Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Jak było naprawdę? 50 nieporozumień na temat historii

Jak było naprawdę? 50 nieporozumień na temat historii

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-378-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Jak było naprawdę? 50 nieporozumień na temat historii

Legendy, mity, rzekome prawdy, przypadkowe błędy, świadome zafałszowania historii, teorie spiskowe. Bernd Ingmar Gutberlet, historyk i autor bestsellerowych publikacji popularnonaukowych, po raz kolejny zabiera nas w podróż przez różne epoki historyczne, od tych najstarszych po dzieje najnowsze, przez różne kraje i zagadnienia. Począwszy od kwestii dominacji matriarchatu we wczesnych kulturach aż po teorie związane z odpowiedzialnością za zamachy z 11 września 2001 roku książka Jak było naprawdę? 50 nieporozumień na temat historii weryfikuje szereg pozornych prawd historycznych tkwiących w powszechnej świadomości. I czyni to w oparciu o najnowsze wyniki badań historyków z całego świata! Czy wiesz, jak było naprawdę? Jak było naprawdę?... Czy Jezus naprawdę przyszedł na świat w Boże Narodzenie? Czy kalendarz Majów naprawdę wyznaczał koniec świata? Czy zakon krzyżacki naprawdę legalnie wszedł w posiadanie swoich ziem w Polsce? Czy Inkwizycja naprawdę była bezlitosnym polowaniem na heretyków? Czy Mata Hari naprawdę była największym szpiegiem kobietą XX wieku? Czy Anastazja naprawdę przeżyła masakrę rodziny Romanowów? Czy organizacja Odessa naprawdę umożliwiała niemieckim zbrodniarzom wojennym ucieczkę do Ameryki Południowej po 1945 roku? Czy pigułka antykoncepcyjna naprawdę spowodowała rewolucję seksualną? Odpowiedzi na te i kilkadziesiąt innych pytań znajdziesz w tej książce!

Polecane książki

Przewodnik po prawie karnym jest terminologicznym wstępem do prawa  karnego. Omówiono w nim podstawowe instytucje polskiego prawa karnego materialnego, jak i procedury karnej oraz porównano je z ich anglosaskimi odpowiednikami. Opracowanie obejmuje również pojęcia obce prawu polskiemu, za to ściśle ...
Poradnik dla początkujących do gry Lineage II: Goddess of Destruction, to tekst przygotowany z myślą o osobach rozpoczynających swoją przygodę z tym klasycznym MMO. Zawiera m.in. informacje o występujących w grze klasach i rasach postaci czy trybach PvP. Lineage II: Goddess of Destruction - poradni...
    Książka System oświaty zawiera wszystkie nowelizacje, które miały miejsce w ostatnim czasie. Każdy znowelizowany artykuł oznaczony jest datą wejścia w życie, a także zawiera komentarz wyjaśniający cel wprowadzenia tego przepisu. W publikacji opisane zostały problemy związane z/ze: · zmianą obowi...
Książka jest drugą publikacją prezentującą rezultaty badań prowadzonych w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UJ w ramach projektu INTER GET UP, którego celem było wspieranie rozwoju przedsiębiorczości poprzez stymulację procesu tworzenia nowych oraz poprawę efektywności już istni...
Niniejszy poradnik do Vampyr to przygotuje was na najmroczniejsze i krwiste noce na ulicach Londynu. Nasz poradnik to potężne kompendium wiedzy, w którym każda mroczna, spragniona krwi istota odnajdzie odpowiedzi na pytania i porady ułatwiające początek gry. Poradnik porusza najistotniejsze kwestie,...
Jeżeli znalazłeś kasztanowego ludzika, to znaczy, że jest już za późno... Psychopata terroryzuje Kopenhagę – krwawo morduje swe ofiary, a na miejscach zbrodni pozostawia ręcznie zrobione kasztanowe ludziki. Policja szybko odkrywa, że ślady w tajemniczy sposób prowadzą do dziewczynki, która została ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Bernd Ingmar Gutberlet

Tytuł oryginału:

IRRTUM! 50 MAL GESCHICHTE RICHTIGGESTELLT

Copyright © 2013 by Bastei Lübbe, Köln

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Korekta: Mariusz Kulan, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-7999-378-9

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i może wiązać się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Przedmowa

Historia jest bardziej żywotna, niż mogłoby się wydawać. Ma to związek nie tylko z faktem, że stanowi ulubiony temat filmów i programów telewizyjnych, jarmarków i powieści. Publiczność chętnie odnosi się do historycznych zagadnień: rozpustnych papieży, średniowiecznej kurtyzany, luksusowego hotelu z czasów cesarstwa czy prezydenta z czasów wojny domowej. Historia – na przekór wszelkim uprzedzeniom – jest żywotna także dlatego, że wciąż na nowo wymaga weryfikowania różnych prawdziwych i pozornie prawdziwych faktów. Historycy przez cały czas sprawdzają utarte sądy na temat minionych zdarzeń, a wyniki ich badań wywracają na nice obraz postaci lub wydarzeń historycznych, a nawet całych epok. Niekiedy trudno jest się przebić z takimi ustaleniami z zamkniętego kręgu badaczy do powszechnej świadomości. Dzieje się tak głównie dlatego, że uczeni rzadko zwracają się do szerokiej publiczności; niebagatelną rolę odgrywa również fakt, że człowiek niechętnie porzuca znane prawdy, do których był przyzwyczajony.

Błędy i legendy, zafałszowania i teorie spiskowe na temat historii stanowią temat dwóch moich książek – i oba te tytuły spotkały się z wielkim zainteresowaniem. Największym echem odbiła się książka zatytułowana 50 größten Lügen und Legenden der Weltgeschichte (50 największych kłamstw i legend w historii powszechnej), Lübbe, 4 wyd. 2010, wydana wielokrotnie i w wielu językach. Ponieważ nie słabnie zainteresowanie tą tematyką, a obalanie starych pewników powoduje ciągłe ożywianie historii, postanowiłem przedstawić Czytelnikom kolejną książkę. Podobnie jak dotąd, zawarte w niej informacje i rozważania opieram na najnowszych wynikach badań historyków z całego świata. Bez ich pracy, badań i publikowanych wniosków niemożliwe byłoby stworzenie takiego kompendium.

Kolejny raz proponuję podróż przez różne epoki historyczne, od tych najstarszych po dzieje najnowsze, przez różne kraje i zagadnienia, przez najrozmaitsze rodzaje błędów i pomyłek. Interesujące i pouczające jest nie tylko to, gdzie rodziły się takie rzekome prawdy. Równie ciekawe są przyczyny i kulisy powstawania błędów i zafałszowań historii. Dzięki nim można tę historię także lepiej rozumieć.

We wczesnym okresie dziejów panował matriarchat i rządziły kobiety. – Nieprawda!

Historię przez stulecia niemal bez wyjątku pisali ze swojej perspektywy mężczyźni. Już od dawna odrzuca się takie jednostronne spojrzenie, a historia w ujęciu feministycznym wypracowuje cenne sposoby wypełniania powstałych w ten sposób braków i rewiduje dotychczasowe interpretacje. Nowe dziedziny badań historycznych w ogóle stanowią wartość samą w sobie, ponieważ kierują zainteresowania na to, co dotąd pomijane, inicjują nowe spory, wydobywają z archiwów nieoczekiwane skarby i ożywiają dawno zamknięte dyskusje. Trucizną dla każdej nauki są jednakże ideologie, które wcale nie zanikły wraz z końcem zimnej wojny, oraz myślenie życzeniowe, znajdujące w zagadkowych odkryciach wdzięczne obiekty wybranej interpretacji. Niektóre kierunki badawcze w ideologicznej gorliwości albo euforycznym zapale poznawczym przesadzają i chybiają celu. Tak rzecz się ma na przykład z teorią matriarchatu. Wyposażana w różne składniki i różnie rozkładająca akcenty, teoria ta głosiła, że w czasach przedhistorycznych ludzkość żyła pokojowo i bez podziałów w społeczności zdominowanej przez pierwiastek żeński, a nigdy później nie udało się już osiągnąć podobnego stopnia kompetencji emocjonalnej. Społeczność ta miała też żyć w religijnym kulcie Wielkiej Bogini. Sprawa jest o tyle skomplikowana, że brakuje jasnej definicji matriarchatu, co od razu otwiera drogę do spekulacji na temat treści, i każdy może według własnego upodobania zakreślać semantyczne pole tego terminu. Sporna jest na przykład kwestia, czy chodzi tu o system władzy, co sugeruje samo określenie, czy też o niezwiązaną z władzą zasadę żeńskiej dominacji i harmonijną egzystencję, której przypisuje się zazwyczaj urzeczywistnienie rajskich warunków. Jakkolwiek było, system patriarchalny, który do dzisiaj wyznacza losy świata, wykształcił się dopiero później i przyniósł ludzkości więcej nieszczęść niż dobrego: hierarchiczność, przemoc, wojny, ucisk, zniszczenia. Koniec matriarchatu jako kres panowania pierwiastka żeńskiego przyniósł kobietom takie zdobycze, jak ucisk seksualny, polowanie na czarownice, okaleczane i wiązane stopy czy okaleczanie genitaliów. Zazwyczaj dokonuje się klarownego bilansu: matriarchalny raj, patriarchalne piekło.

