Strona główna » Obyczajowe i romanse » Jak odebrałem dzieci Terlikowskiemu

Jak odebrałem dzieci Terlikowskiemu

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64682-58-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Jak odebrałem dzieci Terlikowskiemu

Walka trwa. Cywilizacja śmierci dostaje zadyszki, dzieci nienarodzone sięgają po broń i prawo do obrony własnej. Gdy odmawiasz swojemu chłopakowi Smoleńska, gdzieś na świecie panda pluje nam w twarz. A w Muzeum Powstania Warszawskiego siedmioletnie blond aniołki deklarują, że chciałaby Niemcom podpalić domy. To nie koszmarny sen paranoika, ale codzienna polska rzeczywistość. Ktoś musi powiedzieć dość. I autor również wolałby, żeby to był ktoś inny.

Jaś Kapela wściubia nos w nie swoje sprawy, obraża ludzi ze wszech miar przyzwoitych i barwnie obrazuje szeroki wachlarz polskiego buractwa. Lektura niezdrowa, niepożyteczna, frustrująca i ociekająca jadem. Zamiast czytać, lepiej pójdź na spacer.

Od pana Jasia uczyć się mogą największe gwiazdy dziennikarstwa. Moja wątpliwość, czy ktoś przedstawiony jako Jaś powinien używać (...) słowa "dupa", nie ma tu oczywiście znaczenia. Zwyrodnienie dzisiejszej młodzieży jest zatrważające.
Krzysztof Varga

Czytanie felietonów Jasia Kapeli sprawia mi radość porównywalną z lekturą Psychiatryka24.
Wojciech Orliński

Żarty to na poziomie poprzedników Jasia Kapeli z KPP. Mocne, żołnierskie, bez cienia polotu.
Tomasz P. Terlikowski

Polecane książki

Anglia okres regencji Pozbawiona środków do życia, mimowolna bohaterka rodzinnego skandalu, Chloe pozostaje na łasce krewnych. Z oddaniem opiekuje się ich dziećmi, ale bywa traktowana jak służąca. Przyjazd przystojnego Patricka Ramseya sprawia, że Chloe uświadamia sobie, iż jej życie jest puste i ja...
Monografia przedstawia regulację prawną dokumentów tożsamości oraz koncepcję dostosowania systemu zarządzania tożsamością do nowych potrzeb i możliwości związanych z rozwojem technologicznym. Pokazane zostały aktualne blankiety i zabezpieczenia techniczne dokumentów tożsamości, których znajomość moż...
  Wielki finał bestsellerowej serii Inne anioły wydanej w 16 krajach Przed dziewczyną inną niż wszystkie – niebezpieczną, wrażliwą, samotną i zakochaną – ostatnia walka, ostatni wybór, ostatnia ofiara Nikt się nie spodziewał, że Dru wytrwa tak długo – morderczy trening i nieustanne zagrożenie. ...
Książka jest zapisana od prawej do lewej strony i w taki sposób należy ją odczytywać.   Reprint polsko-hebrajskiego wydania Księgi Psalmów z 1883 roku w tłumaczeniu Izaaka Cylkowa. Odmawianie Psalmów zawsze było postrzegane wśród Żydów jako potężne narzędzie do pozyskiwania przychylności i miłosierd...
W pracy przedstawiono główne zagadnienia związane z organizowaniem i prowadzeniem przedsięwzięć partnerstwa publiczno-prywatnego, zwracając szczególną uwagę na konieczność ich zabezpieczenia przed wystąpieniem skutków wynikających w rozbieżności celów partycypujących stron. Praca adresowana jest spe...
Literacka opowieść o walce z boreliozą inspirowana przeżyciami reżyserki kultowego filmu Pręgi. Opowieść o walce z chorobą, której przyglądała się cała Polska. Historia inspirowana przeżyciami reżyserki Magdaleny Piekorz. W życiu uzdolnionej baletnicy wszystko zaczyna się układać. Dostaje upra...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jaś Kapela

JAŚ KAPELA VS. THE WORLD

JESTEM CHAMEM W INTERNECIE

I nie tylko. W ogóle to mój dziadek skończył tylko podstawówkę i całe życie przepracował w fabryce słoików. O pradziadku nawet tego nie jestem pewien. Ja co prawda mam magisterium. Ale kto teraz nie ma magisterium? Chyba tylko ten, czyjego rodziców nie stać na utrzymywanie go podczas studiów albo ma ambicję zacząć pracować wcześniej. Lub nie ma takiej ambicji. Co nie jest wcale dziwne. Prestiż bycia magistrem szybko odszedł do przeszłości, gdy okazało się, że czasem łatwiej nim zostać, niż zawiązać buty. A czasem nie. Gdy ciągnie się dwa kierunki i pracuje w międzyczasie. W każdym razie nie można powiedzieć, że bycie magistrem definitywnie odchamia. Podejrzewam, że nawet bycie doktorem nie do końca. Przynajmniej doktorem prawa. To zastanawiające, że właśnie prawo wydaje się najbardziej dresiarskim kierunkiem. Czyżby najbardziej interesowali się nim ci, którzy mają do czynienia z dresami na co dzień? Trochę zbaczam z tematu, ale nie do końca. Do końca jeszcze daleko. Jeśli dobrze pamiętam, chodziło nam o chamów. I to nie o zwykłych chamów, ale chamów w internecie. Kto jest chamem? Kiedyś sprawa była jasna. Społeczeństwo dzieliło się na chamów i panów. Jednak odkąd tych drugich w większości wymordowano (jeśli sami nie poszli na śmierć w samobójczych powstaniach), a ci, co pozostali, żeniąc się między sobą, spadali na pozycję tych pierwszych, sytuacja nie jest taka prosta. Jak powiada moja koleżanka arystokratka, gdy tłumaczy sobie, dlaczego jest taka głupia: za dużo kazirodztwa. Nie sądzę, żeby była głupia. Nie głupsza niż większość moich znajomych czy ja, daleko nie szukając. Co nie zmienia, że pana w Polsce obecnie ze świeczką szukać. Co nie zmienia, że niektórzy spośród chamów czują się lepsi niż inni.

