Strona główna » Obyczajowe i romanse » Judasz

Judasz

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7516-986-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Judasz

Sądziłeś, że znasz tę historię…

Historia nadaje mu różne imiona. Złodziej. Kłamca. Zdrajca. Zhańbiony i okryty złą sławą samobójcy, stał się człowiekiem, którego imię jest synonimem zdrady… A także jedynym uczniem, którego Jezus nazwał „przyjacielem”.

Bestsellerowa autorka „New York Timesa” przedstawia przekonujący portret najbardziej szkalowanej postaci biblijnej wszech czasów – od burzliwego dzieciństwa po zostanie człowiekiem znanym światu jako zdrajca Jezusa. Mało tego, „Judasz” to niezwykłe spojrzenie na życie Jezusa, które zmusza nas do ponownej refleksji nad tym, co, wydawałoby się, wiemy o najsławniejszej – i najbardziej niesławnej – postaci religijnej w historii.

Judasz”, powieść osadzona w realiach historycznych, jest pierwszą książką z nowej serii.

Nagrody:

Christian Book Award

ECPA Awards Banquet

Autorka:

Tosca Lee – okrzyknięta przez krytyków bestsellerową autorką „New York Timesa”. Wielokrotnie nagradzana za swe powieści, ceniona za kunszt pisarski; jej bohaterowie są wielowymiarowi, a historie dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. 

Tosca Lee mieszka w Midwest.

Fragmenty recenzji:

Książka, która pochłania cię bez reszty od pierwszych stron. Umiejętności badawcze i warsztat językowy Lee rzuciły na Judasza nieznane dotąd światło. Prosta i jednowymiarowa postać, czarny charakter Ewangelii odchodzi do przeszłości. W Judaszu mamy bowiem do czynienia z wyjątkowym człowiekiem, którego marzenia, nadzieje i obawy doprowadzają do katastrofy. Znakomite pisarstwo.

Dr Joe Cathey, biblista Dallas Baptist University

Niepokojąco mroczna i zapierająca dech w piersiach powieść. Judasz jest zarówno wizjonerski, jak i precyzyjny co do najmniejszego szczegółu historycznego – a to nie lada osiągnięcie. To epicka, mistrzowska narracja spod pióra jednej z najbardziej utalentowanych współczesnych pisarek.

Steven James, autor Placebo

Tosca Lee jest mistrzynią fabuły. Ma serce poety, umysł naukowca i wyobraźnię powieściopisarza. Te trzy cechy stopiły się w harmonijną całość, dzięki której powstała dająca do myślenia, niepokojąca i poruszająca serce opowieść o najsławniejszym zdrajcy w historii. Judasz należy do tych książek, która nieprędko, jeśli w ogóle, przestanie zajmować myśli.

Josh Olds, Life Is Story

To piękny przykład tego, co powinno się nazywać literaturą doskonałą. Dzięki znakomitej fabule, historia przenosi nas w przeszłość do czasów Jezusa i pod koniec zmienia podejście czytelnika. Tej książki nie można przegapić!

Robin Caroll, autor serii Justice Seekers

Polecane książki

Tadeusz Bojarski profesor doktor habilitowany; karnista; profesor zwyczajny Uniwersytetu Technologiczno-Humanistycznego w Radomiu; były wieloletni kierownik Katedry Prawa Karnego Materialnego i Kryminologii oraz dyrektor Instytutu Prawa Karnego UMCS. Ewa Kruk doktor nauk prawnych; procesualistk...
„Odpływam” przeniesie Cię do innego wymiaru. Dowiesz się jak samotny żeglarz, bez wcześniejszego doświadczenia pokonał Atlantyk małym, jeziorowym jachtem. To coś więcej niż zwykła relacja, to zagłębienie się w myśli, nastroje autora, chwile euforii i zwątpienia. Prawdziwy MUS dla każdego, kto poważn...
Prezentowana monografia omawia złożone zagadnienie prawne, jakim jest Związanie sądu administracyjnego wyrokiem interpretacyjnym Trybunału Konstytucyjnego. Monografia stanowi publikację obronionej w 2015 r. rozprawy doktorskiej pod tym samym tytułem i zawiera kompleksowe ujęcie przedstawionego probl...
Wyjątkowa opowieść o życiu codziennym Jana Pawła II.Ksiądz arcybiskup Mieczysław Mokrzycki - drugi osobisty sekretarz Papieża - w rozmowie z dziennikarką TVN24 Brygidą Grysiak odsłania nieznane fakty z życia Ojca Świętego.Opowiada, jak wyglądał zwykły dzień Jana Pawła II w Watykanie, co go wzruszało...
Każdy z nas inaczej postrzega świat i otaczającą go rzeczywistość. Czy jeśli ktoś wykracza poza normy, możemy mieć pewność, że to szaleniec? A może to my nie wiemy wszystkiego?   Olga ma trzydzieści lat, pracę w dużej korporacji, własne mieszkanie. I uwielbia zbierać aniołki. Ku uciesze nadopiekuńcz...
Wstęp do zbiorkuKto się zna na polityce?Kogo polityka złości?Kto ma już po dziurki w nosie,Politycznej poprawności?Kto zaciska w złości pięści?A komu na płacz się zbiera?Kto rozumie władzy zamysł?Kto premiera wciąż popiera?Jak wygląda dzisiaj u nas,Polityczny elementarz?Czemu media zamiast faktów,Pr...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Tosca Lee

Ro­dzi­com

Epi­log

Na po­bo­czu dro­gi do Ka­far­naum char­czy pies. Jest wście­kły i par­szywy. Brud­ny i nie­ko­cha­ny.

