Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Jeźdźcy dinozaurów

Jeźdźcy dinozaurów

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65534-43-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Jeźdźcy dinozaurów

Raj jest rozległym, różnorodnym, często okrutnym światem. Mieszkają na nim ludzie, lecz dominują dinozaury, potwory dzikie oraz udomowione, wykorzystywane do pracy, a także w walce. Zakuci w zbroje rycerze wyruszają w bój, dosiadając tych stworzeń, by stawić czoło szkolonym do walki ogromnym triceratopsom, noszącym na grzbietach załogi złożone z nisko urodzonych.
Jednym z takich rycerzy jest Karyl Bogomirsky – wybrany, by poprowadzić do boju w obronie swych ziem ludzi, którzy szukają ucieczki od ścieżki wojny i przemocy, pragnąc żyć w miłości i pięknie. Cesarstwo ogłasza krucjatę przeciwko pokojowo nastawionej prowincji i wyjmuje spod prawa jej przywódców, co czyni zadanie Karyla niemal niewykonalnym.
Jednak ludzie w Nuevaropie stają w obliczu największego niebezpieczeństwa, gdy legendarne Szare Anioły – starożytna broń Ośmiu, którzy stworzyli Raj – powracają na scenę po stuleciach nieobecności. Wszyscy uważali, że są tylko bajką służącą straszeniu niegrzecznych dzieci, ale okazuje się, że istnieją naprawdę.

Polecane książki

Runy wywodzą się z wierzeń nordyckich i do dziś można z nich czerpać cenne informacje. Znaki runiczne, również w postaci kart, są ścieżką prowadzącą do wiedzy, którą może podążać każdy z nas. Stanowią alfabet, który pomaga odkryć i zrozumieć własne wnętrze oraz umożliwia rozwój intuicji. Ich moc moż...
Nowak szybko orientuje się, że w tej sprawie nie wszystko przebiega prawidłowo i rozpoczyna dziennikarskie śledztwo. Im jednak dalej się w nie zagłębia, tym więcej ludzi ginie w tajemniczych okolicznościach. Co gorsza, policja uznaje, że to Nowak stoi za tymi morderstwami. Niepokorna komisarz Krasno...
CO BY BYŁO, GDYBY DWÓCH GENIALNYCH PISARZY ZMIERZYŁO SIĘ W WALCE NA WYOBRAŹNIĘ? A GDYBY STAWKĄ MIAŁO BYĆ ŻYCIE KOBIETY, KTÓRĄ OBAJ KOCHAJĄ...? M.A. Trzeciak po raz kolejny zaskakuje. Jej powieść wciąga jak wir na niebezpiecznych wodach jeziora, jak tornado, które przechodzi, zostawiając za sobą ...
Charlie Finn musiał szybko dorosnąć, w wieku szesnastu lat został zupełnie sam. Dzięki wyjątkowej inteligencji zdobył prestiżowe stypendium na Harvardzie, które pozwoliło mu przetrwać, a nawet doskonale funkcjonować na obrzeżach uprzywilejowanego społeczeństwa. Umiejętność ta zapewniła mu suk...
W monografii omówiono problematykę równości płci w zatrudnieniu w prawie polskim, a także na tle międzynarodowego i europejskiego prawa pracy. Celem publikacji jest przedstawienie zagadnienia nierówności płci w zatrudnieniu i jego negatywnych skutków oraz wykazanie niedoskonałości polskiej regula...
Ogólnopolska Karta dużej rodziny, przyznawana rodzinom z co najmniej trojką dzieci, jest rozwiązaniem, dzięki któremu rodziny wielodzietne, tak rodzice jak ich dzieci, mają możliwość korzystania z wielu zniżek na towary i usługi, proponowanych przez instytucje publiczne oraz przedsiębiorstwa prywatn...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Victor Milan

Jeźdźcy dinozaurów

Tom II

Victor Milán

Przełożył Michał Jakuszewski

Wydawnictwo Galeria Książki

Kraków 2017

Tytuł oryginału

The Dinosaur Knights

Copyright © 2016 by Victor Milán. All rights reserved.

Copyright © for the Polish translation by Michał Jakuszewski, 2017

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2017

Interior illustrations by Richard Anderson

Map by Rhys Davies

Designed by Greg Collins

Opracowanie redakcyjne i DTP

Pracownia Edytorska Od A do Z / oda-doz.pl

Redakcja

Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Korekta

Katarzyna Kierejsza, Teresa Zielińska

Opracowanie okładki i DTP

Stefan Łaskawiec

Opracowanie wersji elektronicznej:

Wydanie I, Kraków 2017

ISBN 978-83-65534-43-9

Wydawnictwo Galeria Książki

www.galeriaksiazki.pl

biuro@galeriaksiazki.pl

Pamięci Emmy Lou Who Milán, naszego ukochanego psa. Była dla nas wszystkich towarzyszem i obrońcą. Jej życie zakończyło się dwa dni po imprezie z okazji wydania poprzedniej książki. Zawsze będzie nam Ciebie brak, stara przyjaciółko. Ta książka jest poświęcona Twojej pamięci na więcej niż jeden sposób.

Podziękowania

Lista osób, które uczyniły tę książkę możliwą, nie przestaje rosnąć. Mogę jedynie wymienić najważniejsze z nich.

Dziękuję za miłość i wsparcie przyjaciołom z Albuquerque Science Fiction Society oraz z Archonu w St. Louis.

Ponownie dziękuję też autorom z Masy Krytycznej, dawnym i obecnym, którzy pomogli mi dokonać tej sztuki: Danielowi Abrahamowi, Yvonne Coats, Terry’emu Englandowi, Ty’owi Franckowi, Sally Gwylan, Edowi Khmarze, George’owi R.R. Martinowi, Johnowi Josowi. Millerowi, Mattowi Reitenowi, Melindzie Snodgrass, Jan Stirling, Steve’owi Stirlingowi, Lauren Teffeau, Emily Mah Tippetts, Ianowi Tregillisowi, Sarenie Ulibarri, Sage Walker i Walterowi Jonowi Williamsowi.

Raz jeszcze składam podziękowania mojej agentce Kay McCauley, mojej redaktorce Claire Eddy oraz jej niestrudzonej asystentce Bess Cozby; a także Richardowi Andersonowi za, jak to ujął Walter Jon Williams, „najlepszą okładkę w historii wszechświata”.

Serdecznie dziękuję też ludziom z Jean Cocteau Cinema oraz pomocnikom George’a R.R. Martina: Rai Golden, Melanii Frazer, Davidowi Sidebottomowi, Laurel Zelazny oraz Lenore Gallegos. Specjalne wyrazy wdzięczności należą się Patricii Rogers oraz Sage, które pośpieszyły mi z pomocą.

Serdecznie dziękuję też Ronowi Milesowi, najlepszemu z web­masterów, za to że przywrócił do życia moją stronę sieciową – i to w jakim stylu! Podziękowania należą się również Theresie Hulongbayan i Gwen Whiting za stworzenie mojego fanpejdża na Facebooku i kierowanie nim.

Najserdeczniej dziękuję George’owi R.R. Martinowi, za bardzo wiele różnych rzeczy.

Dziękuję też Wandzie Day za wszystko, co dla mnie zrobiła. Czy wiecie, że po tym jak zapewniłem, że topora Roba Korrigana nie nazwano na jej cześć, naprawdę przebrała się za to cholerstwo na maskaradzie na Buboniconie w roku 2015? Tak było.

I jak zawsze – dziękuję Wam, moi czytelnicy.

Mądra młodzież winna pamiętać o jednym:

W Nuevaropie życie jest łatwe, ale śmierć również.

Opisanie Raju dla doskonalenia umysłów młodzieży

Część pierwszaRozmowa w kanaleProlog

Los Ángeles Grises, Szare Anioły, Los Siete, Siedmiu – nadprzyrodzeni słudzy Stwórców: Michał, Gabriel, Rafał, Uriel, Remiel, Zerachiel i Raguel. Ich zadaniem jest podtrzymywanie świętej Równowagi ustanowionej przez Stwórców na Raju. Posiadają potężne moce i władają mistyczną bronią, a kiedy zstępują na świat, często przybierają straszliwą postać. Nie są wyrozumiali i traktują wszystkie inne istoty jak psy.

Opisanie Raju dla doskonalenia umysłów młodzieży

Pałac Świetlików – kanały położone głęboko pod gmachem

uriel: Jeszcze chwilkę, zanim odejdziesz, przyjacielu.

raguel:Chyba nie zamierzasz znowu mnie nakłaniać do zmiany zdania?

uriel:Nie zamierzam. Będę przestrzegał zasad przymierza, dopóki nie nadejdzie mój czas. Zastanawiam się tylko, w jaki sposób planujesz wrócić do Providence.

raguel:Zwrócę to ciało pyłowi i ożywię to, które zostało tam. Czeka na mnie uśpione w miłym, bezpiecznym miejscu, otoczone najsilniejszymi osłonami. W tak krótkim, według zewnętrznoświatowych standardów, okresie zapewne nawet nie rozłożyło się w dostrzegalnym stopniu.

uriel:Ale czy w ogóle nie obawiasz się tego, że pewnego dnia może dojść do błędu kopiowania, który – wybacz mi te słowa – doprowadzi do twojej Prawdziwej Śmierci?

raguel:Ta perspektywa nie niepokoi mnie zbytnio.

uriel:Nie sądź, że to się nie może zdarzyć, bo nigdy dotąd się nie zdarzyło.

raguel:Ten los nie spotkał żadnego z nas. Nie w taki sposób.

uriel:Mnie ta myśl przeszywa dreszczem sięgającym do głębi. A co z Afrodytą? Czy jej ingerencja mogłaby spowodować coś takiego?

raguel:Nie odważyłaby się. To ściągnęłoby na nią taki sam los.

uriel:Odważyła się już na bardzo wiele. Kroczy najwęższą z możliwych ścieżek ze swymi interwencjami na rzecz gliniaków.

raguel:Niemniej w równym stopniu jak nas wiąże ją straszliwa groźba, zmuszająca do posłuszeństwa nas wszystkich. Zresztą jej słowa świadczą o tym, że poważnie traktuje swą rolę zapewnienia przetrwania Raju i wszystkich zamieszkujących go istot. W tym również nas.

uriel:I w tym właśnie tkwi problem.

raguel:Niepokoi mnie tylko jedno. Możliwość zniszczenia mojego awatara z Providence.

uriel:To byłaby wielka strata.

raguel:Nie wątpię, że płakałbyś gorzkimi łzami, gdyby nasza frakcja przegrała i musiała ustąpić twojej. Czy nie nazbyt się do tego palisz?

uriel:Nie do tego stopnia, by oszukiwać. Teraz twoja kolej. Twoja i twoich oszalałych Czyścicieli.

raguel:Gdybym miał przegrać, ustąpię miejsca tobie i twym Fundamentalistom. Ale nie przegram.

Część drugaPonowne narodzinyRozdział 1

Chillador, wrzaskun, szybkołaz wielki– Gallimimus bullatus. Duży, dwunożny, roślinożerny dinozaur o bezzębnym dziobie. Sześć metrów długości, metr dziewięćdziesiąt wysokości w biodrach, czterysta czterdzieści kilogramów wagi. Sprowadzony do Nuevaropy jako wierzchowiec i hodowany z myślą o uzyskaniu różnobarwnego upierzenia. Wyróżnia się efektowną kryzą piór wokół szyi, zwykle w jasnych kolorach. Często używany w walce przez lekką jazdę, a niekiedy również przez rycerzy i szlachetnie urodzonych zbyt ubogich, by mogli sobie pozwolić na bojowe hadrozaury. Bardzo wojowniczy, potrafi zadawać śmiercionośne ciosy dziobem oraz długimi pazurami na tylnych nogach.