No, dobra. Niektórzy mają prawo. Ostatecznie jedni są lepsi od innych i mają prawo o tym mówić. Zresztą ponoć nie chodzi o to, kto jest lepszy, tylko o to, co się pisze. W internecie. W internecie pisze się wiele rzeczy i niektóre są bardziej interesujące niż inne. Żakowski podsumowując debatę w „Wyborczej” na temat chamstwa w internecie, twierdzi, że nie chodzi o cenzurę, tylko o redakcję. I ja mu wierzę. Cenzura nie dość, że jest bez sensu, to na dodatek jest niemożliwa. Przynajmniej jeśli nie żyjemy w Chinach czy Birmie, a nawet tam co poniektórzy są gotowi poświęcać życie, żeby z nią walczyć. Poświęcanie życia to trochę przesada, więc o tym nie rozmawiamy. Rozmawiamy o redagowaniu. I ja państwa pytam, jak to się dzieje, że na większość zredagowanych rzeczy mam ochotę głównie zwymiotować świeżo spożytym obiadem. Lub śniadaniem albo kolacją. Czy co tam jadłem. Uniformizacja przekazu, homogenizacja wyrazu, bezmyślne powtarzania szablonów i sztampowość sądów sprawiają, że nie jestem w stanie przebrnąć przez jakąkolwiek wydawaną w Polsce gazetę. Może należałoby powołać zjednoczoną komisję blogerów, która zredagowałaby je tak, żeby można było czytać bez bólu i kołatania serca oraz odruchów wymiotnych? Kiepski pomysł? Moim zdaniem nic lepszego nie wymyśliłem od czasu, gdy wpadłem na to, jak pomóc Afryce. Ale gdy powiedziałem to mojej dziewczynie, zabroniła mi mówić komukolwiek więcej, więc się z państwem tym razem nie podzielę.

Ale wróćmy do chamów. Niewątpliwie jest tak, że niektórzy potrafią wyrażać swoje emocje i opinie za pomocą słów w rodzaju: „Szanowany panie, czy byłby pan łaskaw przesunąć swoją dłoń w stronę wschodzącego słońca, gdyż odnoszę wrażenie, że uwiera mnie w miejscu, gdzie bije serce każdej ludzkiej istoty”. Inni natomiast powiedzieliby: „Weź tę grabę z mojego cyca, klingoński wypierdku, którego mama podkłada głos w reklamach społecznych, a tata rozbija się daewoo lanosem, zanim przypierdolę ci w kostropate coś, co masz zamiast twarzy.” Która z tych wypowiedzi, według państwa, charakteryzuje chama? Jacek Żakowski pewnie by wiedział. Ja nie jestem pewien. Być może dlatego, że obie sam wymyśliłem. Tak się tylko zastanawiam, czy nieumiejętność wyrażania emocji w sposób uznawany za kulturalny sprawia, że powinniśmy danego osobnika wykluczać z debaty społecznej? A może też zabrać mu głos? Skoro nie umie się zachować na forum, skąd pewność, że będzie potrafił przed urną? Oczywiście przesadzam i dobrze rozumiem intencję. Sam nie bardzo lubię o sobie czytać, kim to nie jestem. A sławniejsi mają jeszcze gorzej. Zawiść, nie mówiąc o nienawiści, to ludzkie uczucie i pleni się płodnie. Chciałem tylko powiedzieć, że może jestem zboczony, ale wolę niektóre komentarze na Onecie od większości tamtejszych newsów. Podobnie jak niektóre chamskie blogi od większości kulturalnych gazet.

W OBRONIE KIBOLI

Rząd wypowiedział wojnę kibolom. Tak przynajmniej pisze „Wyborcza”. Tylko że jak się wypowiada wojnę, to należałoby co najmniej poinformować o tym wroga (a może nawet uczynić parę innych kroków przewidzianych przez międzynarodowe konwencje). Nie słyszałem jednak, żeby rząd poinformował kiboli, że znajdują się w stanie wojny z państwem polskim. Jeśli taka wojna rzeczywiście istnieje – a można tak domniemywać – to trudno ją uznać za legalną, a tym bardziej moralną.

„Gazeta Wyborcza” również wypowiedziała wojnę kibolom, a teraz retorycznie pyta: gdzie jest granica eskalacji wojny kiboli z mediami? Na co trudno nie odpowiedzieć: gdzie jest granica eskalacji wojny mediów z kibolami? Gdyby czerpać wiedzę o kibolach wyłącznie z łam „Gazety Wyborczej”, można by łatwo odnieść wrażenie, że kibolstwo jest synonimem mafii. A jeśli tak, to może rząd i „Wyborcza” powinny wypowiedzieć wojnę mafii, a kiboli zostawić w spokoju? Piłka nożna ani mnie grzeje, ani ziębi, choć trochę podejrzewam, że świat bez piłki nożnej byłby światem lepszym. Ale jednocześnie znam pewne argumenty na poparcie przeciwnej tezy, więc nieważne. Piłka mnie nie interesuje, interesuje mnie za to wojna, gdy jakąś widzę, przyglądam się. Wojna rządu z kibolami jest całkiem ciekawa.