Autorem teorii matriarchatu jest jednak mężczyzna: Johann Jakob Bachofen. Prawnik z Bazylei, nader płodny badacz starożytności i zamożny prywatny uczony [badacz niezajmujący stanowisk uczelnianych, prowadzący badania własnym kosztem i bez wynagrodzenia] opublikował w 1861 roku obszerne pismo zatytułowane Matriarchat. Studium na temat ginajkokracji świata starożytnego podług natury religijnej i prawnej. Bachofen był wprawdzie niezwykle samodzielnym umysłem, ale nie był postępowy, ba – był nieskrywanie seksistowski: jednoznacznie dawał do zrozumienia, że proces przejścia od matriarchatu do patriarchatu uważa za postęp we właściwym kierunku. Ludzkość przeszła jego zdaniem od pierwotnej fazy heteryzmu, kiedy panował nierząd kobiet (nie znano instytucji małżeństwa), i fazy amazońskiej wojny z mężczyznami do matriarchatu, w którym kobieta odnalazła swoje przeznaczenie jako matka. Dokonało się to według Bachofena w czasie, kiedy pierwotne ludy przechodziły na osiadły tryb życia i zaczynały się zajmować uprawą roli.

Idea matriarchatu zrodziła się w czasie, kiedy badania Karola Darwina oraz znaleziska z przedhistorycznej epoki rozwoju ludzkości podważyły dawną biblijną chronologię 6000 lat historii rozwoju człowieka. Tej chronologii utrzymać się nie dało, wyłoniły się za to nowe przestrzenie czasowe, które domagały się wypełnienia. Narodziny matriarchatu przypadły, dodajmy, na czas, kiedy w organizacji rodziny panował także ład patriarchalny, trafnie wyrażony przez filozofa Feuerbacha słowami: „Mężczyzna jest głową, a kobieta brzuchem ludzkości”. Model ten działał jeszcze prawidłowo, ale podskórnie zaczynał już stopniowo pękać. Było to nie tylko skutkiem przyspieszonej industrializacji, urbanizacji i modernizacji, ale także nastawienia samych kobiet, które zaczęły świadomie dostrzegać własne ograniczenia oraz je kwestionować. I jakkolwiek Bachofen nie miał zamiaru dać swoją książką amunicji wczesnemu ruchowi emancypacyjnemu kobiet, to jego teoria na temat wspólnoty pierwotnej szybko temu właśnie celowi posłużyła. Wielu znanych i nieznanych pisarzy i wiele pisarek pierwszej połowy XX wieku powoływało się na Bachofena – były wśród nich takie sławy, jak Thomas Mann, Rainer Maria Rilke i Walter Benjamin. W roku 1931 ukazała się rozprawa Weltgeschichte der Steinzeit austriackiego badacza Oswalda Menghina, specjalisty od prehistorii, który opowiadał się za teorią matriarchatu w tej samej mierze co za teorią kręgów kulturowych czy za koniecznością spekulatywnych metod poznania. Do atrakcyjności tej teorii przyczyniły się obok teorii ludowych także wszelkie teorie panteistyczne i mistyczne, na które było wówczas zapotrzebowanie.

Po drugiej wojnie światowej teoria matriarchatu przeżyła wielki renesans w feminizmie drugiej fali, ponieważ codziennej walce z władzą mężczyzn nadawała głębię ostrości i zarazem podpowiadała jej wizję przyszłości – był to zatem ważny moment w budowaniu tożsamości tego ruchu. Teoria matriarchatu okazała się atrakcyjna również dla ezoterycznego albo duchowego feminizmu New Age drugiej połowy XX wieku oraz dla autorek powieści o czasach przedhistorycznych, które tworzyły wizję kultury matriarchalnej i niezwykle popularyzowały tę tezę – a przy okazji często nieźle zarabiały. Teoria matriarchatu zyskała wreszcie coś w rodzaju błogosławieństwa naukowego, kiedy amerykańska archeolog i antropolog litewskiego pochodzenia Marija Gimbutas opisywała w swoich książkach przedhistoryczną Europę – idyllicznie pokojową i zdominowaną przez żeński pierwiastek, a przy tym hołdującą Wielkiej Bogini. Tę sielankę miał zniszczyć jej zdaniem dopiero patriarchat. Marija Gimbutas nie była jedyną, która po 1945 roku zajęła się tym tematem, za to była jedną z jego największych orędowniczek.

Wykształceniu się teorii matriarchatu sprzyjały różne czynniki, przede wszystkim jednak do jej powstania przyczyniał się duch tamtego czasu, wyrażający się w najróżniejszych prądach artystycznych. Teoria dotycząca zjawiska historycznego nie mogła jednak rozkwitnąć bez potwierdzeń i dowodów, nie mogła zaistnieć w całkowitej próżni faktograficznej. Szczęśliwie znalazły się archeologiczne znaki, które zdawały się ją wspierać, oraz uczeni, którzy jej sekundowali. Chodzi tu przede wszystkim o prehistoryczne kulty płodności, wizerunki kobiet silnie naznaczone ich seksualnością oraz o świadectwa kultury megalitycznej w basenie Morza Śródziemnego i na Bliskim Wschodzie, które można było w ten sposób zinterpretować. Historycy nigdy wprawdzie nie potrafili przedstawić dowodu na istnienie prehistorycznego matriarchatu, kto jednak chciał głosić tę tezę, temu pomagały znaleziska archeologiczne, a więc materialne pozostałości po dawnych kulturach, które nie zdradzały swoich tajemnic same z siebie. Z tego względu ich zaszeregowanie następuje albo na podstawie innych potwierdzających je wskazań, albo jest czysto spekulatywne. Rzekome dowody na istnienie matriarchatu dało się w rzeczywistości wypełnić właściwym znaczeniem, możliwe zatem, że te całkiem logiczne objaśnienia przekonały wielu laików.

Owe „dowody rzeczowe” można podzielić na kilka grup. Jak Europa długa i szeroka w licznych muzeach poświęconych prehistorii można podziwiać małe statuetki Wenus – z wapienia, gliny albo kości słoniowej. Pochodzą one ze starszej epoki kamiennej i liczą ładnych parę dziesiątków tysięcy lat. Były znajdowane w najrozmaitszych miejscach, od Francji po Syberię, przy czym europejskie figurki są raczej grube, natomiast syberyjskie raczej szczupłe. Wszystkie mają wyraziście przedstawione sromy. Najsłynniejsza z nich jest tak zwana Wenus z Willendorfu, znaleziona w Dolnej Austrii w 1908 roku. Figurki te uważa się za dzieła sztuki, wytwory społeczeństwa żyjącego w matriarchacie i interpretuje jako posążki bogini-matki albo jako gloryfikację żeńskiego pierwiastka kosmicznego. Z jednym tylko zastrzeżeniem: to, że żeńskie figurki z epoki kamienia łupanego są hołdem składanym płodności, jest tak oczywiste, jak oczywiste jest, że ich widoczny pierwiastek żeński wcale tego nie dowodzi. Samo przypuszczenie, że mogłoby chodzić o wizerunki bogiń, nie jest ani dowodem na istnienie wielkiej bogini-matki – we wszystkich niemal religiach oddaje się cześć boginiom – ani na nieobecność bóstw męskich. Gdyby w niewiedzy patrzeć na ikonografię naszych czasów, to można by również wpaść w pułapkę tak ryzykownych wykładni co do znaczenia kobiet. W przypadku pradawnych figurynek Wenus równie dobrze mogło chodzić o najwcześniejsze formy pornografii – w każdym razie badacze wcale nie wykluczają takiej możliwości.