Jego życie jest wię­cej war­te niż moje.

Gdybym tyl­ko jako dziec­ko nie opu­ścił Je­ro­zo­li­my. Gdyby tyl­ko He­rod nie umarł. Gdybym tyl­ko nie za­wie­sił wzro­ku na tam­tym wy­chu­dzo­nym czło­wie­ku sto­ją­cym nad brze­giem Jor­da­nu.

Na­za­rej­czyk.

Będą mó­wić, że Go zdra­dzi­łem, że spro­wa­dzi­łem Jego war­tość do trzydzie­stu srebr­ni­ków. Że zwró­ci­łem się prze­ciw­ko swo­je­mu mi­strzo­wi.

Nie zna­ją mnie.

Nie za­da­ją so­bie pyta­nia, czy mo­gli­by zro­bić to samo, co ja. Prze­cież gdyby się nad tym za­sta­no­wi­li, mu­sie­li­by do­pu­ścić do sie­bie myśl, że wca­le aż tak bar­dzo się nie róż­ni­my. Ode­bra­li­by so­bie pra­wo do po­tę­pia­nia i do po­cie­sza­nia się sło­wa­mi: „Przy­najm­niej nie je­stem taki jak on!”.

Mój mistrz na­uczał o tym kie­dyś w przy­po­wie­ści.

Ale sko­ro nie zna­ją mnie, nie zna­ją i Jego. W ten spo­sób za­bio­rę praw­dę ze sobą do ot­chła­ni.

Judasz. Kie­dyś było to do­bre imię, sil­ne imię, imię na­sze­go ludu: po­ko­le­nia Judy. Miesz­ka­nie dla Świą­tyni, któ­ra jest do­mem Pana.

Z do­li­ny, w któ­rej je­stem, nie wi­dzę Świą­tyni – ani mar­mu­ru i zło­ta jej ob­li­cza, ani dymu uno­szą­ce­go się z oł­ta­rza, prze­rze­dza­ją­ce­go się pod ko­niec dnia. Wi­dzę tyl­ko dym pa­lo­nych śmie­ci, i czuję, jak roz­sa­dza mi gał­ki oczne…

Pę­tla na szyi.

Za­chód słoń­ca. Stra­ci­łem już słuch, ale jesz­cze czuję wiatr, któ­ry mknie przez do­li­nę i owie­wa mnie ni­czym skra­dzio­ny od­dech. Dmie na wschód w kie­run­ku pustyni, jak­by ga­lo­po­wał na koń­skim grzbie­cie.

Tam. Ciem­ne świa­tło.

Te­raz się boję. Po­nie­waż wiem, że w Sze­olu nikt nie chwa­li Boga, lecz przez wiecz­ność roz­myśla nad tym, jak in­a­czej mógł po­stą­pić.

Znów ciem­ne świa­tło. Ktoś idzie. Ja­kiś chło­piec.

To ja.

I. PO­TĘ­PIE­NIE

1

W dniu, w któ­rym ucie­kli­śmy z Je­ro­zo­li­my, za pa­no­wa­nia Ce­za­ra Au­gusta, mia­łem sześć lat. Przez całe swo­je życie nie zna­łem in­ne­go miej­sca poza Je­ro­zo­li­mą. To była sie­dzi­ba Świą­tyni i pę­pek świa­ta. W Je­ro­zo­li­mie mie­ścił się Przy­bytek Boży i mimo obec­no­ści żoł­nie­rzy rzym­skich czy hi­po­dro­mu He­ro­da ża­den sza­nują­cy się mąż Izra­ela nie za­mie­rzał jej opusz­czać.

Onie­mia­łem, gdy pew­ne­go dnia mój oj­ciec, po­boż­ny czło­wiek, oświad­czył, że wy­rusza­my w dro­gę.

Byłem tym moc­niej zdzi­wio­ny, że wła­śnie tam­te­go ran­ka oj­ciec wpadł do domu z wie­ścia­mi, że He­rod, nasz król, zmarł. Są­dzi­łem, że to naj­pięk­niej­szy dzień w moim życiu. Choć­by dla­te­go, że nig­dy wcze­śniej nie wi­dzia­łem ojca tak roz­ra­do­wa­ne­go. Śpie­wał gło­śno psalm Da­wi­da, pod­czas gdy mat­ka kla­ska­ła w dło­nie, a ja i mój star­szy brat Jo­zue krzycze­li­śmy i tań­czyli­śmy na uli­cy. Nie byli­śmy je­dyni. Wkrót­ce cała Je­ro­zo­li­ma wy­bu­chła ra­do­ścią.

Wciąż świę­to­wa­li­śmy, gdy przy­biegł Aaron, przy­ja­ciel ojca.