Po pierwsze dlatego, że władze czy szerzej – elity wydają się dosyć zdziwione siłą fenomenu kibolstwa. Może czegoś tu nie rozumiem, ale w piątej klasie byłem dobry z matematyki. To mi wystarczy, żeby policzyć: ponad 1800 „orlików”, średni koszt: milion sto tysięcy złotych, co daje to nam bagatelną sumę dwóch miliardów złotych. Stadion Narodowy to kolejne dwa miliardy, pozostałe stadiony na Euro to trzy miliardy. Czyli lekko licząc, w ostatnich latach wydano (lub będzie wydane) na kiboli siedem miliardów złotych. Czy można się zatem dziwić, że rosną w siłę? Trzeba być raczej ślepym. Nie obrażając ślepych. Bo część ślepych zapewne to dostrzega. Oczywiście nie wszyscy kibice to kibole. Ale podobnie nie wszyscy kibole to mafia, co nie przeszkadza tworzyć takich uogólnień.

Gdyby wydać te siedem miliardów na biblioteki, zapewne mogłoby to również zrodzić różne szkodliwe patologie. Być może bylibyśmy świadkami narodzenia się nowej paskudnej kasty czytoli. Agresywnych i powiązanych z mafią fanów literaturoznawstwa. Ponieważ jednak nie wydaliśmy tych pieniędzy na promocję czytelnictwa, tylko na piłkę nożną, nie mamy takiego problemu. Mamy za to inny. Jednak trudno się dziwić. Tam, gdzie jest za dużo pieniędzy, ktoś z tych pieniędzy korzysta. Nie jest przypadkiem, jak sądzę, że firma Litara, prezesa Ogólnopolskiego Związku Stowarzyszeń Kibiców (znanego z opluwania rodzin należących do klasy średniej), robiła catering nie tylko na stadionie ale również dla prezydenta Poznania. Gdyby zamiast na stadion, wydać te pieniądze na centrum biblioteczne, być może catering u prezydenta robiłaby nie firma Litara, ale jakiejś osoby obsługującej bibliotekę. W bibliotekach ludzie też czasem na siebie plują, ale przynajmniej nie mają zasady, że kto nie czyta, temu trzeba zajebać. Choć może mają. Co prawda w żadnej bibliotece nikt nie powiedział mi, cytuję: „Nie wiem, czy część z was się zorientowała, ale jesteśmy w «bibliotece». A to nie jest miejsce dla jakichś, kurwa, odpicowanych małolatek, dla jakichś długowłosych, kurwa, pazi, dla jakichś, kurwa, gamoni. Jak widzisz, że kolega obok nie czyta, zajeb mu w łeb”. Ale to przecież niczego nie dowodzi.

To w kwestii zdziwienia. No, ale nic. Rząd się dziwi, więc szykuje specjalne represje. Cele na stadionie. I sąsiadujące z celami „sądy odmiejscowione”, czyli wydawanie wyroków na miejscu. Dozór elektroniczny. Słyszałem też niedawno wypowiedź rzecznika policji, który postulował, że kary dla kibiców powinny wynosić nie tysiąc czy dwa, ale co najmniej kilkadziesiąt tysięcy złotych. Bo w innym przypadku nie traktuje się ich poważnie. Kilkadziesiąt tysięcy za zakłócanie porządku? Może też ciszy nocnej? Wtedy nie tylko prawdziwi kibice ucieszyliby się z rozwiązania, lecz również osoby lubiące chodzić spać przed 23. Wszystko to piękne i godne pochwały reformy. Może w ogóle zróbmy specjalne sądy dla kiboli, złożone z wyselekcjonowanych, prawdziwych kibiców piłki nożnej. Wszyscy się przecież zgadzają, że obecny system sądownictwa źle działa. Dokładanie kolejnych obowiązków stanu rzeczy nie zmieni. Do takich sądów obywatelskich na pewno znajdziemy wielu chętnych. Choćby pośród dziennikarzy „Wyborczej”, a przecież nie musimy się tak ograniczać. Takie sądy mogłyby działać natychmiast po złapaniu kibola i od razu wymierzać mu stosowną karę. Począwszy od kilkudziesięciu złotych polskich grzywny za plucie na klasę średnią, po karę śmierci za obrażanie Michnika. Dozór elektroniczny też wydaje mi się zbyt łagodnym i skomplikowanym rozwiązaniem. Do tej pory został zastosowany w przypadku ledwie ponad tysiąca skazanych. Kiboli jest w Polsce znacznie więcej. Zamiast więc wydawać pieniądze z budżetu na kosztowną aparaturę, łapmy po prostu takiego delikwenta i tatuujmy mu na czole „kibol”. To proste i jednoznaczne słowo powinno wystarczyć, żeby taki gostek nie zbliżał się do naszych pięknych i lśniących stadionów.

To wszystko oczywiście nie oznacza, że nie widzę problemu. On oczywiście jest. Tylko znacznie szerszy, niż potrafi zrozumieć to rząd i „Wyborcza”. Problem jest wręcz fundamentalny. A brzmi tak: liberalna demokracja jest nudna. Co widzimy świetnie w poświęconym kibolstwi reportażu Izy Kosmali: „Gdyby interesowała mnie piłka, to zostałbym piłką. – Marcel zaciąga się fajką jak Sartre. – W zasadzie liczy się tylko wynik, bo służy do obrony honoru, o który trzeba walczyć, inaczej nie ma czucia w żyłach i życie wygląda jak zabawa w cmentarz. Praca, zakupy, dom, telewizor, wyro… Codziennie to samo w tych samych godzinach”. Marcel pracuje w Ministerstwie Sportu, jest kibolem i wie, że życie w liberalnej demokracji jest potworne. Szkoda, że zamiast robić rewolucję, napierdala się na ustawkach. Ale co ma robić w czasach, kiedy idea rewolucji wydaje się martwa. Natomiast idea napierdalania się na ustawkach jest żywa, prosta i ma się dobrze.

