z dziadowskiego buta. Mało nie parsknął na ten
widok. Wiedział, że to tylko pozory. Stojący przed nim był nie byle
kim, prawdziwa legenda i mieli wielkie szczęście, że przydzielono
im właśnie jego.

– Co tam panie
kapralu? Kiedy ruszamy?

-Właśnie po to
przychodzę poruczniku. Niech pan zbierze oddział. Zanim zejdziemy
na dół, musicie poznać kilka zasad. – miał kresowy akcent. Słowa
wypowiadał z zaśpiewem.

– Oddział, do
mnie! – zakomenderował, a po chwili cały pluton otoczył ich luźnym
kręgiem. Popatrzył na nich, sprawdzając czy są wszyscy. Smarkacze.
Wyglądali jak szkolna wycieczka. Mało poważni, jakby cała groza
tego co tu robili spływała po nich jak woda po kaczce. Średnia
wieku wynosiła może dziewiętnaście lat. Takich jak on, dojrzałych
mężczyzn dobijających trzydziestki, mających już rodziny, wśród
szeregowych żołnierzy było niewielu. Spojrzał na przewodnika.
Spotkali się wzrokiem i tamten kiwnął głową, jakby myślał o tym
samym.

– Słuchajcie
mnie uważnie, bo od tego wasze życie zależeć będzie – zaczął.
Nachylili się, skupieni.

– Wołają mnie
Desman. Przed wojną robiłem w kanałach we Lwowie. Ale córkę wydałem
za kramarza z Warszawy i tak się złożyło, że we wrześniu byłem
tutaj, kiedy urodził im się syn, ale wyjechać już nie daliśmy rady.
No bo jak niby? Z bajbuskiem na rękach? Po bombardowanych drogach?
No i zostaliśmy. – zrobił pauzę. Spojrzał gdzieś w dół, opuszczając
głowę i chwilę pocierał nos wyciągniętym palcem wskazującym. Podjął
znowu.

– Od trzech
lat, większość życia w kanałach spędzam. Prowadziłem nimi ludzi z
getta na aryjską stronę i odwrotnie. Byłem rok temu pod Muranowskim
Placem i wyprowadzałem ostańców. Przez wiele dni ściany kanałów
były tam ciepłe jak płyty tatowego pieca. – uniósł w górę dłoń,
jakby faktycznie dotykał ciepłego sklepienia.

– Dlatego –
spojrzał się po wpatrzonych w niego twarzach – to, co wam powiem,
ma być bezwzględnie zapamiętane i stosowane. Pojęli?

Zamilkł,
zastanawiając się nad czymś. Jego skryte pod pożółkłymi od dymu
papierosowego wąsami usta zaciskały się, jakby coś przeżuwał.
Czekali cierpliwie. Widać chyba się zdecydował, bo łagodnie i po
ojcowsku poradził:

-Kanał to nie
piekło. Piekło jest w nas – wskazał na swoją głowę – tutaj –
zatoczył ręką wokół wskazując ruiny – a kanał to zbawienie. To
droga wyjścia, to szansa na życie. Pamiętajcie o tym, bo to
najważniejsza zasada. Pierwsza spośród wielu.

Słowa jeszcze
dźwięczały gdy czas się zatrzymał. Nagle wszyscy zamarli, jak owady
zatopione w bursztynie. Zerwał się wiatr, który targał ubraniami, a
później jednym silnym podmuchem rozwiał ich w szare drobiny
popiołów, tak jak się dzieje ze spalonymi książkami.

***

Czuł jeszcze
zapach spalenizny, kiedy znalazł się w kanale i tym razem doskonale
zapamiętał wizję. Słowa Desmana dodały mu nieco otuchy, jeszcze się
nie utopili. Potknął się o coś twardego i omal nie wywrócił.
Staszek wpadł mu na plecy. Rozległa się seria głuchych westchnięć i
jęków, gdy reszta kolumny wpadała na siebie w całkowitych
ciemnościach. Żeby się nie zgubić, każdy zachowywał odległość
jednego kroku, trzymał towarzysza za pasek w spodniach, karabin
albo rękę. Kto o tym zapomniał, kończył zagubiony w niemożliwym
labiryncie warszawskich kanałów. W tym samym momencie korytarz
wypełniły stłumione odległością wrzaski i zawodzenia. Słuchali w
napięciu. Wydawało się, że krzyki dochodzą gdzieś z dołu, ale może
to tylko echo robiło sobie figle ze zmysłów, bo nie dało się
rozróżnić głosów. Chwilę wahał się czy je zignorować i pójść dalej,
w końcu wody było coraz więcej.

– Halo? Kto
tam? Słyszycie nas? – zakrzyknął.

Nie było
odpowiedzi poza rezonującym po stokroć echem. Kiedy ucichło,
usłyszeli dalsze zawodzenie. Podkomendni szemrali za plecami, ale
zignorował ich. Przypadł do ziemi, gorączkowo macając ścianę.
Wyczuł niewielką kratkę odpływową mniej więcej na wysokości swoich
kolan, trochę powyżej linii wody. Zionęło z niej wilgotnym,
smrodliwym powietrzem.

– Gdzie
jesteście?! – rzucił w okratowaną dziurę.

Wydawało się,
że słyszy dochodzące z niej głosy. Klęknął zanurzając się po pas w
wodzie. Przytknął ucho, tak mocno, że poranił się o pordzewiały,
chropowaty metal.

– Koszmar…
koszmar… – skomlał ktoś po drugiej stronie, teraz był pewien.
Otoczył usta dłońmi. – Słyszycie mnie? Trzymajcie się! Znajdziemy
was, odwagi!

– Nie ma
nadziei. Już zostaniemy. – tchnął mu męski głos, mieszając się z
kobiecym płaczem i szeptaną modlitwą.

Usłyszał coś
jakby kliknięcie, a po chwili zakuł go huk pojedynczego wystrzału i
aż podskoczył. Natychmiast znowu przypadł do niewielkiego otworu,
jakby chciał się weń wcisnąć.

– Halo? Nie rób
tego! – krzyknął rozpaczliwie.

Padł drugi
strzał, a po nim zaległa kompletna cisza i nikt się już nie odzywał
po drugiej stronie. Za plecami Staszek roześmiał się histerycznie,
krótko. A on klęczał, zupełnie oniemiały, z ręką na kratce. W końcu
zebrał w sobie na tyle siły, by pokonać ogarniającą go beznadzieję
i rezygnację. Bez słowa ruszył dalej, ciągnąc za sobą oddział.

– Piekło jest w
nas – dźwięczało mu w głowie.

Szli dalej w
milczeniu. Korytarz skręcił w lewo i znowu. Kanał przechodził w
jakiś niski tunel, sięgający mu raptem do pasa, w dodatku zamknięty
stalową kratą. Zatrzymał pozostałych zastanawiając się, co mają
teraz zrobić. Jak zawrócić? Dokąd? Może mogliby jakoś wyłamać
kratę, ale stan wody był na tyle wysoki, że później trzeba by
płynąć, może nawet pod wodą. Jak to zrobić z rannymi? Brat znowu
jęczał mu nad uchem, nie pozwalając zebrać myśli. Zakręciło mu się
w głowie, aż oparł się czołem o zimną ścianę, dysząc ciężko. Gdyby
chociaż było czym oddychać, myślał próbując odruchowo poluźnić i
tak już rozpięty kołnierz koszuli. Wtedy właśnie poczuł na spoconej
ze strachu szyi delikatny powiew. Ledwie muśnięcie. Odwrócił się w
tę stronę i zaczął przeszukiwać ścianę, cegła po cegle.
Niespodziewanie, trafił dłonią na jakąś metalową płytę
przytwierdzoną mniej więcej na wysokości jego klatki piersiowej.
Odpiął zawieszoną u pasa kaburę wyciągając swojego zdobycznego
Lugera. Zastukał dwa razy kolbą pistoletu w tajemniczą płytę, a
głuchy odgłos podpowiedział, że musi to być przejście. Schował broń
i rzucił się do poszukiwania uchwytów albo jakiegoś lewara
otwierających przejście. Klapa wisiała na dwóch zawiasach, a u dołu
znalazł pordzewiałą rączkę. – Jest! – znalazł odnogę. Odpowiedziały
mu ożywione głosy za plecami. Pociągnął uchwyt jedną ręką ale
pokrywa ani drgnęła, złapał więc oburącz i zaparł się nogami o
ścianę. Metal zazgrzytał agonalnie ale klapę udało się uchylić
ledwie o kilka centymetrów.

– Dawać bagnet
– zażądał odwróciwszy głowę i po chwili miał już w rękach solidny
kawałek stali o dwudziestopięcio centymetrowej głowni. Wsadził go w
powstałą szczelinę i podważył z całej. Parskał, jęczał i napierał,
aż w końcu ostrze pękło z brzękiem, ale klapa ruszyła się tylko o
kilka centymetrów. Teraz czuł już wyraźnie ruch powietrza, a przez
powstałą szparę sączyło się blade światło, ledwie mdły poblask. Ale
w całkowitych ciemnościach był niczym latarnia i zadziałał na nich
ozdrowieńczo. Kilka błądzących ramion sięgnęło w ciemność i oplotło
go niczym wielki pająk, chwytając za każdą nierówność i każdą
dającą się uchwycić powierzchnię płyty. Czuł na sobie oddech
Staszka i jeszcze kogoś przeciskającego się gdzieś między kolanami.
– Na raz, dwa, trzyyy…! – Pokrywa w końcu ustąpiła i udało im się
otworzyć ją na tyle, by można się było przecisnąć dalej. Obmacał
wejście. Nowy kanał był węższy i niższy niż poprzedni, najwyżej
metr na sześćdziesiąt centymetrów. Wsunął się do środka. Podłoże
bardzo łagodnie wznosiło się w górę,ledwie kilka stopni. Wody było
tu mniej, tylko wąski strumień ściekał umieszczonym pośrodku
niewielkim żłobieniem. Szepnął do tyłu rozkaz, by przygotować pasy
i koce do wciągnięcia rannych.