Podobnie rzecz się ma z budowlami megalitycznymi, charakterystycznymi pozostałościami z epoki neolitu. Odczytywanie ich jako przedstawień kobiecego sromu jest interpretacją wprawdzie możliwą, ale w żadnym razie nie konieczną. Nawet taka interpretacja nie stanowiłaby jednak jeszcze dowodu na istnienie matriarchatu albo dominacji pierwiastka żeńskiego. Ogólnie rzecz ujmując, badania nad matriarchatem opierają się na symbolach, które można interpretować również zupełnie inaczej niż jako dowód na istnienie prehistorycznych społeczności, których filarami byłyby kobiety. Nawet sztandarowy obiekt przywoływany przez badaczy matriarchatu, neolityczna osada w Çatalhöyük w środkowej Anatolii, nie wytrzymuje próby krytycznej analizy. Angielski archeolog James Mellaart, który w latach sześćdziesiątych prowadził pierwsze wykopaliska, rozpoznał w niej matriarchalną osadę bez zróżnicowania społecznego. Stwierdził też, że czczono tam Wielką Boginię, ponieważ pokazała ona ludziom drogę do osiadłego trybu życia i uprawy roli. Jego interpretacja także była całkowicie dowolna i najwyraźniej dostosowana do założonej tezy, gdyż opis życia w Çatalhöyük jest wyraźnie nastawiony na odkrycie matriarchalnych struktur i kultu płodności. Archeolog z Fryburga, Juliane Hummel, nazwała to wyobrażenie matriarchalnej osady „obrazem życzeniowym”, opartym wyłącznie na spekulacjach. Mimo to interpretacyjnym tropem Mellaarta podążali nie tylko przekonani zwolennicy matriarchatu, ale i niektórzy koledzy po fachu. To samo dotyczy rzekomo matriarchalnej społeczności na Krecie w epoce brązu, odkrytej już przez Bachofena. Najważniejszym zwolennikiem tezy o matriarchacie na Krecie był jednakże Arthur Evans, zasłużony brytyjski archeolog i zacięty konkurent odkrywcy Troi Heinricha Schliemanna. Od początku XX wieku Evans prowadził wykopaliska przy pałacu w Knossos i jest uważany za odkrywcę kultury minojskiej na Krecie. Przy wszystkich swoich zasługach wyświadczył on nauce niedźwiedzią przysługę swoimi całkowicie dowolnymi interpretacjami, które do dzisiaj służą jako dowód na istnienie matriarchatu na śródziemnomorskiej wyspie, ponieważ jego interpretacja była całkowicie subiektywna. W odniesieniu natomiast do tezy o pokojowym i pozbawionym przemocy życiu tej społeczności, to stwierdzić należy, że przeczą jej liczne znaleziska szkieletów z epoki kamiennej, wykazujących jednoznaczne ślady przemocy.

Poważnie traktowana archeologia nie dostarczyła zatem dotąd klucza, który dowodziłby prawdziwości tezy o istnieniu matriarchatu; nie pomagają tu także antropologia ani etnologia. Kolejnymi przykładami mającymi potwierdzać teorię matriarchatu miały być przywoływane przekonania o matrylinearności i matrylokalności. Pierwsze oznacza żeńską linię pochodzenia, w której przynależność rodzinną wywodzi się wyłącznie od pochodzenia matki. Drugie natomiast odnosi się do miejsca zamieszkania rodziny; w społecznościach zorganizowanych matrylinearnie jest to miejsce zamieszkania kobiety, nie mężczyzny. Takie struktury znowu jednak nie stanowią dostatecznego dowodu poświadczającego istnienie w danym miejscu systemu matriarchalnego, ponieważ są zaledwie jednym spośród wielu czynników, które ten system konstytuują, a ponadto występują tylko jednostkowo i nie można ich rozciągać na całą społeczność. Badania nad matriarchatem idą jednak za postulatem istnienia uniwersalnej historii ludzkości, w której faza matriarchalna miała istnieć na całym świecie. Poważna nauka teorię uniwersalnej historii ludzkości dawno uznała za bezużyteczną, ponieważ świadectwa archeologiczne bogato ilustrują zróżnicowanie procesów zachodzących w różnych regionach świata. I ostatnie pytanie: skoro na świecie panował niegdyś matriarchat, to gdzie są jakiekolwiek poszlaki przełomu, jaki musiałby się dokonać w przejściu do systemu męskiej organizacji społeczności? Przecież ten przełom byłby równie zasadniczy co dramatyczny! Cynthia Eller, religioznawczyni, określa mit matriarchatu jako domek z kart, w którym znajdują się wprawdzie wiarygodne karty, ale całość składa się z elementów wątpliwych, a więc niemożliwych do udowodnienia. Gdy wyjmiemy te „elementy nośne” – które przy dokładnej analizie okazują się czczymi domysłami i myśleniem życzeniowym – wówczas cała konstrukcja prehistorycznego matriarchatu się załamuje.

Niezadowolenie albo cierpienie, jakich przysparzają człowiekowi jego własne czasy, nieraz w historii stanowiły motor zainteresowania przeszłością, która miała przynieść pocieszenie. Rzymski historiograf Tacyt postrzegał na przykład swoje czasy – czasy cesarstwa rzymskiego – jako niekończący się upadek; jego pisma dotyczące republiki rzymskiej są wyraźnie spojrzeniem na lepszą przeszłość. Przedstawiciele humanizmu i renesansu zaklinali się pod koniec średniowiecza, że mają je w pogardzie jako epokę mroczną i że chcą ożywić jasne czasy antyku. Kiedy zaś Eric Thompson, pionier badań nad kulturą Majów, chciał jakoś porównać historię środkowoamerykańskiego ludu i ruin jego pozarastanych bujną tropikalną roślinnością miast, to mając w pamięci zniszczoną wojnami Europę, uczynił z Majów religijny, miłujący pokój lud; później, po odczytaniu pisma Majów, ta teza okazała się całkowicie bezpodstawna. Podobnie stało się w przypadku twórcy teorii matriarchatu Bachofena, który jako konserwatywny patrycjusz z Bazylei niewiele czerpał z burzliwej teraźniejszości i przeraziłby się, wiedząc, pożywką dla jakich feministycznych idei stanie się jego książka. Wymysł o niegdysiejszym matriarchacie uważa się również za zaplecze dla ruchów feministycznych, a odwołanie się do rzekomej historii kobiet traktuje się jako otwarcie perspektywy na przyszłość. Intencja taka jest wprawdzie dopuszczalna, należy jednak wątpić, czy przysłuży jej się pseudohistoryczne tło w postaci niemożliwych do obronienia teorii.

Kamienne kręgi Stonehenge są prehistorycznym komputerem. – Nieprawda!

Jedna z najbardziej znanych budowli ludzkości oraz ikona epoki kamienia łupanego: Stonehenge, formacja kamiennych kręgów z ogromnych monolitów w południowej Anglii, oddalona zaledwie o 130 kilometrów od nowoczesnej stołecznej metropolii. Kto odwiedza Stonehenge, nie może się oprzeć jego zagadkowemu czarowi, ba – nawet jego zdjęcia budzą jeszcze jakąś magiczną fascynację. Ta fascynacja nie słabnie między innymi dlatego, że do dziś nie można z całkowitą pewnością powiedzieć, w jakich okolicznościach i w jakim celu ta zdumiewająca całość została stworzona. Długo nie można też było znaleźć odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób dawni ludzie bez jakiejkolwiek pomocy technicznej transportowali ogromne monolityczne głazy na odległe miejsce przeznaczenia, obrabiali je i ustawiali w wyraźnie zaplanowany sposób.

Stonehenge zostało wzniesione w epoce neolitu w kilku etapach, a dziś nie jest już budowlą kompletną. Składa się z kilku grobowców i wałów ziemnych, umieszczonych w koncentrycznych kręgach o łącznej średnicy 115 metrów, w których środku ustawione zostały ogromne głazy czterometrowej wysokości. Najbardziej znany jest widok zewnętrznego kręgu o niemal trzydziestometrowej średnicy, który niegdyś składał się z trzydziestu pionowych kamiennych filarów, połączonych z ułożonymi na nich poprzecznie kamiennymi elementami. Zachowały się jeszcze pozostałości po nich, które pozwalają wyobrazić sobie oryginalną budowlę w pełnej krasie: wiszący okrąg z olbrzymich kamieni, ważących wiele ton każdy. Zaledwie dwumetrowej wielkości elementy drugiego kręgu, który otacza wewnętrzną podkowę, to z kolei błękitne kamienie (bluestones). Ten drugi okrąg składał się pierwotnie z pięciu par kamieni wysokości do siedmiu metrów, a na każdej takiej parze leżał przykrywający ją głaz. Zachowały się z nich jednak już tylko resztki. Poza tym są jeszcze pojedyncze głazy poza kręgami i za sławnym Heel Stone, ale jeszcze w obrębie obwałowań. Mają ponad pięć metrów wysokości i są nieobrobione.

Stonehenge istnieje od wielu tysięcy lat. Jest bezsprzecznie najbardziej znanym świadectwem megalitycznej kultury z epoki kamiennej. Zanim jego zbadaniem zajęli się współcześni uczeni, nim pojawiły się ich mniej lub bardziej przekonujące teorie na temat Stonehenge, ludzi przez stulecia nurtowały początki tej magicznej okrągłej konstrukcji. Około 1135 roku angielski kronikarz Geoffrey z Monmouth zanotował, że budowniczym tego obiektu był słynny czarownik Merlin w roku 485 – uważał zapewne, że nie mógł tego dokonać nikt o mniejszych umiejętnościach. Odnoszono się do tej tezy z niedowierzaniem, ale sama historia przez długi czas stanowiła przedmiot rozważań i domysłów. Stonehenge zachwalano także jako rzymską świątynię, miejsce koronacji duńskich królów Anglii, budowlę fenicką czy sanktuarium celtyckie, w którym druidzi odprawiali swoje rytuały. Za znacznie starsze niż głosiły te przypuszczenia można je było uznać dopiero wtedy, gdy dokonano rewizji chrześcijańskich wyobrażeń o wieku świata i ludzkości oraz kiedy pojawiły się nowe nauki – w tym przypadku archeologia. Jej badania wykazały, że kamienne kręgi przez długi czas były używane, następnie porzucone, a w każdym razie zaniedbane, by znowu powrócić do łask, choć sposób ich wykorzystywania z czasem ulegał zmianie.