LIST OTWARTY DO MICHAŁA WITKOWSKIEGO

Drogi Michale,

niezbyt się znamy, lecz kiedyś Pod Jaszczurami powiedziałeś mi „cześć”, gdy nawet nie sądziłem, że możesz wiedzieć, kim jestem, choć właściwie mogłeś, bo spotkaliśmy się już wcześniej. Powiedziałeś mi „cześć”, co mnie ucieszyło, choć wiem, że to głupie. Czasem można jednak odczuwać coś, co jest głupie, i chyba tylko w ten sposób da się zrozumieć Twój ostatni felieton w „Polityce”. Po jego lekturze poczułem się jak Twój starszy brat, a może nawet wujek. Żeby nie powiedzieć ciocia. Miałem ochotę Cię przytulić do biustu i powiedzieć: „Już dobrze, Michaś, już nie płacz, wszystko będzie OK”. Ale wiem, że nie będzie. Jednak nie tylko dlatego tego nie zrobię. Raczej dlatego, że – mimo wszystko – nie jestem twoją ciocią ani nawet rodziną. I w ogóle jestem dziewięć lat młodszy, więc wypieram takie uczucia. Moja dziewczyna po lekturze Pisarza w medialnej sieczce powiedziała, że chyba masz depresję. Ale ja myślę, że to nie to. Myślę, że Twój problem ma głębsze korzenie i nie da się go określić za pomocą modnych terminów medycznych, jak: depresja, anoreksja, dysleksja czy stwardnienie rozsiane. Jednak fakt, że masz problem, nawet ślepy by dostrzegł. Gdyby posłuchał Kuby Wojewódzkiego. Albo gdyby ktoś mu przeczytał któryś z Twoich wywiadów.

Ja wiem. Chcesz być sprytniejszy, chcesz przechytrzyć wszystkich. To zrozumiałe. Wszyscy tego pragniemy. Rozumiem więc, gdy przyznajesz, że: „musi więc być i plastik, i moje nad nim górowanie”. Rozumiem. Naprawdę. Plastik jest wszędzie. Nie da się przed nim uciec. Jest w naszych ubraniach i w naszym jedzeniu. W naszych samochodach i na naszych dziewczynach. Musi też być w książkach. To jasne. Książki co prawda są z papieru, ale bez plastiku się nie obejdzie. Kto jak kto, ale ja to rozumiem. Nie bez powodu moja książka była foliowana. I dołączony był do niej kondom. Nie bez powodu. Czytam więc Twoje wywiady i myślę sobie, OK. Każdy musi trochę się skurwić. Już o tym słyszałem. Nie ma co się krygować. To miłe, że się nie krygujesz. Ale w pewnych momentach bywasz doprawdy zanadto szczery. Twierdzisz, że najwięcej krzywdy zrobił Ci „Dziennik” i „Newsweek”. OK. Zostawmy więc Axela Springera (choć nie wiem, czy tak daleko mu do Bertelesmanna, ale zostawmy). Poczytajmy wywiad, którego udzieliłeś dla Onetu. Medium bardziej niszowe, internetowe. Powiedzieć można więcej, odważniej. Kto zechce, przeczyta. Co zrozumie, to jego. Zresztą sam piszesz na swoim Facebooku, że to najlepszy wywiad. OK. Ja Ci wierzę. Biorę to za dobrą monetę. I czytam: „Za dwadzieścia lat może już naprawdę nikogo nie interesować, kto dostał w tym roku Nike, czy o kim ten czy ów profesor ma dobre zdanie. Celebryci będą robili modę, sygnowali perfumy, pisali książki, poradniki, śpiewali itd. Najbardziej intratne zawody zostaną opanowane przez nich”. Doprawdy ponura to diagnoza. Ale właściwie dlaczego za dwadzieścia lat? Dziś jest inaczej? Celebryci nie piszą? Kogoś interesuje, o kim ten czy ów profesor ma dobre zdanie? Fakt nawrotu zainteresowania poezją, bo (ogłasza „Wyborcza”) sprzedało się pięć tysięcy tomików Tkaczyszyna-Dyckiego jest nieco – zważywszy że żyjemy w prawie czterdziestomilionowym kraju – naciągany. Nie ma w Polsce takiej książki, którą przeczytałoby więcej osób, niż każdego dnia ogląda „Taniec z gwiazdami”. Ale czy kiedykolwiek była? I nie mów, że kiedyś nie było „Tańca…”. Tak więc rozumiem, gdy przyznajesz: „Teraz robię nowy show, a dopiero potem książka. Zamierzam je zresztą pisać coraz rzadziej”. Naprawdę rozumiem.