Księga prawdziwych nazw

Gdzieś w centralnej Francii:

Niewidoczna łowczyni przycupnęła w gęstych chaszczach, wytężając szkarłatne oczy.

W brzuchu burczało jej z głodu tak donośnie, że bała się, iż może to zdradzić miejsce, gdzie się ukrywa. Wszystkie instynkty nakłaniały ją, by rzuciła się do ataku, skoczyła na bezogoniaste dwunogi i przegryzła je wpół, przewróciła kopniakiem drewnianą skorupę na kołach, zatopiła zęby tuż za kryzą w ciele jednego z przywiązanych do niej rogopysków, a potem rozszarpała jego brzuch potężnymi szponami tylnych nóg.

Ale nie zrobi tego. Nie może tego zrobić.

Jej matka, jej utracona matka, za którą wciąż tęskniła z dojmującym bólem, dobrze ją wyszkoliła. Nie wolno jej zabijać dwunogów, choćby nawet były najsmaczniejsze, a ją dręczył najstraszliwszy głód. Mogła to robić tylko na rozkaz matki, a ona nie była obecna. Albo wtedy, gdy pierwsze ją zaatakują.

Samica allozaura była bystra, posiadała szczególną inteligencję, wysoką jak na jej gatunek. To jednak nie wystarczało, by zdołała przekonać samą siebie, że gdyby matka tu była, pozwoliłaby jej pożreć dwunogi dla zaspokojenia głodu. Jej myśli były proste jak strzała i bezpośrednie niczym uderzenie miecza.

Poza tym nauczyła się już na własnej skórze, że jeśli dwunogi ją zauważą, zapewne zjawią się w tym miejscu z włóczniami, łukami i pochodniami, zbyt liczne, by nawet ona mogła zabić wszystkie. Były pomysłowe i nieustępliwe, jeszcze gorsze od horrorów. Podobnie jak te małe, krwiożercze raptory, mogły zagrozić nawet dorosłej matadorze, jeśli tylko zaatakowały wystarczająco liczną grupą.

Dlatego oddychający płytko potwór nie opuścił kryjówki i pozwolił małej kupieckiej karawanie bezpiecznie opuścić gaj młodych drzewek, przez który wiła się wąska dróżka.

Po zniknięciu kupców matadora wynurzyła się z chaszczy i wyszła na drogę. Spoglądając tęsknie w ślad za oddalającymi się wozami, zauważyła drobną sylwetkę na szczycie jednego z zaokrąg­lonych lesistych wzgórz dominujących nad krajobrazem. To był dwunóg o dziwnie zaostrzonej głowie.

Wiedziała, że jej matka potrafi przywdziewać różne głowy. Jej matka była wielką czarodziejką. Choć łowczyni wiedziała, że to nie jej matka, nauczyła się już rozpoznawać tego osobliwego dwunoga o spiczastej głowie. Jak zawsze gdy go widziała, jej nozdrza wypełniał cień woni dawno utraconej matki. Wypełniała ją rados­na pewność, że zbliża się do niej z każdym dniem.

Wiatr zmienił nagle kierunek, przynosząc ze sobą świeżą woń nosorogów. Sądząc po aromacie paproci i jagód, to były dzikie stworzenia, a nie oswojone, zaprzężone do wozów i karmione nagromadzoną paszą oraz ziarnem. Gdzieś w pobliżu pasło się małe stadko.

Była grzeczną dziewczynką. Nie zjadła dwunogów. Ale wkrótce zaspokoi głód.

Pozwoliła sobie na cichy, radosny okrzyk: Shiraa.

Odwróciła się. Choć ważyła półtorej tony i miała jedenaście metrów długości, posuwała się przez chaszcze jak ryba płynąca pomiędzy wodorostami, robiąc bardzo niewiele hałasu.

– Dłużej już tego nie zniosę.

La princesa imperial Melodía Estrella Delgao Llobregat wypuściła wodze z rąk na samym środku leśnego traktu upstrzonego plamami słonecznego blasku, złapała się obiema rękami za włosy, a jej twarz wykrzywił grymas cierpienia.

Owe włosy były teraz czarne jak najmroczniejszy loch. Pilar wybrała się do miasteczka i kupiła farbę, by zamaskować charakterystyczny odcień ciemnego wina, jakim cechowały się włosy jej pani. Własne, tak czarne, że gdy światło padało na nie pod odpowiednim kątem, wydawały się granatowe, zostawiła bez zmian. Była nieważna. Gdyby ktoś pragnął ją zidentyfikować, to jedynie dlatego że była towarzyszką zbiegłej księżniczki. Poza tym taki kolor włosów nie był zbytnią rzadkością w południowej części Cesarstwa Nuevaropy. Problemem były tylko oczy z ich olśniewająco szmaragdową barwą. Jednakże nawet spryt Gitany nie podpowiadał jej żadnych sposobów rozwiązania tego problemu.

Zmuszając swe wierzchowce do maksymalnego wysiłku, dwie młode kobiety szybko przekroczyły granicę dzielącą Spanię od Francii. Następnie, unikając Wielkiego Traktu Cesarskiego, ruszyły w stronę hrabstwa Providence tak szybko, jak tylko mogły. Liczyły na to, że mieszkający tam wyznawcy doktryny hrabiego Jaumego, kochanka Melodíi, udzielą im schronienia. To była słaba nadzieja, ale jedyna, jaką miały.

Gdy już minął przypływ uniesienia wywołany ucieczką, Melodíę ogarnęło otępiające znużenie. Ból spowodowany zgwałceniem przez Falka minął już wcześniej. O niczym nie myślała i nic nie czuła. Mechanicznie wykonywała polecenia Pilar. Czuła się tak, jakby jej zmysły, ciało, a nawet umysł opatulono puchem.

Ale teraz w jednej chwili nieczułość minęła. Nagle przygniótł ją ciężar, jakby spadło na nią kowadło, pozbawiając ją sił i zdolności oddychania. Nadeszły łzy.

– Tęsknię za Montse – mówiła głosem ostrym jak okruchy potłuczonego garnka. – Tęsknię za tatą. Tęsknię za przyjaciółkami. Za spaniem w łóżku. Mam już tego dosyć.

Pilar zatrzymała białego inochodźca i odwróciła się.

– Księżniczko – rzekła łagodnie. – Musimy jechać dalej. Nie chciałybyśmy, żeby zauważyli nas na otwartej przestrzeni.

Obie były ubrane jak hidalgas, w luźne jedwabne bluzki oraz płótno. Miały też buty z cholewami, pasy oraz podróżne kapelusze o szerokich rondach. Mistrzyni intryg Abigail Thélème zasugerowała, że powinny wyglądać jak młode kobiety o znaczącej pozycji, ponieważ ze wszystkich złych opcji ta zapewne najskuteczniej ochroni ścigane dziewczyny przed zdemaskowaniem. Do desperackiej ucieczki na wygnanie zmusiły Melodíę fałszywe oskarżenia o zdradę, które doprowadziły do jej uwięzienia i zgwałcenia.

Przede wszystkim miały dobre wierzchowce, co u nisko urodzonych kobiet wzbudzałoby podejrzenia. Co prawda jeśli będą sprawiały wrażenie bogatych, mogą im zagrozić obrabowanie albo porwanie dla okupu, ale wygląd szlachcianek powinien im zapewnić choć odrobinę szacunku, zrodzonego zarówno z przyzwyczajenia, jak i zestawienia możliwej nagrody oraz kary.

Nisko urodzonym kobietom podróżującym razem groziłoby straszliwe niebezpieczeństwo zgwałcenia, porwania w niewolę albo nawet zamordowania – i to nie tylko ze strony bandytów często spotykanych na bocznych szlakach Imperio.

Miały trochę broni dostarczonej przez wspólniczki Pilar – po krótkim mieczu dla każdej oraz krótki łuk i kołczan strzał dla Melodíi. Służka była młodą kobietą, zdeterminowaną i pełną wigoru, natomiast księżniczka nauczyła się biegle władać bronią. W tej chwili oręż był jednak dla niej jak mokre źdźbła trawy, obwisłe i bezużyteczne.

– To takie trudne – łkała. – Jaki w tym sens? Nie mamy szans. Nie naprawdę. Wszyscy zwrócili się przeciwko mnie. Dopadną nas jak szczury. Albo bandyci złapią nas i połkną jak latający dragón. Jestem zmęczona i brudna. Nogi i tyłek nie przestają mnie boleć.

– Ruszaj się, księżniczko – odezwała się Pilar, łapiąc za zwisające luźno wodze wierzchowca swej pani. – Przynajmniej zjedźmy ze szlaku. Proszę.

Melodía odtrąciła jej dłoń.

– Nie mogę już dłużej tego znieść! Nie rozumiesz? Czy w ogóle mnie nie słuchasz?

Pilar zacisnęła usta i wzięła głęboki oddech.

– Jak sobie życzysz. W takim razie ty wysłuchaj mnie, i to uważnie. Musisz natychmiast dorosnąć, Melodío. Nie jesteś już Jej Wysokością. Nie jesteś księżniczką. Jesteś zbiegłą przestępczynią, renegatką. Za twoją głowę wyznaczono nagrodę. Jesteś też młodą kobietą wędrującą traktem przez krainę pełną bandytów i tylko Fae wiedzą, kto może cię śledzić. W każdej chwili może nam zagrozić śmiertelne niebezpieczeństwo.

Melodía przestała pociągać nosem, opuściła ręce, wyprostowała się i zamrugała. Głos jej służki, zawsze dotąd miły i pełen szacunku, nagle stał się ostry jak smagnięcie bicza.

– Wiem, że jesteś inteligentna. Znacznie bardziej, niż w tej chwili to okazujesz. Masz też więcej siły, niż kiedykolwiek będziesz potrzebowała. Znam cię lepiej niż ktokolwiek, nawet twoja siostra. Ale musisz nauczyć się rozsądku, i to szybko jak Stare Piekło, a także zrobić z tej całej inteligencji i siły woli jakiś sensowny użytek, bo inaczej obie razem nie wystarczą, by doprowadzić nas bezpiecznie do Providence. Jeśli chcesz żyć i odzyskać dobre imię, wrócić do siostry i ojca, pogodzić się z hrabią Jaumem, który cię kocha, a na koniec zemścić się na tym podłym padalcu Falku, musisz natychmiast wziąć się w garść.

Coś wreszcie przebiło się przez nieprzebyte do tej pory grząskie warstwy żalu nad samą sobą otaczające księżniczkę. Błyskawica oburzenia przeszyła jej mózg, powodując ucisk w gardle i żołądku.

– Jak śmiesz? Jak śmiesz tak do mnie mówić?

– Nadal ci służę – odparła Pilar. – I jestem twoją przyjaciółką.

Meravellosa spróbowała odwrócić łeb, by pocieszyć swą panią pocałunkiem w policzek. Nie osiągnąwszy powodzenia, zwiesiła głowę i znowu zaczęła się paść bujną zieloną trawą porastającą pobocze drogi o nawierzchni z tufu, porowatego materiału wulkanicznego pochodzenia. Nagle klacz postawiła uszy i zarżała cicho. Wierzchowiec Pilar oraz ich nerwowy juczny marchador zaczęły parskać i przesuwać się na boki.

