Strona główna » Obyczajowe i romanse » Jeszcze

Jeszcze

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-548-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Jeszcze

Gdy czytacie to zdanie, gdzieś jacyś ludzie, chcąc uciec przed panującą w ich krajach wojną, głodem i nędzą, szykują się do podróży; podróży, której koniec niknie w ciemności. Nie jest to jednak opowieść o nielegalnych imigrantach, lecz o kimś, kto ich przemyca. Na imię mu Gazâ. Jego ojciec jest przemytnikiem ludzi, a Gazâ mu w tym pomaga. Ma dopiero 9 lat.Wystarczająco dużo, by dowiedzieć się o ludziach i życiu wszystkiego, czego dzieci w tym wieku na pewno nie powinny wiedzieć.

Polecane książki

Michael Denver mimo młodego wieku osiągnął spory sukces literacki. Do pracy nad kolejną powieścią postanawia zaangażować asystentkę. Za namową przyjaciela zatrudnia uroczą Jenny Mansell. Zabiera ją na małą wyspę u wybrzeży Anglii, do zamku, który od pokoleń należy do jego rodziny. Okazuje się, że Je...
W poradniku do gry Might & Magic: Heroes VI - Pirates of the Savage Sea zawarto kompletną solucję do kampanii; szczegółowe opisy jednostek żywiołaków, a także opis przedmiotów z nowego Zestawu Pirata oraz Miecza Króla Piratów dostępnego w kampanii. Might & Magic: Heroes VI - Pirates of the S...
Krótkie Formy poetyckie autorstwa Pauliny Lignar....
Monografia koncentruje się wokół dwóch zasadniczych kwestii: Na ile przepisy polskiego materialnego prawa karnego uwzględniają stanowisko sprawcy i pokrzywdzonego w ramach przesłanek stosowania określonych środków penalnych? Czy w prawie karnym materialnym są takie instytucje, które winny uwzględnia...
  Zebrane w publikacji opracowania świadczą o wieloaspektowych powiązaniach prawa pracy i polityki społecznej. Oba wskazane obszary nauki korzystają na tym, że opisane procesy badawcze realizowane są w ścisłej współpracy ich przedstawicieli. Dla nauki prawa pracy polityka społeczna jest podstawą do ...
Nieznane fakty, sekrety wielkiej polityki oraz barwne anegdoty czekają na czytelnika w książce Willego Brandta Wspomnienia. Słynny kanclerz odsłania kulisy zimnowojennych rozgrywek, tajnych układów Kennedy’ego, dyplomatycznej wojny o Berlin, kremlowskich zagrywek czy pamiętnego gestu przed pomnikiem...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Hakan Gunday

Tytuł oryginału: MORE

Copyright © Hakan Günday

© Kalem Agency

Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Marcin Grabski i Olga Rutkowska

Korekta: Aneta Iwan, Hanna Antos

Książka opublikowana dzięki wsparciu tureckiego Ministra Kultury w ramach projektu TEDA.

ISBN: 978-83-8110-548-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl, www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2018

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

SFUMATO

Jedna z czterech głównych technik w malarstwie renesansowym. Oznacza mgliste cieniowanie, dzięki któremu ulotne barwy i odcienie przenikają się, dając efekt rozmywania się konturów. Stosowana jest zazwyczaj przy przejściach z jasności w ciemność.

Gdyby mój ojciec nie był mordercą, nie przyszedłbym na świat…

– Dwa lata przed twoimi narodzinami… była łódź. Nigdy jej nie zapomnę, nazywała się „Swing Köpo”. Należała do takiego jednego drania, Rahima… Nieważne. Załadowaliśmy towar… Co najmniej czterdzieści głów. Jeden był chory. Żebyś widział, jak on kaszlał! Był wykończony. Kto wie, ile mógł mieć lat: siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt?

Gdyby mój ojciec nie był mordercą, nie istniałbym…

– Na cholerę ci to? – powiedziałem mu nawet. – Ucieczka, emigracja? Co z tego, że dotrzesz tam, dokąd się udajesz? Znosisz te męki, żeby umrzeć? Nieważne. Później Rahim powiedział: „Płyń z nami. Zamienimy dwa słowa w drodze powrotnej”. Nie miałem jeszcze wtedy żadnej roboty. To było, zanim kupiłem ciężarówkę…

Gdyby mój ojciec nie był mordercą, moja matka nie umarłaby podczas porodu…

– Pomagałem czasem tym, którzy jeździli ze szmuglem… Z jednej strony uczyłem się fachu, z drugiej strony zarabiałem parę groszy. „A co tam, kurde!” – pomyślałem. Wsiedliśmy do łodzi i wypłynęliśmy… Już prawie dopływaliśmy do Chios, gdy zerwał się sztorm! „Swing Köpo” ledwie unosiła samą siebie! Nim się zorientowałem, co i jak, byliśmy już pod wodą…

Gdyby mój ojciec nie był mordercą, nie skończyłbym dziewięciu lat i nie usiadłbym wtedy z nim przy jednym stole…

– Patrzę: wszyscy są po jednej stronie i drą się wniebogłosy… Ci ludzie przyjechali z pustyni, dlaczego mieliby umieć pływać. Nad wodą pojawiali się raz, i tyle! Szli na dno jak kamienie. Tonęli jeden po drugim… W pewnej chwili zobaczyłem Rahima, był cały zakrwawiony… Uderzył głową o coś na łodzi… Gdybyś tylko widział te fale niczym ściana! Jak nacierały na człowieka! Później patrzę: Rahim także zniknął…

Gdyby mój ojciec nie był mordercą, nie opowiedziałby mi tej historii, a ja bym jej nie wysłuchał…

– Pomyślałem: „Popłynę”. Ale w którą stronę? Jest środek nocy! Nieźle się namachałem… Ale gdzie tam, trudno mi było nawet głowę nad wodą utrzymać… To się wynurzam, to znów idę pod wodę… Mówię sobie: „Ahad, stary, to koniec! Za chwilę będzie po tobie…”. Aż nagle między dwiema falami dojrzałem coś białego, a na tym ciemną sylwetkę…

Gdyby mój ojciec nie był mordercą, nigdy bym się nie dowiedział, że kogoś zabił…

– Patrzę, a to ten chory mężczyzna… Pamiętasz? Tamten skonany… Znalazł koło ratunkowe, chwycił się i płynie… Nie wiem, jak mi się to udało, ale wreszcie do niego dopłynąłem… Złapałem koło i wyrwałem mu z dłoni… Popatrzył na mnie… Wyciągnął rękę w moją stronę… Odepchnąłem go, chwyciwszy za gardło… A potem nadeszła fala i go zabrała…

Mój ojciec jednak był mordercą, a to wszystko wydarzyło się naprawdę…

Tamtej nocy ojciec opowiedział mi swoją historię tak powoli, że jego słowa oplotły nas jak urywki milczenia wydobywające się spomiędzy jego warg. Właśnie dlatego nie wbiły mi się w pamięć, tylko się w nią wśrubowały. Okrężnym ruchem powoli wryły się w mój umysł. Lub w to, co z niego zostało… Kiedy się teraz nad tym zastanawiam, myślę, że gdyby mój ojciec nie był mordercą, nie mógłby być moim ojcem. Ponieważ, jak się z czasem okazało, tylko morderca był w stanie mi ojcować…

Nigdy więcej nie wspominał o tamtym zabójstwie. W zasadzie nie było takiej potrzeby. Ile razy człowiek ma się spowiadać z tego samego grzechu przed tą samą osobą? Usłyszysz raz i wystarczy. Wystarczy, żeby powoli wstać od stołu, iść do łóżka i mieć oczy postawione na baczność, nawet jeśli się położysz…

Pamiętam, że tamtej nocy zastanawiałem się, dlaczego właśnie teraz. Z jakiego powodu opowiedział to teraz? Opowiedział mnie czy jednak sobie? Być może była to jedyna lekcja życia, jaką mógł dać swojemu dziewięcioletniemu synowi. Jedyna wiedza życiowej wagi, jaką posiadał. Jedyna prawdziwa lekcja życia: „Pozostań przy życiu!”. Pamiętam też wniosek, jaki z tej lekcji wyciągnąłem dla siebie: „Lecz nie mów nikomu, jak to zrobiłeś…”. Pamiętam, że płakałem, powtarzając: „Niech nikt nie mówi, skąd pochodzi! Niech nikt nie mówi, komu ukradł oddech”. Miałem dziewięć lat… Nie mogłem wiedzieć, że należy pozostać przy życiu, by potem opowiedzieć, w jaki sposób się przy życiu pozostało… Pamiętam, że jakiś czas potem wyobrażałem sobie moment, gdy ojciec chwycił tego człowieka za gardło. Że zastanawiałem się, czy tamten mężczyzna również ma wystającą grdykę jak mój ojciec… Że cicho zapytałem sam siebie, czy ojciec poczuł dłonią tę wypukłość? Czy grdyka tego starca zostawiła jakiś ślad na dłoni mojego ojca? Czy to przejdzie na mnie, gdy ojciec pogłaszcze mnie po policzku? Pamiętam, że w końcu zasnąłem… I że się obudziłem… A potem śniadanie, które dla mnie przygotował, policzek, jaki mi wymierzył, i tamten rozkaz.

Kromka chleba…

– Co zrozumiałeś z tego, co ci wczoraj opowiedziałem?

– Zginąłbyś albo ty, albo tamten człowiek…

Dwa kawałki sera…

– Bardzo dobrze… A teraz powiedz, co ty byś zrobił w takiej sytuacji?

– Może to koło ratunkowe wystarczyłoby dla nas obu…

Uderzenie w twarz…

– Jedz, nie gap się tak na mnie! Wytrzyj oczy…

– Dobrze, tato.

Jedno jajko…

– Nie byłoby ciebie, gdyby nie ja, rozumiesz?

– Tak, tato.

Trzy oliwki…

– I dobrze… Pamiętaj o tym! A teraz powiedz, co ty byś zrobił w takiej sytuacji?

– Zrobiłbym to samo, co ty, tato.

Trochę masła…

– Cokolwiek zrobiłem w tym życiu, zrobiłem to dla ciebie.

– Dziękuję, tato.

Rozkaz…

– Skoro wiesz już, że w tym interesie chodzi o przetrwanie, pojedziesz dzisiaj ze mną!

– Dobrze, tato.

Okazało się, że ojciec szukał parobka. Pomocnika, którego mięśnie, kości i szpik będą należały do niego. Okazało się, że chciał ze swojego syna zrobić wspólnika, żeby nie musieć dzielić się zarobkiem z kimś obcym.