Show to show. Tylko trochę się dziwię. Po co w ogóle piszesz książki, skoro tak serio to chcesz mieć swój własny program w telewizji? O tym akurat opowiadasz „Wyborczej”. Ale wróćmy do Twoich żalów, że media nie biorą Cię na poważnie. O tym akurat opowiadasz „Polityce” – tej drugiej, obok „Wyborczej”, gazecie, gdzie Olga Tokarczuk może się pokazać, nie biorąc udziału w paskudnej, medialnej sieczce. Ty niestety nie jesteś Tokarczuk i jakoś trudno mi z tego powodu płakać. Podobnie jak trudno mi płakać z powodu, że nie sprzedasz się bez superpromocji. Lubiewo jakoś sprzedało się bez superomocji. Rozumiem – nie wszystkie Twoje książki muszą być świetne, a wszystkie chciałbyś, żeby się sprzedały. Jednak skoro sprzedaż jest Twoją główną motywacją, Ty musisz zrozumieć, że nie wszyscy mogą brać Cię na poważnie. Mnie na przykład trudno. Na przykład gdy przyznajesz, że dzięki występowi u Wojewódzkiego „ktoś będzie kojarzył, dobrze, źle, ale kojarzył”. A przecież jeszcze niedawno opowiadałeś anegdotę, że uczniowie, którzy gadali o obejrzanym programie, nie byli w stanie sobie przypomnieć, kim był ten koleś, co występował z Kasią Figurą. Wtedy nie byli w stanie, a teraz nagle będą? Niby dlaczego? Bo powiedziałeś, że bierzesz ślub z Jacykowem? Wejdź na Pudelka. W końcu tam jesteś. Ale jako ten drugi. Obok Jacykowa. Nie wiem, czy bycie pamiętanym jako ten, co występował z Kasią Figurą albo miał brać ślub z Jacykowem, jest Twoim marzeniem. Nie wiem, co jest Twoim marzeniem. Ale trochę o tym opowiadasz w różnych miejscach, więc znowu trudno mi uwierzyć w Twoją obawę, że umrzesz z głodu, jeśli nie będziesz dostawał nagród albo prostytuował się w mediach. Doprawdy? Rodzice nie pomogą? Tantiemy za przekłady na osiemnaście języków nie wystarczą na mortadelę? Rozumiem, że odrzuca Cię tradycyjny model inteligencki. Mnie też. Nie rozumiem za to, że chcesz być jak Olga Tokarczuk. Bo przecież nie chcesz. Chcesz być gwiazdą. Najsprytniejszą ze wszystkich. I to jest super. Ale musisz się bardziej starać. Bardziej maskować. Absolutna szczerość szkodzi. Skarżysz się: „Pisarz bowiem autoryzuje tylko swoje odpowiedzi, które i tak potem mogą zostać jeszcze skrócone”. Ja wiem. Też bym chciał autoryzować pytania. Wtedy łatwiej byłoby na nie odpowiadać. Szczególnie u Kuby Wojewódzkiego, gdzie telewizyjny stres sprawia, że nie zawsze da się wymyślić coś błyskotliwego. No, ale tak to nie działa. Ten podły montaż z każdego może zrobić galaretę, nie mówiąc o telewizyjnych wygach, które wiedzą, jak bystrego człowieka nabić w butelkę. I jeszcze ustawiają brawa tak, żeby telewidzowie myśleli, że publiczność śmieje się z ich żartów. Bezczelni. Bezczelni, ale tak to działa. I nie pomoże płacz w inteligenckim tygodniku, że Tobą manipulują, że sam już nie wiesz, co robić. Manipulują i manipulować będą. Myślałem, że wiesz o tym, gdy stawałeś do gry. Nie wiedziałeś? To sorry. Lecz skoro nie wiesz takich prostych rzeczy, to nie wiem, co ciekawego mogę przeczytać w Twoich książkach.

Ściski,

Twój oddanym fan

Jaś Kapela

ZOOFILIA I TERLIKOWSZCZYZNA

Jeśli Tomasz P. Terlikowski wstaje w wigilijny poranek o świcie i zamiast pomagać żonie w przygotowywaniu świątecznych przysmaków, zasiada przed komputerem, żeby podzielić się z internautami swoimi przemyśleniami, to należy podejrzewać, że nie robi tego w imię swojego partykularnego zadowolenia, lecz raczej ma na celu „prokreację, wychowanie i wierność”. Jeśli śledzimy poczynania znanego publicysty i wiemy, jakim tematom i problemom jest wierny, nie zdziwi nas, że w przeddzień Bożego Narodzenia czuje się kneblowany. Jeśli jesteśmy zdrowo myślącymi wyznawcami Jezusa Chrystusa, musi być dla nas naturalne, że cała Europa jest nieczynna w dniu rocznicy jego narodzin. Jeśli nawet nimi nie jesteśmy, to przywykliśmy do myśli, że niewierzący może mieć w Boże Narodzenie problem z dostaniem nawet biednego kebaba. Jeśli myślimy, że Tomasz P. Terlikowski pisze o kebabach, to znaczy, że nie znamy tego publicysty tak dobrze, jak by należało. Jeśli znamy go tak dobrze, jak wypada w katolickim kraju, w którym skądinąd nie dziwi nas wigilijne kneblowanie dziennikarzy przez odhumanizowaną i zlaicyzowaną prasę w rodzaju „Gazety Wyborczej”, to wiemy, że prawdopodobnie pisze on o gejach. Jeśli to wiemy, to znaczy, że jeszcze nie jest z nami tak źle i być może katoliccy publicyści nie są tak bardzo kneblowani, jak im się wydaje. Jeśli mamy wrażenie, że jeszcze wiele rzeczy nie jest tak, jak się wydaje katolickim publicystom, to można założyć, że jesteśmy zepsutymi czytelnikami komunistycznych propagandówek w rodzaju „Krytyki Politycznej”.

Jeśli nimi jesteśmy – a można mieć takie podejrzenie – możemy przejść do rzeczy. Jeśli wydaje nam się, że jeśli Tomasz P. Terlikowski nie odróżnia zoofilii od homoseksualizmu, to być może jest grubą świnią, która ma nie tylko problemy z widzeniem, ale też logiką na poziomie piątej klasy podstawowej, to znaczy, że bliskie jest nam jego rozumowanie, że można o wszystkim powiedzieć dowolną rzecz, pod warunkiem że na początku zdania postawimy słowo „jeśli”. Jeśli podążyć za tą logiką, nie ma powodu, żeby nie obrazić jeszcze trochę znanego publicysty, nazywając go na przykład hipokrytą i kabotynem, który jeśli kieruje się w swoich poczynaniach chrześcijańskimi przykazaniami, to ma chyba gdzieś skitrane ich specjalne wydanie niedostępne ogółowi czytelników Biblii. Jeśli tak jest, to bylibyśmy wdzięczni za możliwość ich przejrzenia, bo być może jest coś takiego w nauce Jezusa Chrystusa, co pozwala być na co dzień prostakiem, chamem i oszczercą, a jednocześnie głosić z ambony programów telewizyjnych i wysokonakładowych mediów wzniosłe teksty o miłości bliźniego. Jeśli coś takiego tam jest, należałoby to publicznie ogłosić, gdyż podejrzewam, że szerszy ogół polskich wierzących mógłby być zainteresowany podobnym przesłaniem, niewątpliwie użytecznym nie tylko w życiu codziennym, ale również od święta.