Musiał zadrzeć
nogę, żeby wejść do środka. Znowu boleśnie otarł sobie plecy i
postanowił odtąd iść na czworakach. Podrygiwał jak jakaś małpa,
podpierając się rękami. Co i rusz przykucał, by odpocząć. Słyszał,
jak ludzie z oddziału postękiwali z wysiłku. Poruszali się bardzo
wolno. Liczył każdy metr. Przypuszczał, że przemieszczają się
jakimś łącznikiem i za chwilę dotrą do szerszego kanału. Nie
poddawał się, bo nadzieja na wydostanie się z pułapki dodawała mu
sił, a im dalej szedł tym dochodzący z góry poblask wydawał się
jaśniejszy. Chociaż oddychał z trudem.

Może tylko mu
się wydawało z tym wiatrem. Teraz było naprawdę niewiele powietrza,
a tylu ściśniętych razem ludzi momentalnie zużywało cały jego
zapas. Coś dużego zagrodziło przejście. Pomacał ręką i ucieszył
się, że niewiele widzi. Kiedy w tunelu trafiali na unoszące się na
wodzie ciało zwyczajnie przesuwali je obok. Teraz nie było na to
miejsca, dlatego musiał przeczołgać się przez zalegające w
korytarzu zwłoki. Nawet nie umiał powiedzieć, czy to kobieta, czy
mężczyzna. Trup śmierdział, na pewno zalegał tu już od kilku dni.
Pewnie spłynął gdzieś z góry. Kiedy przekładał nogę by się
odepchnąć, nieopatrznie postawił stopę. But wszedł w ciało z
obrzydliwym mlaskiem. Chwilę szarpał się, nie mogąc wyciągnąć stopy
spomiędzy wystających żeber. Zwymiotowałby, gdyby miał czym.
Zamiast tego targało nim, w bezwarunkowym odruchu zwracania. Trochę
dalej znalazł jakiś kawałek tkaniny, chyba płaszcz tego
nieszczęśnika. Wytarł but i walcząc z targającymi nim spazmami,
okrył zwłoki, by jakoś złagodzić wrażenia idących z tyłu.

Przeciskał się
dalej. Lewą ręką opierał się o podłoże, a prawą sprawdzał ściany.
Zaczęło brakować tchu, już nie mógł złapać oddechu. Narastała w nim
panika. -Ciasno, na zewnątrz, szybko!- wariował, czuł, że zaraz go
rozerwie.- Umieram, Jezusie Maryjo, umieram w tym piekle –
wymamrotał do siebie jak wariat. Wtedy jednak znowu poczuł na
twarzy lekki powiew wiatru. Momentalnie wziął się w garść.

– Dobrze…
dobrze idziemy. – pocieszył się, odzyskując równowagę.

Tunel skręcał,
raz, później drugi. Za kolejnym zakrętem zobaczył lekką jak mgiełka
poświatę otaczającą wyjście. Złapał się za krawędź wylotu i
podciągnął lekko w górę, wyglądając.

Korytarz,
którym się przeciskali łączył się z innym, wysokim i szerokim na
tyle, by pomieścić stojące obok siebie trzy osoby. Trafili na
biegnący poziomo kolektor burzowy. Pusty. Spojrzał w prawo. W
odległości stu kroków zobaczył wpadający z góry snop jasnego
światła. Wyciągnął się na zewnątrz i przysiadł na ciągnącym się
wzdłuż ścian wgłębieniu. Nie potrafił nawet określić, jak wielką
radość poczuł.

Niektóre kanały
miały z boku niszę. Ciągnęła się przez całą długość i była często
wykorzystywana przez uciekinierów jako ławka. Z ulgą wyprostował
plecy, masując je. Po chwili z otworu wyjrzała głowa Staszka.
Nachylił się do niego.

– Sęp, na
czoło. – szepnął rozkaz do tyłu.

Kilka minut
później, przy wejściu do szerokiego korytarza kucało już kilka
osób. Wezwany był dopiero piąty w kolejce, dlatego wszyscy stojący
przed nim musieli wyjść, by go przepuścić. Podtrzymał brata, a za
nim wyszła młoda sanitariuszka i jakiś wojak z Mauserem w dłoniach,
którego nie znał. Kolejnym był jego strzelec.

– Poruczniku. –
zameldował się cicho blondyn.

– Masz Stena.
Idź. Sprawdź, gdzie jesteśmy.

– Tajest.

Reszta cicho. –
dotknął palcem wskazującym ust, na wypadek gdyby nie
dosłyszeli.

Ubrany w
panterkę chłopak, rzucił się do wykonania zadania. Skradał się
czujnie i bezszelestnie jak kot. Był tak wybrudzony, że niemal
żaden szczegół nie wyróżniał go na tle ciemności, z których się
wynurzał. Jedynie blond włosy, ale te przezornie nakrył niemiecką
czapką polową, z której spruł wronę. Śledzili w napięciu jego
kroki. Jeszcze dwa metry. Położył się na wyściełającym podłoże
żwirze i odczekał chwilę nim oczy nie przywykły do porażającego
blasku. Woda płynęła tutaj wąskim i w miarę czystym strumykiem. W
końcu wstał i ostatni odcinek pokonał skradając się w kucki.
Wymierzył w górę. Czekał tak mrużąc oczy i co rusz strząsając
łzawiące od blasku łzy. Nic się nie działo. Minęła kolejna minuta,
nim dał znak ręką, by do niego podejść. Nadal trzymał wycelowanego
Stena i nie spuszczał oczu z włazu. Władek był przy nim już po
chwili. Dopiero teraz zauważył, że korytarz rozwidla się, zaraz
przy klamrach stopni, przechodząc w kolejne dwie odnogi. Sęp
wskazał ścianę naprzeciwko. Ktoś, może łączniczka, wydrapała w niej
strzałkę wskazującą właściwy tunel i literę „W”, później namazała
kredą niewyraźne litery „UJAZ”. Wszystko jasne. Byli pod Alejami
Ujazdowskimi. Do kanałów wchodzili wieczorem, tymczasem wyglądało
na to, że słońce jest w zenicie. Kluczyli od tylu godzin, a
przeszli raptem trzy kilometry w linii prostej. Nad nimi ciągle
rozciągały się tereny zajęte przez Niemców. Dobra wiadomość była
taka, że nareszcie znali kierunek. Koniec z błądzeniem. Do Wilczej
będzie jeszcze kilkaset metrów prostą drogą. Łatwizna. Odwrócił się
do czekającego w mroku oddziału i pokazał na migi, żeby szli w
gęsiego, z zachowaniem absolutnej ciszy. Kiedy pierwsze osoby
podeszły na skraj kręgu światła, zatrzymał je uniesioną dłonią.
Upewniwszy się, że nadal jest bezpiecznie, dał znak do skoku,
klepiąc w ramię najbliższego podkomendnego. Nie patrzył na
umykających, skupiony na obserwacji włazu. -Jeden, drugi, trzeci…
– przeskakiwali wokół słonecznego strumienia, jak gdyby parzył. Co
za ironia. Z jednej strony tak bardzo tęsknili do światła, z
drugiej obawiali się go wiedząc, że w ciemności są bezpieczniejsi.
Następny był Staszek, wspierany pod rękę przez sanitariuszkę.
Spotkali się wzrokiem. Widział, że brat chciał coś powiedzieć, ale
tylko pokręcił głową z palcem na ustach i pokazał, by się nie
zatrzymywać. Tamten skinął i dał się poprowadzić dalej z wyraźną
ulgą. Rozumiał go, wiedział przecież, że młody stracił nadzieję na
opuszczenie tego piekła, a teraz ratunek był na wyciągnięcie ręki.
Wiedział, że braterski obowiązek walczy w Staszku ze strachem.
Posyłając go dalej, zdjął z niego wszelką odpowiedzialność. Tak
będzie lepiej dla nich obu.

– Szybko,
szybko. – ponaglił bezgłośnie, a kolejne osoby przeskakiwały przez
prześwit włazu.

Raptem zmroziło
go. Z drugiej odnogi, która nie wiadomo dokąd prowadziła doszedł go
hałas. Czyjeś kroki chlupotały w wodzie. Jakieś przytłumione echem
głosy. Popatrzyli na siebie z Sępem. Ten wodził nerwowo lufą
karabinu, raz w górę w stronę włazu, raz w kierunku zbliżających
się odgłosów. Nie wiedział, na czym się skupić dlatego Władek jako
dowódca błyskawicznie podjął decyzję. Skinął głową wskazując
drabinkę, a sam przyskoczył kilka metrów, bliżej ciemnego
korytarza. Jeśli nadchodził wróg, musiał go powstrzymać póki
kolumna, którą prowadzi, nie przejdzie dalej. W tej chwili jego
ludzie zniknęli już w korytarzach prowadzących do Wilczej, a pod
włazem przemykali cywile. Nie miał więc kogo prosić o pomoc, ale
też nie mógł ich tu zostawić. Trudno, jakoś poradzą sobie we dwóch.
Jednym ruchem odpiął pasek kabury. Wyciągnął przed siebie Lugera i
czekał w napięciu. Sekundy ciągnęły się jak długie minuty. Za jego
plecami przemykali ludzie, pojękiwał niesiony na kocach ranny.
Skulony strzelec pilnował włazu, niespokojnie zerkając przez ramię
na dowódcę. Przygryzł wargę do krwi. Pistolet chodził mu w spoconej
dłoni. Kroki były coraz bliżej.