Powiedział: „Pojedziesz!”, więc pojechałem. Tamtego lata, zaraz po tym, gdy odebrałem szkolne świadectwo, stałem się przemytnikiem ludzi. Mając dziewięć lat… Prawdę mówiąc, niewiele się to różniło od bycia synem przemytnika…

Teraz wydaje mi się, że chyba był pijany, kiedy opowiadał mi tamtą historię. Gdy w miarę opowiadania trzeźwiał, zorientował się, że jest już za późno… Być może sumienie mojego ojca kulało, gdyż zło, jakie było w nim, przeważało i już. Być może stał się taki przez własnego ojca… A on z powodu swojego ojca… A on przez swojego… Tamten przez swojego… Czy w końcu my wszyscy nie byliśmy dziećmi tych, którym udało się przeżyć? Dziećmi tych, którzy przetrwali wojny, trzęsienia ziemi, susze, zbrodnie, okupacje, rozruchy i klęski… Dziećmi oszustów, złodziei, morderców, kłamców, donosicieli, zdrajców, tych, którym w pierwszej kolejności udało się uciec z tonącego statku, lub tych, którzy komuś wyrwali koło ratunkowe… Tych, którzy wiedzieli, jak przeżyć… Tych, którzy, żeby przeżyć, byli gotowi zrobić wszystko, naprawdę wszystko… Czy faktu, że dziś żyjemy, nie zawdzięczamy temu, że ktoś z naszego rodu powiedział kiedyś: „Albo ja, albo on”? Może nie chodziło w tym nawet o przewagę zła. To było naturalne… Tylko nam wydawało się odrażające, nic więcej… Przecież w przyrodzie coś takiego jak brzydota nie istnieje… Piękno także nie… Tęcza była po prostu tęczą i w żadnej książce z zakresu nauk przyrodniczych nie było napisane, że można pod nią przejść…

Przecież w życie wniesiono mnie na dwóch trupach: chęci życia i chęci dania życia… Jednego pragnął mój ojciec, drugiego – moja matka… Więc przeżyłem… Czy miałem inne wyjście? Na pewno… Ale kto wie, być może tak właśnie działa fizyka życia, opisana gdzieś w ten oto sposób:

Wprowadzenie do fizyki życia:

Każde narodziny równe są dwóm śmierciom. Dwóm śmierciom, z których jedna zależy od chęci życia, druga – od chęci jego dania.

Jednak ten, kto dostał życie, aby przetrwać, musi przeżyć je nieświadomy, że swój oddech dwóm śmierciom zawdzięcza.

W przeciwnym razie osoba ta będzie toczyć wieczną wojnę, z której każdego dnia będzie wychodzić martwa.

Tak, być może mam na imię Gazâ1.

Nigdy jednak nie myślałem, żeby się zabić.

Tylko raz… Poczułem.

Opowiem teraz historię i będę wierzyć już tylko w nią, ponieważ ilekroć oglądam się za siebie, widzę, że coś uległo zmianie. Albo zniknęło jakieś terytorium, albo dodano nowy wątek historyczny. Nic w życiu nie zostaje na swoim miejscu. Nic nie jest ze swojego miejsca zadowolone. Być może nic po prostu nie ma własnego miejsca. I dlatego nic nie może zmieścić się w dole, do którego je upchałeś. Mimo że wykopałeś go na miarę, do niczego się nie nadaje. Wszystko czeka na twoje jedno mrugnięcie okiem. Żeby uciec. Albo zmienić położenie i przez to doprowadzić cię do szału. Zwłaszcza twoja przeszłość…

Wreszcie nadszedł ten moment… Czas, żeby opowiedzieć wszystko, co pamiętam. Opowiedzieć wszystko bez wyjątku i zapieczętować. Ponieważ to koniec! Już nigdy więcej nie spojrzę w przeszłość. Nawet patrząc w lustro, nie spojrzę na jej gębę. Słowo za słowem pożrę ją w całości. Później wykałaczką zeskrobię jej resztki z zębów i rozgniotę podeszwami na miazgę. To jedyny sposób, aby składać się z „teraźniejszości”. W przeciwnym razie ciało, w którym żyję, zrobi wszystko, aby zatrzymać czas! Ma bowiem świadomość wszystkiego: tego, że umrze, i tego, że zgnije… Ktokolwiek mu o tym powiedział, jakikolwiek skurwysyn, moje ciało wie, że któregoś dnia zdechnie! I tylko dlatego, aby móc jak wściekły pies zacisnąć szczękę na życiu, zmusza mnie do popełniania ciągle tych samych błędów. I jeszcze raz, i znowu! Żeby przez to déjà vu choć na chwilę przenieść mnie w przeszłość i zyskać na czasie… Ale to już koniec! Od chwili, gdy zamilknę, wypowiedziawszy ostatnie słowo mojej historii, będę popełniał tylko nowe błędy! Błędy zupełnie obce, które sprawią, że czas pogna galopem przed siebie! Błędy nieznane na tyle, że zamienią zegary w namagnesowane kompasy! Błędy, o których nikt nigdy jeszcze nie słyszał! Których nikt nigdy jeszcze nie popełnił! Błędy tak wspaniałe i niezdefiniowane jak odkrycie zaginionego kontynentu czy pozaziemskiego życia! Błędy tak nieprawdopodobne jak ludzie robiący maszyny robiące ludzi robiących maszyny robiące maszyny! Błędy potężne jak wynalezienie Boga! Błędy nieprzewidywalne jak charakter, będący po Bogu drugim największym wynalazkiem! Popełniać błędy śmiertelne jak narodziny i cudowne jak pierwszy błąd nowo narodzonego dziecka! Pragnę tylko tego… No i może trochę siarczanu morfiny.

Różnicą między Wschodem a Zachodem jest Turcja. Nie wiem, czy żeby została Turcja, należy Wschód odjąć od Zachodu, czy odwrotnie, jestem jednak pewien, że odległość między nimi wynosi tyle, ile ona. Żyliśmy tam. W kraju, w którym politycy codziennie wypowiadali się w telewizji na temat jego geopolitycznej wagi. Z początku nie mogłem rozgryźć, co to oznacza. Później zorientowałem się, że znaczenie geopolityczne to rachunek zysków liczony przy użyciu numerów działki i parceli, na której znajdował się zapuszczony, ledwie stojący budynek, który jedynie ze względu na swoje przydrożne położenie stał się miejscem nocnego postoju zaciemnionych autokarów z reflektorami przypominającymi dwie szklane kule. Że mowa o wielkim i długim na 1565 metrów Moście Bosforskim2. Potężnym moście, który przechodził przez gardła wszystkich żyjących w tym kraju ludzi. Starym moście, którego bosa stopa stoi na Wschodzie, a ta obuta – na Zachodzie. Wszystko, co nielegalne, przechodziło przez ten most. I przez nasze gardła. Przede wszystkim ludzie nazywani uchodźcami… Robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby nie utknęli nam w gardle. Przełykaliśmy i wysyłaliśmy dalej. Dokądkolwiek mieli dotrzeć… Handel od granicy do granicy… Od muru do muru… Oczywiście reszta świata też nie próżnowała i oferowała im desperację w każdej możliwej formie, aby mogli przebiec odległość między miejscem urodzenia a miejscem, w którym mieli umrzeć. Wszystkie rodzaje desperacji. Desperację w dowolnym rozmiarze, ciężarze i wieku… My robiliśmy tylko to, czego wymagały od nas współrzędne geograficzne naszej ziemi. Transportowaliśmy uciekinierów z piekła do raju… Ja nie wierzyłem w żadne z tych miejsc, lecz ci ludzie wierzyli we wszystko. I to w zasadzie od urodzenia! Myśleli bowiem w ten sposób: jeśli istnieje na tym świecie piekło, w którym człowiek umiera z głodu, mimo że przeżył wojnę, to na pewno musi być także raj. Mylili się. Wszyscy zostali oszukani. Piekło nie było dowodem na istnienie raju! Byłem jednak w stanie ich zrozumieć. Tak ich nauczono… Zresztą nie tylko ich, wszystkich… Istniał przecież oprawiony w złote ramy, okazały obraz, którego cała populacja tego świata musiała nauczyć się na pamięć. Przedstawiał walkę dobra ze złem i wojnę między rajem a piekłem. A przecież coś takiego nie istniało. Taka wojna nigdy się nie wydarzyła. Wojna na śmierć i życie, jaką dobro miało toczyć ze złem, aż do dnia Sądu Ostatecznego, była największą ściemą, na jaką nabrała się ludzkość. Blaga, której zastosowanie było konieczne, by na skróty doprowadzić do ładu społecznego i zapewnić przetrwanie autorytetom. Jeśliby bowiem przyjęto za prawdziwy fakt, że każdy człowiek jest równocześnie dobry i zły, na obliczach wszystkich dotychczasowych podziwianych przywódców, za którymi każdy gotów był iść na śmierć, zaczęłyby pojawiać się skazy. Pojawiłyby się mętlik i dezorientacja, myśli zderzałyby się ze sobą i nikt już więcej nie poświęciłby swojego życia dla kogoś innego. Tak się jednak nie stało, a wojna absolutnego dobra z absolutnym złem stała się najprostszym sposobem doprowadzenia do tego, że ludzie wybijali się wzajemnie. Ci, którzy mówili: „To wy jesteście dobrzy!”, tak naprawdę chcieli powiedzieć: „Idźcie i zdechnijcie za mnie!”, ci zaś mówiący: „Wy jesteście tymi, którzy pójdą do raju!”, chcieli powiedzieć: „Każdy, kogo zabijecie, pójdzie do piekła!”. Dlatego raj i piekło, dobro i zło rozpołowiło istotę zwaną człowiekiem i przeobraziło ją w głupca, którego obie połowy toczą między sobą krwawą wojnę. W ten sposób niesamowitym kramarzom przeszłości udało się sprzedać wolnym ludziom zapakowaną w teorię świętych przeciwieństw uległość z bezterminową gwarancją. Chodziło jedynie o to, by zmusić uległe psy do zagryzienia innych uległych psów! Ciemność nie była wrogiem jasności ani na odwrót. Istniało jedyne prawdziwe przeciwieństwo – i to takie, które obowiązywało tylko w biologii: żywy lub martwy… To był tak naprawdę jedyny punkt, na który należało zwrócić uwagę przy nielegalnym transporcie ludzi: liczba przyjmowanych żywych ludzi musiała zgadzać się z liczbą zdawanych. To, że ktoś mógł myśleć, że pokonuje drogę z piekła do raju, było nieistotne. Przewoziliśmy mięso. Tylko mięso. Nasze wynagrodzenie nie zawierało marzeń, myśli czy uczuć. Być może, gdyby zapłacili wystarczająco dużo, moglibyśmy dopilnować, żeby byli przewożeni bez szwanku. Nawet ja mógłbym podjąć się tego zadania i zapewnić, by marzenia, które snuli w swoich domach – czy gdziekolwiek, gdzie się urodzili – nie rozbiły się podczas podróży. Wystarczyłoby pokazać im kilka hollywoodzkich filmów. Żeby podtrzymać ich wiarę w niebo. Albo – posługując się klasyczną metodą, która na przełomie wieków wiele razy udowodniła swoją skuteczność – podsunąć im świętą księgę. Oczywiście, znowu zgodnie z tym, co napisała historia, tylko jednemu z nich. Żeby opowiedział pozostałym. W dowolny sposób… Mógłbym nawet zrobić to wszystko za darmo, nie miałem jednak ani wystarczająco dużo lat, ani czasu. Ponieważ ciągle dostawałem coś do roboty.