– Gdzie twój oj­ciec? Szymo­nie! – za­wo­łał. – Ścią­ga­ją orła!

Oj­ciec wy­szedł, aby się przy­wi­tać. Aaron był jed­nak zbyt po­bu­dzo­ny, by uca­ło­wać go na po­wi­ta­nie.

– Zdej­mu­ją orła He­ro­da z muru Świą­tyni!

Choć mia­łem tyl­ko sześć lat, spo­ro się już na­słucha­łem o tym ohydz­twie przy­twier­dzo­nym do wiel­kiej świą­tyn­nej bra­my, o tym zło­tym świa­dec­twie służal­czo­ści wzglę­dem Rzymu. Ów orzeł był wszyst­kim, cze­go mu­siał nie­na­wi­dzić Żyd: pła­sko­rzeź­bą, któ­ra ła­ma­ła Boże Pra­wo, i sym­bo­lem Rzymu.

– Chłop­cy, wejdź­cie do środ­ka – po­wie­dział tyl­ko oj­ciec i udał się do Świą­tyni.

Go­dzi­na­mi wy­obra­ża­łem go so­bie na ra­mio­nach in­nych lu­dzi, jak zrywa orła wśród wi­wa­tów. Ale kie­dy wró­cił, za­uwa­żyłem, że za­ci­ska zęby.

– Pa­kuj­cie wszyst­ko, co je­ste­ście w sta­nie unieść. Pręd­ko – po­le­cił. – Wy­cho­dzi­my.

Wy­szli­śmy w nocy, prze­kupiw­szy straż­ni­ka, by wy­pu­ścił nas nie­wiel­ki­mi drzwicz­ka­mi u bram mia­sta.

Cały ko­lej­ny dzień po­dró­żo­wa­li­śmy w mil­cze­niu, mat­ka ścis­kała mnie moc­no za rękę, a brat był po­bla­dły, za­myślo­ny i rzucał ukrad­ko­we spoj­rze­nia ojcu.

Nie wie­dzia­łem, co się sta­ło – poza tym, że Je­ro­zo­li­mie gro­zi­ło ja­kieś nie­bez­pie­czeń­stwo, a ojcu po­głę­bi­ły się zmarszcz­ki wo­kół oczu. Wie­dzia­łem na­to­miast, że nie po­wi­nie­nem za­rzucać go pyta­nia­mi. Póź­niej do­wiem się wszyst­kie­go od Jo­zue­go. Mój dzie­się­cio­let­ni brat był wspa­nia­ły. Już wte­dy wszyscy wie­dzie­li, że zo­sta­nie wiel­kim na­uczycie­lem Pra­wa. I z tego po­wo­du ja tak­że chcia­łem nim zo­stać.

Ale kil­ka go­dzin póź­niej, kie­dy uświa­do­mi­łem so­bie, że jesz­cze nig­dy nie znaj­do­wa­łem się tak da­le­ko od Je­ro­zo­li­my, za­czą­łem się mar­twić.

– Oj­cze – po­wie­dzia­łem. – Czy zdą­żymy do domu na Pas­chę?

To było moje ulu­bio­ne świę­to; czas, kie­dy z Jo­zuem kupo­wa­li­śmy ba­ran­ka i przy­no­si­li­śmy go ka­pła­nom do Świą­tyni.

– Nie, Juda­szu – od­parł. – Je­ro­zo­li­ma to punkt za­pal­ny, a Bóg wzywa nas do Ga­li­lei.

– Ale dla­cze­go…

– Już wy­star­czy.

Tam­tej nocy, w za­tę­chłej piw­ni­cy go­spo­dy, mię­dzy mną a le­żą­cym obok bra­tem pa­no­wa­ła krę­pują­ca ci­sza.

Wspar­łem się na łok­ciu. Sto­ją­ca na scho­dach sa­mot­na lamp­ka rzuca­ła przy­ćmio­ne świa­tło. Byłem w sta­nie doj­rzeć je­dynie pro­fil Jo­zue­go. Mój brat wpa­trywał się w su­fit.

– He­rod nie umarł – po­wie­dział wresz­cie. – Słysza­łem, jak oj­ciec roz­ma­wia z jed­nym z męż­czyzn, z któ­rymi dzi­siaj szli­śmy. To była plot­ka. Król jest cho­ry, ale żyje.

– Ale oj­ciec po­wie­dział…

– Mylił się. Wszyscy byli w błę­dzie. Plot­ka do­da­ła lu­dziom od­wa­gi do tego, by zdjąć orła. Do­pó­ki nie przy­byli żoł­nie­rze He­ro­da. – Od­wró­cił się ku mnie. – Poj­ma­li Aaro­na.

Ga­pi­łem się na nie­go w ciem­no­ściach.

– To na­uczycie­le Juda i Ma­ciej wraz ze swymi ucznia­mi opie­ko­wa­li się Świą­tynią.

Za­rów­no oj­ciec, jak i Aaron byli ucznia­mi sław­ne­go na­uczycie­la Judy syna Sa­ri­fa­jo­sa. To wła­śnie po nim – a po czę­ści rów­nież po Judzie Ma­cha­be­uszu, wo­jow­ni­ku zwa­nym Mło­tem – otrzyma­łem imię. W piw­ni­cy na­gle zro­bi­ło się zde­cydo­wa­nie za zim­no.