– Stój! Kto
idzie! – szepnął w mrok.

Nie było
odpowiedzi. Odbezpieczył zamek i omal nie krzyknął, kiedy w
czeluściach niespodziewanie rozbłysły białka oczu. Ujrzał
wykrzywioną w szaleńczym grymasie twarz jakiegoś brudnego
nieszczęśnika. Mignęła biało-czerwona opaska na ramieniu, a za nim,
zataczając się jak pijani, sunęli inni. W łachmanach, strzępkach
ubrań i bez broni. Widział, że jeden zgubił gdzieś but. Ich ubrania
były czarne od sadzy, tak jak twarze. Wielu miało rany cięte i
poparzenia, pokrywające ciała. Wiedział, co to oznacza, kombinowany
ładunek – puszka wypełniona gwoździami i kawałkami metalu. Taka
mina kanałowa używana czasem przez niemieckich saperów. Podziękował
Stwórcy, że nikogo z nich nie zastrzelił. To musiał być jakiś
zabłąkany oddział, tak jak oni, snujący się kanałami od wielu
godzin.

– Stój! –
syknął, wyciągając przed siebie otwartą dłoń.

Idący
nieprzytomnie odbił się od niej jak od niewidzialnej przeszkody,
ale zamiast stanąć tylko przecisnął się bokiem. Nic nie mówił, a
nierozumiejące, przejęte szaleństwem oczy przesunęły się po jego
twarzy jakby niczego nie dostrzegły.

– Stój, bo nas
zdradzicie! Niemcy! – wysyczał łapiąc za ramię obdartusa.

Wskazał
pistoletem błyszczącą w promieniach słońca drabinkę i to był błąd.
Nieszczęśnik zaskomlał i zaskrzeczał dziwnie, a później jak wariat
rzucił się w stronę światła.

– Spokój!
Spokój, bo zastrzelę! – sapnął Władek, ale nic więcej nie zdołał
zrobić, bowiem w tej samej chwili pochwyciło go kilka par rąk,
wytrącając pistolet z ręki i obalając na ziemię. Został nieomal
stratowany przez prących na oślep szaleńców. Usiłował jeszcze
złapać któregoś z nich za nogę, ale na niewiele się to zdało.

– Sęp! –
krzyknął, nim zbłąkany but nie trzasnął go prosto w szczękę
zamraczając na kilka chwil.

Chłopak za
późno zauważył, co się dzieje. Odtrącili go na bok zanim zdążył się
odwrócić, a potem zderzyli się z przemykającą dotąd w ordunku
kolumną. Rozległy się wrzaski i krzyki. Zaczęły się przepychanki.
Blondyn stracił gdzieś czapkę i klnąc, zerwał się na nogi. Uderzył
kolbą najbliżej stojącego straceńca, kopnął w brzuch następnego.
Udało mu się przywrócić nieco rozsądku kilkorgu co bardziej krewkim
osobnikom, ale zbyt długo przepychał się do drabinki. W tym czasie,
ci którzy szli na przedzie zdołali wdrapać się na szczeble. Władek
podniósł broń i wstał chwiejnie.

– Stać!
Zabijecie nas wszystkich ! – ale nie słuchali. Krzyczeli –
Powietrza! Na zewnątrz! –

Zobaczył
jeszcze jak jeden po drugim wspinają się na powierzchnie. Pierwszy
z nich właśnie wyciągnął się na zewnątrz. Ubłocone buty znikły
gdzieś w słońcu, a za nim już wychodziła kolejna osoba. Przez
chwilę miał nadzieję, że jakimś cudownym zbiegiem okoliczności
wszystko skończy się dobrze. Może front się przesunął, może akurat
nikt nie pilnuje włazu, może to wszystko głupstwo. Ale trwało to
tylko chwilę, nim dobiegł ich charakterystyczny, szczekający dźwięk
przeładowanego Schmeissera. Jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki, skłębiony tłum nagle zamarł. Było tak cicho, że słyszał
jak serce tłucze mu się w piersi. Ludzie zastygli w pół kroku, ktoś
z jedną ręką i stopą na klamrach drabinki, ktoś inny ściskając
klapy kurtki człowieka przed nim. Jakaś dziewczyna przewrócona
wcześniej, przerwała podnoszenie, klęcząc jak do modlitwy.
Nasłuchiwali jak skryte w norze zające, strzygące uszami w
oczekiwaniu na ujadanie ogarów

– Nicht
schießen! – krzyknął ktoś na górze.

Wtedy padła
seria i zaterkotał ckm. Przez właz wleciał trup, strącając kogoś z
drabinki i zwalając się na ziemię w rozbryzgach szlamu. Wybuchło
pandemonium. Ludzie wrzeszczeli, w panice przepychając się we
wszystkie strony. Ci z kolumny chcieli iść w stronę Wilczej, nowa
grupa w dokładnie odwrotnym kierunku. Zderzali się ze sobą,
wzajemnie tratowali. Na nic było wykrzykiwanie rozkazów i
pokazywanie kierunku. Władek rozdzielał razy rękojeścią pistoletu,
ale napierający przygwoździli go do ściany swoją masą i porwali
dalej w głąb kanału. Kiedy w końcu znowu dopchnął się do
rozwidlenia wpadający snop światła przeciął cień, a błysk wystrzału
rozświetlił korytarze. Jakiś szwab walił z góry krótkimi seriami,
zupełnie na oślep. Kładł kłębiących się ludzi pokotem. Nie musiał
nawet celować. Rozległy się przeraźliwe jęki gdy kule dosięgały
skłębionych w ciemnościach ciał. Rykoszetujące świetlne smugi,
rwały kawałki cegieł sypiąc iskrami. Jakiś starszy mężczyzna,
rzucił się w kierunku korytarza, ale w tym samym momencie dostał
prosto w tył czaszki. Ta pękła niczym dojrzały pomidor, krwawymi
kroplami zraszając twarz Władka, a bezwładne ciało runęło mu w
ramiona i po raz kolejny wylądował na ziemi, w głębi jednego z
korytarzy. Huknął wystrzał. To Sęp przykucnąwszy pod ścianą, walił
do góry ze Stena. Można było oszaleć od zwielokrotnionego przez
ściany hałasu. Chłopak chyba trafił, bo ktoś na górze krzyknął i
prowadzony ogień ustał. Rozwidlenie tymczasem się wyludniło. Tylko
ściany spływały lepką czerwienią, wolno kapiącą na leżące w kanale,
śmiertelnie poskręcane ciała. Ktoś ranny, odczołgiwał się w bok,
kilkoro innych pojękiwało słabo. Jeszcze pobrzmiewał tupot
oddalający się korytarzami szczęśliwców. Chwilową ciszę, przerwał
szwargot głosów na górze, ktoś wrzeszcząc wydawał komendy. Władek
uchwycił jedno słowo i spróbował zrzucić z siebie trupa, jakby go
parzył.

– Uciekaj! –
krzyknął walcząc z ciężarem.

Sęp w pierwszej
chwili nie zrozumiał, że to do niego, popatrzył się tylko pytająco.
W tej samej chwili, pod jego nogi spadł pęk związanych drutem
granatów. Chłopak niewiele myśląc, chwycił wiązkę wolną ręką z
wysiłkiem odrzucając z powrotem. Prawie mu się udało. Pieprzeni
naziści musieli przezornie odczekać kilka sekund po wyciągnięciu
zawleczki. Władek widział całą scenę w zwolnionym tempie. Granaty
były już na wysokości włazu i dokładnie w tej chwili rozpękły się
drobinami, ginąc w oślepiającym wybuchu. Czerwona chmura eksplozji,
ukierunkowana przez wąską szczelinę włazu, wystrzeliła z furią.
Pochłonęła stojącego z wyciągniętą ręką w górze strzelca. Odłamki
cięły cegły i ciała. Czuł, jak wbijają się we wciąż leżącego na nim
trupa, a ogień eksplozji nadpala włosy. Świat zatrząsł się, a
podmuch wydusił mu powietrze z płuc. Ściany korytarzy nagle
wybrzuszyły się łukowato jak gumowe, jak zassane od zewnątrz. Czas
ruszył i zobaczył, jak podłoga zaczyna się zapadać, a ściśle
ułożone cegły odpadają od siebie niczym drewniane klocki
dziecięcego zamku, ginąc gdzieś w czarnych czeluściach
wyłaniających się pod nim. Runął też sufit, razem z fragmentem
ulicy i sylwetkami w mundurach koloru feldgrau.

Wyciągnął ręce
w daremnej próbie złapania się czegoś, a obok niego przekoziołkował
esesman krzycząc w przerażeniu. Poczuł jak nagle pod jego plecami
pojawia się pustka, a potem wciąga go do środka.

Spadając,
uderzył potylicą o coś twardego. Nim stracił przytomność, zdążył
jeszcze tylko pomyśleć, że trzeba było zabrać ten cholerny
hełm.