– Gazâ!

– Słucham, tato?

– Idź i przynieś z magazynu łańcuchy.

– Dobrze, tato.

– I kłódki.

– Dobrze, tato.

– Nie zapomnij o kluczykach!

– Mam je w kieszeni, tato.

Kłamałem. Zgubiłem wszystkie. Ale nie przypuszczałem, że to się kiedyś wyda. Dostałem nawet za to dwa policzki i jednego kopniaka. Skąd mogłem wiedzieć, że ojciec, gdy zajdzie taka potrzeba, krępuje czasem ludzi łańcuchami?

– Gazâ!

– Słucham, tato?

– Idź i przynieś wodę, a potem ją rozdaj!

– Dobrze, tato.

– Ale nie tak jak poprzednio, gdy dawałeś jedną na łebka! Masz dawać jedną butelkę na dwie osoby, zrozumiałeś?

– Ale tato, oni ciągle mówią…

– Co?

– Jeszcze!

Kłamałem. Tak, stale powtarzali: „Jeszcze!”, ale robili to tylko dlatego, że nie znali innego słowa po turecku, a mnie nie chodziło o to, że zabraknie im wody, lecz o to, że moje dochody spadną. Jakiś czas temu zacząłem bowiem sprzedawać wodę, którą normalnie dawaliśmy im za darmo. Oczywiście w tajemnicy przed ojcem… Jakkolwiek by było, miałem już dziesięć lat.

– Gazâ!

– Słucham, tato?

– Ty też to słyszałeś? Ktoś przed chwilą krzyknął?

– Nie, tato.

– Pewnie mi się zdawało…

– Pewnie tak…

Znowu kłamałem. Oczywiście, że usłyszałem ten krzyk. Ale niecałe dwa dni temu odkryłem, że kawał mięsa, jaki posiadam, służy nie tylko do sikania. Dlatego myślałem tylko o tym, żebyśmy jak najszybciej skończyli to, co mieliśmy do zrobienia, i żebym mógł wrócić za zamknięte na klucz drzwi mojego pokoju. Na pace naszej jadącej ciężarówki znajdowały się dwadzieścia dwie osoby dorosłe i jedno niemowlę. Skąd mogłem wiedzieć, że ten urwany w połowie krzyk wydobył się z desperacko zamkniętych przez pozostałych uchodźców ust matki po tym, jak zauważyła, że dziecko, które trzymała w ramionach, jest martwe? Czy zrobiłoby mi różnicę, gdybym wiedział? Nie sądzę, ponieważ miałem już jedenaście lat.

Trudno stwierdzić dokładnie, kiedy handel ludźmi miał swój początek. Gdy jednak uświadomimy sobie, że realizacja takiego rodzaju wymiany jest możliwa z udziałem jedynie trzech osób, możemy wyruszyć daleko wstecz w historii rodu ludzkiego. W bezsensownej książce, którą przeczytałem wiele lat temu, było jedno sensowne zdanie. Brzmiało tak: „Pierwszym narzędziem wykorzystanym przez człowieka był inny człowiek”. Dlatego nie sądzę, że ociągano się z wyceną tego pierwszego narzędzia i ze sprzedaniem go pozostałym. Początek handlu ludźmi na skalę światową można więc datować następująco: „Przy pierwszej sposobności!”. A że zawiera się w nim również sutenerstwo, jest drugą najstarszą profesją na świecie. Nie byłem oczywiście świadom tego, że przyczyniamy się do przetrwania tradycji tak zacnej branży. Jedynie ciągle się pociłem i robiłem wszystko, by wykonywać polecenia mojego ojca. A przecież w rzeczywistości transport był kręgosłupem handlu ludźmi. Nie było transportu, nie było nic. Ponadto był to najbardziej ryzykowny i najżmudniejszy etap tego procederu. Upchnięcie później uchodźców w jakiejś norze, zmuszanie ich do pracy przez osiemnaście godzin dziennie, wykorzystywanie do produkcji podróbek markowych torebek, położenie ich na ziemi i zerżnięcie sobie któregoś z nich, jeśli ci się spodobał, to w porównaniu z naszą pracą była bułka z masłem! To my byliśmy pracującymi w najtrudniejszych warunkach, oddanymi wyrobnikami sektora handlu ludźmi! Przede wszystkim wciąż działaliśmy pod presją. Ciągle czuliśmy na karkach oddech dostawcy towaru, odbiorców, pośredników. Przy najmniejszym choćby potknięciu to nam kazano się tłumaczyć. Czas zawsze działał na naszą niekorzyść, a wszystko, co mogło pójść nie tak, najpierw stwarzało iluzję, że wszystko idzie jak należy, po czym waliło się na łeb na szyję. Tak naprawdę sam proceder nie był skomplikowany, jak to jednak bywa w każdym nielegalnym biznesie, nikt sobie nie ufał i każdy krok trzeba było przemyśleć tysiąc razy, jakby się stąpało po polu pokrytym potłuczonym szkłem.

Towar wwożono trzy razy w miesiącu przez granice z Iranem, a gdy było coś do dorzucenia z Syrii lub Iraku, to grupowano dostawy i towar wyruszał w naszą stronę. Zazwyczaj dostawcy przyjeżdżali tirem. Oczywiście za każdym razem innym. Rzadko dzielono towar i rozlokowywano w różnych pojazdach jak ciężarówka, kamionetka czy minibus. Człowiekiem, który organizował wyekspediowanie towaru i przewiezienie go przez granicę, był mężczyzna o imieniu Aruz. Prawdopodobnie był kimś w rodzaju Przewodniczącego Komitetu Wykonawczego Komisji Wdrożeniowej Rady Koordynacyjnej do spraw Zapewnienia Swobodnego Przemieszczania się Jednostki Między Państwami za Określoną Opłatą Zgodną z Taryfą Ruchów Rewolucyjno-Ludowych Pobieraną w Ramach Pomnożenia Dochodów z Wojny Demokratycznej oraz Pokrycia Kosztów Wolnego Życia Woli Kadry Zarządzającej Oddanej Walce o Niepodzielną Integralność Kurdystanu i Wieczystość Przywództwa Partii Pracujących Kurdystanu3.

Określona opłata za „swobodne przemieszczanie się” wynosiła tyle, ile podpowiadało serce. I mogło to być serce. Albo nerka plus koszty, nieważne… Gdyby zapytać Aruza, powiedziałby, że jest jednym z ministrów Partii Pracujących Kurdystanu odpowiedzialnych za przemyt. Ale tylko za przemyt ludzi. Przemyt narkotyków, paliwa, papierosów czy broni znajdował się w gestii innych ministerstw. I tak powinno być: należało oddzielić od siebie kierownictwo działów poszczególnych usług. W przeciwnym razie zapanowałyby chaos i wzajemna intoksykacja. Mając na uwadze przykład tureckiego Ministerstwa Kultury i Turystyki, którego nazwa brzmi przynajmniej tak samo dziwnie jak Ministerstwo Wojny i Pokoju, nikt oczywiście nie chciał popełnić tego samego błędu. W sytuacji, gdy łączy się pod dachem jednego ministerstwa dwa zupełnie różne zagadnienia, z których jedno celuje wyłącznie w zarabianie pieniędzy, a drugie w bezwarunkowe wsparcie i ochronę, z kultury pozostawał jedynie promocyjny długopis z wyschniętym atramentem, z turystyki zaś – zdobiące go i wytarte w połowie logo pięciogwiazdkowego hotelu. Ale kto by się tym przejmował? Przecież nie Aruz! Aruz, który specjalizował się w handlu tak samo jak w przemocy, pojmował turystykę zupełnie inaczej. Przede wszystkim rządził swoim imperium nielegalnego biura podróży jedynie przez telefon. Dosłownie pożerał telefon. Wydaje mi się, że tak było, ponieważ miał głos tonącego hipopotama i nigdy nie rozumiałem, co mówi. Dlatego powtarzałem tylko: „Niezmiernie dziękuję, wujku Aruzie!”, a czasem, gdy bardzo mi się nudziło i chciałem go zirytować, pytałem: „Co u Felata?”. Kiedy padało imię jego syna, w niczym nieprzypominającego dziecka z jego marzeń, zaczynał mruczeć jak wieloryb, który ugrzązł na mieliźnie, zazwyczaj jednak wydawał z siebie pomruk przypominający mamuci śmiech i prosił mojego ojca do telefonu. Domyślałem się, że tak jest, gdyż milknął. Prawdę mówiąc, z moim ojcem łączyło go coś między miłością a nienawiścią. Mogli godzinami rozmawiać przez telefon. Trochę z konieczności. W końcu dopóki rozmawiali ze sobą przez telefon, nie mieli możliwości się wzajemnie okantować. Wiedziałem, że ojciec nie przerzuca części z przekazanych mu uchodźców za granicę, tylko wysyła ich do Stambułu. Byli sprzedawani jako niewolnicy do pracy przy produkcji tekstyliów lub w usługach konsumpcyjnych typu prostytucja. Następnie mój tata przestawiał ton głosu z wszechmogącego arbitra na wszechmogącego podejrzanego i wyżalał się Aruzowi, opowiadając zmyślone historie o dosięgających nas tragediach i ubywającym towarze. Ponieważ wszystko, ale to naprawdę wszystko liczone było co do głowy, Aruz przez co najmniej pół godziny bulgotał jak nosorożec, po czym – wiedząc doskonale, że nie znajdzie solidniejszego kierowcy ciężarówki niż mój ojciec – groził mu półgębkiem i się rozłączał.