Nie licząc trzech drewnianych słupów ustawionych w pewnej odległości i używanych być może już przed dziesięcioma tysiącami lat do celów rytualnych, prace nad Stonehenge rozpoczęły się około 3000 lat p.n.e. usypaniem lśniąco białego wału o promieniu 55 metrów – wał zawdzięcza swój kolor kredowemu podłożu i dzięki niemu jest widoczny z daleka. W obrębie tego okręgu ustawiono prawdopodobnie drewniane słupy. Około 2500 lat p.n.e. materiał budowlany się zmienił i teraz używano kamienia. Ponadto całość została zorientowana w kierunku północno-wschodnim – na wschód słońca w dniu letniego przesilenia, kiedy rozpoczyna się najdłuższy dzień w roku. To wtedy sprowadzono z zachodniej Walii 85 błękitnych kamieni ważących po cztery tony każdy – i to z niewyobrażalnej odległości 250 kilometrów! Nie wiadomo, w jaki dokładnie sposób się to odbywało, prawdopodobnie jednak wszędzie gdzie to było możliwe, wykorzystywano drogi wodne, natomiast pozostałe odcinki pokonywano, podobnie jak w przypadku egipskich piramid, saniami ciągniętymi po okrągłych drewnianych palach.

Mniej więcej sto lat później, jeszcze zanim błękitne kamienie trafiły zgodnie z planem na miejsce przeznaczenia, ponownie uzupełniono skalny budulec i wykończono krąg czterometrowych głazów wraz z przykrywającymi je olbrzymami oraz wewnętrzną podkowę. W tym przypadku także nie wiadomo, w jaki sposób te skalne kolosy udało się umieścić tak wysoko, prawdopodobnie zbudowano specjalnie w tym celu jakieś drewniane rusztowanie umieszczone pod skalnym elementem i w jakiś sposób podnoszone. Błękitne kamienie zyskały ostateczną formę w obrębie całości założenia jako krąg i podkowa około 2000 lat p.n.e.

Co takiego ma w sobie ta zagadkowa konstrukcja? Kto przed tysiącami lat zdecydował o trwającym przez kilka pokoleń wznoszeniu konstrukcji, do budowy której trzeba było pozyskiwać materiał z tak znacznych odległości? I przede wszystkim do czego służył tajemniczy zespół kamiennych kręgów ówczesnym ludziom, którzy poza tym – jeśli wierzyć obiegowym przekonaniom – siadywali w jaskiniach wokół ognia i okrywali się skórami zwierząt? W latach sześćdziesiątych XX wieku furorę zrobiła książka pewnego astronoma, który chciał rozwiązać zagadkę Stonehenge. Na podstawie komputerowych obliczeń (na modelu IBM) Gerald Hawkins stwierdził, że Stonehenge było prehistorycznym kalendarzem. Gdyby było to prawdą, ówcześni ludzie byliby przodkami współczesnych astronomów, a samo założenie – jakąś niesamowitą prehistoryczną maszyną liczącą, przeznaczoną do przepowiadania zaćmień księżyca, po prostu prehistorycznym komputerem. Firma IBM natychmiast się ucieszyła, pisząc w „IBM News”: „W końcu zwariowani starzy druidzi wiedzieli, co robią!”. Hawkins musiał się jednak zmierzyć z szorstką krytyką świata naukowego. Zarzucano mu niestaranną pracę, kreatywne dopasowywanie wyników badań do potrzeb przyjętej tezy. Hawkins w dalszym ciągu wprowadzał dane do swojego komputera, natykał się na kolejne rzekome cykle, które Stonehenge miało jakoby obliczać. Jeszcze w 2002 roku, niezrażony krytyką, twierdził, że Stonehenge było czymś więcej niż rytualnym miejscem spotkań i cudem architektonicznym, że zawiera w sobie informacje astronomiczne i matematyczne, które zgodnie z obiegową opinią dostępne były dopiero Grekom równo tysiąc lat później. Tym samym Hawkinsa należy umieścić w podejrzanym towarzystwie szwajcarskiego gastronoma Ericha von Dänikena, który do swojej teorii o pozaziemskim wpływie na życie na Ziemi wykorzystuje wszelkie prawdziwe bądź mniemane zagadki świata bez jakichkolwiek dowodów. Pseudonaukowiec Däniken uważał jednak, że Stonehenge wzniosła nie jakaś prehistoryczna inteligencja, lecz – co akurat w jego przypadku można było przewidzieć – inteligencja pozaziemska.

Wszystko to odbywało się niemal jak w średniowieczu, kiedy dążność do wyjaśnienia zagadki wprowadzała do gry Merlina albo druidów. Również współcześnie rzekomi fachowcy skłonni są pochopnie rozwiązywać wszelkie zagadki, stawiając wielkie, sensacyjne tezy. Takie wytłumaczenia padają dziś często na podatny grunt, gdyż wielu współczesnych tęskni za jasnymi wskazówkami i prostymi rozwiązaniami, które stanowiłyby jakiś punkt orientacyjny w złożoności dzisiejszego konsumpcyjnego świata zaawansowanych technologii, pozbawionego głębszych wartości i sensu. Proste recepty na rozwianie wszelkich wątpliwości wynikają też z naturalnej ludzkiej potrzeby życia w spokoju – podobnie jak ezoteryka naszych czasów (zależna tylko od jednego zamkniętego w sobie systemu, który obiecuje wyjaśnienie wszystkiego) proponuje przytulny i wygodny paralelny świat. Często wystarczyłoby, żeby naukowe odkrycia wyszły poza wąskie grono fachowców i z miejsca zdemaskowano by takich hochsztaplerów.

Archeolodzy są przyzwyczajeni do tego, że wciąż stykają się z różnymi zagadkami. Taka jest natura ich dyscypliny, bo im starsze są ich znaleziska, tym mniej dają się porównywać z innymi świadectwami. Epoka kamienna nie dostarcza źródeł pisanych, a większość fizycznych pozostałości strawił czas. Co zaś przetrwało, może stanowić błędny trop, gdyż może być jedynie wycinkiem, fragmentem, na podstawie którego nie da się jednoznacznie wyrokować ani niczego wyjaśniać. Teorie są dozwolone, ale należy je budować na solidnych podstawach. Na takiej podstawie budowli Stonehenge można przypisać rytualny charakter i domniemywać, że w dokonywanym tu rytuale jakaś szczególna rola musiała przypadać wschodowi słońca w dniu letniego przesilenia. Bezpodstawne dopowiadanie współczesnych zdolności i umiejętności budowniczym i użytkownikom tego obiektu prowadzi na manowce w tej samej mierze co przypisywanie roli istotom pozaziemskim tylko dlatego, że postrzega się ludzi epoki kamiennej jako istoty stojące niewiele ponad zwierzętami, a ich język nie ma nawet nazwy, horyzont zaś ogranicza się do polowań i poszukiwania pożywienia. Ludzie epoki neolitu byli bardziej rozwinięci, niż chciałoby im przyznać zarozumiałe spojrzenie nowożytnych ludzi. Należy jednak wątpić, by powodowała nimi konieczność przewidywania czasu zaćmienia Słońca czy Księżyca na podstawie skomplikowanych obliczeń. Sprawa może być znacznie prostsza, ale przez to wcale nie mniej fascynująca.

Stonehenge zostało wzniesione w epoce neolitu, kiedy nastąpiło przejście od koczowniczego trybu życia do trybu osiadłego, spowodowane uprawą roli i hodowlą bydła. Tym samym większe znaczenie zaczęło przypadać konkretnym miejscom; więcej uwagi niż wcześniej przywiązywano też do ukształtowania miejsc, w których odprawiano rytuały. Religia tamtego okresu mogła mieć zakorzenienie w kosmosie, a więc rozwijać się na podstawie obserwacji przyrody i nieboskłonu. Kiedy ludzie osiedli w konkretnym miejscu, cały cykl roku biologicznego stał się dla nich bardziej interesujący – można było w sposób ciągły obserwować ruch gwiazd z oznaczonego miejsca i wyciągać z tych obserwacji cenne wnioski, chociażby w odniesieniu do pory zasiewów czy zbiorów, ale także dla celów rytualnych. Można też przypuszczać, że kamień, jako wytrzymały materiał, stanowił symbol wieczności, był wiązany z siłą i tylko z tego względu stosowano go do budowy sławnych grobowców megalitycznych oraz Stonehenge.