– Cholera! – warknęła służka. Zza zakrętu drogi dobiegło rżenie konia pozdrawiającego innych przedstawicieli swego gatunku. – Szybko, w chaszcze…

Jeźdźcy zobaczyli je jednak, nim zdążyła zrobić cokolwiek więcej niż ponownie złapać za wodze Meravellosy.

Było ich siedmiu. Sześciu zbrojnych na koniach, dowodzonych przez młodego, wspaniale wyglądającego rycerza dosiadającego szybkołaza wielkiego z ekstrawagancką niebiesko-żółtą kryzą. Wszyscy mężczyźni narzucili na lekkie bluzy kurty z dinozaurowej skóry i nosili wyściełane filcem buty z długimi cholewami, chroniące gołe nogi przed otarciem. Wszyscy mieli też długie włócznie oraz żółte tarcze ozdobione czerwoną głową nosoroga. Rycerz miał na głowie morion z puchatym żółtym pióropuszem kołyszącym się nad jego grzebieniem. Jego jeźdźcy musieli się zadowolić spiczastymi łebkami, a ich buty nie były tak zdobnie wykończone.

Melodía i Pilar natknęły się na typowy baronowski patrol polujący na bandytów.

Serce księżniczki zatrzepotało, jakby było małym lataczem rozpaczliwie próbującym uciec z jej ciała przez gardło. „Złapali nas!”– pomyślała. Przeżywana przed chwilą rozpacz wydała się jej teraz zwykłą dziecinną histerią. „Teraz będę miała powód do płaczu”.

– Panie – przywitał je uprzejmie młody rycerz. Jego kozia bródka, wąsy oraz wysuwające się spod hełmu i opadające do ramion włosy miały żółty odcień, tylko odrobinę mniej jaskrawy niż farba, którą pomalowano jego tarczę. Był szczupły i przystojny, a zarost na twarzy nie ukrywał faktu, że jest co najwyżej odrobinę starszy od Melodíi.

Wsunął włócznię w uchwyt u siodła, zdjął hełm i pokłonił się nisko.

– Mor Tristan z L’Eau Noire, do usług. Służę baronowi Fran­cisowi z La Licorne Rouge. Z kim mam zaszczyt rozmawiać?

Rycerze otoczyli dwie kobiety ze wszystkich stron. Pilar podprowadziła swojego wierzchowca do Meravellosy. Na szczęście oba zwierzęta lubiły się nawzajem i nie kładły uszu ani nie próbowały gryźć czy kopać.

Służka potrząsnęła gęstymi włosami i usiadła prościej w siodle.

– Jestem Lucila, la baronesa de la Castilla Verde. Jadę odwiedzić kuzyna, montadora Cédrica, który służy hrabiemu Modes­te’owi z Tempête de Feu.

Tak się składało, że było to następne hrabstwo leżące po drodze do Providence.

– A kim jest ta ślicznotka? – zapytał mor Tristan, spoglądając z uznaniem na Melodíę.

– To moja służąca Marta – wyjaśniła Pilar. Mówiła po franciańsku bezbłędnie, ale z silnym spaniolskim akcentem, jak robiłaby to każda szanująca się szlachcianka ze Spanii, nawet gdyby potrafiła mówić bez akcentu. Wszystkie Wieże Nuevaropy, Mayor y Menor, były równe wobec prawa Cesarstwa, powiadano jednak, że Spaniolczycy są równiejsi od innych, i pewnych form należało przestrzegać.

– Płakała – zauważył Tristan.

Choć Melodía była zaskoczona i przerażona, a do tego znowu ogarnęło ją oburzenie – „Jestem służącą, tak?” – poczuła nagły niepokój. Młodzieniec był wyjątkowo spostrzegawczy jak na rycerza. To mogło się okazać niezwykle niedogodne. A nawet zgubne.

– Bezczelna dziewka odważyła się mi pyskować – odparła Pilar. – Potrafisz w to uwierzyć? Pozwoliłam jej poczuć ostrość mojego języka, a ona zareagowała w ten sposób. Cóż za słabość! Ale nisko urodzeni już tacy są. W ich kręgosłupach brak stali.

Tristan przechylił głowę na bok.

– Z czasem pozbawiliśmy ich tej stali biciem – skwitował.

– Hej – odezwał się jeden z jego ludzi, pochylając się w stronę Melodíi. – Czy one nie przypominają uciekinierek, których kazano nam szukać?

Oburzenie księżniczki ustąpiło raptem miejsca wrażeniu, że jej serce zmieniło się nagle z latacza trzepoczącego skrzydłami w jej gardle w ołów i spadło w głębiny brzucha.

– Może i tak, Donalu. – Tristan pogrzebał w jukach i wyjął dokument wydrukowany na skórze skakuna dla zapewnienia trwałości. – Księżniczka Melodía z Torre Delgao, ni mniej, ni więcej. Córka cesarza. Najwyraźniej była bardzo niegrzeczna. I jej dziewka służebna.

Przyjrzał się obu kobietom.

– Ale z tych kopiowanych z drugiej ręki bohomazów niewiele wynika. Co więcej, zbiegła księżniczka ma rude włosy. Tak tu wyraźnie napisano. Natomiast we włosach baronessy i jej kocmołucha nie dostrzegam ani jednej rudej nitki.

– Kocmołucha? – pisnęła Melodía. – Ty brudny…

Pilar zdzieliła ją na odlew w twarz.

Uderzenie było zaskakująco silne jak na dziewczynę, która nie miała okazji odbyć intensywnych ćwiczeń fizycznych, jakim oddawały się kobiety z wyższych klas. Być może jednak Melodía nie powinna się czuć zaskoczona, biorąc pod uwagę fakt, że służąca całe życie spędziła na praniu i dźwiganiu ciężarów. Nie tyle jednak siła ciosu zrzuciła ją z siodła, ile nagły ból w nosie i policzku oraz szok wywołany tym, że coś takiego w ogóle mogło się zdarzyć. Księżniczka spadła na drobny, chrzęszczący żwir między jej koniem a dinozaurem Tristana.

Zaniepokojony szybkołaz zagulgotał, podskakując jak wystraszony ptak. Rycerz z wysiłkiem zapanował nad swym wierzchowcem. Oba konie się spłoszyły. Melodía spadła na tyłek – porządnie już obolały mimo grubej wyściółki mięśniowej – i ból przeszył ją aż do kręgosłupa, dodatkowo wzmacniając oburzenie.

– Co ty wyprawiasz, do licha?! – krzyknęła na służkę.

A przynajmniej zaczęła krzyczeć. Gdy tylko otworzyła usta, Pilar smagnęła ją z całej siły szpicrutą w czubek głowy. To cholernie zabolało, nawet przez kapelusz i włosy. Księżniczka uniosła ręce w ochronnym geście.

– Jak śmiesz mi pyskować?! – wrzasnęła Pilar. Pomimo bólu i oburzenia te słowa zabrzmiały dla Melodíi niepokojąco znajomo. – Oduczę cię impertynencji.

Dziewczyna pochyliła się w siodle i zaczęła starannie okładać księżniczkę po uniesionych rękach, a potem po plecach i ramionach, aż wreszcie Melodía osunęła się na tuf, łkając bezradnie.

– Dobrze ci tak – oznajmiła z satysfakcją Pilar.

Spoglądając przez wodospad łez, księżniczka zauważyła, że jej służka wyprostowała się w siodle, pozwalając, by szpicruta, którą nigdy nie smagała swego wierzchowca, zwisła swobodnie na rzemieniu.

– Tę nauczkę zapamięta na pewien czas. Nie sądzisz, mor Tristanie? – zapytała, wygładzając włosy i białą bluzkę.

Tristan ponownie pokłonił się nisko.

– Ja z pewnością ją zapamiętam, mademoiselle – zapewnił. Melodía usłyszała w jego głosie wyraźną ironię. – Będziemy zaszczyceni, jeśli pozwolicie się odprowadzić do granic hrabstwa.

– Przestań pociągać nosem – rozkazała władczym tonem Pilar. Melodía dopiero po chwili uświadomiła sobie, że dziewczyna mówi do niej. Właściwie tylko dzięki procesowi eliminacji, bo w końcu nikt poza nią tego nie robił. – Wstawaj i wsiadaj na konia albo dam ci prawdziwy powód do płaczu, a na najbliższej farmie sprzedam tę klacz, która jest stanowczo za dobra dla takich jak ty, i kupię ci kościstą szkapę, bardziej odpowiednią dla twojej pozycji.

Ramiona i plecy Melodíi płonęły od bólu, do którego nie była przyzwyczajona. Jej duma ucierpiała niemal równie mocno. Jednakże bezlitosny ton Pilar sugerował, że dziewczyna mówi poważnie. Księżniczka wstała, czując się starsza niż la Madrota, niewiarygodnie wiekowa matriarchini Wieży Delgao, zwana Królową Tyranozaurów. Następnie odepchnęła Meravellosę, która próbowała ją pocieszyć trącaniem nosem, i wspięła się na siodło z gracją tak dużą, jakby ładowała na koński grzbiet worek mąki o podobnym ciężarze.

Niezwykła kawalkada ruszyła w dalszą drogę. „Baronessa” jechała obok przystojnego rycerza, plotkując z radosną złośliwością o postaciach będących – jak uświadomiła sobie po chwili Melodía – tylko słabo zamaskowanymi osobistościami z Corte Imperial. Księżniczka nigdy nie widziała na cesarskim dworze twarzy młodego Tristana i zdawała sobie sprawę, że nie ma on szans odgadnąć, że obie kobiety nie są pieczeniarkami jakiegoś skąpego magnata z La Meseta.

Wkład młodego mor Tristana w rozmowę ograniczał się do uprzejmego zgadzania się ze wszystkimi słowami, które ostatnio padły z ust Pilar, w rzadkich chwilach gdy ta przestawała mówić. Gdy ból Melodíi oraz jej emocje osłabły nieco, księżniczka przekonała się, że jej zmysły zyskały nadnaturalną wrażliwość. Odbierała szelest szerokich liści nad ich głowami, zapachy lasu oraz spoconych zwierząt, nieustanne skrzekliwe debaty między zębatymi ptakami a pokrytymi futrem lataczami, delikatny dotyk wiatru na twarzy, która piekła ją teraz tak, jakby włożono na nią rozgrzaną do czerwoności żelazną maskę.

Mężczyźni jadący za Melodíą również rozmawiali ściszonymi głosami.

– Widziałeś cycki tej baronessy? Może sobie być piekielną jędzą, ale z radością wsadziłbym między nie twarz.

– Zapłaciłbym, żeby zobaczyć, jak próbujesz to robić, Corneille. Osobiście wolałbym się pieprzyć z czerwonopiórym horrorem. Na dłuższą metę to bezpieczniejsze.

– A co z jej dziewką? – zapytał Corneille, który był stanowczo zbyt napalony, by nie sprowadzać na siebie kłopotów. – Jest prawie tak samo ładna.

„Prawie?”– pomyślała Melodía. Cały czas pochylała ramiona i spuszczała wzrok, ale gorąco zapragnęła, by na następnym postoju mrówki żołnierze solennie pogryzły genitalia Corneille’a.

– Gdybyś spróbował ją tknąć, byłbyś prawie takim samym głupcem – ostrzegł go drugi mężczyzna. – Nie chcę dotykać niczego, co należy do tej pajęczycy. Nawet jej cienia.