Kiedyś nawet, chcąc zapobiec temu wszystkiemu, zaczął tatuować cyfry na prawej pięcie każdego uchodźcy i założył archiwum ich zdjęć. Gdy któryś zniknął, mówił: „Powiedz mi, jaki miał numer? Który to był?”. Te tatuaże tak mu się spodobały, że pewnego dnia zadzwonił do ojca i powiedział: „Znajdź dwunastkę i spójrz na jego ramię”. Kiedy odsłoniliśmy ramię, naszym oczom ukazał się napis: „Aleśmy wam wjebali!”, a Aruz zaśmiał się jak nowo narodzone słoniątko. Tym, kto wjebał, była oczywiście drużyna piłkarska, której kibicował, a tym, komu wjebano – drużyna, której kibicował mój ojciec. Osobą zaś, którą w celu przekazania wiadomości wykorzystano jako papirus, był dwudziestoletni Uzbek. Nie wiem dlaczego, ale on również się roześmiał. Może był obłąkany. Tak naprawdę myślę, że oni wszyscy są obłąkani. Wszyscy ci Uzbecy, Afgańczycy, Turkmeni, Malijczycy, Kirgizi, Indonezyjczycy, Birmańczycy, Pakistańczycy, Irańczycy, Malezyjczycy, Syryjczycy, Ormianie, Azerowie, Kurdowie, Turcy, wszyscy… Ponieważ tylko obłąkany mógł znieść to wszystko. Mówiąc „to wszystko”, mam poniekąd na myśli nas: Aruza, mojego ojca, braci Harmina i Dordora – kapitanów przewożących uchodźców do Grecji, uzbrojonych mężczyzn, których liczba zwiększała się lub malała według pływów na poziomie przestępczości, oraz wszystkich psychopatów, których imion nie znałem i którzy ustawili się wzdłuż długiej na dziesiątki tysięcy kilometrów drogi, i którzy przekazując sobie z ręki do ręki nieskończoną liczbę ludzi, wnosili ich do świata… Przede wszystkim jednak braci Harmina i Dordora. Byli najdziwniejszymi ludźmi, jakich mogłem w życiu zobaczyć, i naprawdę ich lubiłem. Ponieważ z nimi życie jakby nie istniało. Gdy nie ma żadnych zasad, życie ulatnia się powoli i miesza z powietrzem. Znikały czas, moralność, mój ojciec i strach. Byli dzicy na tyle, żeby tam, gdzie akurat się znajdowali, natychmiast obrócić najniższą cywilizację w pustynię, usypać z jej piasku olbrzymie lustro i krwią koloru szminki napisać na nim pożegnalną wiadomość. Obaj wielokrotnie, łapiąc mnie za ręce, zaprowadzali do punktu, w którym kończy się człowieczeństwo. W ostatniej podróży, jaką odbyliśmy do granicy człowieczeństwa, niestety, nie mogli mi towarzyszyć.

Tak, mój ojciec był okrutnym człowiekiem i nie ulega wątpliwości, że uczuciowy świat tego orangutana Aruza nie różnił się od plastikowego globusa. Ale bracia Harmin i Dordor byli zupełnie inni. Zdwojony Arthur Cravan! Łącznie cztery metry i dwieście pięćdziesiąt kilogramów. Mimo takiej ilości mięsa ich głosy były niepozorne. Ciągle rozmawiali szeptem, a ja, żeby usłyszeć, co mówili, musiałem stawać na palcach. Stale robili sobie tatuaże, a ja próbowałem zobaczyć, co malują. Po jakimś czasie oczywiście zorientowałem się, że zawsze pisali te same zdania:

Born to be wild

Raised to be civilized

Dead to be free

Całe ich ciała były zapisane tymi zdaniami. Nogi, ramiona, karki, stopy, dłonie… Gdy pytałem: „Co to znaczy?”, Harmin odpowiadał: „To babskie imiona!”. Dordor, który widział, że nie bardzo w to wierzę, mówił: „To staroturecki, synu. To po osmańsku!” i zaczynał się śmiać. Musiały minąć trzy lata, żebym dowiedział się, co oznaczają te słowa. Harmin wyjaśnił mi to rano, po tamtej nocy, kiedy czworo ludzi Aruza zamordowało Dordora, dźgając go nożami sześćdziesiąt sześć razy. Szeptem opowiedział:

– Byliśmy chyba w twoim wieku… Uciekliśmy na statek. Chcieliśmy zwiedzić świat. Nieważne… Pewnego dnia rzuciliśmy kotwicę, patrzymy… Jesteśmy w Australii! Postanowiliśmy zejść na ląd. Ale gdzie! Nie byliśmy w stanie! Mówimy: „Co jest, do cholery?”. Byliśmy jak zdjęci chorobą, kręciło nam się w głowie, mieliśmy mdłości… Gdy tylko wspominaliśmy o zejściu na ląd, robiliśmy się bladzi jak ściana… Wiesz, że niektórzy ludzie boją się morza. Mają chorobę morską… Okazało się, że u nas zaczął się lęk przed lądem… Zapytaliśmy, czy istnieje, kurde, w ogóle takie schorzenie. Powiedzieli, że nie. Oni nie mieli, ale my, kurwa jego mać, tak! I potem byliśmy już tylko na morzu… Tak minęły lata. Domyślasz się, że nie zwiedziliśmy świata! Zwiedziliśmy morze! Pamiętasz, pytałeś, co znaczą te tatuaże… Właśnie to… Całą tę historię… Tak brzmią po turecku. A kiedyś, jak się nauczysz, zrozumiesz je też po angielsku…

– A gdzie ty nauczyłeś się angielskiego? – zapytałem wtedy.

– W Belconnen Ramand! – odpowiedział. – To więzienie… W Australii – dodał, gdy zauważył, że nie wiem, o co chodzi.

Nie zrozumiałem nic z jego opowieści. Myślałem, że znowu mnie wkręca. Nie zorientowałem się, że zarażał mnie wtedy swoją chorobą, czymkolwiek ona była. Stało się to na schodach przed drzwiami do kostnicy, w której leżał Dordor… Potem Harmin poszedł oczywiście zabić Aruza… Ale nie udało mu się to. On też umarł… A ja nauczyłem się angielskiego… To znaczy… Wiem już w każdym razie, że obaj są wolni. Może nie na ziemi, ale przynajmniej pod ziemią…

Miałem dwanaście lat i dzięki pojawiającym się regularnie w moim życiu mieszkańcom bliskiej-środkowej-dalekiej Azji moja wiedza z geografii poszerzyła się do rozmiarów tej, jaką posiadają Cyganie. Nauczyciel pokazywał mnie w klasie jako wzór i mówił: „Widzicie? Wasz kolega Gazâ w wolnym czasie studiuje mapę świata. Nie byłoby źle, gdybyście i wy się tym zainteresowali. Świat nie składa się tylko z miejsca, w którym żyjecie, dzieci!”. Po czym wszyscy, oprócz Endera, z którym dzieliłem ławkę, patrzyli na mnie, jakby chcieli mnie pożreć, i zaczynali wydzielać z siebie zapach złości w takim stężeniu, że wypełniał on całą klasę i trzeba było otwierać okna. Naprawdę mnie nienawidzili. Byłem tego pewien. Chcieli mnie pobić. Lecz nie byli pewni, czy będą w stanie to zrobić. Ponieważ słyszeli kilka małych, ohydnych szczegółów. O mnie, a także o moim życiu oraz najbliższym i dalszym otoczeniu. Tak naprawdę te ich to wzmagające się, to słabnące zapędy przemocowe, których celem byłem ja, siedzący po turecku, nie trwały zbyt długo. Ponieważ pewnego dnia Harmin i Dordor przyszli odebrać mnie ze szkoły i przy użyciu czterech metrów wzrostu przeprowadzili małą demonstrację sił. W ten sposób otaczająca mnie dziecięca nienawiść skurczyła się, zwinęła do wewnątrz i zamieniła w absolutną ciszę. Od tamtej chwili mówił tylko Ender. Tylko on o czymś mi opowiadał, zadawał pytania, choć wiedział, że mu na nie nie odpowiem, a potem zaczynał się śmiać sam do siebie. Jego ojciec był żołnierzem żandarmerii. Starszym sierżantem. Znałem go. To był wujek Yadigâr. Ilekroć przychodził do szkoły odebrać syna, wyjmował z kieszeni czekoladowy batonik i podając go Enderowi, mówił: „No, podziel się nim z Gazą”. Kiedy ja przeżuwałem swoją część batonika, powtarzał: „Wpadnij do nas. Ciocia Salime zrobiła dziś kotleciki”, a ja kiwałem raz czy dwa razy głową i oddalałem się. Oczywiście wiedział, że jestem synem Ahada. Byłem jednak pewien, że nie mógł dojść, jakim gównem tak naprawdę Ahad się zajmuje. Być może właśnie dlatego stale zapraszał mnie do ich domu. Żeby w zamian za kotleciki wyciągnąć z moich ust informacje. Ale ja nie miałem matki i kotleciki umiałem sobie zrobić sam. I to od dwóch lat…

Bohaterski starszy sierżant wujek Yadigâr! Naprawdę był bohaterem. Słyszałem, że kiedyś, gdy podczas pożaru lasu uratował trójkę dzieci, biorąc je w ramiona, ogień całkowicie zniszczył jego prawy policzek, ale za to dostał medal. Ender założył go nawet kiedyś do szkoły i wszystkie dzieci – zarówno te, których ojcowie byli hodowcami oliwek, sprzedawcami warzyw, pikli, artykułów papierniczych, wyposażenia wnętrz, krawcami, rzeźnikami, strażnikami miejskimi, strażnikami więziennymi, restauratorami, jak i te, których ojcowie byli martwi – zagryzały nerwowo wargi, zdzierając z nich pokrywającą je zazdrość, po czym zbierały ją na końcu języka i wypluwały na ziemię. Wtedy jeszcze bardziej wykluczyły Endera, od którego i tak trzymały się z daleka, ponieważ ze mną rozmawiał. Tym razem zepchnęły go jednak na margines marginesu, zostawiając samych w czterdziestosiedmioosobowej klasie syna przemytnika ludzi i syna żandarma. Jednak rozwój Endera zatrzymał się tak skutecznie, że nie zdawał sobie z niczego sprawy i bezustannie śmiał się sam do siebie. Ja zaś byłem pewien, że pryszcze, zamiast na mojej twarzy, zaczęły się pojawiać w moim wnętrzu. Ponieważ powoli zaczynało mi się robić niedobrze od uchodźców.