Stonehenge było monumentem religijnym, kultowym, służącym jako miejsce pochówku, składania ofiar i miejsce zebrań. Względy religijne spowodowały takie jego ustawienie i orientację przez ludzi neolitu. Widoczne na niebie ciała niebieskie odgrywały szczególną rolę w wyobrażeniach tamtej epoki, ponieważ ich obecność i zmiana położenia stanowiły niezrozumiałą zagadkę, wyznaczając jednocześnie pory dnia i cykle życia. Głównym aktorem nieba było oczywiście Słońce, ale ważny był również Księżyc ze swoim cyklem. Stonehenge nigdy jednak nie było prehistorycznym komputerem ani kalendarzem epoki kamiennej. W 1967 roku brytyjska archeolog Jacquetta Hawkes zwięźle wyraziła krytykę tez Hawkinsa: „Każda epoka ma swoje Stonehenge, na jakie zasługuje – albo jakiego pragnie”.

Król Krezus był najbogatszym człowiekiem swoich czasów. – Nieprawda!

„Krezus” to do dzisiaj utrwalone w języku określenie człowieka bogatego, mającego nadmiar pieniędzy i dysponującego bajecznym bogactwem. Określenie to pochodzi od władcy, który żył dwa i pół tysiąca lat temu, a wciąż jeszcze każdy zna jego imię, ponieważ trafiło ono do wielu języków jako synonim niebywałego bogactwa. Poza tym jednak niewiele o Krezusie wiadomo – poza etykietką nazwiska, z której wynika, że był najbogatszym człowiekiem swoich czasów, niewiele się o nim mówi. Czy zatem Krezus, król Lidii, był w VI wieku p.n.e. naprawdę bogatszy od innych?

Historyczna kraina, jaką była Lidia, znajduje się na wschodnim wybrzeżu Morza Śródziemnego, w zachodniej części dzisiejszej Turcji. W krótkim czasie swej największej ekspansji lidyjskie imperium sięgało od Morza Egejskiego aż po zachodnie granice imperium Persów (na wschód od Ankary), od morza Marmara i Morza Czarnego na północy po wybrzeże Morza Śródziemnego koło dzisiejszego miasta Antalya na południu. Jego rozwój przebiegał prawdopodobnie tak jak rozwój Grecji: wykształcały się mniejsze ośrodki władzy, spośród których w pewnym momencie wybiło się Sardes (na wschód od dzisiejszego Izmiru) i uzyskało dominującą pozycję. Z odmętów legend i podań historia Lidii wynurza się w VII wieku p.n.e., za panowania króla Gygesa, kiedy zyskujemy na jej temat bardziej wiarygodne informacje. Przemocą, której okoliczności pozostają bliżej nieznane, Gyges uzyskał tron i rządził przez kilka dziesięcioleci. Założył trzecią i ostatnią dynastię lidyjską – Mermnadów, którzy starali się uzyskać dla swojego kraju jak najlepsze warunki między światem greckim na zachodzie a Asyryjczykami i Persami na wschodzie. Liczne wzmianki w źródłach historycznych z sąsiednich regionów dowodzą, że Mermnadowie byli znani dzięki swym działaniom dyplomatycznym i militarnym.

Okres rozkwitu Lidii datuje się na panowanie króla Alyattesa (ok. 610–560 r. p.n.e.) i jego syna Krezusa (ok. 560–541 r. p.n.e.), którzy uzyskali pozycję władców zachodniej części Azji Mniejszej. Wiązała się z tym ekspansja imperium, które było wtedy mniej więcej sześciokrotnie większe niż Attyka, obszar, jakim władało państwo-miasto Ateny. Wygląda na to, że Sardes odnotowało w tamtym czasie znaczny przyrost liczby ludności: miasto zyskało silne umocnienia, handel zewnętrzny kwitł jak nigdy wcześniej. Lidia czerpała profity ze swojego korzystnego położenia na ważnych szlakach handlowych i z posiadania naturalnych zasobów złota. Nieprzyjacielskie wojska dobrze znały lidyjską kawalerię i bały się jej jak ognia. W Lidii intensywnie rozwijała się też sztuka, której wytwory świadczą o ożywionej wymianie z Grecją, Egiptem i Asyryjczykami. Szczególnie Grecy cenili i lubili Lidyjczyków za muzykę i taniec. Epoka rozkwitu skończyła się jednak wraz z Krezusem, który – jako rozpieszczony sukcesami zdobywca – przeciągnął strunę i musiał zapłacić za swoją lekkomyślność. Najpierw udało mu się to, czego nie byli w stanie osiągnąć jego poprzednicy (z wyjątkiem jego ojca Alyattesa): zmusił greckie miasta na śródziemnomorskim wybrzeżu Azji Mniejszej do trwałego płacenia mu trybutów.

Należy przyjrzeć się staranniej temu, w jaki sposób Krezus w ogóle uzyskał przysłowiowe miano najbogatszego człowieka. Podobnie jak inni władcy antyczni, również on był bardzo bogaty, zwłaszcza że czerpał korzyści z naturalnych zasobów złota, jakie posiadał jego kraj. Złoto wydobywano głównie z rzek (przede wszystkim z rzeki Paktolos, dzisiaj Sart Çayı) oraz w kopalniach tego kruszcu. Jego dochody powiększyły też trybuty i podatki ściągane ze zwyciężonych miast greckich w Azji Mniejszej oraz zwycięskie wyprawy na wschód w celu poszerzenia obszaru własnego imperium po granice państwa Persów na rzece Halys (dziś Kızıhrmak). Ojciec historiografii Herodot w spisanych w pierwszej połowie V wieku p.n.e. Dziejach pisze o wizycie pewnego Ateńczyka na dworze Krezusa, który z powodu posiadanego bogactwa uważał się za najszczęśliwszego ze wszystkich ludzi. Solon, jeden z siedmiu mędrców Grecji, nie podzielał jednak zdania dumnego króla Lidii: „Widzę wprawdzie, że ty jesteś bardzo bogaty i królujesz nad wielu ludźmi. Ale tego, o co mnie pytasz, jeszcze o tobie nie wypowiadam, zanim się dowiem, że życie swoje dobrze zakończyłeś. Wszak bardzo bogaty człowiek wcale nie jest szczęśliwszy od tego, którego stać tylko na chleb powszedni, chyba że los pozwoli mu w pełnym dobrobycie i szczęściu życie zakończyć. (…) Zanim jednak dobieży swego kresu, należy się wstrzymać z sądem i nie mówić: »Jest szczęśliwy«, lecz tylko: »Dobrze mu się wiedzie«” (cyt. za Herodot, Dzieje, tłum. Seweryn Hammer).

Przede wszystkim jednak w porównaniu z innymi władcami Krezus był jedynie płotką pod względem posiadanego bogactwa. Wielokrotnie przewyższali go zamożnością zwłaszcza królowie perscy, posiadający o wiele większe imperium i mogący sięgać do nieporównanie większych zasobów. Jednakże fakt, że to akurat Krezus stał się w wielu językach synonimem bogactwa, miał zapewne inną przyczynę. Lidia była po prostu pierwszym krajem, który wprowadził monety, pieniądze bite z naturalnego stopu złota i srebra, z powodu jego barwy nazywanego elektronem (elektron znaczy po grecku bursztyn). Nazwa tych monet „statery Krezusa” wskazuje jednak przede wszystkim na sławnego króla. Lidyjskie monety rozpowszechniły się szeroko w świecie antycznym i były cenione jako godny zaufania środek płatniczy. Widniała na nich obok byka i lwa także pieczęć Krezusa. A zatem to jego monety roznosiły po świecie wieść o lidyjskim bogactwie i utrwaliły w języku imię króla jako synonim niezmierzonego bogactwa. Sam Krezus nie był jednak najbogatszym człowiekiem swoich czasów.

Poza tym okazało się również, że jego życie – mimo lat sukcesów i zwycięstw – nie zakończyło się szczęśliwie. Zupełnie jakby filozoficzna przestroga Solona zamieniła się w żywą monetę, Krezus stracił w losowym wypadku syna Atysa. Władca otrzymał podobno wcześniej we śnie przepowiednię, że tak się ma stać – na nic się jednak zdały wszelkie przedsięwzięte środki i zabezpieczenia. Król Lidii przeżył także własny upadek polityczny oraz kres swojego imperium: na własne nieszczęście postanowił podporządkować sobie imperium Persów. Nie wiadomo dokładnie, czy skłoniła go do tego sama chęć podboju, czy powiązania rodzinne z królem sąsiadujących z Lidią Medów, który był jego szwagrem i poniósł klęskę w starciu z królem Persów Cyrusem II. Jakkolwiek było, przed podjęciem tego ryzykownego przedsięwzięcia zasięgał rady różnych znanych w świecie śródziemnomorskim wyroczni, pytając o szanse powodzenia. Otrzymał dwie jednobrzmiące przepowiednie, które mówiły, że kiedy przekroczy granicę na rzece Halys, to zniszczy wielkie imperium. Zinterpretował to na swoją korzyść. Przepowiednia miała się spełnić, tyle że Krezus nie zadał śmiertelnego ciosu imperium przeciwnika, lecz własnemu. Sprawdzona lidyjska kawaleria nie zdążyła nawet zaatakować, gdyż perskie oddziały poprzedziły wysłane na Lidyjczyków wielbłądy, które wpędziły w panikę konie jeźdźców. W połowie lat czterdziestych VI wieku p.n.e. upadło Sardes – stolica Lidii. Jej król po zimowych wypadach na Persów powrócił na zimę do stolicy i rozpuścił większość swoich najemników. Cyrus jednak ruszył za nim w pogoń, pokonał zdziesiątkowane oddziały lidyjskie i zwyciężył. Nie wiadomo, czy Krezus przeżył tę druzgocącą klęskę. Jedni piszą, że zwycięski król Persów kazał go stracić, inni z kolei, że go ułaskawił. Jakkolwiek było, szczęście opuściło Krezusa, stracił on też swoje bogactwo.