„Jeśli prokreacja, wychowanie i wierność nie mają znaczenia w stosunku dwóch partnerów, a celem jest tylko ich zadowolenie, to nie ma powodów, by czynić różnicę między relacją homoseksualną a zoofilską”. Jeśli Tomasz P. Terlikowski naprawdę tak uważa, to zastanawia mnie, czy czyni różnicę między pralką a zmywarką, bo skoro celem obu tych sprzętów jest czyszczenie, to nie ma powodu, by czynić różnicę i wprowadzać zbędne słownictwo do katalogów. Jeśli nie czyni, współczuję jego żonie, której notabene i tak współczuję, nawet jeśli Tomasz P. Terlikowski w swoim życiu codziennym czyni więcej różnic, niż jest skłonny przyznać na forum publicznym. Jeśli zdać się na żelazną logikę publicysty, może należałoby w ogóle wszystkie relacje niosące zadowolenie określić zbiorczym mianem zoofilii, co znacznie odciążyłoby wszelkich reklamodawców i reklamobiorców. Jeśli chcesz być zadowolony, wybierz zoofilię, mogliby głosić, zamiast wdawać się w zbędne i męczące dywersyfikacje czynności w rodzaju jedzenie ciasteczek czy podróżowanie do Buenos Aires. Jeśli wszystko co przyjemne określalibyśmy mianem zoofilii, to całą resztę dla odróżnienia można by określić mianem terlikowszczyzny. Jeśli tak by się stało, można by ostatecznie osiągnąć biblijny ideał o mowie głoszącej „tak, tak, nie, nie”. Tyle że zamiast „tak” mówilibyśmy „zoofilia”, natomiast „nie” skracalibyśmy do „terlikowszczyzna”. A może na odwrót? I czy dopiero wtedy nie stalibyśmy się zwierzętami? Którymi skądinąd jesteśmy.

PIENIĄDZE SZKODZĄ

„Gazetę Wyborczą” czytam tylko, gdy piszą w niej o mnie. Żart. Ale czasami żałuję, że nie jest to prawda. Na przykład wczoraj. Wczoraj tak się złożyło, że pisali trochę o mnie, a właściwie nie o mnie, tylko o sposobach promocji literatury. Niestety, zamiast skończyć na przejrzeniu tego artykułu i odłożeniu gazety tam, gdzie jej miejsce, czyli na stojak z prasą i ulotkami, zacząłem czytać dalej. Dalej mój ulubiony profesor i publicysta – o jak zawsze nienagannej fryzurze, która zapewne, podobnie jak u Samsona, stanowi źródło jego mądrości i siły – Janusz Majcherek stawia błyskotliwą tezę: „Tylko bieda wygna ludzi ze wsi do miast. Tylko w miastach znajdą produktywną pracę”.

Jak rozumiem, ta produktywna praca ma polegać na sprzątaniu mieszkania profesora Majcherka. Nieważna jest edukacja i rozwój infrastruktury (choćby internetu), które mogą aktywizować ludzi niezależnie do miejsca zamieszkania. Ważne jest, by ludzie mieszkali w mieście. A dowodem na to ma być fakt, że rodzice profesora Majcherka mieszkali na wsi i przenieśli się do miasta, dzięki czemu profesor mógł zostać profesorem. Bardzo to piękny przykład emancypacji, ale mam wrażenie, że nie reguła. Choć oczywiście byłoby wspaniale, gdybym się mylił. Któregoś dnia wszyscy przeniesiemy się do miasta, a nasze dzieci będę profesorami. Na razie jest, jak jest.

Ciekawe, że podobne poglądy głosił pan Balcerowicz. Zastanawiające jest to marzenie, że wystarczy przenieść ludzi z jednego miejsca do innego, żeby im pomóc. Zaskakująco bliskie do pomysłów wrocławskich licealistów w kwestii żebraków, choć w przeciwnym kierunku idące. Jakie były to pomysły? „Po pierwsze, wprowadzić «zakaz wjazdu do miasta dla wszelkich osób podejrzanych o brak środków do życia». Po drugie, «deportować» tych, którzy zdążyli już do nas wjechać, «zatrudnić ekipę, która ich sprzątnie» i «eksmitować ich do miejsc urodzenia»”.

Ogólne wnioski na temat tego, co zrobić z biednymi, nasuwają się oczywiste: przenieść ich gdzie indziej. Biedni zresztą też to po części rozumieją. Czasami nawet tak okrutnie dobrze, że wsiadają na pontony czy inne tratwy i próbują przepłynąć jakiś ocean. Profesor Janusz Majcherek martwi się jednak, że nasi polscy biedni nie są równie zdesperowani. Co gorsza, nie dysponujemy żadnym oceanem, więc sprawa jest niemal beznadziejna. Aczkolwiek oczywiście życzę panu profesorowi powodzenia. Niestety, społeczeństwo najwyraźniej nie podziela poglądów Majcherka, a wręcz złośliwie przenosi się na wieś.

Ktoś mógłby pomyśleć, że to może dlatego, iż wraz z rozwojem sieci teleinformatycznych wiele zajęć można wykonywać na odległość. Ktoś inny mógłby dodać, że wiele osób wyprowadza się na wieś, bo tam żyje im się lepiej. Jeszcze inni mogliby bezczelnie zauważyć, że życie na wsi jest znacznie tańsze i nawet ludzie pracujący w mieście mieszkają na przedmieściach czy wsiach, bo po prostu ich nie stać, żeby to zmienić. Zresztą nie trzeba nawet nic mówić. Wystarczy sobie przez chwilę postać przy Dworcu Wileńskim i popatrzeć na wylewający się z autobusów i pociągów tłum. Robię to od lat, a ciągle zaskakują mnie nazwy miejscowości wypisane na czole aut. Oczywiście profesor Majcherek ma dla nich jedną odpowiedź: to wszystko dlatego, że nie są dość biedni. Czego sobie i państwu życzę. A szczególnie panu profesorowi Majcherkowi. Wygląda na to, że ciągle nie jest dość biedny, żeby móc wypowiadać się na temat, kto i gdzie powinien mieszkać.