Ilekroć widziałem tych ludzi tulących się do siebie ze strachu przed najmniejszym nieznanym hałasem i wydających mikroskopijne wrzaski; ludzi, którym drżały tylko źrenice, jakby byli chorzy na tajemniczą odmianę choroby Parkinsona; ludzi, którzy czekali w popłochu, aby złamanymi, przypominającymi zanurzone do połowy w wodzie długopisy nosami wywąchać nadchodzącą chwilę; ludzi, którzy, mimo że nieustannie rozmawiali, nie umieli powiedzieć nic więcej niż: „Jeszcze!”; ludzi zakopanych w siedemnastu warstwach materiału najpierw pożółkłego od potu, a potem pociemniałego od sadzy, którzy z tych tekstylnych grobów wyciągali swoje głowy jedynie po to, żeby o coś poprosić, mówiłem: „Wypierdalać mi stąd!”. I to prosto w twarz. W końcu nic nie rozumieli. A ci, którzy rozumieli, wbijali brody w klatkę piersiową i siedzieli nieruchomo.

Kiedy Ender pytał mnie: „Co robisz w weekend?”, nie odpowiadałem mu oczywiście: „Będę, kurwa, ludzi przemycał!”. Zbywałem go ogólnikiem: „Będę pomagał tacie”, a on wtedy mówił: „Szkoda, że nie możesz ze mną pójść!” i zaczynał wymieniać wszystkie te miejsca, do których chciałem się udać: kino w mieście, wesołe miasteczko w pobliskiej miejscowości, sala gier w centrum handlowym w mieście czy obojętnie która z dwóch kafejek internetowych w naszym miasteczku… Ender nie miał żadnych zajęć! Jedynym jego obowiązkiem było odrabianie lekcji, objadanie się kotlecikami jego matki i może jeszcze chodzenie na kurs koraniczny. Ja harowałem jak osioł! Zbierałem reklamówki, do których srali uchodźcy, i zakopywałem ich gówno na tyłach magazynu, chodziłem do wszystkich marketów w miasteczku i kupowałem po dwie butelki wody i trzy chleby, ponieważ hurtowe zakupy mogłyby przyciągnąć czyjąś uwagę, opróżniałem kanistry, do których sikali, latałem od apteki do apteki, bo ciągle chorowali. Nie miałem chwili wytchnienia. Tylko dlatego, że jacyś ludzie wpadli na pomysł, żeby przedostać się z kraju do kraju, ja padałem na pysk! Nawet Robinsona Crusoe, którego pożyczyłem od Endera, oddałem nieprzeczytanego, ponieważ po prostu nie miałem kiedy go przeczytać. Tak naprawdę zainteresowałem się tą książką tylko dlatego, że Ender streścił mi ją jako historię handlarza niewolnikami, który trafia na bezludną wyspę. Gdy tylko to usłyszałem, zapragnąłem znaleźć się na bezludnej wyspie. W końcu ja również byłem handlarzem niewolnikami i obu tych rzeczy miałem już dosyć: niewolników i handlowania nimi! Moim jedynym pragnieniem było to, żeby jak każde przeciętne dziecko dostać od ojca ochrzan za złe oceny na świadectwie. A nie dlatego, że zapomniałem włączyć klimatyzację, którą niedawno zamontowaliśmy w pace ładunkowej ciężarówki! To nie było coś takiego, jak zapomnieć o zgaszeniu światła przed wyjściem z domu. Ponieważ zapomniałem ją włączyć, przyczyniłem się do śmierci przez uduszenie jednego Afgańczyka. Miał dwadzieścia sześć lat i zrobił mi żabę z papieru. Żabę, która odskakiwała, gdy na nią mocno naciskałem palcem i szybko puszczałem. Miał na imię Cuma4. Ten Afgańczyk. Wiele lat później dowiedziałem się, że Robinson Crusoe również miał swojego Piętaszka. Ponieważ był on jednak bohaterem powieści, nie miał nic wspólnego z naszym Cumą! Nie mógłby zostać znaleziony martwy w ciężarówce, po tym jak udusił się z braku powietrza, ani nie mógłby podarować papierowej żaby chłopcu, który traktował go jak wąż! Oczywiście gdyby Robinson i Piętaszek żyli naprawdę, to nasze życie byłoby dla nich jak z powieści. Tak naprawdę to był główny problem. Życie drugiego człowieka każdemu wydaje się jak z powieści. A przecież było to po prostu życie. Opowiedziane, nie stawało się powieścią. Może co najwyżej protokołem z sekcji zwłok… Autopsji z fabułą… Biblioteki pękały od nich w szwach – od fabularnych protokołów z sekcji zwłok. Oprawione w skórę czy nie, wszystkie opowiadały historie wyblakłych skór. W końcu człowiek składał się ze skóry i z kości… Czekało go albo pomarszczenie, albo połamanie… Albo, żeby umrzeć jak ten myślący kamień Rodina, mógł zostać Afgańczykiem o imieniu Cuma. Piętaszkiem, który umarł w niedzielę…

Poczułem się tak bardzo źle, że w końcu nie wytrzymałem i poszedłem do domu Endera na kotleciki. Ale na gówno się to zdało. A nawet – im dłużej siedziałem przy tamtym stole i patrzyłem na całą rodzinę – tym gorzej się czułem. A przecież kotleciki były bardzo smaczne. Jestem pewien, że gdybym miał mamę, robiłaby je w ten sam sposób. Ona również pytałaby mnie: „Chcesz jeszcze? Chcesz jeszcze trochę?”. Być może wtedy nie nienawidziłbym tych „jeszcze” aż tak bardzo. Moja mama również na pewno mówiłaby to, co powiedziała ciocia Salime, gdy – zapewne z przyzwyczajenia – wstałem, żeby przewrócić kotleciki na patelni: „Zostaw, to nie jest zajęcie dla dziecka”. I ja, jak dziecko, siedziałbym przy stole i czekał, i pryskający tłuszcz nie parzyłby mi dłoni i nie robiłyby mi się potem bąble między palcami, jak to się działo za każdym razem… Powiedzieli: „Mamy lody”, ale nie zostałem. Wstałem i wyszedłem. Wujek Yadigâr o nic nie zapytał. Ani o zdrowie ojca, ani o to, jak idą interesy. Jakby wiedział o wszystkim. Powiedział tylko: „Zjadaj. Potrzebujesz teraz tego”. W zasadzie miał rację. Wszyscy byliśmy w wieku dorastania. Wszyscy, bez względu na wiek. Cały świat. Obracając się, przechodziliśmy przez wiek dorastania. Aż kręciło nam się w głowach. Dlatego jedliśmy i powinniśmy jeść. Żreć się ze wszystkimi i wszystkim. Potrzebowaliśmy tego. Żeby jak najszybciej dorosnąć. Żeby jak najszybciej dorosnąć, zdechnąć i zwolnić miejsce dla kogoś innego. Żeby rozpoczął się nowy wiek… Jeśli to możliwe, nieprzypominający tego teraz. Ponieważ wiedzieliśmy już, że z nas to gówno będzie. Nie byliśmy aż tak głupi. Aż tak nie…

Byłem w domu. Ojciec pojechał do dzielnicy przemysłowej w mieście, żeby wymienić klocki hamulcowe w ciężarówce. Miał wrócić dopiero wieczorem. I dokładnie w chwili, gdy odkryłem, jak cudowną rzeczą jest samotność, i pomyślałem, że gdy dorosnę, na pewno powinienem być sam – zadzwonił telefon. Kiedy zobaczyłem cyfry na małym niebieskim ekranie, zrozumiałem, że dzwoni Aruz. Znałem jego numer na pamięć. Nie chciałem odebrać. Zazwyczaj czekał najwyżej trzy sygnały i się rozłączał. Cztery, pięć… No przecież nie było nas w domu! Dlaczego sobie nie odpuścił i nie zadzwonił do ojca na komórkę? Czyżby dzwonił do ojca, a ten nie odbierał? Ale przecież ojciec zawsze trzymał telefon w ręku. Odbierał po pierwszym sygnale. Czyżby coś mu się stało? Zatrzymała go policja? Żandarmeria?

– Halo, wujku Aruzie?

– To ja, ja. Felat!

Ogłuchłem przez ten niepokój.

– Co?

– Gazâ, mówi Felat!

Felat, syn Aruza. Był w moim wieku, lecz z jakiegoś powodu był ode mnie starszy.

– Felat? Wszystko w porządku?

– Tak. W porządku. A u ciebie?

– Daj spokój, opowiadaj! Gdzie byłeś? Co się stało?

– Nie wiem, ojciec najpierw mnie zlał, a potem odesłał do stryjostwa. Zamknęli mnie tam w pokoju, to siedziałem…

Podczas gdy Aruz i starszyzna liczącej dwustu sześćdziesięciu członków społeczności, której przewodził, obradowali na naradzie rodzinnej, po tym jak państwo obwieściło, że będą mogli powrócić do swoich wysiedlonych przed laty przez to samo państwo wsi, Felat i będących pod jego wodzą kilku szaleńców, którzy za żadną cenę nie chcieli być częścią tej odwróconej migracji oraz nie mieli zamiaru opuszczać miasta, w którym żyli, poszli w góry i podpalili domy swoich pradziadów. Ponieważ ci marzycielscy podpalacze, z których najmłodszy miał dziewięć, a najstarszy czternaście lat, nie działali tak regulaminowo jak ci, którzy w tym czasie podobne wsie podpalali w sposób niemalże sugerujący stosowanie się do wytycznych „dyrektywy palenia wsi”, ogień rozprzestrzenił się i zanim zapadł wieczór, podpalaczy pojmano. Żandarmeria, chcąc się zabezpieczyć, przygotowała i dała Aruzowi do podpisu protokół, w którym oświadczał, że zdarzenie to nie miało związku z żadną oficjalną czy nieoficjalną instytucją państwową, przez co pożar zajął wyjątkową pozycję w zadymionej przeszłości regionu. Głosu Felata nie słyszałem od czterech miesięcy. Teraz mówił o ucieczce.

– Ucieknę stąd, stary! Zabiorę dupę w troki i ucieknę!

– Przecież dopiero co uciekłeś w zeszłym roku! Dokąd cię znowu niesie?