***

Nie wiedział,
ile czasu minęło. Czuł jak jego ciało bezwładnie stacza się po
lekko pochyłej powierzchni. Jak jakiś zmywany odpadek, spływał
wciąż głębiej i głębiej. Boleśnie odczuwał kawałki pokruszonych
cegieł wpijających się w ciało. Wydawało mu się, że słyszy czyjś
jęk, ale może należał do niego. Jednostajny szum wody. Zalała mu
usta i dławił się od jej ohydnej treści. Targany paroksyzmami
wypluwał płuca. Próbował chwycić się ścian, ale bezskutecznie. Były
śliskie, a on taki słaby. Z trudem otwierał oczy, a może nie.
Równie dobrze mógł tylko majaczyć, że widzi mieniące się szlamem
cegły, a później znowu zapadał się w sobie. Niezdolny do wykonania
choćby najmniejszego ruchu. Wszystko wirowało. Ściany, cegły,
porowate skały, jakieś szare pnącza. Trwało to całą wieczność.
Budził się i zaraz tracił przytomność. Przed oczami przebiegało mu
tysiące obrazów. Sceny z życia, szkoła, kochani Juta i Czesio, las
na obozie harcerskim. A później Starówka. Twarze dzieci, kobiet.
Oczy patrzące z wyrzutem. Dymy nad Warszawą. Poszarpany Prudential.
I mrok, w którym słyszał szepty. – Dlaczego, dlaczego, dlaczego…
– wciąż pytały. Widział siebie, jak stoi w wąskim placku światła,
niby artysta na scenie, otoczony nieprzebranym tłumem skrytych w
cieniu twarzy.

– Zostawiłeś
nas – powiedziała jedna.

-Tchórz –
dorzuciła inna.

– Zdrajca.

– Morderca.

Głosy wzmagały
się, obelgi, wyrzuty, usta mówiące jedno przez drugie. Twarze wciąż
rosnące, teraz sięgały mu już wysoko ponad głowę, jak maski
pradawnych bogów. Totemy sędziów. Skulił się pod ich huczącymi
oskarżeniami. Chciał się tłumaczyć, ale zagłuszały go. Ich trupio
sine wargi wędrowały to w górę to w dół, coraz szybciej. I było
coraz głośniej, głosy wwiercały się w mózg. Na twarzach zagościła
złość, wyszczerzyły się w grymasie. W kącikach ich wściekłych ust
zebrała się ślina, która pryskała na niego przy każdym kolejnym
oszczerstwie czy oskarżeniu. Krążyły wokół niego jak karuzela i
poczuł, że spada, że ziemia się rozstępuje, a on zostaje przez nią
pochłonięty. Zaczął więc krzyczeć, a głosy eksplodowały
śmiechem.

Ciemność.

Z wysiłkiem
uniósł powieki. Pierwsze, co zobaczył, to zielona poświata. Chwilę
trwało nim wzrok nabrał ostrości. Kilka razy mrugnął. Po paru
minutach wodzenia nieprzytomnym spojrzeniem, udało mu się
przyzwyczaić do panującego półmroku. Nie rozumiał co widzi, kim
jest, ani gdzie się znajduje. Wiedział tylko, że leży na brzuchu,
na czymś miękkim, ale zimnym i mokrym jednocześnie. Splunął słabo,
by pozbyć się mdłego smaku z ust. Głowa bolała go tak, że ledwie
mógł nią poruszyć. Słyszał też szum i czuł zimne kropelki wody
rozpryskujące się na twarzy. Przekręcił się na wznak. Kosztowało go
to wiele wysiłku, więc odsapnął przymykając powieki. Minęła dłuższa
chwila nim znowu je otworzył. Uświadomił sobie, że leży ze wzrokiem
wbitym w niknące wysoko sklepienie jakiegoś
dużego pomieszczenia. Chyba gorzej widział na jedno oko. Czemu?
Powoli napływały do niego wspomnienia. Kanały. Właz. Eksplozja.
Uniósł lekko głowę by się rozejrzeć. Drżącą, zdrętwiałą dłonią
otarł twarz i jęknął. Lewą powiekę miał mocno nabrzmiałą. Patrzył
jedynie przez wąską szparę opuchlizny. Dobra, przynajmniej oko jest
na miejscu. A skąd ten hałas? Szum pochodził z odległego o
kilkanaście metrów, niewielkiego… wodospadu? Woda lała się gdzieś
z góry, szerokim na metr strumieniem. Ale skąd? Z sufitu? Jakieś
piętro wyżej. Drobne kropelki wodnej kurzawy osiadały mu na ubraniu
i poczuł, że jest przemoknięty. Zadrżał i ten dreszcz wybudził go
jeszcze bardziej. Pomieszczenie musiało być duże, bo nie widział
wokół żadnych ścian. Jak to jest, że cokolwiek widzi? Blask
dochodził gdzieś z dołu.

Spróbował się
podnieść na łokciach, co spowodowało lekkie osuniecie się podłoża i
przeraźliwy ból prawej nogi. Zajęczał przez zaciśnięte z bólu zęby.
Pomacał dłonią udo i stęknął. Nie miał wątpliwości, kość ruszała
się pod palcami. Pewnie złamał ją podczas upadku.

Rozejrzał się
za czymś, czym mógłby się podeprzeć. Leżał na niewielkiej wysepce
usypanej z drobnego żwiru i gładkich kamyków, ze stopami
zanurzonymi w wodzie. Woda. Było jej wszędzie pełno, jakby
wylądował w jakimś podziemnym jeziorze. Nie widział jak daleko się
rozciąga ani jak jest głębokie. Tu i tam zauważył wystające ponad
toń, świecące zielono wyspy stalagmitów. Całe pokryte błyszczącymi
liszajami mchu. To stąd ten blask. Więc to pieczara. Znajdował się
w podziemnej grocie. Wyglądała jak naturalny twór przed wiekami
wypłukana przez podziemną rzekę. Tak mu się przynajmniej wydawało.
Chciał przekląć, ale słowo uwięzło w wyschniętym gardle. O Boże!
Jakże był spragniony.

Przekręcił
tułów w lewą stronę, by przysunąć się bliżej lustra wody. Nachylił
się i nabrał jej w złożone dłonie. Powąchał, ale nie wyczuł niczego
podejrzanego. To na pewno nie była woda z kanałów. Wydawała się
czysta. Wziął łyk i chwile potrzymał w ustach. Była zimna, jak ale
poza tym smakowała zupełnie zwyczajnie. Przełknął ostrożnie.
Rozlała się przyjemnym orzeźwieniem aż westchnął, nie mogąc złapać
tchu. Łapczywie rzucił się po kolejny łyk, a po chwili pił jak pies
chłepcący wodę po długim biegu. Wtedy właśnie coś przepłynęło obok.
Wzdrygnął się i aż podskoczył rozrzucając kamyki, których część z
pluskiem wpadła do jeziora. Kształtów było więcej. Widział je
dopiero z głową nisko nad taflą. Przesuwały się wolno w nikłym
blasku świetlanki. Jego poruszenie nie wywołało żadnego efektu, nic
go nie zaatakowało ani nie zbliżyło się do wyspy.

– Hop, hop… –
szepnął bez specjalnego przekonania – jest tu kto? Halo?

Nie spodziewał
się odpowiedzi i też żadnej nie otrzymał. Uspokojony tylko w
niewielkim stopniu zaczął zastanawiać się, co też to mogło być.
Mógłby wejść do wody i sprawdzić z bliska, ale jakoś nie miał na to
specjalnej ochoty. Nie ulegało jednak wątpliwości, że wolno płynące
kształty zmierzały w jednym kierunku. A to oznaczało, że jest tu
jakiś nurt. Skoro tak, to może uda mu się odnaleźć wyjście. Zaczął
rozważać, jak głębokie może być podziemne rozlewisko i czy uda mu
się znaleźć drogę ratunku bez konieczności pływania, gdy coś
zwróciło jego uwagę.

Z początku nie
był pewien, co takiego słyszy. Dopiero po chwili zorientował się,
że to muzyka! Nie muzyka nawet, ale melodia… cicho nucona gdzieś
w ciemnościach. Nie był pewien… ale tak. Teraz kiedy pochwycił
już jej ulotny ton, był w stanie odróżnić go od szumu wodospadu.
Melodia nie była podobna do czegokolwiek, co wcześniej słyszał. Tak
tęskna i piękna, że aż krajało mu się serce. Smutna i spokojna
jednocześnie. Dochodziła gdzieś z dali. W tym mrocznym podziemiu
wrażenie było naprawdę niesamowite. Ucieszył się jednak, bo
najwyraźniej nie on jeden tutaj utknął. Wstąpiły w niego nowe siły.
Dosłownie czuł, jak noga przestaje go boleć.

Kręcił głową,
starając się ustalić, skąd dobiega śpiew. Tutaj dźwięk rozchodził
się zupełnie inaczej niż na otwartej przestrzeni. Chciał wstać, ale
nie znalazł nic do podparcia więc tylko niezgrabnie przeczołgał się
wyżej wierzchołka. W oddali po swojej lewej stronie zauważył nieco
wyraźniejszy poblask zieleni. Na tle szmaragdowej poświaty
dostrzegł zarysy kolejnej wysepki, a może kawałka skały. Wahał się
przez chwilę. Jednak nie mógł oprzeć się własnej ciekawości, a poza
tym siedząc w miejscu niczego by nie dokonał. Niepomny na
temperaturę wody, wsunął się do niej delikatnie i zaczął płynąć w
kierunku odległej o kilka metrów skały.

Okazało się, że
jezioro nie jest specjalnie głębokie. Woda sięgała mu najwyżej do
pasa, ale z uwagi na złamanie wygodniej mu było pozostać w
zanurzeniu. Odpychał się od dna zdrową nogą, pomagając sobie
rękami. Po kilku minutach, drżąc z zimna wdrapał się na kawałek
granitowej skały, gdzieniegdzie pokrytej łagodnymi nasypami
szarawego piasku i drobnymi kamykami.