Rozdział 2

Los Compañeros de Nuestra Señora del Spejo, Kompanioni Naszej Pani od Lustra – militarny zakon składający się z dinozaurowych rycerzy, którzy przysięgli służyć Stwórczyni Belli. Założył go jego kapitan generalny, hrabia Jaume dels Flors, po to by służył pięknu i sprawiedliwości, także pomagał uciśnionym. Kościelna reguła pozwala zakonowi na tylko dwudziestu czterech pozostających w czynnej służbie członków. Wybiera się ich spośród najbardziej bohaterskich, najszlachetniejszych, najpiękniejszych i najbardziej artystycznie uzdolnionych mężczyzn z Nuevaropy i z innych części świata. Nie wszyscy muszą być szlachetnie urodzeni. Zachęca się, by tworzyli ze sobą trwałe związki miłosne, by dodatkowo umocnić łączącą ich więź. Są najsławniejszymi wojownikami Nuevaropy, a dowodzi nimi największy z jej żyjących poetów oraz filozofów.

Opisanie Raju dla doskonalenia umysłów młodzieży

– …i gdy rozgorzała bitwa na Polu Niebieskich Kwiatów… – tenor pękatego mężczyzny wręcz kipiał oburzeniem – …trzymali się z tyłu i nie zrobili nic, absolutnie nic, podczas gdy naszego ukochanego brata, sieur Percila, okrutnie zabito, a bohaterscy lordowie Yannic i Longeau odnieśli rany, których ślady teraz widzicie!

Choć Roba posadzono pod strażą z tyłu sali bankietowej willi, wyraźnie widział Yannica, który zajmował miejsce z przodu, pod podwyższeniem, gdzie zasiadała Rada. Wąską głowę szlachcica spowijały bandaże. Tylko oczy, usta i nozdrza pozostawały odsłonięte. Rob pomyślał, że to, co znajdowało się pod spodem, z pewnością musi wyglądać lepiej niż gęba, którą Yannic przedtem prezentował światu.

Odnosił też wrażenie, że fakt, iż jedynym miejskim lordem, któremu pozwolono zasiadać za stołem na podwyższeniu, był ­Longeau, będący również członkiem Rady, wiele mówi o tym, kto w tej chwili ma największe wpływy w Providence.

– Jeśli zaś chodzi o naszych braci z prowincji, barona Ismaëla z Fond-Étang porwano i odwieziono do Crève Coeur, by zażądać za niego okupu. Baron Travise został poważnie ranny i ledwie zdołał umknąć z pola bitwy. Giermek i słudzy zabrali go do jego posiadłości, by tam wracał do zdrowia.

Sam mówiący nie odniósł żadnych obrażeń. Jego pulchne ciało spowijały zielono-złote szaty.

– Melchor, ty tłusty, zdradziecki skurwysynu – mruknął Rob do Karyla, który siedział obok niego na ławie wbudowanej w tylną ścianę sali. – Miałem go za najrozsądniejszego z całej tej zgrai, a okazało się, że od początku kopał pod nami dołki.

Wojewoda odpowiedział mu leciutkim wzruszeniem ramion.

– Z pewnością masz rację.

Irland łypnął na niego ze złością.

– Czy nie nazbyt lekko traktujesz ten proces? Tu chodzi o nasze życie.

– Gra się dopiero zaczęła – sprzeciwił się Karyl. – Providencjanie lubią dramaty. To przedstawienie będzie się ciągnęło długo. Zaczekajmy na zakończenie, dobra?

– Pod warunkiem że nie uwzględni się w nim czarnego kaptura, topora oraz szyi młodego Roba Korrigana.

Karyl wsparł głowę o ścianę i przymknął oczy. Rob skrzywił się jeszcze bardziej. Pomogło mu to w takim samym stopniu jak każda mina demonstrowana śpiącemu.

Wojewoda jak zwykle miał na sobie strój żebrzącego mnicha. Laskę z czarnego drewna tulił do siebie jedną ręką jak dziecko pluszową zabawkę. Gdy tylko strażnicy miejscy przyszli ich aresztować na zlanym deszczem Trakcie Zachodnim, Karyl nagle zaczął okropnie utykać. Strażnicy nie wiedzieli, czy wojewoda został ranny w bitwie na Polu Niebieskich Kwiatów, czy też odezwały się u niego stare obrażenia, nie sprzeciwiali się jednak, gdy poprosił jednego z łuczników, by przyniósł mu z farmy laskę. Nikomu też nie chciało się przyjrzeć jej dokładniej.

– A co z naszym bratem Cugetem, który zapomniał o swej niechęci wobec przemocy i stanął na drodze tym, którzy chcieli splugawić nasz Ogród? – zapytała siostra Violette głosem dźwięcznym jak pełen złej woli dzwon.

Melchor potrząsnął głową tak mocno, że aż jego ozdobione bokobrodami policzki zakołysały się ociężale.

– Nie żyje, siostro Violette. Poległ, a ci tchórze porzucili jego ciało na polu bitwy.

Wyciągnął rękę niczym włócznię i wskazał teatralnym gestem na Karyla oraz Roba. Zwróciły się ku nim twarze zaczerwienione z gniewu, zmarszczone w zamyśleniu albo wyrażające jedynie niezrozumienie.

Rob wstał i ukłonił się nisko.

Violette pokiwała głową. Jej długie srebrne włosy związane w piękny kok zakołysały się w rytm tego ruchu. W oczach, których kolor odpowiadał jej imieniu, rozbłysły pasja i triumf.

– Pozwólcie, że przedstawię w skrócie zarzuty, jakie wam postawiono – oznajmiła Robowi i Karylowi. – Straszliwe ataki sił hrabiego Guillaume’a z Crève Coeur zmusiły nas, wbrew naszym zasadom, do wynajęcia was, byście nas bronili. Ale gdy przyszła pora, by stawić czoło na polu bitwy najeźdźcom ze Złamanego Serca, nie chcieliście podjąć walki. Z powodu waszego tchórzostwa, że nazwę to po imieniu, naszą szlachtę i lud spotkała katastrofa.

– To kłamstwo! – zawołał ktoś w tłumie.

To był stary farmer Pierre. Błoto nadal pokrywało mu twarz i lepiło się do zranionej ongiś przez raptora nogi. Spowijająca mu głowę szmata była tak brudna, że ledwie można było na niej zobaczyć plamy krwi. Stał po lewej stronie sali, otoczony przez grupkę innych wieśniaków.

Twarz Violette przerodziła się w maskę niemal obłąkanej furii. Najwyraźniej jednak nikt poza Robem na nią nie patrzył.

– Kapitan próbował powstrzymać głupi atak – ciągnął Pierre. – Rozkazał nam pozostać na wyznaczonych pozycjach. Ale my go nie posłuchaliśmy. To znaczy ja go nie posłuchałem. I drogo za to zapłaciłem. Mój najstarszy syn poległ w tej bitwie. Raptory rozszarpują teraz jego ciało, a latacze wydziobują oczy z głowy, którą głas­kałem, kiedy był małym chłopcem. To wina lordów. Karyl i jego prawa ręka próbowali ich powstrzymać.

Gdyby Melchor mógł spalić starego wieśniaka wzrokiem, z pewnością by to uczynił. Pozwolił jednak, by to Violette mu odpowiedziała.

– Komu powinniśmy uwierzyć? Człowiekowi szlachetnie urodzonemu czy jakiemuś prostemu wieśniakowi, który przyniósł ze sobą swój brud do naszej sali?

– Odkąd to nasz Ogród stawia pochodzenie wyżej niż czyny? – zapytał Bogardus. – Czyż zawsze nie zaliczałaś się do tych, którzy najsilniej upierali się przy tym, że każdemu kiełkowi powinno się pozwolić wyrosnąć tak wysoko, jak tylko zdoła, bez względu na jego rodowód, siostro Violette?

Rysy jej twarzy zacisnęły się nagle niczym szczypce wielkoraka.

– Melchor to wykształcony człowiek.

– Z pewnością. Ale czy to czyni go nieomylnym?

– Widzieliście, co się stało! – zawołał Pierre do miejskich rzemieślników, którzy również brali udział w bitwie. Mieli czas odwiedzić domy przed przyjściem tutaj, dzięki czemu byli czystsi i lepiej ubrani. Stali zbici w grupę po drugiej stronie sali.

Wszyscy popatrzyli na cieślę Reyna. Ten skrzywił się po chwili i skinął głową.

– To prawda. Kapitan Karyl kazał nam ustawić się w mocnym szyku obronnym i czekać. Lordowie wyjechali naprzód i rozkazali nam ruszyć do szarży.

Wzruszył potężnymi ramionami.

– Posłuchaliśmy ich. Pewnie zdradziło nas przyzwyczajenie. Wszyscy straciliśmy dzięki lordom krewnych albo przyjaciół. Dzięki? Z pewnością nie mamy im za co dziękować.

– Zapłacisz mi za to! – wysyczał Yannic przez spowijające mu głowę bandaże. – Każę obciąć ci uszy.

– Nie jestem twoim poddanym, Yannicu. Miejskie powietrze czyni wolnym. Co się stało z Ogrodem i egalité?

Zebrani odpowiedzieli mu głośnymi krzykami. Zabrzmiało to, jakby stado nękaczy skrzeczało do Widocznego Księżyca. Po chwili przez rwetes przebił się tenor Longeau.

– Wszystko to sprawy drugorzędne. Nikt nie przeczy, że cudzoziemscy najemnicy zostali z tyłu, zamiast dołączyć do nas na polu bitwy. Jak to nazwać, jeśli nie tchórzostwem? Czy chcesz zwać to pięknem, najstarszy bracie?

Rob spojrzał na Karyla. Jego przyjaciel wspierał głowę o malowidło będące jedyną pamiątką po jego zabitym protegowanym. Oczy miał zamknięte, a zasłonięte brodą usta lekko rozchylone, jakby spał sobie smacznie.

– Znasz prawdę! – oburzył się na głos Rob. Mógłby nawet krzyczeć, a i tak usłyszeliby go tylko ci, którzy siedzieli najbliżej. – Musisz im wszystko powiedzieć! Dlaczego nie chcesz się bronić?

Jakby na znak Bogardus wyciągnął nagle ręce na boki, rozpościerając szerokie rękawy szaty na podobieństwo skrzydeł. Po raz kolejny jego magia okazała się skuteczna. Tłum umilkł.

– Być może powinniśmy poprosić naszych kapitanów, by przedstawili nam swoją wersję? – rzekł. – Bracie Karylu, jeśli łaska?

Wojewoda otworzył oczy i wstał dziarsko. Nie sprawiał wrażenia człowieka, który jeszcze przed mgnieniem oka spał głęboko. Szczerze mówiąc, Rob wątpił, by tak było. Wiedział też jednak, że jego przyjaciel potrafi błyskawicznie się obudzić nawet z najgłębszego snu. Choć koszmary rzadko pozwalały mu spać naprawdę głęboko.

– Fakty wyglądają tak, jak je zrelacjonowano, najstarszy bracie. Jeśli nasze czyny nie przemawiają wystarczająco dobitnie w naszej obronie, cóż mogą osiągnąć słowa? Zapewnilibyśmy, że mieliśmy słuszność, nawet gdyby wcale tak nie było.

Usiadł. Przerażony Rob gapił się tylko na niego.

– Zabiłeś nas, chłopie – rzekł mu po anglesku z silnym akcentem Podróżników.

– To tylko drugi akt – odpowiedział po franciańsku Karyl. – Zaczekaj na koniec.

– To właśnie końca się obawiam – mruknął Rob. – Szczególnie własnego.

Wojewoda miał jednak rację. Przedstawienie jeszcze się nie skończyło. Jeśli ci szaleni Providencjanie kochali coś bardziej niż sztukę, z pewnością były to debaty. Najlepiej prowadzone donośnym wrzaskiem, ile tylko sił w płucach, z poczerwieniałymi twarzami i śliną latającą na wszystkie strony niczym strzały ovdańskich konnych koczowników. Taką właśnie debatę rozpoczęli teraz z wielką pasją.