Bardzo dobrze pamiętam. Była Noc Niewinności5. Ojciec uparł się wtedy, żebym złożył wujkowi Aruzowi życzenia, więc musiałem do niego zadzwonić. Ponieważ bardzo długo nie odbierał, już miałem powiedzieć ojcu: „Nie ma go, tato, nie odpowiada”, gdy dobiegł mnie dziecięcy głos z drugiej strony słuchawki:

– Bracie? – mówił. – To ty?

– Mówi Gazâ – odpowiedziałem mu wtedy.

Gdy zapytałem: „Kto mówi?”, rozłączył się.

– To pewnie Felat… Młodszy syn Aruza – powiedział ojciec. – Trudno, najwyżej jutro zadzwonisz – dodał i wyszedł. Żeby iść do meczetu.

– A ja, kurde, wiem? Może przyjadę w wasze strony?

– Co miałbyś tu robić?

– A może pojadę do Stambułu? Mam tam kuzynów. Choć to też przygłupy są!

Tego samego wieczora pół godziny później zadzwonił Felat i pierwsze jego pytanie brzmiało tak:

– Jest tam mój brat?

– Nie – powiedziałem. – Kim jest twój brat?

– Ahlat…

– Nie ma tu nikogo takiego…

Zamilkliśmy.

– Ty jesteś Felat, prawda? Syn wujka Aruza.

– Tak. A ty kim jesteś?

– Mówiłem już, Gazâ… Mój tata pracuje z twoim tatą. Dzwoniłem, żeby mu złożyć życzenia…

– Jest tam twój tata?

– Nie, wyszedł.

Wtedy zaczął płakać. Znienacka. Jakby nagle runął na ziemię…

– Felat? Co się stało?

– Uciekłem z domu…

Jego słowa mieszały się ze szlochem, więc nic nie zrozumiałem.

– Co?

– Uciekłem z domu!

Gdybym był dorosły, zapytałbym, gdzie teraz jest. Ale nie byłem.

– Dlaczego?

– Nie wiem, po prostu uciekłem…

– Co teraz zrobisz?

– Sprzedam telefon… A potem dokądś pojadę…

Wtedy zrozumiałem, czego szukał u Felata telefon jego ojca. Szukał nowego właściciela w zamian za pieniądze na drogę wiodącą nie wiadomo dokąd.

– Tym razem ojciec na pewno cię zabije!

– Przecież ja już, kurwa, jestem martwy!

Mówił to trzynastoletni chłopiec.

– Co ty, kurde, chrzanisz? Jaki znowu martwy?

Po tamtej, zeszłorocznej rozmowie Felat, który również wiedział, że nie będzie w stanie iść dalej w mroku nocy, wrócił do domu, ocierając mokrą twarz o mury budynków. Dwa dni później zadzwonił do mnie, tym razem już z telefonu domowego, i kontynuowaliśmy rozmowę.

– Ucieknijmy, Gazâ! Wyjedźmy stąd razem!

– Dokąd pojedziemy?

– Nie wiem, kurde. Wyjedźmy dokądkolwiek.

– Daj spokój, stary… Może później… Za kilka lat na przykład… Najpierw skończmy tę szkołę…

Będąc dwojgiem dzieci, które nigdy nie pisały pamiętnika, choć nie słuchaliśmy się uważnie, zaczęliśmy opowiadać. O tym, o czym dotąd nie mogliśmy powiedzieć nikomu innemu… Już podczas drugiej naszej rozmowy dowiedziałem się, że w telefonie Aruza mój ojciec zapisany jest pod imieniem Ahlat. Małe dochodzenie Felata wykazało, że Aruz osoby, z którymi prowadził rozmowy o nielegalnych interesach, zapisywał pod imionami swoich nieżyjących krewnych. Uważał to za środek bezpieczeństwa. Z jego starszym synem Ahlatem sprawa miała się nieco inaczej. Nie odmówiono za niego modlitwy za zmarłych, nie miał pogrzebu ani grobu. W regionie, gdzie swego czasu widziani jeszcze rankiem ludzie znikali w południe, zaginął, jakby nigdy nie istniał. W ten sposób zamienił się w daną statystyczną i trafiając do puli zaginionych, zajął swoje miejsce w historii walki kraju z terroryzmem. Jasne było, że Ahlat został zamordowany, jednak Felat nigdy tego faktu nie zaakceptował. Dlatego gdy tamtej nocy, kiedy postanowił uciec, na ekranie telefonu zobaczył imię zaginionego przed laty brata, osłupiał. Zmroziło go tak bardzo, że przez tych kilka sekund – jako jedyna osoba, która nigdy nie przestała wierzyć, że Ahlat żyje – miał sen. Śnił o tym, że Aruz, starając się, żeby wielokrotnie aresztowanemu i torturowanemu bratu Felata nie przytrafiło się coś gorszego, wysyła go gdzieś bardzo daleko, a rodzinie mówi: „Nie żyje!”. Ale ojciec i syn utrzymują kontakt, choć tylko telefoniczny. Oto dowód: „Dzwoni!”. Dlatego Felat odebrał ten telefon tak, jakby miał usłyszeć święty głos. Gdy go nie usłyszał, nie stracił jednak toksycznej nadziei, lecz po upływie pół godziny zadzwonił ponownie. Niestety, mógł porozmawiać jedynie ze mną… Nienawidziłem tej klęski żywiołowej zwanej nadzieją, przez którą najbardziej bezsilne dzieci tego świata snują wielkie marzenia!

– Wiesz co, Gazâ?

– Co?

– Ojciec pośle mnie w góry.

– Jak to w góry?

– No normalnie! Do partyzantki! Powiedział, że tam zrobią ze mnie ludzi.

– Nie gadaj!

– Stary, ja nie chcę iść, kurde, w żadne góry… Co ja mam tam, kurde, robić?

Nie było nic, co mógłbym powiedzieć. Zupełnie nic!

– Gazâ?

– Co jest?

– A co będzie, jeśli zostanę partyzantem… Jeśli staniesz mi na drodze?

– Niby jak?

– Po prostu nie idź do wojska!

– Do jakiego wojska? Ile to jeszcze lat?

– W ogóle nie idź…

– Zgłupiałeś? Jak mielibyśmy trafić na siebie w takim wielkim kraju?

– Nie mów tak… To przynajmniej przyślij mi swoje zdjęcie.

To były lata, gdy telefony komórkowe służyły jedynie do prowadzenia rozmowy, ewentualnie do wysyłania krótkich wiadomości. Nie było wiadomo, co robić z tym Internetem opłacanym na godziny, a kamery wydawały się zbyt duże, aby można je było wbudować w komputer. Felat i ja nigdy nie zobaczyliśmy swoich twarzy.

– Naprawdę nie masz ani jednego zdjęcia?

Naprawdę nie miałem. Na jedynym zdjęciu, jakie mieliśmy w domu, była moja mama.

– Kurczę, ja mam kilka, ale wszystkie są na stacji benzynowej.

Jedyny legalny biznes Aruza: stacja benzynowa…

– Felat, weź się uspokój! Zaczekaj, może twój ojciec mówi tak tylko po to, żeby cię nastraszyć. Może wcale cię nie wyśle…

Sam nie wierzyłem w to, co powiedziałem, a Felat puścił to mimo uszu i zastanawiał się, jak możemy rozwiązać nasz problem.

– Kurde, no to jak mam cię rozpoznać w górach? Skąd będę wiedział, że to ty? Już wiem! Hasło! Ustalmy hasło!

Nieźle to wymyślił! W zasadzie ciągle coś wynajdywał. Był wynalazcą. Nawet w chwili największej desperacji znajdował dziurkę, która mogła uchodzić za wyjście z sytuacji, i choćby było to coś tak głupiego jak plan podpalenia wsi, udawało mu się nią wymknąć. Przynajmniej próbował… Musiałem się zgodzić… Tak naprawdę dobrze czułem się z myślą, że mam kolegę, który tak bardzo obawia się ryzyka, że pewnego dnia nieświadomie mógłby mnie zabić.

– Dobrze! Co to będzie?

– Nie wiem. Ty wymyśl.

– Pamiętasz, mówiłem ci o takiej dziewczynie. Podobałem się jej… Miała na imię Çiçek6.

Nigdy o niej nie wspominał. O niczym takim nie słyszałem. Ale to nie był czas na tłumaczenia.

– No i?

– Ja powiem „çiçek”, a ty…

Nawet dzisiaj nie wiem, dlaczego tak wtedy powiedziałem.

– Ja powiem „cuma”, piątek.

– Piątek? Jaki piątek?

Naprawdę nie wiem.

– Dzisiaj przecież jest piątek!

Czy to mogło być powodem? Nie sądzę.

– Dobra, może być, tylko nie zapomnij… Ja powiem „çiçek”, a ty odpowiesz „cuma”. Od razu zorientujemy się, kim jesteśmy, nie będziemy do siebie strzelać… Dobrze?

– Dobrze!

– Tata idzie. Rozłączam się!

Powiedział i opuścił mój świat. W momencie, gdy się rozłączył, cieniutka nić, jaka nas łączyła, zerwała się przegryziona przez spróchniałe zęby życia. Nie rozmawiałem już więcej z Felatem. Nie poszedłem też do wojska. Raz tylko, idąc w stronę tłumu, krzyknąłem: „Cuma!”, z myślą, że ktoś odpowie mi: „Çiçek!”. Jednak nic takiego się nie stało. Od nikogo nie usłyszałem odzewu na moje hasło. Kiedyś tylko przeczytałem w gazecie artykuł zatytułowany: MŁODY KURD BĘDĄCY OBYWATELEM SZWECJI ZOSTAŁ ZAMORDOWANY W SZTOKHOLMIE PRZEZ SWOICH KREWNYCH, PONIEWAŻ BYŁ HOMOSEKSUALISTĄ.

Choć zdarza się to rzadko, w niektórych częściach świata nadal ludzi ceni się bardziej niż to, co im się przytrafiło, więc nie zarzucono czytelników szczegółami dotyczącymi życia erotycznego ofiary, a nawet nie ujawniono jej tożsamości. Do tego momentu zdarzenie było materiałem na całkiem tuzinkowy artykuł. Przecież w niektórych rodzinach zabicie krewnego innej orientacji seksualnej było niemalże sportem tradycyjnym. Dalszy ciąg historii był jednak nietypowy:

W testamencie ofiary, zaraz pod życzeniem skremowania zwłok, znajdował się zapis wyrażający chęć zawarcia związku małżeńskiego z wymienionym z imienia i nazwiska jego ukochanym, jeśliby zmarły został pozbawiony życia przez swoich krewnych lub osoby przez nich podżegane.