Lidia była od tego czasu pod władzą Persów. Mimo utraty niezależności i wpływów początkowo zażywała pod rządami Achmenidów spokojnych i dobrych czasów. Później, w V wieku p.n.e., ucierpiała wskutek rywalizacji między Grekami a Persami, gdyż wciśnięta pomiędzy dwa mocarstwa stanowiła strefę buforową. Czasy pokoju się skończyły. Wreszcie w IV wieku Aleksander Wielki położył kres perskiemu panowaniu nad Lidią i wcielił ją do swojego imperium. Macedończyk okazał się władcą ważniejszym i skuteczniejszym niż Krezus – udało mu się bowiem podporządkować sobie Persów i stworzyć imperium, jakiego dotąd nie znała historia.

Podczas wojen perskich Grecy odnosili zwycięstwa nad przeważającymi siłami przeciwnika. – Nieprawda!

Niekiedy jakieś konkretne pytanie historyczne prowadzi do mniej lub bardziej uzasadnionych spekulacji, które podejmują z upodobaniem nawet uznani historycy: co by było, gdyby…? Okazję do tego typu rozważań stwarzają przede wszystkim punkty zwrotne w historii ludzkości, kiedy pojawia się kwestia, jak wyglądałby świat, gdyby główne wydarzenie przebiegło inaczej, niż to rzeczywiście miało miejsce. W naturalny sposób chodzi tu o momenty, kiedy można było ostatecznie zapobiec jakimś zagrożeniom – na przykład ze strony faszystowskich Niemiec w czasie drugiej wojny światowej czy ekspansji napoleońskiej na początku XIX wieku lub Turków pod koniec wieku XVII – czy właśnie ze strony państwa perskiego, które w V wieku p.n.e. próbowało podbić grecki świat we wschodniej części Morza Śródziemnego. Ponieważ klasyczne przeciwieństwo między „my” i „oni” kształtuje nasze postrzeganie rzeczywistości, to wpływa też na naszą ocenę wydarzeń. Obronę przed perskimi najeźdźcami traktowano przez wieki jako kwestię fundamentalną dla dalszych dziejów, a nawet uważano ją za ratunek zachodniej cywilizacji, która w innym przypadku padłaby ofiarą perskiego despotyzmu. Pomijając fakt, że prawdopodobnie oszczędziło to Grekom wyniszczającej wojny domowej, która niechybnie wybuchłaby zaraz potem, w żadnym razie nie musiałoby być tak, że „Zachód” przestałby istnieć, jeszcze zanim w pełni rozwinął swój zwycięski pochód przez dzieje naszej cywilizacji.

Ogromny obszar pod władaniem Persów, którzy stworzyli jedną z najwyżej rozwiniętych kultur Starego Świata, stanowił największe imperium, jakie w ogóle kiedykolwiek istniało. Sięgało ono od Egiptu po Indie, od południowej Rosji po Ocean Indyjski. Wasalami królów perskich stały się greckie miasta na wybrzeżu Azji Mniejszej i na przybrzeżnych wyspach we wschodniej części Morza Śródziemnego. Podbite ludy cieszyły się szeroko pojętą wolnością kulturalną i religijną, a ich książęta mieli pewną swobodę podejmowania decyzji, była to zatem sytuacja dla nich dość korzystna. W tym stanie politycznej zależności Grecy korzystali także z imponującej infrastruktury imperium, które jako pierwsze na świecie wprowadziło na przykład usługi pocztowe. Greccy autorzy traktowali wprawdzie grecką wolność i perski despotyzm jako przeciwieństwa, ale była to ideologiczna część całego sporu. Przetrwała ona jednak aż do naszych czasów.

Kiedy tyran Miletu odwrócił się od Persów, w 500 roku p.n.e. wybuchło powstanie miast jońskich wspierane przez Ateńczyków. Na początku zwycięskie, ale w końcu miasta te musiały uznać wyższość Persów, a Milet, jako zarzewie buntu i metropolia kulturalna, został całkowicie zniszczony w 494 roku p.n.e. W odwecie perski król Dariusz chciał raz na zawsze zaprowadzić we wschodniej części Morza Śródziemnego porządek po myśli Persów. W 490 roku p.n.e. zorganizował wyprawę swojej armii aż po Attykę, ale został pokonany pod Maratonem, co zaskoczyło wszystkie strony, zwłaszcza że najsilniejsza wojskowa siła Grecji, Sparta, nie brała w tej bitwie udziału. Persowie się wycofali, ale ponownie zbroili się przeciwko Grekom. Do kolejnej wyprawy doszło jednak dopiero po śmierci Dariusza (486 p.n.e.), kiedy królem został jego syn Kserkses.

Kserkses dążył wyłącznie do tego, by wcielić całą Grecję do swego ogromnego imperium – i konsekwentnie realizował swój plan. Nakazał na przykład zbudować na Półwyspie Chalcydyckim specjalny kanał, przeznaczony tylko do transportu wojskowego. Latem 480 roku p.n.e. jego armia przekroczyła po pontonowych mostach Dardanele (nazywane wówczas Hellespontem), a jego flota podążała za nimi wzdłuż północnego wybrzeża Morza Egejskiego. Na początku sierpnia na północ od Delf, pod Termopilami, w wielodniowej walce wojska perskie zwyciężyły Greków, natomiast odbywająca się równocześnie bitwa morska u przylądka Artemizjon na północno-zachodnim wybrzeżu zakończyła się bez rozstrzygnięcia, a grecka flota z trudem zdołała się uratować.

Teraz sprawa stała na ostrzu noża. Ponad dwadzieścia greckich państw-miast, łącznie z potężną militarnie Spartą, połączyło się w Związek Helleński, by stanąć wspólnie do decydującej bitwy. Przy całej determinacji Greków niejeden z nich musiał odczuwać strach, armia Kserksesa bowiem wielokrotnie przewyższała siłą zjednoczone wojska greckie. Imperium Persów znajdowało się u szczytu potęgi; kontyngenty wojowników przysłali wszyscy sprzymierzeńcy, wśród których były również greckie miasta w Azji Mniejszej, podporządkowane władzy perskiej. Poza Persami w armii Kserksesa znalazły się oddziały i jednostki morskie, w których walczyli między innymi Fenicjanie, Jonowie, Karowie, Kaspiowie, Etiopczycy, Indowie, Arabowie, Medowie i wiele innych ludów. Wyrocznie, pytane o zdanie, również nie chciały budzić nadmiernej wiary w zjednoczonych siłach greckich. Ateńczykom wyrocznia doradzała wręcz ucieczkę na koniec świata.

Wszystko to nie wróżyło nic dobrego. Zrozumiałe zatem, że walka, która później nastąpiła, została utrwalona przez dramaturgów i historyków greckich. Według nich zwycięstwo Persów właściwie od początku było oczywiste, bo – jak pisze Herodot – wojska Kserksesa liczyły 1,7 miliona żołnierzy. Cała ta armia stała zgromadzona nad rzeką Strymon (dzisiaj Strymonas albo Struma) na wschód od Półwyspu Chalcydyckiego. Żeby w ogóle policzyć żołnierzy, których musztrował tam Kserkses, zgromadzono ciasno dziesięć tysięcy ludzi, zaznaczono obszar, jaki zajmowali, a potem liczono łączny stan, przepuszczając przez ten obszar wszystkich po kolei. Do tego doszło jeszcze 80 tysięcy konnych i 20 tysięcy na wielbłądach lub rydwanach bojowych. Niesamowita liczba, którą późniejsi pisarze skorygowali do 700 lub 800 tysięcy – ale i ona jest przecież ogromna.