BARTOSZEWSKI NON-FICTION

Kim jest Władysław Bartoszewski, wszyscy wiemy. Polityk, dziennikarz, pisarz, działacz społeczny i historyk. Więzień Auschwitz, żołnierz Armii Krajowej, działacz Polskiego Państwa Podziemnego, uczestnik Powstania Warszawskiego. A przecież nie tylko, bo także osobowość medialna i laureat licznych nagród, żeby wspomnieć tylko Wiktora z 2007 roku za całokształt osiągnięć. Wspominam o tej przyznawanej przez Akademię Telewizyjną nagrodzie, która honorować ma wybitne osobowości małego ekranu, nieprzypadkowo. Wydaje się, że Bartoszewski opanował trudną sztukę wypowiadania się lekko, dowcipnie, a kiedy potrzeba, również dosadnie na dowolny temat. Umiejętność ta, szczególnie ceniona przez programy śniadaniowe, jest niezbędna, by istnieć we współczesnych mediach. Zasługi dla kraju połączone ze zdolnościami oratorskimi sprawiają, że stał się Bartoszewski medialnym autorytetem. Jak sam pisze, „wielu ludzi, w tym uczniów i studentów, zwraca się do mnie pisemnie o spotkania, rady, rozmowy”. A ponieważ niestety pan profesor, co zrozumiałe, na spotkania nie ma czasu, pisze dużo książek, aby choćby w ten sposób odpowiedzieć na dręczące młodzież wątpliwości.

Bardzo to wszystko piękne i w czasach powszechnego upadku autorytetów zapewne potrzebne, a jednak niesie za sobą pewne niebezpieczeństwa. Konieczność wydawania ciągłych sądów na każdy temat, radzenia, rozmawiania, spotykania się i pisania, sprawia, że przestajemy czasem na swoje opinie patrzeć z należnym krytycyzmem. Co oczywiście można zrozumieć. Gdy w tym samym czasie wydaje się trzy książki w trzech różnych wydawnictwach, jeździ od jednego spotkania autorskiego do drugiego, bierze się udział w audycjach i nagraniach, można czasem chlapnąć coś nieprzemyślanego. I tak zapewne należy oceniać wypowiedź porównującą książkę Domosławskiego do przewodnika po burdelach: „Są uprawnione wydawnictwa, które wydają przewodniki po domach publicznych, z kwalifikacjami i ilością gwiazdek, ale nie sądzę, żebym chciał wydać w takim miejscu swoją książkę historyczną albo żeby to wydawnictwo równocześnie wydawało żywoty świętych”.

Bo jeśliby potraktować ją dosłownie, trzeba by zacząć się zastanawiać, co autor miał na myśli. Czy jeśli Kapuściński non-fiction jest przewodnikiem po burdelach, to Domosławski jest w tej sytuacji użytkownikiem burdeli, a Kapuściński burdelem samym? Podejrzewam, że w takie szczegóły swojej wypowiedzi pan Bartoszewski nie miał niestety czasu się zagłębić. A może się mylę. Może właśnie chodziło mu o to, co powiedział. Być może zainteresowanie biografią Kapuścińskiego równa Domosławskiego z klientem domów publicznych. A może chodzi tylko o to, że interesuję się nią nadmiernie. Jak wiemy, są sprawy, którymi nie należy zbyt się interesować. A należą do nich życie intymne oraz współpraca z tajnymi służbami. Dlaczego? Polskie autorytety nie wyjaśniają. Musimy zadowolić się stwierdzeniem, że to nieprzyzwoite. Albo, jeszcze bardziej zdawkowym: „takich rzeczach się nie mówi”. Jeśli w ogóle jakieś wyjaśnienia padają. Co oczywiste. Skoro są rzeczy, o których się nie mówi, to po co o nich mówić. Kulturalni ludzie to wiedzą.

Kulturalni ludzie nie tylko wiedzą więcej niż inni, ale też mają problemy moralne. Oczywiście problemy moralne ludzi kulturalnych odbiegają od problemów normalnych ludzi i dotyczą całej gamy kwestii (którego widelca użyć do jedzenia kaparów, a którego do krabów oraz pod jakim kątem należy odwrócić się od rozmówcy, gdy pragniemy wysmarkać nos). A także czy można publikować w wydawnictwie, które ma w swojej ofercie również „takie rzeczy”. To oczywiście bardzo ciekawe. Bo panu Bartoszewskiemu jakoś nie przeszkadzało, że wydaje w oficynie publikującej między innymi dzieła takie, jak: Kamasutra dzisiaj, O miłości ogólnie… o seksie szczególnie, Wróżenie z dłoni czyJak żyć z neurotycznym kotem. Nie przeszkadza mu również, że wydawnictwo to ma ściśle komercyjny charakter. Czynienie bożka z mamony jest w porządku, ale wnikliwe zainteresowanie życiem autorytetu już nie. Czyżby profesor Bartoszewski bał się, że ktoś napisze podobną książkę o nim?

BUNTOWNICY 40 LAT PÓŹNIEJ

Na spotkaniu poświęconym książce Buntownicy. Polskie lata 70. i 80. Michał Bilewicz przytoczył wyniki badań, wg których większość Polaków uważa, że za PRL-u żyło się lepiej, co w starszych uczestnikach spotkania wzbudziło pusty rechot. Szczególnie donośnie śmiała się jedna z autorek Anka Grupińska. Tak ciężko się śmiała, że aż „chciałbym otrzeć jej pot z czoła” (cyt. za Kornhauserem).