Małżeństwa homoseksualne były w Szwecji zalegalizowane, w żadnym jednak kraju na świecie małżeństwo nie znajdowało się w zbiorze praw, jakie posiadali zmarli. Dlatego wymieniony w testamencie ukochany natychmiast wniósł sprawę do sądu, aby ich małżeństwo mogło zostać zawarte. W ten sposób rozpoczął się jeden z najbardziej szekspirowskich i bezprecedensowych procesów, podczas którego poruszone miały być takie tematy jak: śmierć, człowiek, romantyzm, sens i tragizm życia.

W bardzo krótkim czasie swój front utworzyli posiadacze zasad moralnych, którym tchórzostwo nie pozwalało zrzucić ich ze swojego garbu i którzy wili się pod ich ciężarem, chcąc, aby panowały w każdym zakątku na świecie i przytłaczały także innych. Formując ze swoich ust i języków megafony, wykrzykiwali, że nawet żyjącym homoseksualistom powinno się zabraniać zawierania małżeństw, a co dopiero tym zmarłym. Przede wszystkim krzyczeli rozproszeni po trzech kontynentach anonimowi krewni zmarłego… Ci, którym wydawało się, że zbrodnią będą w stanie powstrzymać jakąkolwiek miłość, byli tak wściekli z powodu numeru, jaki ich ofiary wykręciły im na odchodne, że na wielu chodnikach świata żarzyły się już szwedzkie flagi. W tym czasie, gdy śliny ściekały na ziemię, a obelgi sięgały niebios, pewnego ranka zupełnie nieoczekiwanie obwieszczono wyczekiwany wyrok:

Nie dopatrzono się żadnego czynnika, który mógłby stanowić przeszkodę w zawarciu ślubu przez parę homoseksualną, w której jedna ze stron jest żywa, a druga – martwa…

Decyzja, która zawierała co najmniej pół kilograma norm etycznych i owinięta była bardzo długim zwojem uzasadnienia, w skrócie brzmiała tak:

Dopóki małżeństwo nie jest zawierane z podmiotem niedopuszczanym przez prawo (dziecko, zwierzę i tym podobne), dopóki nie przyczynia się do krzywdy osób trzecich (na przykład w sytuacji, gdy przed śmiercią nie zostało rozwiązane poprzednie małżeństwo) oraz dopóki istnieje dokumentacja potwierdzająca wolę obu stron, każdy mógł poślubić każdego. Żywego lub martwego…

Bezprecedensowa decyzja wydana przez sztokholmski sąd rejonowy stała się źródłem inspiracji dla wszystkich, w większości będących uchodźcami homoseksualistów, którzy otrzymywali groźby od swoich rodzin lub otoczenia. Wszyscy oni natychmiast spisali testamenty zawierające jeden tylko zapis. Praktyka ta rozlała się poza granice Szwecji z prędkością właśnie wynalezionej szczepionki przeciwko śmiertelnej chorobie. Ze Szwecji zaczęli wypływać kandydaci na mężów dla homoseksualistów, którzy, aby móc żyć z dala od wszystkich, próbowali zagrzebać się możliwie jak najgłębiej na wszystkich widniejących na mapie świata pustyniach. Kiedy w którejkolwiek części świata zabijano kogoś z powodu jego homoseksualizmu, w Szwecji tworzono listy wolontariuszy gotowych go poślubić. W ten sposób w każdym kraju na świecie homoseksualista mający poczucie zagrożenia wpisywał do formularza „Wola zawarcia małżeństwa po śmierci” imię szczęśliwie dla niego wytypowanego z listy wolontariuszy Szweda i wysyłał zgłoszenie do sztokholmskiej fundacji. Ta nowo powstała fundacja nosiła nazwę „Jeszcze jeden!”. Sama nazwa mówiła już wszystko. A nawet wykrzykiwała: „Widzisz, zabiłeś krewnego tylko dlatego, że był homoseksualistą, a teraz masz w rodzinie jeszcze jednego geja! Jego też zamordujesz? To będziesz miał kolejnego krewnego homoseksualistę. I potem jeszcze jednego, i jeszcze…”.

Była to oczywiście reakcja symboliczna. Ale czy u podłoża wszystkich zbrodni nienawiści nie leżał symbol? Czyż ofiary nie były atakowane tylko z powodu tego, co symbolizowały w oczach mordercy? Zbrodnia nienawiści to nie było nic osobistego. To była przemoc przedmiotowa. Żeby znienawidzić ofiarę, nie trzeba było tracić czasu na poznanie jej osobiście. Wystarczyło wciągnąć kilka dawek powszechnej nienawiści unoszącej się w powietrzu. Zgodnie z tym, nie różniło się to bardzo od wszystkich przeszłych, obecnych i przyszłych wojen prowadzonych na grzbiecie symboli. A przecież jeśliby jakaś dłoń odsunęła na bok wszystkie symbole, widoczny pozostałby jedynie konflikt terytorialny związany z podziałem źródeł. W końcu wszystkie prowadzone na świecie wojny były tak naprawdę wojnami domowymi. Ale demokracja i wolność, religie i ich odłamy, flagi i wszystkie pojęcia symboliczne, jakie tylko przychodziły do głowy, powiewały na niebie tak pięknie, że niemożliwe było nie dać się zahipnotyzować i nie pobiec za nimi. W nieoświetlonych uliczkach, w rowie okopów, wszędzie tam, gdzie obecna była ciemność nocy i regularna przemoc, wszystko było symboliczne. Oprócz przelewanej krwi. Choć nawet i ona była chyba symboliczna… Przecież nadawała barwę flagom… Świat upaprany symbolami był gównianym aliansem podpisanym pozłacaną stalówką. Oczywiście pewnego dnia, gdy wszystkie pokrywające go symbole już się wytrą, wszyscy dowiedzą się, jaką machinacją jest naprawdę. Zawsze była jakaś machinacja. Dokładnie tak jak w Szwecji…

Po upływie kilku miesięcy łańcuch międzynarodowej reakcji niczym ostrzem został przecięty jedną wiadomością. Wiadomością jak zardzewiały, tępy nóż… Wyszło na jaw, że sławetna decyzja sędziów sztokholmskiego sądu rejonowego została podjęta pod naciskiem grożącej im niewidzialnej organizacji zwanej Aksamitną Mafią, której członkami byli homoseksualiści ekonomicznie i politycznie silni niczym mitologiczni bogowie. Ponownie ujawniła się nieposkromiona i karmiąca się niezaspokojonym głodem władzy pycha, która mimo że rządziła dosłownie wszystkim, bała się zapaść na gruźlicę i aby uratować jeden worek z figami, nasrała do tysięcy pozostałych. Od tego dnia w krótkim czasie oficjalnie anulowano wszystkie zawarte pośmiertnie małżeństwa. Jedno z nich tylko pozostało legalne – symbolicznie…

W końcu właściciel tego pierwszego testamentu, dzięki któremu wydarzyło się to wszystko, w obecności kamer i w wazonie z porcelany Rosenthal poślubił podczas wspaniałej ceremonii swojego ukochanego, mszcząc się tym samym na swoim odsiadującym wyrok więzienia mordercy i na wszystkich, którzy nienawidzili go za życia. Dopiero wtedy podano jego imię. Ściślej zaś jego pseudonim: Blomma… Czyli po szwedzku – kwiat. Kwiat… Czy to był Felat?

Czy może były to jedne z dziesiątek zwłok, jakie pozostawały po wewnętrznych festiwalach egzekucyjnych Partii Pracujących Kurdystanu, które – choć zakopywane na samym dnie doliny – każdej wiosny były wykopywane przez drapieżniki? Jeżeli tak, to czy wspomniał o mnie w spisanej w akcie ostatniej nadziei pozostania przy życiu autokrytyce, którą schowano do akt zgodnie z przekonaniem, że „biurokracja istniała, zanim pojawiło się państwo”, i złożono w archiwach organizacji? A może awansował na honorowego podsekretarza w instytucji konfidentów i stał się jednym z łowców ścigających dłużników wekslowych w Stambule… A może popełnił samobójstwo? Albo już dawno uciekł na skraj świata i wpatruje się w błękitne jak niebo morze? Nie sądzę… Jeśli choć trochę znam się na chorobie zwanej życiem, prawdopodobnie zajął fotel swojego ojca Aruza i trzymał w ręku jego telefon. To przecież takie proste… Felat stał się nowym Aruzem i nie pamiętał już ani naszych haseł, ani mnie… Tylko ja żyłem w przeszłości. Nie było nikogo innego. Byłem sam w tym muzeum grozy, w którym nigdy nie stanęła stopa żadnej innej żywej istoty. I byłem przerażony… Ponieważ ja stałem się swoim ojcem! Stałem się Ahadem! A nawet kimś jeszcze gorszym…

Ale z drugiej strony, blomma… Czy to słowo nie znaczyło kwiat? Çiçek… A więc i Cuma! Felat! Cuma! Na wszelki wypadek, Cuma! Wbrew normalnemu biegowi życia! Wbrew wszystkiemu, Cuma! To ja, Felat! Gazâ! Cuma! Nie zabijaj mnie! Cuma!

Od wiórów robi mi się niedobrze. Zawsze, gdy zobaczę na ziemi trociny, wiem, że ktoś wiódł w tym miejscu życie pozostawiające brudny ślad. Wióry były i w tamtym hangarze, w którym trzy dni i dwie noce w tygodniu odbywały się walki kogutów, i w tamtej zapadłej tawernie, do której w ramadanie wchodziło się pod częściowo opuszczoną roletą i w której nauczyłem się wyginać twarz po dwóch głębszych, i w otwartej siedem dni w tygodniu i dwadzieścia cztery godziny na dobę celi na posterunku, w której siedziałem dwa dni, nie zmrużywszy oka.