– Słysza­łem, jak oj­ciec mó­wił, że kie­dy tam do­tar­li, Aaron za­czął prze­pychać się przez tłum. Wspiął się na ra­mio­na ja­kie­goś mło­dzień­ca, aby po­móc w ścią­gnię­ciu orła. Nasz oj­ciec nie zdo­łał się prze­do­stać. Stał więc z tyłu i ob­ser­wo­wał; mó­wił, że chciał za­świad­czyć swo­im sy­nom o dniu, któ­ry z pew­no­ścią wkrót­ce sta­nie się pierw­szym dniem przyj­ścia Pana. Wła­śnie zdję­to orła, kie­dy po­ja­wi­li się żoł­nie­rze. Ale wszyscy tak gło­śno się cie­szyli, że nikt nie słyszał jego ostrze­że­nia.

– W ta­kim ra­zie on tego nie zro­bił! – Mimo to i tak się ba­łem.

Jo­zue mil­czał.

– Aresz­tują ojca?

– Nie. Ale dla­te­go ucie­kli­śmy.

– Co się sta­nie z po­zo­sta­łymi?

– Nie wiem.

– Ale co, je­śli…

– Mat­ka idzie. Śpij.

Ja jed­nak nie mo­głem za­snąć. Za­mkną­łem oczy do­pie­ro wów­czas, gdy oj­ciec zszedł na dół; po­ża­ło­wa­łem, że nie po­dró­żuje­my nocą. Po raz pierw­szy od­kąd opu­ści­li­śmy Je­ro­zo­li­mę, za­pra­gną­łem być da­le­ko stąd.

Śni­li mi się żoł­nie­rze. Byłem przy­zwycza­jo­ny do ich wi­do­ku w Świę­tym Mie­ście, jak wcho­dzi­li do twier­dzy An­to­nia i wy­cho­dzi­li z niej, lub jak pra­co­wa­li wzdłuż mu­rów i akwe­duk­tów; ale tam­tej nocy wtar­gnę­li do po­miesz­cze­nia, w któ­rym spa­li­śmy, i wy­cią­gnę­li ojca na ze­wnątrz. Obu­dzi­łem się z krzykiem.

– Co się sta­ło, Juda­szu? Ciii… – szep­nął oj­ciec, przy­cią­ga­jąc mnie do sie­bie. Po­czułem za­pach upal­ne­go dnia, któ­ry utrzymał się na jego skó­rze. – Już do­brze. Śpij.

Zwi­ną­łem się w kłę­bek pod cię­ża­rem jego ra­mie­nia i le­ża­łem tak, z otwar­tymi ocza­mi, do­pó­ki żoł­nie­rze nie ulot­ni­li się ni­czym zja­wy. Słysza­łem tyl­ko ci­chy szmer od­de­chu ojca.

•••

Kie­dy do­tar­li­śmy do Scyto­po­lis, od Je­zio­ra Ga­li­lej­skie­go dzie­li­ło nas dwa­dzie­ścia pięć ki­lo­me­trów. Zbli­ża­ło się Purim, wio­sen­ne świę­to po­prze­dza­ją­ce Pas­chę.

Scyto­po­lis było naj­więk­szym po Je­rychu mia­stem na na­szej tra­sie. Gdzie nie spoj­rzeć, wszę­dzie coś bu­do­wa­no, włą­cza­jąc w to sze­ro­ką uli­cę, któ­rą wy­kła­da­no wła­śnie ide­al­nie wy­ko­na­ną kost­ką ba­zal­to­wą. Mi­nę­li­śmy bu­dynek wy­glą­dem przy­po­mi­na­ją­cy świą­tynię i za­ga­pi­li­śmy się na sto­ją­cy przed nim po­sąg męż­czyzny o pięk­nej twa­rzy, peł­nych ustach – i ob­na­żo­nej mę­sko­ści, któ­ra wi­sia­ła mię­dzy jego uda­mi ni­czym kiść wi­no­gron. Nie wi­dzia­łem do­tąd wie­lu rzeźb ani ob­ra­zów, a już na pew­no nig­dy nie oglą­da­łem na­gie­go nie­obrze­za­ne­go męż­czyzny.

– Nie patrz tam – po­wie­dział oj­ciec. – To jest nie­mi­łe Panu.

Od­wró­ci­łem wzrok, ale w myślach już od­twa­rza­łem ob­ra­zy – po­sta­cie na­gie­go męż­czyzny i in­nych osób odzia­nych w same tyl­ko wień­ce lau­ro­we, tań­czą­cych u wej­ścia do świą­tyni.

Zna­leź­li­śmy go­spo­dę pro­wa­dzo­ną przez Żydów. Tam­te­go wie­czo­ru, prze­braw­szy się w czyste ubra­nia, roz­po­czę­li­śmy post i uda­li­śmy się do sy­na­go­gi.

W trak­cie czyta­nia Pism za­czę­ło mi bur­czeć w brzuchu. Jo­zue na­chylił się do mnie.