Najwyraźniej Bogardus wierzył w Karyla, być może dlatego że to on wynajął cudzoziemców i bardzo pragnął, by się okazało, że miał rację. On przynajmniej słuchał uważnie, gdy nisko urodzeni przemawiali ze śmiałością szlachciców. Niestety, o większości członków Rady nie można było tego powiedzieć. Ani o większości Ogrodników, jeśli już o tym mowa. Rob nie mógł się powstrzymać przed myślą o ich miękkich dłoniach, o tym, że ich prostych, lecz drogich strojów nie naznaczyły żadne ślady pracy. Tylko świeżo przyjęci akolici robili coś użytecznego – dotyczyło to również uprawy ogrodów, którym bractwo zawdzięczało swą nazwę.

– Dlaczego Bogardus nie przemówi w naszej obronie? – mruknął Irland. Nie był pewien, o czym właściwie mówiono. Gdy wyławiał z ogólnego tumultu słowa takie jak „zdrada” albo „poćwiartowanie”, słuch mu się wyłączał. Starał się tylko śledzić uczucia tłumu, przesuwające się to w tę, to we w tę niczym huśtawka. – On trzyma w garści całe to cholerne miasteczko.

– Pragnie rozstrzygnąć sprawę raz na zawsze – wyjaśnił Karyl. – Jeśli sam narzuci rozwiązanie, to będzie tak, jakby ukrył pod szminką jątrzący się wrzód. Pod spodem zaczęłoby się lęgnąć robactwo.

„Czasami Jegomość również folguje swym poetycznym skłonnościom”– pomyślał z westchnieniem Rob. Postanowił, że choć raz będzie trzymał język za zębami. Do tej chwili wspominał o toporach i pętlach tak często, jak tylko pozwalał na to dobry smak.

Przez drzwi po lewej stronie Roba do sali wśliznął się jakiś ulicznik. Ominął strażnika, który zmarszczył srogo brwi, ale nie próbował powstrzymywać chłopaka. Czy może dziewczyny. Rob nigdy nie był tego pewien. Natychmiast jednak poznał czarną, potarganą czuprynę, zadarty nos oraz szarą, workowatą szatę.

Gołąbek poruszał się na sposób fretki. Nigdy nie przechodził prosto przez otwartą przestrzeń, chyba że nie miał innego wyboru. Mały szpieg podkradł się do Roba i zaczął mu szeptać do ucha. Gdy Irland go słuchał, jego oczy wędrowały powoli w górę, ku jasnobrązowym włosom sterczącym na wszystkie strony od nieustannego nerwowego przeczesywania ich palcami.

– Dobra robota – pochwalił dziecko, kiedy skończyło. Wyciąg­nął mieszek i wręczył Gołąbkowi miedzianego centyma. Ulicznik uśmiechnął się, odsłaniając zdumiewająco białe zęby, a potem opuścił salę, przemykając między dwoma strażnikami miejskimi strzegącymi wejścia.

Niespełna pięć oddechów później do sali wszedł Emeric. Na jego twarzy malowała się złowroga, nieokrzesana wesołość. Strażnicy poruszyli się, jakby chcieli go zatrzymać, ale jedno spojrzenie oczu barwy leśnej zieleni wystarczyło, by natychmiast wrócili na miejsce niczym sprężynowe zabawki.

Leśny człowiek również zaczął szeptać do narządu słuchu Roba, z wyglądu raczej niezasługującego na miano małżowiny. Irland podziękował mu, tłumiąc śmiech, mogący w każdej chwili wylać się z niego jak mleko z niepilnowanego garnka. Emeric wyszedł, obrzucając na pożegnanie strażników spojrzeniem przypominającym splunięcie.

Rob pochylił głowę ku Karylowi.

– Właśnie otrzymałem dwie informacje, które razem składają się na bardzo interesującą całość – poinformował go. Sytuacja nie pozwalała mu na folgowanie skłonnościom barda, zadowolił się więc zdaniem przyjacielowi krótkiej relacji. Potem rozparł się wygodnie, nie próbując już ukrywać szerokiego uśmiechu, zapraszającego wojewodę do radowania się jego wieściami.

Karyl uniósł brwi z niedowierzaniem.

– To bardzo dogodne, że jedna wiadomość przybyła zaraz po drugiej.

– Niekoniecznie – sprzeciwił się Rob, z niecierpliwą energią poruszając tyłkiem po twardej ławie. – Wydarzenia, o których mówią, nastąpiły w niewielkim odstępie czasu. Co więcej, choć Gołąbek jest sprytny, a Emeric potrafi zastraszać ludzi, z pewnością potrzebowali sporo czasu, by ominąć strażników.

– No cóż, świetnie się spisali.

O dziwo, Karyl znowu zamknął oczy, by zapaść w drzemkę.

– Co się z tobą dzieje, na Stare Piekło? – wysyczał Rob. – To dowodzi naszej niewinności.

– Niezupełnie – zaprzeczył Karyl. – To nas nie usprawiedliwia, lecz jedynie powiększa grupę winnych. W najlepszym razie może odwrócić od nas uwagę na pewien czas.

– Ale debata nie toczy się po naszej myśli! Odwrócenie uwagi może nam bardzo pomóc. Na przykład w wymknięciu się nocną porą i popędzeniu w stronę granicy…

Karyl otworzył jedno oko.

– Martwisz się?

– Czy nie powinieneś też się niepokoić? – odciął się Rob.

Wojewoda uśmiechnął się blado, po czym znowu oparł głowę o chłodną, pomalowaną ścianę i najwyraźniej zapadł w drzemkę.

„Mam nadzieję, że w tej twojej poobijanej, dręczonej koszmarami łepetynie zrodził się jakiś plan– pomyślał ze złością Irland. – Że nie pogrążyłeś się z powrotem w zimnym błocku fatalizmu”.

Niestety, parapsychiczne zdolności zawiodły Roba. Nie było to zbytnim zaskoczeniem, ponieważ mimo swego pochodzenia nie posiadał podobnych zdolności. I całe szczęście, bo w przeciwnym razie zapewne stałby się niewolnikiem jakiegoś cholernego banku, nawet jeśli Prawo Stwórców zakazywało niewolnictwa.

Jeśli jednak się nad tym zastanowić, to wcale nie musiałoby być takie złe. Bogardus wyraźnie sprzyjał zatrudnionym przez siebie cudzoziemcom. Również nisko urodzeni – zarówno wieśniacy, jak i mieszczanie – którzy walczyli na Polu Niebieskich Kwiatów, darzyli ich sympatią. Jednakże zgromadzeni tłumnie gapie, a co ważniejsze, również ocalali członkowie Rady zdecydowanie zwracali się przeciwko nim.

Mimo że dręczyło go napięcie, a od chwili, gdy z braku celi zamknięto ich w pokojach willi, aż do momentu wezwania na proces cały czas spał – choć niezbyt spokojnie – Rob znowu zapadł w drzemkę.

Przekonał się o tym, gdy obudził go donośny jak trąba głos, który rozległ się stanowczo zbyt blisko jego lewego ucha.

– Czy pozwolicie mi przemówić?

Koń zarżał w ciemności, podrzucając łbem, gdy Jaume zacisnął popręg siodła. Kapitan generalny zignorował protest zwierzęcia. Mogło mieć jakieś imię, ale on go nie znał i nie pragnął poznać. Było dla niego jedynie środkiem transportu. Rzecz jasna – jak wszystkie żywe istoty – zasługiwało na dobre traktowanie, zgodnie z wolą Pani i jego osobistymi skłonnościami, ale nie było dla niego niczym nadzwyczajnym, w przeciwieństwie do dobrego dinozaura, a już z pewnością jego ulubienicy Kamelii, samicy korytozaura. Pod tym względem różnił się diametralnie od swej utraconej kochanki Melodíi, która nie interesowała się zbytnio dinozaurami, a za to rozpieszczała konie, zwłaszcza swoją klacz Meravellosę.

„Melodía”. To imię zabrzmiało w umyśle Jaumego niczym dzwon pogrzebowy, pozostawiając na jego języku smak popiołu.

Pomarańczowy blask, który zatańczył nagle na polerowanej skórze siodła, uświadomił mężczyźnie, że zwierzę zareagowało na zbliżanie się innych, a nie na zaskakujące nocne poczynania swego jeźdźca.

Odwrócił się. W pierwszej chwili zmarszczył brwi. Pochodnię trzymał w drżącej dłoni nie kto inny jak jego giermek Bartomeu. Blask ognia padał na posępne twarze pięciu Kompanionów.

– Czy nie byłoby ci łatwiej, gdybyś miał światło, panie? – zapytał Florian ze zwodniczą wesołością.

– Siodłać konia po ciemku nauczyłem się już w dzieciństwie – odparł Jaume. – Podczas walk z miqueletami w górach Dels Flors.

Padok Kompanionów sąsiadował z solidniejszą zagrodą, w której ich dinozaury wymieniały ciche pomruki i stęknięcia. Znajdowali się w niewielkiej dolinie nieopodal miasteczka o nazwie Czerwona Góra. Kompanioni rozbili obozowisko w miejscu, w którym wiatr oddalał od nich większą część smrodu reszty armii.

Od strony lasku, z którego wyszła grupa rycerzy, dobiegały odgłosy śpiewu drzewnych żab.

– Wybacz, panie! – zawołał Bartomeu. – Nie…

– Nie miej pretensji do chłopaka – mruknął basem potężnie zbudowany Ayaks. – Zastraszyliśmy go.

– W porządku, Bartomeu – uspokoił giermka Jaume. – Nie zrobiłeś nic złego. Obawiam się, że to przeze mnie znalazłeś się między młotem a kowadłem.

– Dokąd się wybierałeś, kapitanie? – zapytał Manfredo.

Jaume się uśmiechnął.

„Nie będę kłamał – powiedział sobie. – To są moi przyjaciele. Moi Kompanioni”.

Zresztą nic by mu to nie dało.

– Chciałem podążyć za Melodíą, oczywiście – przyznał.

– Płać – rzekł Taliańczykowi Florian. – Mówiłem ci, że spróbuje pojechać za nią. Po prostu nie rozumiesz, co to namiętność.

Na kanciastej twarzy Manfreda pojawił się grymas bólu.

– Nie mów o sprawach, o których nie masz pojęcia – wychrypiał Taliańczyk.

Florian uniósł brwi, a potem zacisnął usta, uświadomiwszy sobie, że mówi do człowieka, który udzielił swemu kochankowi ostatniej łaski.

– Wybacz – rzekł, pochylając głowę. – Powiedziałem to bez zastanowienia. Kapitan pewnie ma rację, że we mnie wątpi.

Manfredo zasępił się wyraźnie.

– Wybaczam ci – mruknął jednak.

– Nie możesz nas opuścić! – zawołał Wouter z nietypową dla siebie emfazą. – Mamy zaraz wymaszerować przeciwko Conde Ojonegro.

Dziwaczne wiadomości o aresztowaniu, uwięzieniu i ucieczce Melodíi były drugim potężnym ciosem, jaki otrzymał Jaume w ciągu zaledwie dwóch dni. Pierwszy nadszedł w chwili, gdy dostał zamknięty pieczęcią Felipego list. Zamiast oczekiwanego rozkazu powrotu do La Merced i rozwiązania Armii Poprawczej zawierał on polecenie wymaszerowania do położonej na granicy z Francią prowincji, której hrabia wdał się w skomplikowany spór z tronem, dotyczący praw do kilku atrakcyjnych lenn.