Niewysoka,
sięgająca na nie więcej niż półtora metra ponad poziom wody okazała
się dużo szersza niż się spodziewał. Nie miał siły, by ją opłynąć,
dlatego zdecydował się na krótką wspinaczkę. Chwycił dłonią za
wystający u góry wyłom i z wysiłkiem podciągnął się wyżej.

Pochyłość
okazała się na szczęście dość łagodna. Ostatni metr pokonał
szorując brzuchem po nierównościach. W końcu ciężko dysząc, dotarł
na szczyt płaskiego jak stół wierzchołka. Oparł palce o jego
krawędzie i przez chwilę, z policzkiem przyciśniętym do chłodnego
kamienia, uspokajał oddech, co i rusz pokasłując. Zaraz jednak
przypomniał sobie o tajemniczej muzyce. Teraz, gdy w pobliżu nie
huczał wodospad, słyszał ją dużo wyraźniej. Uniósł się na rękach,
by spojrzeć w dół i zamarł.

Zaledwie kilka
metrów dalej, na wielkim, ukośnie spoczywającym w jeziorze głazie,
w całości pokrytym fosforyzującym mchem siedziała kobieta. Widział
wyraźnie, jak kiwa się w przód i tył. Trzymała coś w ułożonych w
kołyskę ramionach, ale jej nachylona głowa i kaskada włosów
przesłaniały widok. Rozejrzał się. Pod nim roztaczała się płytka,
podziemna laguna. Kobieta siedziała na puchatym dywanie z
naskalnego mchu . Wśród drobnych porostów połyskiwało coś
okrągłego. Zobaczył wbity krzywo miecz z jelcem zdobionym
błyszczącym kamieniem, zaraz obok, przeżartą przez korozję,
zanurzoną w płytkiej wodzie zbroję, z sugestią ludzkiego szkieletu
w środku. Spostrzegł też pękniętą drewnianą skrzynię o zbutwiałych
belkach wypełnioną monetami, których część woda rozniosła dokoła. I
rozumiał już, czym były płynące z nurtem kształty, których coraz
więcej spływało do zielonej laguny. Zdjęty grozą zamrugał kilka
razy upewniając się, że to co widzi nie jest zwykłym sennym
koszmarem chociaż bardzo pragnął, żeby nim było.

Zatokę
wypełniały trupy, dziesiątki ciał. Kobiecych, męskich, dziecięcych,
starczych, nadpalonych lub sinych, napuchniętych i takich
wyglądających, jak śpiący. Zauważył na niektórych biało-czerwone
opaski. Jednak większość nie należała do żołnierzy, ubrana w zwykłą
odzież, sukienki i marynarki, w poszarpane łachmany i obozowe
drelichy. Prąd pchał je w kierunku odpływu. Niewielkiego otworu w
majaczącej w mroku skalnej ścianie, kilkanaście metrów dalej. Te
ciała, których nie zatrzymały wystające skałki i płytka woda,
niknęły wolno wciągane gdzieś głębiej. Było ich zbyt wiele.
Gromadziły się wokół wielkiego głazu, na żwirowych łachach.

Zalegały
wszędzie. Nieruchome i przerażające. Barwiące wodę czerwienią.
Pomyślał, że jednak trafił do piekła. Do mitologicznego Hadesu. Że
to co widzi to Styks, rzeka umarłych. I spojrzał na monety, pytając
siebie, kto opłaci jego podróż? Czuł jak do umysłu wkrada mu się
czyste szaleństwo, które pochłonie go jak ta rzeka zagubione
dusze.

Ale wtedy
kobieta uniosła głowę i wyraźniej usłyszał jej śpiew. Zobaczył ją w
pełnej krasie. Nie miała na sobie ubrania i było coś niezwykłego w
budowie jej ciała chociaż zmącony umysł nie potrafił dokładnie
określić, dlaczego. Melodia porwała go i opętała. Niewyraźnie
zdawał sobie sprawę, że jej ręce tulą malutką, może pięcioletnią
dziewczynkę. Niewinnego, małego aniołka o słomkowych włosach
zaplecionych w spięte kokardami kucyki. W koronkowej sukience i
czarnych lakierkach. Ślicznego jak porcelanowa laleczka. Śpi –
myślał – musi spać, bo Bóg nigdy nie pozwoliłby na taką
niesprawiedliwość, na takie bestialstwo, na taki grzech. Nie
pozwoliłby, żeby całe pokolenia ginęły w płomieniach umierającego
miasta i nie zabrałby rodzicom ich dzieci. Kobieta nuciła dalej, a
łzy strumieniami spływały po policzkach. Serce pękało, na setki, na
tysiące kawałków. I patrzył. I chciał spać.

Tkwiła tam, tak
niesamowita i nieludzka, a przecież czuła i troskliwa, lulająca
dziecko. Układająca je do snu, nucąca kołysankę w jakiej zatopić
się i na zawsze usnąć mógłby świat. I była też pełna rozpaczy.
Przez żal pękający łzami jakie tylko oczy matki mogą ronić, gdy
giną jej dzieci.

Nie wiadomo
skąd oświetlił ją strumień jasnego światła burząc poezję sceny.
Oślepiona, zmrużyła oczy, osłaniając je wolną ręką. Zamilkła.

– Mein Gott,
wie… was ist das?!- krzyknął ktoś.

Władek spojrzał
w kierunku, z którego dochodził głos. Łacha żwiru, ledwie kilka
metrów dalej u wejścia do laguny. Nie dostrzegł jej wcześniej.
Facet wyglądał na esesmana, musiał spaść razem z nim. Pewnie też
stracił przytomność, ale był w widocznie lepszym stanie. Chociaż
brudny, z zaschłą krwią sączącą się z rany na czole. Stał po kolana
w wodzie, w wyciągniętej ręce, trzymając standardową latarkę
wojskową, pudełkowego Petrixa. Przerażony widokiem cofał się,
próbując prawą ręką przekręcić zawieszony przez ramię karabin do
przodu. Krzywo stanął i noga ugrzęzła mu w żwirze. Stracił
równowagę, upadając na jedno kolano. Klnąc, położył latarkę na
pobliskiej skale, by mu nie przeszkadzała. Leżąc krzywo na boku,
nadal dawała trochę światła ale już nie oślepiała kobiecej
zjawy.

Niezwykła
istota przestała zasłaniać oczy i odwróciła się w kierunku
żołnierza. Spojrzała na niego z zainteresowaniem i, nie spuszczając
swych przenikliwie zielonych oczu, delikatnie ułożyła dziecko na
łożu z mchu. Władek już wiedział, co mu nie odpowiadało w jej
wyglądzie. Dopiero gdy umilkł śpiew, mógł znowu jasno myśleć.
Kobieta nie miała nóg. W ogóle nie była człowiekiem, a co najwyżej
niepojętym stworem. Jej długi, ni to rybi, ni wężowy ogon poruszył
się. Strzepnęła nim, jakby nabierając czucia po długim bezruchu i
błyskawicznie gadzim ruchem odepchnęła się w kierunku przerażonego
Niemca. Ten, widząc zbliżające się monstrum, próbował jednocześnie
stanąć i chwycić broń. Odskoczył w tył ale zaraz przewrócił w
drobnym żwirze pokrywającym dno jeziora. Złapał w końcu
przewieszonego Schmeissera i niezgrabnie zarepetował mokrymi od
wody palcami. Dopiero za drugim razem nabój wylądował w komorze i
nazista posłał chaotyczną serię w kierunku sunącej istoty. Ta tylko
uchyliła się zgrabnie, sięgnęła po wystającą z wody tarczę. Gdy
esesman posłał kolejną serię, z gracją zasłoniła się dobytym
puklerzem, a mknące rozjarzone kule odbiły się feerią metalicznych
jęków i kolorowych iskier. Dopadła go niczym kobra. Jej twarz
wykrzywiła się we wściekłym grymasie, a nienaturalnie ostre jak u
drapieżnej ryby zęby błysnęły w ustach. Zdecydowanym i precyzyjnym
ruchem chwyciła go za głowę. Żołnierz zaskomlał z bólu. Próbował
się wyswobodzić, szamocąc dziko, ale na próżno. Trzymała go tylko
jedną dłonią, ale chwyt jej palców o sinozielonych paznokciach był
stalowy. Przyciągnęła wierzgającego mężczyznę bliżej siebie i
uniosła by spojrzeć mu w oczy. Przez chwilę trwali tak, jak
zastygli. On, w postrzępionym mundurze, wiszący w powietrzu i
przebierający słabo nogami i ona, teraz wyprostowana na pokrytym
grubą łuską ogonie. Wysoka i groźna. Trzymająca go bez
najmniejszego wysiłku, choćby drżenia ramienia jakby ciało
umundurowanego i wyposażonego żołnierza nic nie ważyło. Wciąż miała
w drugim ręku tarczę, poznaczoną świeżymi śladami po kulach.
Srebrnymi szramami żywego metalu, który poza tym doszczętnie
pordzewiał i zaśniedział. Wpatrywała się w jego oczy, jak gdyby
mogła przez nie dojrzeć duszę.

Nagle zawyła
przeraźliwie, nieludzko i przerażająco. Skowyt przeszedł w dziki
ryk. Pochwyciła żołnierza ogonem, tak jak robią ze swoimi ofiarami
węże. I tak jak one brutalnie zacisnęła chwyt miażdżąc wierzgające
ciało z suchym trzaskiem kości. Niemiec zacharczał, wybałuszając
oczy. Wąskie strużki krwi pociekły mu z nosa i kącika ust. Przez
chwilę jeszcze wpatrywała się w niego, upewniając się, że nie żyje.
Jej pierś falowała, gdy oddychała gwałtownie, sycząc przez
zaciśnięte zęby. W końcu z obrzydzeniem cisnęła bezwładnym ciałem
gdzieś w mrok pieczary. Słyszał, jak głucho odbiło się od skały,
nim z pluskiem wpadło do wody.