– Może nasz post spra­wi, że kró­le­stwo Boże na­dej­dzie prę­dzej – szep­nął.

Po­ki­wa­łem twier­dzą­co. Nie wie­dzia­łem, jak do­kład­nie bę­dzie wy­glą­dać nad­cho­dzą­ce kró­le­stwo, oprócz tego, że nie będzie tam Rzymian, go­jów i Sa­ma­rytan.

A co naj­waż­niej­sze, Aaron nie zo­sta­nie poj­ma­ny, a oj­ciec bę­dzie bez­piecz­ny.

Tam­tej nocy sie­dzie­li­śmy z in­nymi go­ść­mi do póź­na, w bla­sku okrą­głe­go księ­życa. W domu moi kuzyni zwykli dłu­go się ba­wić, a na­stęp­ne­go dnia wsta­wa­li póź­no, skra­ca­jąc so­bie czas do za­cho­du słoń­ca, kie­dy w koń­cu mo­gli się na­jeść. Ale tutaj nie było żad­nych za­baw, a małe dzie­ci już do­sta­ły swój po­si­łek i za­snę­ły w ra­mio­nach ma­tek.

Do tego cza­su umie­ra­łem z gło­du, mój żo­łą­dek za­ci­snął się jak pięść. Wie­dzia­łem jed­nak, że mu­szę na­uczyć się po­ścić, je­że­li pra­gnę zo­stać waż­nym na­uczycie­lem, ta­kim jak mój brat, któ­ry przy­słuchi­wał się roz­mo­wom do­ro­słych, zupeł­nie jak­by już był jed­nym z nich. Ale po­nie­waż wciąż nie mo­głem za­snąć, za­czą­łem mo­dlić się o spo­koj­ny sen.

– He­rod prze­niósł wszyst­kich więź­niów do Je­rycha – usłysza­łem głos go­spo­da­rza. – Kupiec przy­był z wie­ścia­mi dwa dni temu.

Jo­zue trą­cił mnie i zro­zu­mia­łem, że mó­wią o lu­dziach, któ­rych aresz­to­wa­no pod­czas ścią­ga­nia orła. Na­tych­miast się roz­bu­dzi­łem.

Inny męż­czyzna, któ­ry szedł z nami z go­spo­dy do sy­na­go­gi, po­krę­cił gło­wą.

– Nie spo­tka ich nic do­bre­go. Dla­cze­go mają być mę­czen­ni­ka­mi, sko­ro za kil­ka dni He­rod umrze? Niech Pan to uczyni!

Po ze­bra­nych prze­to­czył się po­mruk apro­ba­ty.

Pa­trzyłem na Jo­zue­go, ser­ce wa­li­ło mi jak mło­tem. Nie wie­dzia­łem, kim jest mę­czen­nik, ale do­strze­głem czuj­ne spoj­rze­nie bra­ta i grymas na twa­rzy ojca, kie­dy wszyscy za­czę­li mó­wić rów­no­cze­śnie.

– Rzymia­nie nadal tu będą.

– Wolę Rzymian niż He­ro­da. Jego wła­sna ro­dzi­na nie jest przy nim bez­piecz­na. Ce­zar do­brze po­wie­dział, że woli być świ­nią He­ro­da niż jego sy­nem.

– Są­dzę, że ten bę­kart był­by w sta­nie zjeść świ­nię.

Po­chyli­łem się nie­co, przy­ci­ska­jąc kur­czo­wo dło­nie do brzucha.

– Chodź, Juda­szu – szep­nął Jo­zue, ge­stem wska­zując, abym po­szedł za nim. Wy­pro­sto­wa­łem się w bó­lach.

Za­pro­wa­dził mnie do pa­kun­ku, któ­ry le­żał przy na­szych rze­czach w jed­nym z po­koi na za­ple­czu go­spo­dy. Jo­zue prze­szukał za­wi­niąt­ko i wsunął mi do ręki czer­stwy ka­wa­łek chle­ba.

– Masz. Je­śli nie bę­dziesz jadł, roz­cho­rujesz się jak ostat­nim ra­zem.

Pa­trzyłem to na bra­ta, to na chleb, i myśla­łem. Nie po­wi­nie­nem go przyj­mo­wać. Po­wi­nie­nem go wy­rzucić.

– Je­steś bar­dzo gor­li­wym Żydem – po­wie­dział Jo­zue. – Ale je­steś mło­dy i nikt nie ocze­kuje od cie­bie, że­byś nie jadł.

– Ale nad­cho­dzą­ce kró­le­stwo…

– Ka­wa­łek chle­ba nie spra­wi, że Rzymia­nie odej­dą, a He­rod szyb­ciej umrze. Je­stem two­im star­szym bra­tem, nie­praw­daż?

Po­ki­wa­łem gło­wą, łzy głupio na­płynę­ły mi do oczu. Zja­dłem chleb, gryząc po­spiesz­nie, i uda­łem się za Jo­zuem z po­wro­tem na dach.

Wła­śnie prze­łyka­łem ostat­ni ka­wa­łek, gdy ci­szę nocy roz­darł okrzyk za­sko­cze­nia – a po­tem ko­lej­ny. Usłysza­łem też prze­ni­kli­wy dźwięk ko­bie­ce­go gło­su.