Z powodu zagrożenia ze strony Persów najpóźniej na początku września ewakuowano Ateny, pod koniec tego miesiąca Akropol znalazł się we wrogich rękach, został splądrowany i spalony. Rada wojenna Greków opowiedziała się za bitwą morską w cieśninie koło Koryntu, ale potem za namową Temistoklesa zmieniła plany i pozostawiła flotę wojenną w mieście Salamina, na wyspie o tej samej nazwie. Ta skalista, nieurodzajna wyspa leży na zachód od Aten i jest oddzielona od stałego lądu tylko wąskim pasem wody o szerokości niespełna dwóch kilometrów. Grecy upatrywali w tych warunkach naturalnych możliwości pokonania perskiej potęgi. O wyniku bitwy zdecydował jednak, jak się powszechnie uważa, fakt, że Grecy walczyli właściwie o wolność lub zniewolenie, a zatem że zdecydował czynnik natury psychologicznej. Jakkolwiek było, perskiego władcę, który obserwował bitwę ze specjalnie zbudowanego tronu ustawionego na górze Egaleo (dzisiaj część Aten), opuściła początkowa euforia, zauważył bowiem, że wielkość jego floty staje się coraz większą wadą. Kiedy bitwa była dla niego przegrana, udał się na północ, w stronę cieśniny Dardanele. Nie zarzucił jednak powziętego wcześniej celu – w końcu dysponował jeszcze swoimi wielkimi siłami lądowymi. Jednakże Persowie przegrali sromotnie dwie ostatnie bitwy – na lądzie w 479 roku p.n.e. pod Platejami, gdzie znakomicie się spisali Spartanie ze swym wybitnym wodzem Pauzaniaszem, rozstrzygając bitwę na swoją korzyść – oraz na morzu pod Mykale, u wschodnich wybrzeży Samos.

Heroiczna walka o wolność wyglądała tym bardziej bohatersko, im wspanialej ją opisywano. W efekcie tego zarówno Herodot, jak i jego następcy wyolbrzymiali nieprzyjacielskie siły do nieprawdopodobnych rozmiarów, tak że w każdej późniejszej epoce różnice między obiema armiami wywierały duże wrażenie. W ten sposób łatwo można było rozgrzeszyć Greków z różnych porażek podczas powstania jońskiego czy wojen perskich, natomiast ich zwycięstwa urastały do rangi niezwykłych wyczynów. Nawet jeżeli mobilizację wszystkich sił Greków uzasadniała walka o wszystko, o przetrwanie, to i tak pod względem militarnym sprostali Persom. Niezależnie od tego, że Grecy nie mieli okazji sprawdzić liczebności wrogich oddziałów, a Herodot także nie dysponował pewnymi i fachowymi informatorami – te liczby i tak nie mają nawet wartości szacunkowej. Rzeczowe badania dowodzą, że wojska perskie liczyły prawdopodobnie 50 tysięcy żołnierzy, w najlepszym razie 100 tysięcy – trudno sobie bowiem wyobrazić, żeby było możliwe wyżywienie większej liczby ludzi i zwierząt w czasie podróży lądem przez Azję Mniejszą i wzdłuż północnego wybrzeża Morza Egejskiego. Licząc dokładnie, dla samych 210 tysięcy żołnierzy i 75 tysięcy zwierząt w drodze z miasta Sardes w Azji Mniejszej, skąd wyruszał ze swoją armią Kserkses, do Aten w szacowanym czasie 170 dni podróży potrzeba było równo 120 tysięcy ton zboża, 65 tysięcy ton paszy dla zwierząt oraz ponad 450 milionów litrów wody pitnej – dziennie, zaznaczmy. Flota również była znacząco mniejsza, niż to podawali greccy dziejopisowie – Herodot mówił o 600 statkach, co wymagałoby łącznej obsady w sile niemal stu tysięcy ludzi. Można było zapewne przyprowadzić tyle statków razem z załogami, ale z pewnością nadwyrężyłoby to możliwości floty handlowej imperium perskiego, tak że ucierpiałyby na tym handel i zaopatrzenie. Liczba żołnierzy i załóg znacznie też przekraczała ówczesne możliwości demograficzne Persów.

Historię wojen piszą zwycięzcy, więc i greccy dziejopisowie – patrząc z politycznego punktu widzenia – wywiązali się ze swego zadania doskonale. W tym przypadku do pełnego obrazu brakuje jednak wersji perskiej. W europejskim odbiorze wojen z Persją po dziś dzień dominuje obraz stworzony przez Greków: walki demokracji przeciwko tyranii, w której dążenie cywilizowanych ludów do wolności przeciwstawia się dekadenckiemu despotyzmowi – i zwycięża. Mitami obrosły zwłaszcza niewątpliwie wiele znaczące w dziejach bitwy pod Maratonem i Salaminą, których zwycięzców ubóstwiono, a groby poległych traktowano z czcią niczym ołtarze. Platon określił zwycięzców spod Maratonu mianem „ojców wolności – naszej i wszystkich na tym lądzie”, a znacznie później Plutarch posunął się do stwierdzenia, że Grecy przekazali wywalczoną wtedy wolność reszcie ludzkości. W całej Grecji liczne pomniki i trofea, rocznice i uroczystości przypominały o sławnych zwycięstwach, jak kraj długi i szeroki ludzi oceniano według jednego tylko kryterium: w jaki sposób ich polis poradziły sobie z Persami – męstwem czy korupcją. Być może właśnie po to, żeby pokryć ową rozdwojoną przeszłość, Grecy definiowali się od tego czasu jako przeciwieństwo Persów, których uważali jedynie za barbarzyńców – co jednak nie przeszkodziło temu, że kilka pokoleń po wojnach z Persją w Grecji modne stało się wszystko co orientalno-perskie. Gdy podczas wojny peloponeskiej Grecja doświadczała okropności wojny domowej, zaczęto też wykorzystywać politycznie akt zjednoczenia wszystkich sił greckich. Przywoływano wtedy utraconą jedność, którą Hellada zaprezentowała w walce z zewnętrznym najeźdźcą.

To uproszczone spojrzenie przejął Aleksander Macedoński, pokonując imperium perskie, co potraktował jako akt odwetu za wojny z początku V wieku. Później przejęli je także Rzymianie, którzy uważali się za spadkobierców Greków i Macedończyków, i w tym duchu bronili Zachodu przed wszystkim, co barbarzyńskie. W XIX i XX wieku historycy europejscy podchwycili to ideologiczne spojrzenie i wpisali je w zachodni obraz świata. Fryderyk Hegel pisał wręcz w 1837 roku: „Są to bowiem historyczne zwycięstwa: uratowały wiedzę i kulturę oraz duchową siłę, a odebrały wszelką moc azjatyckości”.

Starożytni Grecy byli nieskazitelnymi demokratami. – Nieprawda!

Gdy z racji europejskiego kryzysu zadłużenia i kryzysu walutowego oraz ogromnych problemów finansowych Grecji z różnych stron kwestionowano przynależność tego bałkańskiego państwa do strefy euro, padał dobrze znany i niepodważalny argument za pozostaniem Greków w europejskiej przystani. Przytaczano go także już wtedy, gdy przed wprowadzeniem wspólnej waluty europejskiej trwała dyskusja, czy Grecja jest dla euro wystarczająco silna gospodarczo. Ten argument brzmiał: Grecja jest kolebką Europy i zachodniej demokracji i choćby dlatego musi stać się częścią strefy euro. Bez Hellady – uważali europejscy politycy – cała ta operacja będzie połowiczna. Zachodnie demokracje rzeczywiście uważają siebie w pewnym sensie za politycznych dziedziców starożytnej Grecji – demokracja ateńska jest przecież najstarszą znaną demokratyczną formą rządów, a pojęcie demokracji pojawia się po raz pierwszy u greckiego dziejopisa Herodota około 430 roku p.n.e. Ale czy jest też z tego powodu przykładem wystarczającym? Czy współczesne demokracje w ogóle wywodzą się z ateńskiej władzy ludu? Czy dawni Grecy byli demokratami par excellence?

Ateńczycy rozwinęli demokrację jako formę władzy w czasie wojen perskich albo już po ich zakończeniu (dokładny czas jest przedmiotem sporów badaczy), które omal nie zaprowadziły Grecji pod panowanie potężnego perskiego monarchy. Z powstaniem ateńskiej demokracji wiąże się na ogół działalność reformatora Klejstenesa (508/07 p.n.e.), bądź Efialtesa i Peryklesa, którzy w latach 462–461 p.n.e. zaczęli tworzyć politykę miasta-państwa. Jednym z jej fundamentów była rosnąca świadomość biedniejszych Greków, którzy przyczynili się do zwycięstwa nad Persami. Mogli się teraz domagać udziału w rządach i podejmowaniu decyzji ze względu na dotychczasowe zasługi oraz dlatego, że Ateny potrzebowały ich do utrzymywania będącej w pogotowiu floty, którą teraz uważano za niezbędną.