Miasteczko, w którym życie wprawiało nas w stan ciągłej zadyszki, nazywało się Kandalı. Spóźniłem się na czasy, gdy nazywano je Kandağlı7. „Ğ” nie zaczekało na mnie i już dawno przeszło do historii. Niewielkie Kandalı siedziało pośrodku Kandağ – przypominającej raczej olbrzymią kanapę niż górę – i dopóki tam było, żaden wiatr nie miał tam zawitać. Było to miasteczko, które wszyscy nie wiedzieć czemu uporczywie nazywali powiatem8. Być może mówiąc powiat, chcieli choćby tylko fonetycznie czuć się bliżej prawdopodobieństwa, że żyją w prowincji. W rzeczywistości Kandalı było dziurą wielkości miasteczka, w której wilgotności, która zamieniła się w szklaną kotarę, i którą aby przejść, rozgarnialiśmy własnymi rękami, nie mierzyło się barometrem, tylko ważyło. Było donicą, która nie była w stanie pomieścić nikogo więcej prócz swoich mieszkańców i w której wszystko, co urosło za bardzo, usychało i zdychało. Było to miejsce, gdzie jadło się oliwki, sadziło się oliwne drzewka i piło się łyżkę oliwy pod anyżówkę. Wióry były tam wszędzie. Gdziekolwiek spojrzałem, widziałem trociny rozrzucone wokół, żeby łatwiej było zamieść to, co za chwilę miało się wylać. W pięciu miejscowych autobusach, czterech kawiarniach, na uliczkach, których liczba nikogo nie obchodziła, i na jedynej głównej ulicy leżały wióry. W domach, sklepach, na podeszwach, kolanach dzieci – wszędzie. Całe Kandalı było przysypane trocinami, jakby spadały z nieba. Żeby nie został choćby ślad ani po nas, ani po Kandalı. Oczywiście były również na pace naszej ciężarówki. Ja je rozsypywałem i ja zamiatałem. Robiłem to tak często, że zdawało mi się, że dokądkolwiek na świecie bym nie pojechał, wióry zawsze będą obecne w moim życiu. Być może to właśnie należało robić – zasypać świat trocinami! Wówczas w każdym miejscu na ziemi dużo prościej było wyczyścić trzewia wyprute nożem, mieczem czy pociskiem, krew dziewczynek gwałconych pałką, fiutem albo trzema palcami. Ponieważ trociny były magiczne! Wszystko w nie wsiąkało, znikało i po jednym machnięciu miotłą ulatywało w nieznane. To było jedyne przeznaczenie trocin: wessać gównianą przeszłość i przygotować podłoże dla gównianej przyszłości…

Nasze szczęśliwe gniazdko znajdowało się na krańcu długiej na dwieście metrów, ziemistej drogi, mającej początek po prawej stronie, zaraz za znajdującą się przy wyjeździe z miasteczka tablicą, na której po jednej stronie było napisane: WITAJCIE W KANDALI!, a po drugiej: KANDALI ŻEGNA! Ponieważ z nieznanych mi przyczyn ojciec zdecydowanie zabronił wylania asfaltu na drogę, do miasteczka wchodziliśmy cali opyleni. Dlatego zrobiłem tabliczkę z napisem ULICA PYLISTA i wbiłem ją w miejscu, gdzie zaczynała się nasza droga. Tablica spotkała się z taką aprobatą, że nawet listonosz wpisał ją do rejestru adresów. Dlatego nasz adres brzmiał: ULICA PYLISTA, KANDALI. Nie było numeru, ponieważ nasz dom był jedynym na tej ulicy. Nienawidziłem nawet naszego adresu! Gdyby był żywy, zabiłbym go! Nieważne…

Mieliśmy dziesięcioarową działkę. Ta ziemia została mojej matce po jej ojcu, który zmarł, kiedy była jeszcze dzieckiem. Czyli jedynym moim krewnym oprócz ojca była tak naprawdę ta działka. Nie mieliśmy nikogo innego. Nie miałem najmniejszego pojęcia, gdzie jest rodzina mojego ojca i czym się zajmuje. Wiedziałem tylko, że w te strony przybył z bardzo daleka. Przyjechał do Kandalı z Bośni, Bułgarii albo z Południowej Afryki – lub z jakiegoś innego miejsca, które nie obchodziło mnie za grosz. Być może stracił rodzinę podczas podróży, w którą razem wyruszyli.

Mojej matce zapewne wydał się ciekawy ze względu na swój wygląd, który odbiegał od średniej reprezentowanej przez mieszkańców miasteczka. Jego cera była blada, niebieskie oczy jeszcze bardziej blade, a on sam był przystojny jak kot. Draństwo miał w genach. Dlatego złapanie mojej matki w jego sieci nie trwało długo. Potem urodziłem się ja. Gdy mama umarła i zwolniło się miejsce w sieci, kolej wpadnięcia w nią przyszła na mnie. Nie wiem, czy w jakimkolwiek okresie swojego życia ojciec miał jakąkolwiek legalną pracę. Być może tak jak ja zaczął tę robotę w wieku dziewięciu lat! Wiedziałem tylko, że jako miejsce pracy służyły mu dom, hangar i zbiornik pod hangarem, a także to, że choć rzadko, zajmował się transportem warzyw i owoców. Zapewne jedynie po to, żeby stwarzać pozory, że pracuje…

Tiry Aruza z Kandalı wjeżdżały w anatolijskie czeluści, podjeżdżały do drogi prowadzącej do oddalonej o trzysta kilometrów wsi Derç i jadąc wzdłuż potoku Derçisu – latem szerokiego jak jedna lina, zimą zaś jak tysiąc lin – wjeżdżały do lasu. Kilkaset metrów dalej droga się kończyła, a zatopiony między sosnami kalabryjskimi, czarnymi i piniami tir stawał się niewidzialny. Trwające mniej więcej piętnaście minut przejście towaru z tira do naszej ciężarówki odbywało się właśnie w tym miejscu, a ja, ponieważ oprócz otwierania i zamykania drzwi paki nie miałem nic innego do roboty, wciągałem w siebie przyklejający się do moich nozdrzy zapach rosnących wokół tymianku, szałwii i lawendy i wyobrażałem sobie, że podkładam w lesie ogień, żeby pachniały jeszcze bardziej. Ojciec pochował Cumę właśnie tam. Między lawendami…

Tamtego ranka, choć powinienem był włączyć klimatyzację, nie zrobiłem tego, później zaś zupełnie o tym zapomniałem. Zgodnie z planem ojca pod wieczór mieliśmy wsadzić Cumę na łódź, a potem jechać do lasu nad Derçisu i odebrać nową dostawę. Ojciec najwidoczniej musiał mi zaufać, ponieważ kiedy wyruszaliśmy w drogę, nie sprawdził paki ładunkowej. Dopiero gdy dojechaliśmy do zatoki i otworzyliśmy drzwi paki, zamiast Cumy zastaliśmy tam jego zwłoki. Wtedy ojciec musiał podjąć decyzję. Mógł albo pochować Cumę w zatoce i spóźnić się na przejęcie towaru, albo jechać do lasu nad Derçisu i załatwić to już tam. Postanowił się nie spóźniać. I dać mi nauczkę… Dlatego do miejsca wymiany nie jechałem, siedząc obok taty i patrząc na drogę, lecz siedząc w przerażeniu na pace i usiłując nie patrzeć na zwłoki Cumy. Usiłując podczas trwającej wiele godzin podróży trzymać się możliwie jak najdalej od podskakującego na każdym zakręcie ciała Cumy…

Gdy dotarliśmy do lasu nad Derçisu, ojciec, pracując jak bóbr, w krótkim czasie pochował Cumę. Dlatego ten las jest dla mnie w takim samym stopniu przeklęty, w jakim dla uchodźców jest święty. Ponieważ tam byli kolejny krok bliżej celu. Gdy ich przejście do ciężarówki dobiegało końca, następowało trwające krótko wystawienie rachunku, później zaś, jadąc w przeciwnym kierunku, znowu pokonywaliśmy trzysta kilometrów i wjeżdżaliśmy w ulicę Pylistą. Parkowaliśmy ciężarówkę w hangarze i otwieraliśmy drzwi paki. Podnosiliśmy znajdujący się w rogu hangaru właz i mówiliśmy: „Dalej!”. Uchodźcy, którzy nie znali tego słowa, ale z naszych gestów momentalnie domyślali się, co mają zrobić, wchodzili do otworu, w którym mógł zmieścić się tylko jeden człowiek, i znikali.

Ojciec kazał wybudować ten zbiornik dwa lata temu. Gdy zorientował się, że czas oczekiwania towaru u nas może się wydłużać w zależności od warunków bezpieczeństwa – ulegających zmianie łańcuchowo i inicjowanych krokami sprzed dostawy oraz po dostawie – stwierdził, że hangar nie jest już odpowiedni do tego celu. Wezwał więc majstrów z oddalonej o dwieście kilometrów wsi Barnak i powiedział: „Chcę tu zbiornik na wodę”. A nawet, żeby nie nabrali podejrzeń, kazał przeciągnąć z sieci wodociągowej rurę do zbiornika. I choć mężczyźni mówili ojcu, że ze względu na konieczność zachowania równego poziomu rur zbiornik powinien się znajdować bliżej domu, nie mogli długo obstawać przy swoim, gdyż, jakkolwiek by było, to ojciec płacił im dniówki. Gdy jednak dodał, że chce żeliwny właz, nie powiedzieli ani słowa, ponieważ był to materiał dużo droższy od zwykłego metalu. Jeżeli jakiś szaleniec chciał, żeby zbiornik na wodę zamiast dekla miał właz kanałowy, to oczywiście nie był ich problem!

Gdy więc zamontowano właz, potwierdzający, że pracowałem przy ściekach, naszym oczom ukazała się godna piekielnych czeluści studnia, szeroka tak, że, jeśli wciągnęły brzuchy i stały przyciśnięte jedna do drugiej, mogła pomieścić dwieście osób. Wiecznie ciepła trumna, na której wilgotnych, betonowych ścianach pojawiały się tropikalne mapy, a na posadzce powstawały niewielkie jeziora, stale zmieniające kształt i położenie. Cela oświetlana nie żarówkami, które musiałem wymieniać co najmniej trzy razy w tygodniu, bo ciągle pękały, lecz cieniem pajęczych sieci, jakimi były spowite. Piwniczka, w której przechowywaliśmy ludzi…

Uchodźcy, którzy przebyli kto wie ile tysięcy kilometrów, za nic mieli ten wystrój i sprawiając wrażenie, jakby przychodzili tu codziennie, natychmiast ustawiali się w szeregu, siadali na mokrej ziemi, wsuwali głowy między ramiona i przechodzili w stan oczekiwania. Byli doskonałymi przeczekiwaczami. Mogli czekać nieznużenie dniami, tygodniami, miesiącami. Wystarczyło, że skryli głowy w ramionach, aby oderwać się od świata niczym prom kosmiczny i zapaść w osobliwy sen, w którym trwali do momentu, gdy ktoś ich z niego nie wybudził. Stan wygaszenia, niebędący do końca snem… Samonarkoza!