Jaume potrząsnął głową.

– Nie będziecie mnie potrzebować. W końcu nie spisałem się zbyt dobrze w kampanii przeciwko hrabiemu Terraroja.

– Nie umniejszaj się – sprzeciwił się Machtigern.

– Nie możesz porzucić stanowiska dowódcy armii – dodał Manfredo z powagą w głosie. – To byłoby zaniedbanie obowiązku.

Jaume uśmiechnął się półgębkiem.

– Myślałem, że to ja jestem konstablem. Naczelnym wodzem wszystkich cesarskich armii. Gdybym zechciał, mógłbym mianować cię dowódcą.

Manfredo potrząsnął jednak głową, kołysząc rudymi lokami.

– Jesteś także marszałkiem. Cesarz zlecił ci dowodzenie Armią Poprawczą. Musisz pozostać na stanowisku. Możesz wysłać na poszukiwania księżniczki swoich Kompanionów albo kogokolwiek zechcesz, ale tylko po to, by odprowadzili ją do La Merced na proces.

– Jaume nie zawlecze kochanki z powrotem do lochu – zapewnił Florian. – I nikomu nie rozkaże tego zrobić. Cała ta sprawa śmierdzi. Ktoś wrobił księżniczkę. Znasz ją lepiej niż ktokolwiek. Już od dzieciństwa. Czy spiskowałaby przeciwko własnemu ojcu, z jakiegokolwiek powodu?

– Nigdy – zapewnił Jaume. – Z opóźnieniem zauważam, że nie czujecie się zaskoczeni – dodał, przyjrzawszy się twarzom ukochanych towarzyszy.

– Pogłoski o zamieszaniu w La Merced dotarły do obozu przed dwoma dniami – przyznał Ayaks. – Staraliśmy się ukryć je przed tobą.

– Pewnie jestem wam winny podziękowanie. Ale teraz już się dowiedziałem i… muszę do niej pojechać.

– I co dla niej zrobisz? – zapytał Machtigern. – Co właściwie mógłbyś dla niej zrobić?

– Pomogę jej. Zapewnię schronienie. Pewnie przywiozę ją tutaj.

– Tego nie możesz zrobić – ostrzegł go poważnym tonem Manfredo. – Zbiegła przed sprawiedliwością.

– Wiem, kto za tym wszystkim stoi – stwierdził Machtigern. – Falk.

W ustach małomównego rycerza imię jego alemańskiego rodaka zabrzmiało niemal jak warknięcie.

– Kto zabił Duvala w pojedynku i zajął jego miejsce jako dowódca Gwardii Cesarskiej? Kto pozbawił życia kuzynów samego cesarza podczas próby ich aresztowania? Czyj piekielny biały tyran odgryzł głowę pierwszemu ministrowi Mondragónowi na placu przed pałacem samego papieża? Kto aresztował twoją ukochaną Melodíę pod zarzutem spiskowania przeciw jej ojcu, choć wszyscy w Cesarstwie wiedzą, że to fałsz i farsa? Czemu nie poprowadzisz Kompanionów prosto do La Merced, by policzyć się z tym przeklętym, buntowniczym goblinem, kapitanie?

Ayaks położył dłoń na potężnym barku Machtigerna.

– Masz sporo racji, przyjacielu. Nie powinniśmy też zapominać o tajemniczym spowiedniku Jego Cesarskiej Mości, fray Jerónimie. Idę o zakład, że to on stoi za całym tym szaleństwem!

– To nie jest dobry pomysł, bracia – ostrzegł ich Florian. – Jaume miałby opuścić obóz i pomaszerować z armią na La Merced? To równałoby się zdradzie Zębatego Tronu, nawet jeśli nie w oczach jego kochającego wujka, to z pewnością w opinii wielu innych, zbyt potężnych, by nawet sam Felipe mógł ich zlekceważyć. A Jego Świątobliwość tylko czeka na pretekst do rozwiązania naszego zakonu.

Jaume przeszył go zdumionym spojrzeniem.

– Szalony Florian doradza ostrożność?

Młodzieniec wzruszył ramionami.

– Nie chciałbym stać się zbyt przewidywalny. Pomysł pomaszerowania z zakonem na La Merced wykracza poza lekkomyślność. To zwykła głupota. Niemniej zgadzam się, że musisz coś zrobić, kapitanie.

– Co się stanie z armią, jeśli ją porzucisz? – zapytał Manfredo. – Zacznie łupić okolicę jeszcze gwałtowniej niż przedtem i w rezultacie zapewne zostanie zniszczona. Strata nie byłaby zbyt wielka, jeśli mówimy o łotrach, którzy straciliby życie, ale stałoby się to straszliwym ciosem dla potęgi i prestiżu Cesarstwa.

Jaume wiedział, że były student prawa ma sporo racji. Wciąż jednak kipiał w nim przemożny gniew.

– A co jeśli opuszczę Melodíę? Jakim mężczyzną wtedy się stanę?

– Przestrzegającym prawa, którego poprzysiągł bronić – odparł Manfredo. – Jak możesz pomóc Melodíi, jeśli nie odprowadzisz jej na proces? Udasz się z nią na wygnanie? Jeśli złamiesz prawa Cesarstwa, nie pozostanie ci nic innego.

– Czy zatem wyrzekłeś się piękna, Manfredo? – zapytał Jaume z zimną furią. – Czy straciłeś wiarę w Panią, której wszyscy służymy, i wróciłeś do kultu Torreya z jego sztywnym Prawem?

Nawet w słabym blasku pochodni hrabia dels Flors zauważył, że twarz Manfreda utraciła wszelki kolor. Taliańczyk odwrócił się i odszedł w noc.

Jaume uspokoił się nagle. Natychmiast sobie uświadomił, że nie miał racji. Pragnął zawołać swego przyjaciela, swego Kompaniona, i przeprosić go za to, że pozwolił, by gniew zapanował nad jego językiem.

Ale piekielna pasja wypełniająca go od czasu, gdy przeczytał dziwnie beznamiętny list od wuja, odpłynęła w jednej chwili. Czuł jedynie lepiący się do ciała zimny pot oraz zdumienie na myśl o oszałamiających wydarzeniach na spokojnym zwykle cesarskim dworze. „Duval i Mondragón byli przyjaciółmi Felipego, równie lojalnymi jak ja – pomyślał. – A kto uwierzyłby, że Melodía próbowała zaszkodzić własnemu ojcu?”

Zdawał sobie jednak sprawę, że jeden człowiek musiał uwierzyć w to wszystko. „Nie mogę teraz ubrać tej myśli w słowa”.

Oklapł. Nagle poczuł, że na jego barku zacisnęła się czyjaś dłoń. Odwrócił się.

– Cokolwiek zdecydujesz, jesteśmy z tobą – zapewnił Florian. – My, bracia rycerze, i zapewne bracia zwykli również. Nawet ten nudziarz Manfredo. Jesteś naszym kapitanem generalnym i naszym przyjacielem.

Jaume zacisnął mocno oczy. Poczuł, że spod dolnych powiek spływają mu łzy.

– Pewnie mogę zrobić tylko to, co zawsze – stwierdził, otwierając oczy i zmuszając się do śmiechu. – Spełnić obowiązek wobec wuja i tronu.

– A co z Melodíą? – zapytał Machtigern.

– Pozostało mi jedynie życzyć swej ukochanej jak najlepiej. Jest inteligentna, silna i bardziej zaradna, niż jej się zdaje.

W myślach zadał sobie jednak pytanie: „Czy właśnie dokonałem najgorszego z możliwych wyborów? Czy to możliwe?”.

Rozdział 3

Trono Colmillado, Zębaty Tron – tron cesarza Nuevaropy, stojący w La Majestad. Ponoć wykonano go z czaszki wyjątkowo wielkiego i straszliwego potwora, tyrana cesarskiego (Tyrannosaurus imperator), bohatersko zabitego przez Manuela Delgao, protoplastę dynastii cesarskiej. Ponieważ nie istnieją żadne potwierdzone świadectwa istnienia takiego monstrum (choć wymienia się je w Księdze prawdziwych nazw), Zębaty Tron powszechnie uważa się za falsyfikat, rzeźbę o wspaniałym wyglądzie, będącą dowodem na to, że Stwórcy mają przewrotne poczucie humoru.

Księga prawdziwych nazw

– Ludzie są przerażeni wieściami o objawieniu się Szarego Anioła – rzekł swemu władcy diuk Falk von Hornberg, nowy dowódca cesarskiej straży zwanej Szkarłatnymi Tyranami, gdy towarzyszył mu w przechadzce po pałacowym dziedzińcu. Nad zachodnim murem przesączało się już blade światło świtu. – Zarówno na cesarskim dworze, jak i na ulicach La Merced słyszy się wiele głosów wzywających do natychmiastowego rozpoczęcia wojny.

– No cóż – zaczął Felipe, cesarz Nuevaropy, skacząc na jednej nodze, by zdjąć but z prawej stopy bez zatrzymywania się – nie możemy być zbyt pochopni. No wiesz, krewni naciskają na mnie, bym nie robił nic lekkomyślnego. Naprawdę wierzą, że pozostajemy przy władzy od chwili założenia Cesarstwa wyłącznie dzięki temu, że nigdy z niej nie korzystamy. To krótkowzroczne, ale nic na to nie poradzę.

Cesarz sprawiał jednak wrażenie zadowolonego z informacji przyniesionych przez Falka. Diukowi bardzo to odpowiadało.

– Zrobione – oznajmił z satysfakcją Jego Cesarska Mość i rzucił but służącemu, który niósł już drugi. Felipe nie miał nic przeciwko chodzeniu boso. To również budziło aprobatę Falka. – Masz jakieś wieści o tym, jak sobie radzi Melodía? I gdzie teraz przebywa?

Felipe ściągnął przez głowę cienką myśliwską kamizelkę ze skóry skakuna, odsłaniając pierś i brzuch porośnięte miękkim, rudym futrem.

Falk zacisnął zęby.

– Wasza Cesarska Mość, między stajniami dinozaurów a Wielką Komnatą, w której udzielasz porannych audiencji, biegną podziemne przejścia. Muszę nalegać, byś nie narażał się na zbędne niebezpieczeństwo.

– E tam. Jestem tylko cesarzem. Nie mam znaczenia. Choć tę sytuację jeszcze możemy zmienić, nieprawdaż? Tak czy inaczej, niech mnie szlag, jeśli we własnym domu będę się skradał jak złodziej.

Pałac Świetlików, w miejscowym języku – będącym też najważniejszym językiem całego Cesarstwa – zwany Palacio de las ­Luciérnagas, nie był, ściśle mówiąc, domem Felipego. Jego właścicielem był miejscowy władca, książę Heriberto. Felipe wynajmował od niego zamek, woląc go od oficjalnej cesarskiej rezydencji znajdującej się w stolicy, La Majestad.

Cesarz jednym ruchem ściągnął płócienne spodenki oraz przepaskę biodrową, którą nosił pod spodem. Falk odwrócił wzrok. Południowcy cechowali się naprawdę skandalicznym brakiem wstydliwości.

– A teraz powiedz, co słyszałeś o mojej córce.

– Obawiam się, że nic – odparł Falk. – Ona i jej dziewka z wielką biegłością ukrywają się przed lojalnymi szlachcicami oraz ich wasalami, mimo że po całym Cesarstwie rozesłaliśmy listy nakazujące wypatrywać uciekinierek.