Miasto-państwo (polis) Ateny stało się więc państwem obywatelskim, w którego procesach decyzyjnych na równi brali udział wszyscy obywatele, niezależnie od stanu majątkowego bądź statusu socjalnego. Był to fakt zupełnie odosobniony i rewolucyjny, bo przedtem Atenami rządzili królowie bądź arystokraci, tyrani bądź bogaci mieszczanie. W starożytnym świecie ta polityczna innowacja wywoływała duży podziw, ale też potępienie. Zgromadzenie ludowe stało się suwerennym organem, który miał podejmować wszystkie ważne decyzje. Ta ekklesia zbierała się czterdzieści razy w roku na ateńskim wzgórzu Pnyks, położonym na zachód od Akropolu. Za każdym razem debatowało tam jakieś sześć tysięcy mężczyzn, a może nawet więcej. Zebrania zaczynały się o szarym świcie i trwały do południa, punkty porządku dziennego wypracowywano stopniowo, każdy mógł się na ten temat wypowiedzieć. Ekklesia zwoływana była przez Radę Pięciuset, do której należało przez rok po pięćdziesięciu wybranych losowo mężczyzn po trzydziestce z dziesięciu (sztucznie przez Klejstenesa ustalonych) attyckich plemion. Było to kluczowe gremium, którego jednak nie wolno mylić z parlamentem ani z rządem. Nie było wybranych reprezentantów ludu, którzy staliby pomiędzy wyborcami a rządem, nie było także partii; urzędy oddawano tylko na krótki okres, często decydował o tym los. Różnice między tą formą bezpośredniej demokracji a reprezentacją większości w zachodnich państwach widać jak na dłoni. Ale to nie jedyne, w czym demokracja Ateńczyków różni się od tego, co dzisiaj rozumiemy pod pojęciem ludowładztwa.

Po pierwsze, demokracja w starożytnej Grecji trwała stosunkowo krótko, bo grecki antyk to okres obejmujący równo tysiąclecie, z czego na demokrację przypada zaledwie kilkaset lat – a na jej w pełni rozwiniętą formę wręcz tylko lata około 460–320 p.n.e. Trudno więc twierdzić, że w starożytnej Grecji królowała głównie demokracja. Dotyczyło to też niecałej Grecji z jej ponad dwustu samodzielnymi państwami, wśród których Ateny (o wielkości dzisiejszego Luksemburga) należały do większych. Ponieważ greckie miasta-państwa i grupy etniczne były tak małe, demokratyczne rządy kształtowały się całkowicie odmiennie niż to ma miejsce w nowożytnych państwach narodowych: demokracja była sąsiedzka i bezpośrednia, nie tak abstrakcyjna jak dzisiaj.

Współczesne demokracje polegają ponadto na podziale władz, to znaczy władza ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza mają być od siebie wzajem niezależne. Grecy tego podziału nie znali.

Grecka demokracja była też raczej formą kolektywnego decydowania w razie wojny niż w czasie pokoju. Okresy pokoju były rzadsze niż okresy wojny i podczas gdy u nas wojna co najmniej bardzo ogranicza demokratyczne procedury, jeśli ich w ogóle nie znosi, to zgromadzenie narodowe na wzgórzu Pnyks musiało szczególnie często rozstrzygać w sprawach wojennych: czy wyruszyć do boju, czy trzeba odwołać niezdolnego dowódcę, czy należy ukarać zbuntowanych sprzymierzeńców lub jaki powinni zapłacić haracz. My uważamy demokrację za wspaniałą zdobycz również dlatego, że rozumiemy ją jako miłującą pokój i przynoszącą pokój – demokratyczne narody rzadziej są skłonne atakować innych. Natomiast demokratyczne państwa greckiego antyku, wyprzedzane o kilka długości przez Ateny, stale prowadziły wojny i rzadko miały opory w dowodzeniu swojej domniemanej przewagi zbrojnymi wyprawami.

W odróżnieniu od współczesnej demokracji ta starożytna nie była również nastawiona na przyszłość, ponieważ nie myślano wówczas w kategoriach postępu. Wprowadzając demokrację, Grecy nie chcieli stworzyć czegoś nowego i niebywałego, nie chcieli przestawiać steru historii ani rozpoczynać nowej epoki, jak to wypisywały na swych sztandarach rewolucje. Współczesna demokracja ma zawsze w bagażu poprawę stosunków społecznych; dla Greków to również nie było problemem: ani stan społeczny, ani gospodarczy nie podlegały demokratycznym decyzjom. Oni chcieli tylko zachować to, co istnieje, co jest sprawdzone, tradycyjne. Chcieli jedynie kształtować to w lepszy sposób. Inne też było u Greków pojęcie wolności. My we współczesnym społeczeństwie informatycznym rozumiemy wolność jako wolność jednostki i dążymy do jak najmniejszej ingerencji państwa, tymczasem wolność demokratycznych Greków w starożytności polegała na braniu udziału we wspólnych procesach decyzyjnych na równych zasadach dla wszystkich obywateli. Ale i ta wolność miała swoje granice, bo udział w życiu politycznym zakładał, że człowiek może poświęcić na nie dostateczną ilość czasu. Już w starożytności krytykowano to jako słaby punkt.

Równie nienowoczesny jest brak pojęcia jednostki jako najmniejszego elementu zbiorowości. W starożytnej Grecji nie chodziło o wolność jednostki samej w sobie, tylko o jej wolność jako politycznego współdecydenta; zgodnie z tym rozumiano równość jako polityczną równość obywateli. Nasze rozumienie równości wszystkich ludzi i wolności jako osobistej niezawisłości każdego jest czymś zupełnie innym. Ponadto orientacja na wspólnotę znaczyła, że celem nie jest przeprowadzenie interesów czy idei jednostek, tylko wspólne dobro, do czego zobowiązani byli wszyscy obywatele.

Wraz z pojęciem obywatela dochodzimy do najsłabszego – ze współczesnego punktu widzenia – punktu antycznej demokracji. Wolni obywatele mogli współdecydować w sprawach publicznych, ale tymi wolnymi obywatelami byli wyłącznie mężczyźni powyżej osiemnastu lat; kobiety były wykluczone na równi z cudzoziemcami i niewolnikami czy wyzwoleńcami. Na szacowanych 300 tysięcy mieszkańców Attyki w piątym stuleciu, a więc za czasów Peryklesa, było (jak się ocenia) może 50 tysięcy obywateli politycznie aktywnych. Reszta to były kobiety i dzieci, niewolnicy i cudzoziemcy. Przy całej współczesnej krytyce braku demokracji nie podnosi się akurat tego istotnego aspektu – może dlatego, że udział w polityce wiązał się ze zdolnością do służby wojskowej, która przysługiwała tylko wolnym obywatelom płci męskiej, ale również ze względu na przekonania społeczne. To ograniczenie aktywnych uczestników demokracji jest sprzeczne z naszym współczesnym jej rozumieniem jako wspólnego interesu. Ponadto zdecydowana większość znaczących polityków, którzy kształtowali losy swoich polis, była bogata i przeważnie pochodziła z arystokracji – a to również nie odpowiada naszym wyobrażeniom o demokracji. W sumie najstarsze ludowładztwo na świecie było, jak to sformułował angielski historyk starożytności Robin Osborne, „nietolerancyjne, kulturowo szowinistyczne i na wskroś restrykcyjne. W końcu było produktem społeczeństwa zamkniętego”.

Duży dystans czasowy od antyku oznacza także brak łączności z nowożytną demokracją – podobnie jak brak bezpośredniej linii wiodącej od starożytnych Greków do współczesnych mieszkańców dawnej Attyki. Grecka idea demokracji i tak nie miała uniwersalnego charakteru, a demokracja ateńska nigdy nie wypracowała spójnej teorii politycznej, na jakiej opierają się demokracje współczesne. Grecy uważali demokrację za swoje polityczne, specyficznie greckie osiągnięcie i w ogóle nie myśleli o jej zastosowaniu w całym znanym sobie świecie. Nie traktowali jej też jako niezbędnego warunku nakreślonego rozwoju, ponieważ w tej kwestii myśleli raczej pragmatycznie. Dzisiejsze demokracje z przekonaniem godnym lepszej sprawy uważają, że mają najlepszą formę państwowości z możliwych.

W sumie różnice między antyczną a współczesną demokracją są więc znaczne, co też wcale nie dziwi wobec zupełnie odmiennych ogólnych warunków oraz faktu, że ponowne odkrycie demokracji było raczej odkryciem nowej jakości. Współczesna Europa zawdzięcza je w znacznie większej mierze swemu historycznemu rozwojowi intelektualnemu, na przykład humanizmowi i oświeceniu, których wpływ był tu dużo ważniejszy niż dokonania starożytnych poprzedników. Już myśliciele renesansu, między innymi Niccolò Machiavelli, odrzucali ateńską demokrację jako niestabilną, co sprawiło, że twórcy amerykańskiej konstytucji z 1776 roku nie brali przykładu z antycznej formy demokracji. W czasie kiedy w Europie ujawnili się wolnomyśliciele i rewolucjoniści, o greckiej demokracji w ogóle się zresztą nie mówiło. Politykę postrzegano jako wywodzącą się z Rzymu, a Grecję idealizowano jako antyczną Helladę i wzorzec kulturowy. Trzej najsławniejsi myśliciele antycznej Grecji: Sokrates, Platon i Arystoteles byli skądinąd surowymi krytykami demokracji.

W starożytności podczas igrzysk olimpijskich obowiązywał pokój. – Nieprawda!

Gdy