Patrzył, jak
urzeczony. Nigdy nie widział stworzenia tak przerażającego i
jednocześnie fascynującego. Tak potężnego, pięknego, tak
nieludzkiego. Widział żywą legendę i nie mógł wyjść z podziwu, bo
przecież znał ją każdy. W Warszawie mieszkał dopiero od
czternastego roku życia dlatego nie pojął od razu. Widział ją na
budynkach i urzędach. Burza rudych, poskręcanych od wody włosów,
kłębiącymi kaskadami spływała na jej dorodne, spiczaste piersi o
sutkach dużych i okrągłych jak leżące wkoło dukaty. Dumna. Sapiąca
mściwą satysfakcją. Napawająca się krwawą zemstą. Syrena odrzuciła
tarczę i wykrzyczała swój gniew. Podchwycony przez echo i
zwielokrotniony, zatrząsł podziemiami i jeszcze długo rezonował w
pustej przestrzeni.

Emanowała
zwierzęcą seksualnością. Pełne wargi o karminowej barwie. Mieniąca
się złotymi refleksami, mokra skóra. Wąska kibić, klepsydra
pozbawionego pępka brzucha, przechodząca w kusząca krągłość, która
nie do końca była biodrami, ale jeszcze nie rybim ogonem. Wpatrywał
się więc zachłannie, nie bacząc na groteskowość dopiero co
widzianej sceny. Targany sprzecznymi uczuciami. Bał się i pożądał
jej.

Mimo całego
oczarowania, z gardła wyrwał mu się jęk gdy wyczuwając obecność,
zwróciła się w jego stronę. Rozłożyła ramiona i zaciskając pięści
trzepnęła raz i drugi zakończonym potężną płetwą ogonem, jakby na
postrach. Spieniła wodę, rozrzuciła drobne kamyki. Jeden boleśnie
odbił się od jego czoła, wyrywając z przedziwnego odrętwienia. Nim
zdążył się odczołgać, była już przy nim. Wyprostowała się na swym
potężnym ogonie tuż nad jego głową. Parsknęła wściekle przez
rozchylone nozdrza. Gdzie miałby uciekać? Jeszcze z chromą nogą.
Poza tym zastygł jak mysz w obliczu drapieżnika. Nachyliła się tak
blisko, że czuł jej oddech na mokrej twarzy. Miała dziwne oczy,
trochę jaszczurze, trochę rybie. Bez białek, zupełnie zielone z
poprzeczną, czarną źrenicą. Spojrzał w nie, jak w studnie bez dna.
W głębię, w której widać było gwiazdy.

***

Patrzył w
kalejdoskop migoczących obrazów.

Tańczył z Jutą
w Astorii. Ten jeden raz, kiedy odsłużył swoje i poszedł świętować.
Była z jakimś szpakowatym oficerem, ale wyraźnie nudziło ją to
towarzystwo. W końcu Władek zebrał się w sobie i poprosił ją do
tańca. A tamten już schlany dokumentnie nawet nie protestował.
Bawili się do rana. Sala wirowała.

Znowu
dziesiątki przeskakujących scen i miejsc, jakby ktoś rozsypał
pudełko z fotografiami, tylko, że w kolorze.

– Bądź dzielny
i opiekuj się mamą, dobrze?

– Dobzie.

Ciepły letni
wieczór w podwarszawskim Złotokłosie, dokąd wywiózł rodzinę. Czesio
starał się być bardzo dzielny, ale drobne usteczka same wyginały mu
się w podkówkę, a broda zaczęła lekko drgać. Władkowi też zakręciła
się łezka w oku. Klęczał przed maluchem trzymając dłonie na jego
ramionkach i patrzył przez chwilę, z łamiącym się sercem.
Przyciągnął go do siebie i przytulił mocno. Synek wtulił się w
niego.

– Ja chce z
tobą.

– Nie
możesz.

– A dlaciego? –
pytał Czesio łykając smarki.

– Bo to sprawy
dorosłych.

– Ja nie chce
żebyś szedł.

– Ale
muszę.

– A
dlaciego?

– Bo tak
trzeba. Kiedyś zrozumiesz. No już, idź do mamy.

Malec
niechętnie podreptał do stojącej z tyłu Juty. Obrażony. Ręce
wsadzone w kieszenie krótkich spodenek na szelkach. Władek podszedł
do żony i ujął ją za rękę, pocałował czule. Nie wiedział co
powiedzieć..

– Wiesz, że
muszę iść?

– Wiem, że nie
umiesz inaczej. – rzuciła z goryczą.

Rozumiała go
bez słów. Przecież widziała wojnę, widziała pięć lat
niewyobrażalnie okrutnej okupacji. Masowe rozstrzeliwania, wywózki,
roboty, represje i szykany. Była smutna, zła na niego, że zostawia
ją samą i na nich wszystkich za partyzantkę. Wściekała się, ale
rozumiała. Nie potrafił się poddać, nie potrafił tylko stać i się
przyglądać. Za to go kochała.

Wziął ją w
ramiona i pocałował mocno. Oddała pocałunek, a potem mocno wtuliła
w jego pierś.

– Wróć do mnie.
– szepnęła.

– Wrócę. –
obiecał.

Kolejne
kolorowe klisze. Miejsca, zapachy, ludzie.

– Wal! –
krzyknął Staszek.

– Jeszcze
nie… – tonował go brat.

– No jak nie…
wal, masz ich jak na widelcu!

– Na mój znak,
krzycz do nich, żeby padli na ziemię.

Gdyby teraz
zaczął strzelać, mógłby trafić pędzonych przodem cywilów, a tego za
wszelką cenę chciał uniknąć. Miał, co prawda, niezły widok z wieży
ratusza na cały plac Teatralny, ale zdobyczny MG-34 trochę znosił w
lewo. Poza tym, jeszcze nie do końca się w niego wstrzelił. Grupa
kilkunastu wystraszonych warszawiaków dreptała przed kryjącym się
za ich plecami oddziałem Wehrmachtu. Za nimi powoli sunął
transporter opancerzony, ze skulonym za osłonką karabinu strzelcem.
Od strony ratusza kolumnę osłaniał wolno jadący czołg. A dokładniej
działo pancerne StuG. Tego się nie obawiał. Wieża ratusza była
wysoka i działo nie miało szans w nich wymierzyć, lufa nie mogła
podnieść się pod takim kątem. Czołg osłaniał żołnierzy od ognia z
niższych pięter, ale gniazda z karabinem nie byli w stanie
dojrzeć.

– No
chodźcie… bliżej… wy cholerne świnie… Teraz!

Staszek,
przechylając się przez żelazną barierkę, wrzasnął z całych sił:

– Na ziemię,
kto Polak! Na ziemię! Strzelamy!

Z początku
zareagowało tylko kilkoro, rzucili się na ziemię pociągając innych,
ale to wystarczyło, by w powstałym prześwicie celowniczy odnalazł
przeciwnika. Walił krótkimi seriami, wtórował mu huk wystrzałów z
dolnych pięter. Pierwszy szereg szwabów zwalił się pokotem,
pozostali skoczyli za zatrzymany transporter. Umieszczony na nim
karabin obrócił się w kierunku ratusza, strzelec odpowiedział
chaotycznym ogniem. Staszek ledwo zdołał się schować. Kule tłukły w
daszek i ściany zasypując ich kawałkami tynku, drewnianymi
drzazgami i odłamanymi dachówkami. Tymczasem skuleni niemieccy
żołnierze ostrzeliwali się, próbując ściągnąć rannych pod osłonę
wozu. Korzystający z zamieszania cywile pobiegli w pobliskie bramy
lub kryli się za czymkolwiek, co mogło stanowić osłonę. Latarnią,
przewróconym śmietnikiem na kółkach, słupem ogłoszeniowym. Kilkoro
na zawsze zaległo na trotuarze trafionych niemieckimi pociskami.
Tymczasem pozbawiony możliwości rozejrzenia się dowódca czołgu
próbował znaleźć źródło ataku. Pojazd kręcił się w miejscu, raz w
lewo, raz prawo. W końcu wziął za cel Kanoniczki i grzmotnął z
działa, aż poczuli podmuch. Po chwili obrócił się w ich stronę i
walnął jeszcze raz gdzieś w parter, a cały budynek się zakołysał.
Transporter zaczął się powoli cofać tak, by osłonić piechotę. Tej z
kolei trudno było nadążyć pod ciężkim ostrzałem, dlatego co i rusz
któryś z nich się wychylał. A wtedy powstańczy strzelec pociągał za
spust i widzieli jak nieuważny żołnierz pada na pokryty kostką
brukową plac. Lufa czołgu podniosła się, próbując dosięgnąć wieżę,
ale kąt był zbyt ostry. Działo znowu wystrzeliło, trafiając gdzieś
w pierwsze piętro. Ściana budynku eksplodowała fontanną kurzu i
cegieł. Znowu nimi zakołysało. Słyszeli dochodzące z dołu krzyki
rannych. Jeszcze jedno trafienie, a kto wie czy to wszystko się nie
zwali zagrzebując ich w gruzach.

– Znikamy stąd.
– rzucił do brata, podnosząc rozgrzany karabin.