– To dobrze – stwierdził Felipe.

Jako wyznawca Stwórcy Torreya, zwanego w jego ojczystym języku Turmem, a także zagorzały zwolennik zasady Porządku Falk mógłby mu odpowiedzieć, że nikt nie powinien lekceważyć praw Cesarstwa, a już szczególnie sam cesarz.

Nie zrobił tego jednak. Przede wszystkim dlatego że Felipe był cesarzem, a wiara w Porządek oznaczała też wiarę w hierarchię, czyli w to, że ci, którzy są na górze, mają prawo rządzić tymi, którzy są na dole. Falk nie był przy tym oddany swym zasadom tak ślepo, by nie zdawać sobie sprawy, że sprzeciwianie się przełożonemu nie zawsze pomaga w robieniu kariery.

Jego pierwsza myśl brzmiała jednak następująco: „To zaiste dobrze. Lepiej, żeby nigdy jej nie złapali”.

– Oskarżono ją o zdradę, Wasza Cesarska Mość – powiedział tylko. – A ona uciekła w towarzystwie służki, która również ukrywa się teraz przed prawem.

Felipe zawiązywał sobie nową przepaskę biodrową.

– Zgadzam się z tobą, jeśli chodzi o to, że aresztowanie, choć drastyczne, było najlepszym sposobem usunięcia jej z centrum uwagi i oddalenia od kłębowiska pałacowych intryg, które tak biegle uspokoiłeś, mój chłopcze.

„Cieszę się, że tak sądzisz, Wasza Cesarska Mość”– pomyślał Falk. Do tej pory uczynił tylko dwie rzeczy dla „uspokojenia kłębowiska pałacowych intryg” – osobiście dosiadł Śnieżnego Płatka, swego bojowego tyranozaura albinosa, by publicznie zdekapitować Mondragóna, wieloletniego przyjaciela i pierwszego ministra Felipego, a wcześniej zamordował kilku cesarskich kuzynów. Co prawda wszyscy byli ordynarnymi łotrami i nikt nie będzie ich żałował. Nikt też się nie dowie, że sam Falk również uczestniczył w ich spisku, choć tylko przez krótki czas. Nie powinno się też zapominać o fakcie, że diuk osiągnął swą obecną pozycję dowódcy osobistych strażników cesarza, wyzywając na pojedynek swego starszego wiekiem poprzednika, który również służył cesarzowi od wielu lat, i zabijając go.

„O dziwo, wszystko naprawdę idzie zgodnie z planem–pomyślał. – A przynajmniej prawie wszystko”.

„Matko, czy jesteś ze mnie dumna?” Wiedział, że nie ma sensu na to liczyć.

Jeden z grupki podążających za cesarzem sług zarzucił mu na ramiona zdobny ceremonialny karczek z żółtych piór kosiarza śmiesznego.

– Świetnie! – ucieszył się Felipe, poprawiając karczek. Drugi sługa zapiął go broszą, w którą wprawiono rubin wielkości kciuka. – Teraz wyglądam jak przystało cesarzowi i mogę stawić dziś rano czoło tym okropnym Trebom. Z pewnością znowu będą się skarżyć, że nadal nie udzieliłem im odpowiedzi w sprawie małżeństwa Melodíi z ich następcą tronu, księciem Mikaelem. Ona nie chce o tym nawet słyszeć i nie mam do niej o to pretensji.

Odwrócił się i uśmiechnął łobuzersko do Falka, utrudniając zadanie kolejnemu słudze, który próbował porządnie ułożyć na jego głowie półoficjalną złotą koronę wysadzaną rubinami.

– Ale nie mogą mnie winić o to, że mojej córki tu nie ma, prawda? Nie mógłbym jej oddać ich spasionemu, niemytemu dziedzicowi, nawet gdybym chciał to zrobić. A niech Stwórcy dadzą mi siłę i mądrość potrzebne, by tego uniknąć, bo gdy tylko zawrze się oficjalny sojusz z ich bazyleusem, ci cholerni intryganci uznają za stosowne wsadzić mu nóż w plecy. Poza tym Melodía nigdy się na to nie zgodzi, oczywiście.

Potrząsnął głową. Druga próba włożenia na nią diademu zakończyła się w ten sposób, że obręcz przechyliła się do przodu niebezpiecznie, choć zawadiacko, opadając na jedno z wyłupiastych, jasnozielonych oczu. Mocno stylizowana czaszka tyranozaura wyglądała teraz jak jakieś stworzenie, które przycupnęło na krótko przystrzyżonych włosach Jego Cesarskiej Mości niczym kot i mrugało filuternie do Falka.

– Dziewczyna ma silną wolę – ciągnął Felipe. – Mówiąc między nami, bez żadnych świadków…

„Poza sługami – pomyślał Falk. – Którzy słyszą wszystko i powtarzają to mojemu słudze”.

– …bądź dobrym chłopcem i odwołaj ten alarm, dobra?

Falk zdołał zacisnąć wargi i rozciągnąć usta w lekkim uśmieszku, zamiast jak głupi wyszczerzyć szeroko zęby.

„Skoro nie mogę rozkazać zabić tej dziwki, bo sam straciłbym za to głowę…”– pomyślał.

Ścięcie byłoby najłagodniejszą karą, na jaką mógłby liczyć nowy dowódca Jego Cesarskiej Mości, gdyby Felipe się dowiedział, co Falk uczynił jego umiłowanej córce, gdy ta siedziała w celi. Zakaz tortur wydany przez Stwórców w niczym by mu nie pomógł.

Musiał zachować ostrożność większą niż kiedykolwiek dotąd z uwagi na wysoką pozycję, którą osiągnął. Szczególnie powinien się wystrzegać swej tendencji do uważania Felipego za nieudolnego, gadającego od rzeczy głupca. Ten właśnie błąd popełnili elektorzy, sadzając jego tłusty zadek na Zębatym Tronie. Byli przekonani, że jest nieszkodliwy i nie zrobi nic, co mogłoby zachwiać równowagą polityczną i zagrozić niezachwianej władzy sprawowanej od chwili założenia Cesarstwa przez jego rodzinę, Torre Delgao.

W rzeczywistości cesarz był bardzo inteligentny i miał wielkie ambicje. Pragnął zrobić użytek z ogromnej władzy, jaką zapewniał tron, choć od stuleci pozostawała ona w uśpieniu. Jego aktywne poczynania zasiały ziarna rebelii wśród alemańskiej szlachty. Jednym z buntowników był sam Falk. Jego natura – był impulsywny i łatwo ulegał wpływom, ale nie zwykł zbaczać z raz wybranej ścieżki – zaprowadziła go też do obecnej pozycji. Gdy tylko zjawił się na dworze, demonstracyjnie okazał skruchę za swoje czyny i zdał się na łaskę Felipego, który uwielbiał spektakularne gesty.

Cesarz kochał też swoje córki, choć niekiedy zapominał o ich istnieniu, gdy jego uwagę odwracały sprawy państwowe albo miłość do polowania. Wybryki Falka – który upił się triumfem w równym stopniu jak winem, a do tego słuchał podstępnych słów swego sługi – mogły jeszcze kosztować go wszystko, na co on i jego matka pracowali od lat.

Mimo to diuk był zadowolony z sytuacji. Ale nie popadał w pychę. „Ten hada Bergdahl nigdy nie pozwoli, bym się pogrążył w samozadowoleniu”.

Rob poderwał się nagle. Karyl usiadł prosto.

W drzwiach stanął jakiś mężczyzna. Miał imponujące brzuszysko, a pierś i ramiona co najmniej dorównywały mu rozmiarami. Proste ciemnoblond włosy zaczesał do tyłu, odsłaniając poczerwieniałą od słońca twarz o typie zwanym lwim, na cześć legendarnych, uwielbianych przez dzieci zwierząt z Pierwszego Domu przedstawianych w bestiariuszach. Miał na sobie brązową tunikę z zielonym obszyciem, jasnobrązowe spodnie oraz zamszowe buty tego samego koloru, prosto wykonane, lecz z pewnością drogie. U jego pasa wisiał miecz skryty w pochwie. Wytarta rękojeść świadczyła, że nie był to zwykły rekwizyt.

– Kupiec Évrard – stwierdziła Violette. – Tak też sobie pomyślałam, że poczułam jakiś nieprzyjemny zapach.

– Możecie nas sobie obrażać do woli – odparł z uśmiechem Évrard. – Dopóki będziecie nam płacić dobrym srebrem hrabiego, nie przestaniemy zaopatrywać was w żywność. A teraz, jeśli Rada pozwoli, sformułuję to pytanie inaczej. Czy pozwolicie przemówić nie mnie, lecz mojemu synowi, który został poważnie ranny, walcząc w obronie nas wszystkich?

Przez chwilę wyglądało na to, że Melchor, Longeau i Violette są gotowi odmówić, ale tłum warknął gniewnie. Gaétan był powszechnie lubiany. Cokolwiek ludzie mogli sądzić o Karylu, podziwiali niekwestionowane bohaterstwo syna kupca, pomimo klęski poniesionej na Polu Niebieskich Kwiatów. A może właśnie z jej powodu.

Nie dając wrogo nastawionym radnym czasu na wyrażenie sprzeciwu, młodzi członkowie licznej rodziny kupca wnieśli do sali nosze. Spoczywał na nich Gaétan, nadal śmiertelnie blady, pomijając tylko zaczerwienione od gorączki policzki. Kuzyni ponieśli chłopaka na przód sali. Tłoczący się pośrodku widzowie ustępowali im drogi, bez skrupułów popychając się nawzajem na siedzących na ławach towarzyszy.

Ci przeklinali pod nosem, ale nie próbowali odpychać agresorów z powrotem ku niesionym na przód sali noszom. Strach przed chorobami był bardzo głęboko zakorzeniony, nawet jeśli wszyscy wiedzieli, że infekcje towarzyszące niekiedy ranom nie są zaraźliwe. Młodzi kupcy ignorowali tłum. Po chwili postawili nosze na rdzawobrązowych kafelkach podłogi u podstawy podwyższenia.

– Chciałbym przedstawić swoje świadectwo, jeśli można – wychrypiał Gaétan, próbując usiąść.

– Nie przemęczaj się, proszę, odważny chłopcze – rzekł mu Bogardus.

– Nie – sprzeciwił się młody kupiec. – Nie będę leżał jak kłoda. Muszę przemówić. A wy musicie mnie wysłuchać.

Siostra młodzieńca, Jeannette, przepchnęła się przez tłum niczym węgorz wijący się między kamieniami i uklękła przy noszach. Ze wsparciem kuzynów, którzy przynieśli tu Gaétana, pomogła mu usiąść w na wpół wyprostowanej pozycji. Chłopak wsparł się o nią plecami. Cienkie prześcieradło spadło z niego, odsłaniając zabandażowaną ranę na piersi.

Violette milczała, lecz jej zaciśnięte usta stały się niemal niewidoczne, oczy zaś zmieniły się w wąskie szparki. „Dziewczyna jest naprawdę odważna, jeśli naraziła się na jej gniew” – pomyślał Rob.

Wiedział, że wpływowa radna mogłaby zmienić pobyt jego dawnej kochanki w Ogrodzie w Stare Piekło na Raju. Obawiał się jednak czegoś gorszego. W Violette i jej zwolennikach zaszła ostatnio jakaś zmiana, której nie umiał określić.

Nie potrafił sobie wyobrazić, by radna zniżyła się do noszenia sztyletu, ale ona i jej wspólnik Longeau byli gotowi przyjąć wściekle agresywną strategię, nawet jeśli nadal powtarzali pacyfistyczne frazesy. To go z pewnością nie uspokajało.