Wbie­gli­śmy na dach – wszyscy ze­rwa­li się na rów­ne nogi, wpa­trując się w nie­bo. I wte­dy prze­ko­na­łem się dla­cze­go: tar­czę księ­życa, przed­tem tak peł­ną i bia­łą, czę­ścio­wo spo­wi­jał cień.

– To omen! – krzyk­nął ktoś. – Znak!

Zmrużyłem oczy, pa­trząc na księ­życ do po­ło­wy osło­nię­ty jak­by czar­ną po­wie­ką. Czy już tak zo­sta­nie? Czy to dzie­ło złe­go du­cha?

I wte­dy do mnie do­tar­ło.

Za­czą­łem się trząść, moja skó­ra sta­ła się zim­na i go­rą­ca jed­no­cze­śnie, a uszy wy­peł­ni­ło prze­raź­li­we za­wo­dze­nie. Wy­do­bywa­ło się z mo­je­go gar­dła.

– Ciii, Juda­szu! – Mat­ka przy­cią­gnę­ła mnie do sie­bie. Ale kie­dy to zro­bi­ła, mój żo­łą­dek gwał­tow­nie się po­ruszył, a ja zwi­ną­łem się z bólu i zwró­ci­łem po­si­łek tuż pod jej sto­py. Wy­mio­cin było nie­wie­le, ale chleb przy­brał po­stać bla­dych ka­wał­ków, ha­nieb­nie oświe­tla­nych przez blask zni­ka­ją­ce­go księ­życa. Za­czą­łem pła­kać, w ustach i noz­drzach po­czułem gryzą­cy smak i za­pach. Mat­ka wzię­ła mnie na ręce i prze­nio­sła nad ca­łym tym po­bo­jo­wi­skiem w ustron­ne miej­sce. Nie wie­dzia­łem, co ro­bić, drża­łem, a po po­licz­kach spływa­ły mi go­rą­ce łzy.

– To moja wina! – za­pła­ka­łem.

– Co ta­kie­go? – spyta­ła mat­ka.

– Księ­życ… ja to zro­bi­łem.

Jak Ewa ze­rwa­ła jabł­ko, tak i ja znisz­czyłem księ­życ na nie­bie.

– Mój go­łą­becz­ku, to nie two­ja wina. Czym­że jest dla Boga ma­leń­ki ka­wa­łek chle­ba? Ka­za­łam Jo­zue­mu ci go dać, że­byś się nie roz­cho­ro­wał. Ci­chut­ko już – po­wie­dzia­ła, ocie­ra­jąc moje łzy. – Nie cho­dzi o cie­bie, Juda­szu.

Z in­nych da­chów rów­nież za­czę­ły do­bie­gać krzyki, męż­czyź­ni kłó­ci­li się o zna­cze­nie owe­go zja­wi­ska, ale ja wie­dzia­łem le­piej. Na­wet naj­drob­niej­szy czyn może do­pro­wa­dzić świat do upad­ku. Moj­żesz nig­dy nie wszedł do Zie­mi Obie­ca­nej za to, że ude­rzył w ska­łę dwa razy. A te­raz ja do­pro­wa­dzi­łem nie­bo do zguby.

Wy­rwa­łem się z ob­jęć mat­ki, pod­bie­głem do gru­py męż­czyzn i zna­la­złem wśród nich ojca. Chwyci­łem go za rę­kaw.

– Juda­szu! Co się dzie­je?

Pa­dłem na ko­la­na, a on chwycił mnie i pod­niósł.

– To moja wina!

– To? Nie, Juda­szu, to cud, znak. Nie bój się. Pan mruga do nas. Wi­dzisz?

Za­czą­łem pła­kać jesz­cze moc­niej, aż do­sta­łem czkaw­ki. Oj­ciec nie znał po­wa­gi mo­je­go czynu.

– Zja­dłem i spójrz, co się sta­ło! – Nie mia­łem za­mia­ru ob­wi­niać mat­ki czy Jo­zue­go; sam zja­dłem chleb.

Oj­ciec zmrużył oczy w ciem­no­ściach i za­chi­cho­tał. Nie czułem się ura­żo­ny, kie­dy mat­ka mnie nie zro­zu­mia­ła, ale oj­ciec? W ob­li­czu tak oczywi­stej ka­ta­stro­fy czułem się bar­dziej sa­mot­ny niż kie­dykol­wiek.

– Na­praw­dę myślisz, że to przez cie­bie, mały Juda­szu? A tam… wi­dzisz? Księ­życ po­ja­wia się na nowo.

Spoj­rza­łem w kie­run­ku, któ­ry wska­zywał pal­cem oj­ciec. Rze­czywi­ście, cień na księ­życu nie­co się prze­sunął. Pa­trzyłem, jak za­czyna się wy­co­fywać, a mój strach po­ma­leń­ku ustę­po­wał.

Oj­ciec po­kle­pał mnie po ple­cach.

– Pan nie od­rzuci cię za to, że byłeś głod­ny. Ale mo­że­my się jutro ob­myć, je­śli dzię­ki temu po­czujesz się le­piej.