Staszek chwycił
pasy z amunicją i już mieli zbiec na dół, kiedy wzmocniona stalowym
fartuchem burta czołgu eksplodowała rozrywając gąsienicę. Ktoś z
obsady dolnych pięter ratusza walnął z PIAT’a, ręcznego granatnika.
Załoga czołgu wpadła w panikę. Przestali strzelać. Kierowca
próbował gwałtownie nawrócić i odjechać, ale zamiast tego
przejechał tylko kilka metrów nim rozerwana taśma gąsienicy
zupełnie nie spadła, a wtedy pojazd zaczął kręcić się bezradnie
wokół własnej osi. Okazję wykorzystał Szpaczek. Wyskoczył z
pobliskiej bramy, w ręku miał podpaloną butelkę z benzyną. Cisnął
nią w tylną część unieruchomionego wozu tam, gdzie znajdował się
silnik. Szkło trzasnęło plując żywym ogniem. Pojazd momentalnie
stanął w płomieniach.

– Brawo! Patrz
na szczeniaka… – Staszek aż zaklaskał.

– Kładziemy
się, trzeba dać mu osłonę. – przytomnie ocenił Władek.

Załoga czołgu
otworzyła właz próbując uciec z płonącej pułapki. Wyskoczyli na
ulicę. Jeszcze raz zaterkotał karabin, ubrana w czarne kombinezony
obsługa padła przy wraku.

Migały kolejne
dni i noce. Kolejne sceny. Uczucia. Radość i rozpacz. Był książką,
poddającą się woli czytelnika.

Stał zgięty nad
włazem, zerkając do środka kanału.

– Żywo, żywiej
do cholery ! – pospieszał swoich ludzi.

Ostatni z
oddziału schodzili w dół, podczas gdy trzech klnących żandarmów
próbowało zapanować nad cisnącym się zewsząd tłumem.

– Do tyłu!
Cofnąć się do cholery, wszyscy naraz nie wejdą!

Ludzie
pomstowali, zawodzili i szarpali się nawzajem. Była noc,
rozświetlana łunami płonącego miasta. W powietrzu unosiły się
kawałki nadpalonego papieru, jak gnane ogniem lampiony. Jak
odwrotność płatków śniegu, czarne od popiołów. Ulicę dalej trwała
rozpaczliwa strzelanina. Co kilka minut spadały pociski
artyleryjskie eksplodując raz bliżej, raz dalej. Jakiś chłopak, z
opaską na ramieniu błagał żandarma, żeby go przepuścił, bo zgubił
swój oddział, który już na pewno poszedł wcześniej. Na innego
rzuciła się starsza, rozwrzeszczana kobieta w chuście na głowie.
Jakaś dziewczynka stała obok, ściskając małego, miauczącego kotka w
swoich drobnych rączkach.

– Jezu Chryste,
zmiłuj się nad nami… – powiedział, patrząc na otaczający go
chaos.

– Do tyłu! Do
tyłu, bo zastrzelę! – wydzierał się nadal stojący obok kapitan.

Jakiś tęgi
mężczyzna próbował go wyminąć i dać susa do włazu. Kapitan tylko
obrócił się na pięcie i łapiąc za tłusty kark powalił na ziemię.
Przydeptał oficerskim butem jak myśliwy dzikie zwierzę. Strzelił
dwa razy w powietrze z trzymanego na postrach pistoletu. Trochę
pomogło, bo tłum się na chwilę cofnął.

– Panie
poruczniku, niech pan już schodzi. Widzi pan, jaki burdel tu mamy z
tą ewakuacją. – powiedział kapitan, wskazując palcem stojących
nieopodal w bramie budynku rannych powstańców.

Faktycznie.
Przecież jego oddział nie był ostatni. Zostali jeszcze zdolni do
chodzenia ranni, resztki obrońców i tylna straż, dopiero po nich
można było wpuścić większe grupy cywili. Inaczej, bez kontroli, w
chaosie i ścisku wszyscy byśmy się podusili w tych kanałach.
Zresztą, takie były rozkazy. Chciał odwrócić się w stronę włazu, a
wtedy kobiece dłonie złapały go za klapy kurtki. Zdziwiony
popatrzył w zrozpaczoną, okrągła twarz, otoczoną skołtunionymi i
brudnymi od popiołów rudymi włosami. Wpatrzone w niego zielone
oczy.

– Proszę. –
błagała kobieta przez łzy. Odsunął jej ręce, ale padła na kolana i,
szlochając, zaczęła ciągnąć za nogawki. – Proszę. Pomóż nam się
stąd wydostać. Uratuj nas. – powtórzyła.

Wskazała głową
na stojącego obok chłopca. Może pięcioletniego. Brudną od popiołów
twarz znaczyły jasne ślady po łzach.

-Nie mogę…
nie rozumiesz… Tam na dole nie wiadomo, jak będzie. Jest
strasznie. Tutaj macie większe szanse. Matce z dzieckiem Niemcy nic
nie zrobią.

– Weź chociaż
jego… proszę. – nie poddawała się. Chciał się wyrwać, ale nie
puszczała – Zostaw… puść… puszczaj! – krzyknął, cofając
się.

Popatrujący
dotąd kapitan w końcu zainterweniował. Złapał kobietę za przegub
ręki i pociągnął w tył.

– Do tyłu!
Niech się pani cofnie!

– Błagam! Weź
chociaż jego! Ja byłam na Woli, ja wszystko widziałam! –
lamentowała.

Władek nie był.
Ale widział uciekinierów, rozmawiał z nimi. Wszyscy wiedzieli, co
tam się stało. Tysiące bezbronnych ludzi zamordowanych. Gwałty,
grabieże. Mordowane dzieci i kobiety. Wcześniej to samo było na
Ochocie. To samo zrobią ze Starówką. A chłopiec był taki podobny do
Czesia. Nie, nie może tego zrobić. Nie może ich tutaj zostawić.
Uratuje chociaż ich.

– Kapitanie!
Niech pan ją zostawi.

Ten tylko
spojrzał z ukosa, ale tylko wzruszył ramionami i puścił
kobietę.

– Na pańską
odpowiedzialność, byle szybciej. – dorzucił.

Władek skinął
głową i przyzwał ją do siebie. Zrozpaczona dotąd twarz momentalnie
pojaśniała. Dziewczyna łapczywie chwyciła się tej jedynej nadziei
na ocalenie.

– Niech ci
będzie. Jak masz na imię? – zapytał.

– Jadwiga..
Jadzia… – kiwnął głową – A ty? – spytał chłopca – Mikołaj.

– Słuchajcie,
Jadziu i Mikołaju, ja jestem Władek. Trzymajcie się mnie,
przeprowadzę was.

Wziął chłopca
na ręce i pogłaskał po głowie, uśmiechając się.

– Wszystko
będzie dobrze. Obiecuję.

Podszedł z nim
do włazu. Potrzebował pomocy. Szczeble były zbyt daleko od siebie,
by Mikołaj mógł sam po nich zejść. A otwór zbyt wąski, żeby mógł go
znieść samodzielnie.

– Hej, tam w
dole! – krzyknął, przyklękając na jedno kolano nad wejściem do
kanału.

Nie było
odpowiedzi. Najwyraźniej poszli, nie czekając na niego. Postawił
dziecko, a później przysiadł na krawędzi i opuścił się w otwór,
wymacując nogami szczeble.

– Podasz mi go,
jak już stanę na dole, a później sama wejdziesz. Dobrze? –
przytaknęła ochoczo.

Chwilę trwało,
nim dotarł na dół. Szczeble były śliskie, a w kanale panowała
kompletna ciemność, jeszcze tylko tego brakowało, żeby skręcił
sobie kark.

– Dobra. Podaj
małego. – stanął jedną nogą na ostatnim szczeblu, wyciągając ręce w
górę.

Patrząc w
prześwit włazu, widział jak kobieta delikatnie bierze synka za
rączkę i pochyliwszy się, uspokajająco szepcze mu do ucha. Mały nie
bardzo chciał wchodzić do ciemnego i brzydko pachnącego kanału.
Byli na wyciągnięcie ręki. Nagle rozległ się głośny wizg. Ruda
głowa zamarła zadarta w górę, jakby czegoś wypatrując. Trwało to
sekundę. Bardziej poczuł, niż usłyszał. Jakby coś ciężkiego spadło
mu na głowę. Głuche tąpnięcie, od którego stracił równowagę,
lądując w błocie kanału. Krzyki ludzi. W beznadziejnym odruchu
wyciągnął dłoń. Jadzia odwróciła się do niego, była tak blisko. Jej
sylwetka na tle pomarańczowego od pożarów nieba, rozwarte do krzyku
usta. Widział tylko dziecięcą rączkę. Zielone, zielone oczy na
próżno szukające ratunku. Szara chmura pyłu pochłonęła ją w jednej
chwili, gwiazdozbiór drobin piasku i wapnia. Jakby powstawało nowe
uniwersum, a nie walił się świat. Zaraz potem do kanału wpadła tona
różnorakiego gruzu, cegieł i metalowych elementów zawalonej
kamienicy. Ledwie dał radę przeturlać się w bok, by samemu nie
zostać zasypanym. Biały pył pokrył go żałobnym całunem i leżał tak
w ciemnościach, czując jak coś w nim bezpowrotnie umiera. Jak staje
się bardzo zmęczony.

Znowu jaskinia.
Świecące w niej dwa szmaragdy oczu. Ale nie tych. To już nie
struchlała Jadzia. Te oczy były dużo starsze. Dużo mądrzejsze.
Nieludzkie, ze swoimi upiornymi pionowymi źrenicami, ale
jednocześnie współczujące. Bliskie. Matczyne.

– Zabij mnie…
– zachrypiał.