Anka Grupińska ma kolczyki dopasowane do korali, korale dopasowane do bluzki, bluzkę dopasowaną do butów i nie potrafi zrozumieć, że ktokolwiek może dobrze wspominać PRL albo co gorsza uważać, że żyło się wtedy lepiej. Ja natomiast nie potrafię zrozumieć, jak ktokolwiek może uważać, że lepiej jest w kraju, gdzie poniżej minimum socjalnego żyje prawie połowa społeczeństwa. Rok 2010 i tak był pod tym względem dobry, bo zdarzały się lata w historii „wolnej” Polski, gdy poniżej minimum socjalnego żyło ponad sześćdziesiąt procent Polaków. Czy to ci sami, którzy w badaniach odpowiadają, że w PRL-u żyło się lepiej?

Na pewno nie. Przecież wiadomo, że Polska Ludowa była systemem zbrodniczym, a do wyboru w sklepach były tylko trzy herbaty, jak się martwił jeden z dyskutantów, co prawie spowodowało, że zakrztusiłem się tą, którą właśnie piłem. To naprawdę smutne, że pokoleniu moich rodziców nie smakowała ulung i bardzo im z tego powodu współczuję. Ale czy czyni to z PRL-u system zbrodniczy? Czy nie jest bardziej zbrodniczym system, w którym chińskie dzieci harują za grosze, żeby buntownicy (aktualnie w stanie spoczynku) mieli do wyboru dużo herbat? Zabawne, jak szybko pojęcie „wolności” używane przez buntowników z lat 70. zdryfowało w stronę wolności do wybierania rodzaju pitej herbaty. Bądź sobą, wybierz pepsi. Nie chcesz być sobą, pij ulung.

Nie chcę być sobą, ale muszę. W byciu sobą pomagają mi uśmiechnięci buntownicy (aktualnie w stanie spoczynku). Kolejny rechot wybuchł, gdy Michał Bilewicz zwrócił uwagę, że przy lekturze książki zdziwiło go, że wszyscy bohaterowie tuż po skończeniu studiów dostawali pracę. Tym razem jednak nie był to rechot dyskutantów, tylko publiczności. Pracę, ha, ha, od razu po studiach, ha, ha. Takie rzeczy to tylko w Media Markt. I tylko jeśli masz znajomych w dziale kadr, bo ogólnie to twoje kompetencje są za wysokie na to stanowisko.

Nikt z dyskutantów nie próbował nawet odpowiedzieć na tezę postawioną przez Bilewicza, że tęsknota za PRL-em jest tęsknotą za bezpowrotnie utraconym państwem socjalnym. Dla publiczności było to już za wiele. W obronie polskiej transformacji postanowił wystąpić Ryszard Bugaj, twierdząc, że PRL państwem socjalnym nie był. Nie był, i już. Tego rodzaju twierdzenia nie wymagają dowodu. Wiadomo, że nie był. PRL był zbrodniczy, a nie socjalny. Gigantyczny awans społeczny rzesz populacji wcale nie nastąpił. Służba zdrowia nie była darmowa, system emerytalny dla wielu nie istniał, a ci, dla których istniał, w ramach wolnego wybory oddawali „swoje” pieniądze bankierom z otwartych funduszy emerytalnych.

Chyba że coś mi się myli? Darmowe studia, związki zawodowe? A kto by tego potrzebował. „Solidarność” powinna być tylko przybudówką do Radia Maryja. Czy nie na tym polega wolność? Dla buntowników z lat 70. chyba na tym. Po to się przecież buntowali, żeby wyzysk był w korporacjach jak się patrzy, działało jedenaście tajnych służb, a sprawy sądowe dotyczące afer umarzano. Na tym przecież polega wolność, że sąd może sobie sprawę umorzyć. No, chyba że jest przeciwko funkcjonariuszom policji. Wtedy wolność polega na tym, że się sprawę przegrywa w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach przypadków. Wolność policjantów do bycia niewinnymi. Po co ich w ogóle pozywać, jak wiadomo, że w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach są niewinni?

Ciekawy był też głos Czesława Bieleckiego, któremu co prawda we współczesnej Polsce się nie podoba, bo panuje bezhołowie i moralna degrengolada, ale za to panuje słusznie. W sensie, że sami sobie możemy to bezhołowie wybrać.

I wybieramy. I to też jest nasza wolność. A fakt, że ta sama degrengolada i bezhołowie panują w polskiej polityce od dwudziestu lat, nie wynika oczywiście ze źle zorganizowanego systemu partyjnego i ordynacji, tylko po prostu jest efektem naszej wolności. Co prawda w PRL-u jak jakiś urzędnik mówił, że „chce, ale nie może”, to pan Bielecki dzwonił do jego kierownika i okazywało się, że może; a teraz pan Bielecki dzwoni tylko po to, by dowiedzieć się, że jest źle widziany. I to też miał być dowód na to, że teraz jest dobrze, a w PRL-u było źle. Tylko ja czegoś nie zrozumiałem.

W ogóle chyba prawie nic nie zrozumiałem, ale bardzo to było ciekawe. Na przykład wypowiedź, że fakt posiadania dużej ilości wolnego czasu w PRL-u nie wynikał z tego, że nie trzeba się było zaharowywać w pracy, tylko z tego, że PRL źle działał. Chciałbym, żeby „wolna” Polska też tak źle działała. Ale ona niestety działa dobrze. Wyzysk jest, jest impreza.

HORROR LIBERTARIANINA

Na okładce nowej „Lampy” widzę Małgorzatę Rejmer, ale kiedy przeglądam zawartość, dziwię się, że to nie ja z niej spoglądam. Owszem, numer zaczyna się od obszernego wywiadu z autorką Toksymii, ale