Na­stęp­ne­go dnia po­szli­śmy do sy­na­go­gi i trzykrot­nie za­nurzyłem się w mykwie. Oj­ciec był za­kło­po­ta­ny, a brat ob­ser­wo­wał mnie ze współ­czuciem. Do­pie­ro kie­dy ob­myłem się po raz trze­ci, kie­dy wy­sze­dłem na ze­wnątrz i uj­rza­łem ja­sny księ­życ, po­czułem cień ulgi.

•••

Wie­ści na­de­szły, za­nim zdą­żyli­śmy opu­ścić Scyto­po­lis. He­rod zmarł tej sa­mej nocy, któ­rej na­stą­pi­ło za­ćmie­nie księ­życa – ale nim od­szedł, na sto­sie w Je­rychu spa­lo­no dwóch wiel­kich na­uczycie­li je­ro­zo­lim­skich oraz ich czter­dzie­stu uczniów. Mój oj­ciec wy­buch­nął sil­nym pła­czem i za­czął drzeć na so­bie ubra­nia. Jo­zue uczynił po­dob­nie.

Ja po pro­stu pła­ka­łem.

Ucznio­wie, któ­rzy ze­zna­li, że nie pod­że­ga­li do zdję­cia orła, prze­żyli i nie­na­wi­dzi­łem ich za to. Nie­na­wi­dzi­łem ich, po­nie­waż wie­dzia­łem, że wśród nich nie było Aaro­na – Aaro­na, któ­ry wal­czył­by prze­ciw­ko He­ro­do­wi do ostat­niej kro­pli krwi, z czystej mi­ło­ści do Pra­wa. I wte­dy za­czą­łem pła­kać jesz­cze moc­niej, po­nie­waż wo­lał­bym, że­byśmy nie mi­ło­wa­li Pra­wa aż tak bar­dzo.

Przez kil­ka ko­lej­nych nocy drża­łem pod okryciem, a w snach wi­dzia­łem pło­ną­cych uczniów.

•••

Choć są­dzi­łem, że tak być nie po­win­no, po­ko­cha­łem Se­fo­ris. To mia­sto le­ża­ło da­le­ko od Je­ro­zo­li­my, a tutej­sza for­te­ca wy­da­wa­ła się mie­ścić w so­bie świat, któ­ry nie znał cze­goś ta­kie­go jak Świą­tynia. Nie po­wi­nie­nem był po­ko­chać mia­sta, któ­re na­le­ża­ło do He­ro­da; wpraw­dzie He­rod już nie żył, ale jego sy­no­wie tak jak on czci­li orła i pra­gnę­li wszyst­kie­go, co rzym­skie – łącz­nie z ochła­pa­mi wła­dzy, któ­re im­pe­rium rzuca­ło im ni­czym okruchy szcze­nię­tom.

Ale po­ko­cha­łem to mia­sto, po­nie­waż tutaj oj­ciec był bez­piecz­ny. Byli­śmy nie­tykal­ni.

Po­zna­wa­łem Se­fo­ris po dźwię­kach. Gło­sy dzie­ci, mo­ich ró­wie­śni­ków, nio­sły się od pod­nó­ża wznie­sie­nia, gdzie rol­ni­cy mie­li swo­je go­spo­dar­stwa i win­ni­ce. W cią­gu dnia słychać było pia­nie ko­gutów. Cza­sa­mi z da­le­ka do­bie­gał mnie dźwięk fle­tu któ­re­goś z pa­ste­rzy. A pta­ki śpie­wa­ły nie­ustan­nie.

Tam­tej desz­czo­wej wio­sny woda ście­ka­ła z da­chów do pod­ziem­nych zbior­ni­ków wod­nych. To był do­bry dźwięk – dźwięk wody. Mech przy­wie­rał do ka­mien­nych ścian do­mów i w ten spo­sób na­wet w sło­necz­ne dni po­wie­trze wo­kół nich pach­nia­ło desz­czem; a nad na­szymi gło­wa­mi szumia­ły so­sny.

Miesz­ka­li­śmy z kuzynem ojca, Ele­aza­rem – ka­pła­nem, któ­ry po­mógł umie­ścić Jo­zue­go i mnie na na­ukach u pew­ne­go czło­wie­ka. Był on pod ta­kim wra­że­niem nad wiek zdol­ne­go Jo­zue­go, że na­zywał go „ma­łym rab­bim”.

Wi­dzia­łem, jak wszyscy pa­trzyli na Jo­zue­go z nie­skrywa­nym za­chwytem, jak­by mój brat był żywym do­wo­dem na to, że Bóg o nas nie za­po­mniał i że w roli no­we­go po­ko­le­nia za­siał ziarn­ko gor­czycy, któ­re­go wspa­nia­łość do koń­ca po­zo­sta­nie nie­po­zna­na. I choć wie­dzia­łem, że nig­dy nie do­rów­nam Jo­zue­mu, to nie dba­łem o to. Będą mó­wi­li: „Idzie brat Jo­zue­go, syna Szymo­na. Jak on ma na imię? Aha, rze­czywi­ście – Judasz”. I to mi wy­star­czyło.