Czuł, jak
opuszczają go siły, jak spływa na niego absolutna rezygnacja. Był
zmęczony. Nawet więcej niż to. Był po prostu pokonany i pobity.
Pogrzebany pod ziemią. Zasługiwał na ten los. Czuł się
współodpowiedzialny za płonące gdzieś w górze miasto. Za rzekę
umarłych, którą widział przed sobą. Co my zrobiliśmy? Zasługiwał na
to samo, co spotkało esesmana.

Dlatego nie
protestował, kiedy spętał go wężowy ogon. Zachował obojętność, gdy
potężna siła uniosła jego ciało przenosząc nad wodą. Ze spokojem
czekał na śmierć. Przymknął oczy, przelotnie myśląc o swojej
rodzinie. O Jucie, Czesiu, o Staszku. O tym, że ich zostawił goniąc
za śmiercią. Ale śmierć nie nadeszła. Zamiast tego poczuł pod
plecami delikatną miękkość wilgotnego mchu. Usłyszał cicho nuconą
pieśń. Uchwyt zelżał i ogon wysunął się spod niego. Otworzył oczy.
Spoczywał na jej legowisku. Pod dłonią wyczuł kolisty kształt.
Podniósł go do twarzy by obejrzeć. Dukaty. Orzeł na rewersie…
napis, odczytał tylko wyraźniejsze litery „Regni.Poloni”. Muzyka
zaczęła go napełniać jak puste naczynie. Odegnała smutek, koiła i
uspokajała. Chciało mu się spać. Poczuł palce w swoich włosach, ich
delikatne gładzenie. Syrenka przyciągnęła go do siebie i położyła
sobie na łuskowatym łonie, jak dziecko na podołku. Patrzył
nieprzytomnym wzrokiem, a czas płynął. Widział rozrzucone tu i tam
przedmioty. Utopioną w płytkiej wodzie, pełną uroku karabelę.
Półleżący kirys z fragmentem naramiennika, a nieco dalej, wśród
głazów husarski szyszak z wysokim grzebieniem tkwiący na białej jak
śnieg czaszce. Wszędzie wokół pełno było kości wymieszanych z
różnego typu ekwipunkiem. Mignęła wysoka rogatywka z daszkiem,
opodal gnił w wodzie muszkiet. Zrozumiał, że nie był pierwszy, że
było przed nim wielu innych. Dziesiątki i setki lat wcześniej.
Odkąd istniało miasto. Pokolenia walczących, pokolenia poległych,
pokolenia jej dzieci. Rozumiał to powoli zapadając w sen. Pieśń bez
słów sączyła się w niego i opowiadała o smutku, o nadziei. O tym co
było i co jeszcze będzie; o tęsknocie i dumie, o wolności i
zniewoleniu. O wyborach, jakich każdy musi dokonać. Zamknął oczy i
wydawało mu się, że nie otaczają go szczątki poległych, ale ich
świetliste duchy. Cierpliwe, zamyślone i wpatrzone w niego twarze.
Stojące na wyspach, w wodzie, obok na pierzynie z mchu. Wszystkie
nucące tę samą melodię. Odkręcił się do niej i pozwolił objąć, była
zaskakująco ciepła. Pachniała piżmem, wilgocią i czymś jeszcze,
zupełnie nieuchwytnym. Czymś pobudzającym. W zupełnym transie
podniósł głowę, a ona nadstawiła swoją pierś. Wpił się w jej
jędrność, gorączkowo wyszukując językiem twardość nabrzmiałego
sutka. Ścisnął brodawkę zębami jak głodne szczenię, a syrenka
jęknęła mocniej przyciskając jego głowę do piersi. Nuciła przy tym
cicho. Pił łapczywie, ambrozję słodszą niż cokolwiek, z czym
spotkał się wcześniej. Pił i czuł jak zapada się w niebyt.

Czas mijał,
płynął jak woda poniżej. Cicho szemrząc. Pieśń nie miała końca.
Spał, nie śniąc o niczym. A może po prostu przestał istnieć.

Nie pamiętał
już, kim jest i gdzie się znajduje, gdy czułe ręce złożyły go w
wodzie i oddały podziemnemu nurtowi. Tak jak inne, nieruchome
ciała, wśród których się znajdował. Chciał płakać, protestować, ale
nie był w stanie otworzyć powiek, pozostały wpół przymknięte. Nie
mógł się poruszyć. Chciał kwilić jak porzucone dziecko, ale nie
potrafił wydobyć z siebie choć dźwięku. Przez cienkie szparki
powiek widział, jak patrzy za nim. Piękna, dumna, smutna. Nurt
przyspieszył, wzmógł się szum. Powoli znikała w mroku, aż w końcu
został wciągnięty pod wodę i rozpłynął się w jej zimnych, ciemnych
odmętach.

***

Obudził go
dojmujący ból żeber. Złapał głęboki haust powietrza i otworzył
oczy. Leżał na wznak. Tysiące białych płatków wolno opadało,
wirując w powietrzu na tle stalowoszarego nieba. Jeden z nich spadł
mu wprost na czoło i momentalnie roztopił się mokrym chłodem.
Zorientował się, że nachylają się nad nim dwie, ciemne sylwetki.
Zamrugał oczami.

– Nu, ty živ? –
powiedziała puchata czapa z wielką czerwoną gwiazdą.

– Smotret,
vypity. Ja govoril, ty ne slušal. – powiedziała zarośnięta małpio
druga głowa.

Znowu ból w
boku, gdy małpiszon wymierzył kolejne kopnięcie.

– Vstavaj! –
ponaglił.

Władek z
ociąganiem usiadł, pomagając sobie rękami. Tym samym strącił z
siebie kilkucentymetrową warstwę śniegu. Chciał wstać, ale
zdrętwiałe nogi odmówiły posłuszeństwa.

– Nu, davaj! –
niecierpliwił się zarośnięty czerwonoarmista, mierząc z pepeszy
przewiązanej sznurkiem.

– Ostavit’ ego.
– zganił go ten w czapie.

Przewiesił
sobie trzymanego dotąd w ręku Mosina-Naganta przez ramię i pomógł
wstać Władkowi.

– Čto vy zdes’
delaete? – zapytał z niekłamaną ciekawością.

Władek chciał
odpowiedzieć, ale tylko zaszczękał zębami. Dopiero teraz poczuł, że
jest mu przeraźliwie zimno. Miał tylko te same ubrania, co
wcześniej. Cienką kurtkę, podarte spodnie. Chociaż z wyjątkiem
obitych żeber nic go nie bolało. Nie było śladu po złamanej nodze i
kto wie jakich jeszcze obrażeniach. Stali na zmarzniętym, pokrytym
śniegiem brzegu rzeki. Ciemna woda pluskała, niosąc grube kawałki
kry. Nie było w pobliżu niczego mogącego stanowić osłonę przed
przenikliwym wiatrem, jedynie kilka pozbawionych liści krzaczków. W
oddali, wśród śnieżnej kurzawy majaczyła linia drzew i ciągnące się
od niej świeże ślady stóp.

Żołnierz kiwnął
głową i sięgnął gdzieś między poły swojego grubego płaszcza.
Podobnie jak jego kolega, od stóp po głowy okutany był solidną
ilością ubrań, powiązanych ze sobą szmat, dlatego chwilę trwało nim
znalazł to czego szukał. Wyciągnął na wpół wypitą półlitrówkę i
odkorkował ją zębami.

– Dawaj. –
zakomenderował podając flaszkę.

Władek wziął
solidny łyk i rozkaszlał się gwałtownie. Paskudny bimber wyciągnął
mu całe powietrze z płuc. Krasnoarmiejcy parsknęli śmiechem.

– Ha! Molodiec.
– palnął go w plecy ten zarośnięty, nieustannie rechocząc.- Nu, kto
Ty? – spytał jeden po polsku.

– Ja…, ja
powstaniec – odpowiedział kaszląc.

– Powstanic?
Wot siurpriza! – spojrzeli po sobie zdziwieni.

– Co… co z
Warszawą? – zapytał Władek gdy odzyskał oddech i zrobiło mu się
trochę cieplej.

Krasnoarmiejcy
wzruszyli ramionami.

– A szto? Wot,
stoit. – powiedział ten bardziej przyjacielski wskazując palcem za
plecy powstańca.

– On soszel s
uma. – skwitował małpiszon, pukając się w czoło palcem. Na
nadgarstku zadzwoniły mu trzy założone obok siebie zegarki.

Władek wolno
odwrócił się na pięcie i zamarł. Nad leniwie płynącą, na wpół skutą
lodem Wisłą majaczyła lewobrzeżna Warszawa. Poszarpane ruiny
Starego Miasta, zrujnowane Powiśle, porwane mosty. Rzadkie, odległe
dymy. Oprócz tego cisza. Gruz. Zgliszcza. Jak gdyby jakiś
niewyobrażalnie wielki olbrzym postawił tutaj swoją stopę. Gniotąc
wszystko i wszystkich. Upadł na kolana upuszczając butelkę. Skrył
twarz w dłoniach.

– Oj!
Ostorożno! – zganił go kudłaty, z troską podnosząc flaszkę.
Pociągnął z niej jakby dla pewności, że cenny trunek nie poniósł
szkody.

Drugi tylko
westchnął i współczująco położył rękę na ramieniu załamanego
powstańca.

– Ty… ne
płacz, budiet horoszo. – spróbował łamaną polszczyzną. – Dzisiaj
semnadcatyj, my wam oswobodim Warszawu.

Za plecami
klęczącego, kudłaty przyłożył sobie butelkę w okolice krocza i
zaczął wykonywać nieprzyzwoite ruchy biodrami. Jego kolega pokręcił
głową z dezaprobatą.

– Nu, hodz. My
was sprosim troszku i wy paszli dom. Horoszo?