Gaétan zaczął mówić urywanym głosem:

– Pokonaliśmy kilometr, może dwa, kierując się na zachód od Pierre Dorée, wioski opuszczonej w zeszłym roku, po tym jak ten skurwysyn Guillaume złupił ją i spalił. Zwiadowcy pana Roba zameldowali, że natknęli się na siły Salvateura niedaleko za wzgórzem przed nami. Kapitan Karyl rozkazał nam zająć pozycje na drodze w lesie, przez który właśnie przechodziliśmy, i za jego skrajem, żeby gobliny nie mogły zaatakować nas jednocześnie ze wszystkich stron. Nagle miejscy lordowie wystąpili przed szereg i odwołali się do swego tak zwanego starożytnego prawa dowodzenia. ­Longeau wygłosił inspirującą przemowę, nawołując ludzi do natychmiastowego ataku. I większość popędziła naprzód, posłuszna jak psy.

Młodzieniec przerwał. Jego twarz wykrzywiła się na moment w grymasie bólu, z pewnością płynącego z rany zadanej w pierś.

– Chciałem pojechać z nimi – podjął Gaétan. – Naprawdę chciałem. Ale Karyl rozkazał nam się zatrzymać. Posłuchaliśmy go.

Wszyscy w audytorium wzdrygnęli się jednocześnie. Rozległ się głośny syk wciąganych oddechów.

– Przestań nam pomagać – mruknął pod nosem Rob. – Jeszcze jedno takie korzystne świadectwo, a ludzie zapomną o wieszaniu albo ścinaniu i skażą nas na rozerwanie nosorogami.

– I okazało się, że miał rację – ciągnął Gaétan. – Wkrótce poczuliśmy straszliwe terremoto, które rozbiło naszych braci, zanim zbliżyli się na odległość strzału do nieprzyjaciela. Potem zobaczyliśmy, jak wyłaniają się z powrotem zza wzgórza, biegnąc ku nam w panicznej ucieczce. Widzieliśmy, jak dopadło ich kilkudziesięciu kawalerzystów Salvateura oraz garstka jego dinozaurowych rycerzy. I w żaden sposób nie mogliśmy im pomóc. Pewnie wszyscy znacie Lucasa, genialnego chłopaka, który pomalował ściany tej sali? Karyl osobiście uczył go walki na miecze. Był dobrym uczniem i szybko opanowywał tę sztukę. Widziałem, jak zwalił z siodła rycerza z Crève Coeur. A potem drugi rycerz go zabił.

Siostra Violette dostrzegła nadarzającą się sposobność i wbiła w lukę swe słowa niczym srebrny nóż.

– Zatem Karyl wyciągnął naszego najlepszego malarza na swoją szaloną wyprawę, doprowadził do jego śmierci i nawet go nie pomścił?

Rob zauważył, że jego przyjaciel wzdrygnął się jak uderzony. Twarz Karyla pobladła gwałtownie i zastygła w złowrogim wyrazie. Po prawej stronie jego czoła uwidoczniła się nagle biała blizna, której Irland przedtem nie zauważył.

W głosie srebrnowłosej radnej pobrzmiewał nie tylko gniew, lecz również żal. Rob uświadomił sobie z zaskoczeniem, że oba te uczucia są autentyczne, chyba że Violette miała talent aktorski dorównujący malarskiemu talentowi Lucasa.

Nie był pewien, czy podobają mu się płynące z tego wnioski. Znacznie łatwiej było uważać siostrę Violette za cynicznego wroga, zwiniętą na ziemi żmiję czekającą na sposobność do ataku.

Gaétan potrząsnął głową.

– To prawda, Karyl nie pomścił Lucasa. Ja to zrobiłem, cokolwiek to warte. Zestrzeliłem z siodła skurwysyna ze Złamanego Serca, który przeszył go włócznią. Za to Karyl uratował nas wszystkich.

Yannic łypał na młodzieńca spod swych bandaży z szalonym wyrazem w oczach. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale Melchor złapał go za rękę, by go uciszyć. Uścisk dłoni grubasa musiał być nadspodziewanie silny, bo Rob zauważył, że drugi lord skrzywił się z bólu pod maską z bandaży.

– Wziął swój rogowy łuk i przestrzelił biegnącemu przodem morionowi oba policzki – ciągnął młodzieniec. – Dinozaur zrzucił jeźdźca i natychmiast zawrócił, przewracając dwa następne kaczodzioby, biegnące zbyt blisko za nim. No wiecie, dinozaurowi rycerze zbili się w ciasną grupę. To ich powstrzymało. Jeśli zaś chodzi o rycerzy z Crève Coeur, tylko nieliczni mieli pełne zbroje płytowe. Po co dźwigać ciężkie, rozgrzewające się w słońcu żelastwo, żeby stratować garstkę wsiowej hołoty, takiej jak my? Większość zadowoliła się kolczugami i otwartymi hełmami. Gdy już się zbliżyli, nawet nasze krótkie łuki były w stanie zrobić im krzywdę. We dwóch z Karylem opróżniliśmy trochę siodeł dzięki ovdańskim łukom. Kusznicy również mogli paru załatwić.

Potrząsnął ze znużeniem głową.

– Potem oberwałem. Nie… nie potrafię wam powiedzieć nic więcej. Ale gdyby Karyl nie zatrzymał łuczników, nikogo z nas nie byłoby tu teraz. To… wiem…

Jego niebieskie oczy zapadły w głąb czaszki. Osunął się na siostrę. Rob miał ochotę bić brawo. Jeśli młodzieniec naprawdę zemdlał – a z pewnością na to wyglądało, zwłaszcza że Jeannette krzyknęła nagle, a potem zaczęła płakać – jego ciało cechowało się wyczuciem chwili godnym Fae.

– Kto nam może opowiedzieć, co wydarzyło się później? – zapytał Bogardus, mącąc ciszę, która zapadła nagle wokół płaczącej kobiety, jakby otoczyły ją duchy umarłych. – Ty i ty… – Wskazał na Reyna i Pierre’a. – Podejdźcie bliżej, przyjaciele, jeśli łaska. Co się wydarzyło po tym, jak dzielny Gaétan został ranny?

Choć przedtem Reyn sprzeciwiał się Yannicowi, teraz obrzucił go trwożnym spojrzeniem. Posłuchał jednak Bogardusa. Pierre ruszył za nim krokiem tak pewnym, jak tylko pozwalała mu na to kaleka noga. „Oto człowiek, który uważa, że ma bardzo niewiele do stracenia” – pomyślał Rob.

– Niektórzy uciekinierzy z pola bitwy zebrali się za łucznikami, by podjąć walkę w lesie – zaczął Pierre. – Nadal się baliśmy, ale… ale widzieliśmy, że Gaétan padł, a Karyl walczy dalej. Obaj mogli zwiać, gdy tylko zobaczyli, jak wypadliśmy zza tego przeklętego wzgórza, jakby ścigało nas Stare Piekło. A mimo to zaryzykowali życie, by dać nam szansę ocalenia naszego.

– Naprawdę oczekujesz, że uwierzymy, że garstka zwykłych łuczników oraz grupka przerażonych chłopów kryjących się po chaszczach nie tylko oparła się rycerzom z Crève Coeur, lecz również ich rozbiła? – zapytała Violette z ostrym sarkazmem w głosie.

– To prawda – potwierdził Reyn z przygnębieniem. Najwyraźniej nie podobał mu się wybór, jakiego właśnie dokonał. Rob pomyślał jednak, że cieśla nie zrobiłby tego, gdyby pozostałe możliwości – milczenie albo kłamstwo – nie wydawały mu się trudniejsze do przełknięcia.

„To znak dla ciebie, chłopcze”. Irland wstał i ruszył w stronę podwyższenia.

Szczęknęły halabardy. Rob wsunął palec pod miejsce, gdzie skrzyżowały się na kształt litery X, a potem uniósł rękę.

– Z drogi, małe kutasiki – warknął do miejskich strażników. Obaj unieśli broń i odsunęli się na boki. – Bystre z was chłopaki.

– Ten człowiek jest oskarżony! – zawołał Longeau. – Jak możemy pozwolić mu zabierać głos?

– Czyż sprawiedliwość tego nie wymaga, przyjacielu? – zapytał Bogardus. – Co masz nam do powiedzenia, panie Korrigan?

„Nic, czego cholerny Karyl nie powinien sam powiedzieć na swoją obronę” – pomyślał Rob. Skutecznie oparł się pragnieniu obejrzenia się na współoskarżonego. „Raz kozie śmierć”.

Gdy tylko znalazł się na wolnej przestrzeni dzielącej podwyższenie od stołów, natychmiast zrobił krok w lewo. „Lepiej nie zasłaniać radnym widoku na piękną Jeannette i jej bohaterskiego brata”.

– Najstarszy bracie – zaczął. – Zrozum, proszę, jedno. Nie przepędziliśmy rycerzy ze Złamanego Serca. Po prostu przekonaliśmy ich, że w tym momencie lepiej nie posuwać się zbyt daleko. Zatrzymali się na szczycie wzgórza, żeby zaczekać na nadejście piechoty.

– Nie rozumiem – poskarżył się radny Telesphore. Na jego bladej jak serwatka twarzy malowało się szczere zdziwienie. To zaniepokoiło Roba. Telesphore mógł nie być sojusznikiem jego i Karyla, ale zaliczał się do najmniej wrogo nastawionych do nich członków Rady i nie był przyjacielem Violette. – Rycerze słyną z odwagi, a nawet lekkomyślności. Jak mogli się tak łatwo… zniechęcić?

– Ach, to prawda. Nie darmo zwą ich zakutymi łbami, szanowny radny. Ale wynurzyli się zza tego wzgórza, spodziewając się łatwego łupu. My zaś przywitaliśmy ich stalą, a to im się nie spodobało.

– Sugerujesz, że przestraszyli się was? – zapytała Violette.

– Nie nas. Ale użądliliśmy ich niczym osy. Rycerze nie czują zbyt wielkiego strachu przed śmiercią, siostro. To hańby się boją. Wątpię, by którykolwiek z nich uważał kradzież grzebaczy i gwałcenie kobiet za szlachetną sprawę, za którą warto ginąć. Rozumiesz, nie szykowali się na bitwę, tylko na igraszki. Takiej śmierci raczej nie opiewa się w balladach.

– Czytać w myślach też umiesz? – zadrwiła srebrnowłosa kobieta.

– Nie, ale jestem z zawodu poskramiaczem dinozaurów. Wiem, jak pracują umysły szlachetnie urodzonych, o ile coś takiego w ogóle istnieje.

– Wszystko wydarzyło się tak, jak on mówi – poparł Roba Reyn. – Nie uciekli, ale przestali nas ścigać, a nawet wycofali się na wzgórze.

Pierre ryknął śmiechem tak głośnym i szalonym, że nawet Rob podskoczył nagle.

– Po co w ogóle ten spór? – zapytał wieśniak. – Jesteśmy tutaj, tak? To znaczy, że plan Karyla się udał. W przeciwnym razie by nas tu nie było.

Bogardus skinął głową.

– Dziękuję wam obu. Najwyraźniej każdy z nas patrzy na świat inaczej. Z pewnością otworzyliście mi oczy. Dziękuję wszystkim za zeznania. Z pełną wiarą w Raj możemy obecnie stwierdzić, że każdy z was powiedział prawdę tak, jak ją widział, kierując się swoją ograniczoną wiedzą. Jestem przekonany, że usłyszeliśmy pełną relację.