Tam­te­go roku po raz pierw­szy nie po­sze­dłem do Świą­tyni na Pas­chę. Za­miast tego ob­ser­wo­wa­li­śmy ro­dzi­ny, któ­re wspól­nie wy­rusza­ły w dro­gę. Ser­ce pę­ka­ło mi z za­zdro­ści, gdy słysza­łem, jak śpie­wa­ją psal­my pod bra­mą mia­sta.

Ele­azar za­cho­ro­wał kil­ka ty­god­ni wcze­śniej i nie mógł pójść z in­nymi ka­pła­na­mi. Wi­dzia­łem, jak jego żona, sta­ra Se­fo­ra, skrywa­ła twarz w dło­niach, kie­dy są­dzi­ła, że nikt nie pa­trzy. Jej za­cho­wa­nie spra­wia­ło, że ba­łem się o Ele­aza­ra. Po­lu­bi­łem go i mo­dli­łem się o zdro­wie dla nie­go. Ob­mywa­łem się tak czę­sto, że brat się w koń­cu na mnie ze­zło­ścił i po­wie­dział, że na­wet fa­ryze­usze ro­bią to rza­dziej. Nie mó­wiąc już o es­seń­czykach, któ­rzy są tak ra­dykal­ni, że pod­czas sza­ba­tu na­wet nie cho­dzą się wy­próż­niać. Czy i ja mia­łem się od tego po­wstrzymywać?

Szyb­ko roz­wa­żyłem taką ewen­tual­ność, ale wie­dzia­łem, że mój żo­łą­dek nie bę­dzie tak po­słusz­ny.

Pas­chę świę­to­wa­li­śmy w sy­na­go­dze i w domu Ele­aza­ra, któ­ry wy­zdro­wiał, wy­da­wa­ło­by się w cu­dow­ny spo­sób, twier­dząc, że to za­sługa po­traw­ki z ja­gnię­ci­ny przy­rzą­dzo­nej przez moją mat­kę i Se­fo­rę.

Kil­ka dni póź­niej za­czę­li wra­cać pierw­si piel­grzymi.

Za wcze­śnie.

Wła­śnie ze­bra­li­śmy się na ko­la­cję, gdy do domu wbiegł sio­strze­niec Ele­aza­ra, rwąc so­bie wło­sy z gło­wy.

– Wy­rżnę­li ich ra­zem z ich ofia­ra­mi! – wy­krzyk­nął.

– Co się sta­ło? – za­żą­dał wy­ja­śnień Ele­azar, wsta­jąc od sto­łu.

– Nowy król wy­słał stra­że do Świą­tyni na dzień przed świę­tem, stra­że zło­żo­ne z na­jem­ni­ków. Nie­któ­rzy piel­grzymi się zbun­to­wa­li i za­czę­li rzucać w nich ka­mie­nia­mi. Król w od­po­wie­dzi wy­słał swo­ją ar­mię. Była rzeź piel­grzymów: męż­czyź­ni, ko­bie­ty, dzie­ci. Ty­sią­ce za­bi­tych!

Oj­ciec się za­chwiał i po­bladł na twa­rzy. Tam­tej nocy dom wy­peł­nia­ły szlo­chy mat­ki i Se­fo­ry, mie­sza­ją­ce się z ję­ka­mi Ele­aza­ra, któ­ry brzmiał nie jak udrę­czo­ny sę­dzi­wy ka­płan, ale po pro­stu jak prze­gra­ny sta­rzec.

W rze­zi pod­czas świę­ta Pas­chy zgi­nę­ło trzy ty­sią­ce lu­dzi. To był punkt za­pal­ny.

To był po­czą­tek.

Ty­tuł orygi­na­łu: Isca­riot. A No­vel of Judas

Pro­jekt okład­ki: Adam Pia­sek

Zdję­cia: fo­to­gra­fia na fron­cie – An­drey Ki­se­lev, fo­to­gra­fia au­tor­ki – ar­chi­wum prywat­ne

Ła­ma­nie: Sta­ni­sław Tuchoł­ka / pan­bo­ok.pl

© 2013 by To­sca Lee

© for the Po­lish edi­tion by Świę­ty Woj­ciech Dom Me­dial­ny sp. z o.o., Po­znań 2016

All ri­ghts re­se­rved, in­c­lu­ding the ri­ght to re­pro­du­ce this book or por­tions the­re­of in any form what­so­ever.

ISBN 978-83-7516-986-7

Wy­daw­ca:

Świę­ty Woj­ciech Dom Me­dial­ny sp. z o.o.

Wy­daw­nic­two

ul. Char­to­wo 5, 61-245 Po­znań

tel. 61 659 37 13

wy­daw­nic­two@swie­tywoj­ciech.pl

Za­mó­wie­nia:

Dział Sprze­da­ży i Lo­gi­styki

ul. Char­to­wo 5, 61-245 Po­znań

tel. 61 659 37 57 (-58, -59), faks 61 659 37 51

sprze­daz@swie­tywoj­ciech.pl • sklep@mo­jek­siaz­ki.pl

www.swie­tywoj­ciech.pl • www.mo­jek­siaz­ki.pl

Kon­wer­sja do e-wy­da­nia: Wy­daw­nic­two Świę­ty Woj­ciech